Skrajności - delirium narodowe - ebook
Skrajności - delirium narodowe - ebook
Książka pt. „Skrajności – delirium narodowe” jest historią pacjenta przebywającego w szpitalu psychiatrycznym. Pierwszoosobowy narrator – główny bohater – opisuje rzeczywistość widzianą swoimi oczami. Utwór utrzymany jest w konwencji pijackiego bełkotu, uwypuklonej przez zdania wielokrotnie złożone, rozdzielone przecinkami, w pewien sposób z zaburzoną składnią. Nie traci jednak przy tym czytelności przekazu. Obrazy z oddziału szpitalnego przeplatają się z wizjami urojeniowymi bohatera oraz jego przemyśleniami i spostrzeżeniami na temat zachowań ludzkich, zasad panujących w polityce, kulturze, mediach, Kościele czy służbie zdrowia. Książka jest jedną z niewielu pozycji na rynku czytelniczym, które tak autentycznie opisują wewnętrzny świat alkoholika, zaprezentowany z jego perspektywy. Jest też ciekawym i wielopłaszczyznowym studium pozornie prostych zagadnień.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368349283 |
| Rozmiar pliku: | 626 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dotyk według Słownika języka polskiego oznacza zdolność odczuwania ucisków wywieranych na powierzchnię ciała. Brzmi to trochę jak jakieś twierdzenie z fizyki, które niejedno pewnie zapisałem na kartkach zeszytu w szkole średniej.
Pamiętam wiele dotyków, zarówno tych, w których byłem dawcą, jak i biorcą. Dotykanie kojarzy mi się z czymś miłym. Oczywiście nie zawsze tak było, bo co można powiedzieć o kontakcie czyjejś pięści z moją twarzą, na pewno nie to, że było przyjemne, jednak w pamięci bardziej utkwiły mi serdeczne i czułe kontakty obcego ciała z moim ciałem. Ubolewam nad tym, że tego najprzyjemniejszego, przeszywającego, wręcz nieziemskiego dotyku nie otrzymałem od mojej żony, że nie było delikatnego muśnięcia dłonią po moim policzku, tuż przed zbliżającym się pocałunkiem, nie było przytulania i powolnego gładzenia dłonią po karku, kiedy wracałem z pracy, ani całusa przed pójściem spać.
Najwspanialszy dotyk, którego do tej pory doświadczyłem, to dotyk dłoni pielęgniarki na izbie przyjęć szpitala psychiatrycznego. Było to zwyczajne dotknięcie moich pleców po tym, jak kazała mi zdjąć koszulę, aby sprawdzić czy nie mam więcej tatuaży. Nie wiem, czemu miało to służyć, ale położyła swoją dłoń na moich plecach delikatnie, całą swoją powierzchnią, gdzieś między łopatkami, moment, kiedy poczułem tę ciepłą lekkość na moim ciele, coś we mnie zmienił, a może nic nie zmienił, może po prostu był przyjemny i moje zmęczone ciało było wygłodniałe takich bodźców i jakimś nieokreślonym trafem to zapamiętałem i teraz wspominam. Pamiętam jedno, dzięki temu, co poczułem wtedy, mogłem wziąć głęboki oddech, którego tak bardzo mi brakowało, płuca jakby nagle się otworzyły i zassały olbrzymią ilość powietrza, klatka piersiowa wystrzeliła do przodu, a barki przesunęły się do tyłu. Poczułem na grzbiecie, jak przeszywają mnie przyjemne dreszcze i rozchodzą się we wszystkich kierunkach, mógłbym to nazwać dotykiem anioła, ale nie chcę być aż tak pompatyczny, zachowam trochę takiej wyniosłości na inną sytuację, bo teraz jesteśmy w szpitalu psychiatrycznym, więc to czas, kiedy należy zachować odpowiedni ton, no ja jestem, no więc właśnie, jak ja się tu znalazłem.
O świcie wysiadłem z pociągu, w zamęcie i szaleństwie mojego umysłu, w każdym calu mojego ciała, opanowanego przez paraliżujący lęk. Wiedziałem dokładnie po co tu przyjechałem, miałem tylko jeden cel, widziałem w mojej głowie jedno wyjście, jeden pomysł na to, jak siebie uratować, w sumie może nie siebie, przynajmniej jeszcze nie wtedy, bo chciałem uratować swoje ciało, chyba jednak tak naprawdę chciałem po prostu nie czuć się tak jak się wtedy czułem.
Ustawiłem w resztkach mojego działającego mózgu GPS, dzięki któremu miałem dotrzeć na izbę przyjęć, nie pamiętam teraz, jak się tam dostałem, pamiętam natomiast, że powiedzieli mi na miejscu, że nie dostanę się na oddział bez skierowania. Więc w drogę, szczęśliwej drogi już czas, ale mapy żadnej w sercu nie mam, więc zapytałem się jakiejś kobiety, którędy do szpitala na SOR i przed siebie, z nadzieją, że dostanę tam skierowanie na oddział psychiatryczny. Łatwo mi teraz pisać, że zapytałem się jakiejś tam kobiety o drogę, w rzeczywistości był to nie lada wyczyn.
W oddali zobaczyłem osobę, więc będę mógł zapytać się o drogę, bo nie zrozumiałem ani słowa z tego, jak tłumaczyli mi na izbie przyjęć, gdzie jest szpital miejski – byłem za bardzo zajęty oddzielaniem fikcji od rzeczywistości, bardzo ciężko było mi pozbyć się obrazów, które wyświetlał mój mózg, starałem się na nich nie skupiać uwagi dłużej niż sekundę, bo spowodowałoby to, że wizje stałyby się coraz bardziej realne i w końcu zawładnęłyby mną tak, że nie odróżniłbym prawdy od fikcji.
Podchodzę do starszej pani, ręce trzymam blisko siebie, założone jedna na drugą, przyciśnięte do klatki piersiowej, z zaciśniętymi dłońmi, boję się, że nie zapanuję nad nimi, że zaraz zobaczę jakiegoś robala na twarzy mojej rozmówczyni i ją uderzę, nie ufam sobie, swojemu ciału, swojemu umysłowi. Nie chcę wystraszyć mojego drogowskazu do uczucia ulgi, jednak wyglądam jak menel, chyba jednak nie wyglądam jak menel, jestem menelem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś jadłem, kiedy się kąpałem, goliłem, moje ubranie też nie pamięta, kiedy było prane, śmierdzi ode mnie, morda nieogolona, spuchnięta, panika w oczach. Podchodzę, pytam o drogę, upewniam się, czy dobrze zrozumiałem i ruszam jak najszybciej, a każdy krok sprawia mi ból, czuję, jak moje mięśnie są napięte, obolałe, żołądek mam chyba wielkości orzecha, czuję, jakby ktoś zacisnął imadło na mojej głowie i powoli, systematycznie, co kilka minut dokręcał śrubę, oczy chce mi wywalić z orbit, aż się boję, że zaraz mi wypadną na chodnik, uszy zatkane, usta suche, popękane, szczęka się trzęsie. Całe ciało mi cierpnie, zaczyna się od opuszków palców u rąk i idzie powoli do nadgarstków, później łokci, barków, klatki piersiowej, gardła, języka. Całe ciało w końcu mi zesztywniało, serce wali jak oszalałe, lęk niewyobrażalny, nie mogę wziąć oddechu, w panice zaczynam kaszleć, potrząsać dłońmi, i te głosy, słyszę je tak samo jak słyszę przejeżdżające obok samochody, coś w trawie szeleści, coś za mną strzeliło, ktoś do mnie szepta, ktoś mnie woła, znowu jakiś dziwny dźwięk, to nie istnieje, tłumaczę sobie, nie koncentruj się na tym, to nic ci nie zrobi, mimo wszystko nie zatrzymuję się, idę, obrałem azymut, obrałem drogę, dam radę.
Nie wiem ile czasu minęło, dwadzieścia minut, czterdzieści pięć minut, ale widać już szpital, ten normalny, nie dla wariatów. Znajduję SOR, mówię przy okienku, że potrzebuję natychmiast skierowanie do szpitala na detoks, rejestrują mnie, wskazują, gdzie mam iść i czekać.
Cholera, kolejka, jakby mogło być inaczej, dwie, może trzy osoby przede mną, czekam, nie mogę napisać, że cierpliwie. Drapię się po głowie, twarzy, szyi jak zapchlony kundel, wszystko mnie swędzi, gorąco mi, pocę się i nasłuchuję tych dziwnych szeptów, odgłosów jakby łamanych gałęzi, szelestu traw, wiatru, to nie istnieje, to nie jest rzeczywiste, nie koncentruję się na tym na tyle, na ile jestem w stanie. No i zaczyna się, akt wizualny w kolejnej odsłonie, mrówki spacerują sobie po podłodze, wspinają się po ścianie, odwracam wzrok, przerzucam szybko oczami na lewo, na prawo, pocieram je brudnymi dłońmi, rzucam wzrokiem chaotycznie, oddycham, drapię się, zaciskam dłonie, łapię się za szyję, oddycham, napinam mięśnie całego ciała, wypuszczam głośno powietrze z płuc, zaczynam kaszleć, chowam twarz w dłoniach. Podnoszę głowę, patrzę na ludzi w kolejce i dostrzegam małą wiewiórkę biegającą pod ich nogami, taka kudłata, z ładną kitką, tylko nie mogę dostrzec koloru, ani ruda, ani biała, taka trochę przeźroczysta, kurwa, Kacper – przyjazny duszek, w postaci wiewiórki.
Nie wytrzymałem, musiałem przepędzić tego gryzonia i skończyło się na tym, że ludzie w poczekalni uciekli na widok tego, co wyprawiam, a wiewióra jak była, tak została, ale nie ma tego złego, teraz moja kolej do gabinetu lekarskiego. Szybka rozmowa z lekarzem i ratownikiem, wywiad, i mam upragnione skierowanie, teraz tylko trafić z powrotem na Gliwicką, więc przed siebie, wspólnie z omamami, razem z lękiem, bólem i imadłem zaciśniętym na czaszce. Jakoś trochę lżej, bo jest nadzieja, jest jakiś świstek papieru, ale są też ciągle głosy i coś tam gadają, coś mękolą, a ja próbuję uciec od nich, przed siebie, trochę pod górę, jestem coraz bliżej, dam radę.
Będę wracał wielokrotnie w przyszłości do tych kilku kilometrów, bo skoro w takim stanie dałem radę przejść tę trasę, to już żadna droga w życiu nie będzie mi straszna, żaden ból nogi, żadna obtarta kostka ani góra nie będą mi straszne, ani deszcz, ani grad, ani śnieg. Przypomnę sobie o tym, kiedy będę uciekał w Tatrach przed burzą, będąc gdzieś za Łopatą w okolicy Przełęczy Niskiej, gdy od Słowacji ruszyła nawałnica z piorunami, zastanawiam się czy zejść w bezpieczne miejsce, zawrócić może, ale tam szlak przez Wołowiec, szczyt, otwarta przestrzeń – słaby pomysł, więc do przodu, szybko na Jarząbczy, Kończysty i w dół – ta opcja jest lepsza moim zdaniem. Ruszam przed siebie, pod górę, nogi zaczynają mnie palić, uda płoną, łydki chce rozerwać, jednak każde uderzenie pioruna, grzmot, dodaje siły, to pikuś, to nic, w porównaniu z delirycznym spacerem sprzed lat.
Wyprzedzam parkę, która pewnym, ale powolnym krokiem zmierza ku górze, nic nie robiąc sobie z burzy. Wchodzę, a w sumie to wbiegam na Jarząbczy Wierch, po prawej stronie rozciągają się słowackie doliny, a nad nimi ciemna, granatowo-czarna kurtyna chmur, rozrywana błyskawicami, nie podziwiam tego zjawiska, nie oglądam, nie zachwycam się widokami, idę szlakiem jak najszybciej, mijam szczyt i kieruję się w dół, jest jakby bezpieczniej, już nie jestem taki odsłonięty, ale każde uderzenie pioruna przypomina mi, że sytuacja nie jest zbyt komfortowa. Oglądam się za siebie i nie dowierzam własnym oczom, zatrzymuję się i sprawdzam dokładnie, analizuję to, co widzę, bo nie dowierzam, że to naprawdę się dzieje. W końcu nie pierwszy raz dostrzegłem coś, co nie było prawdą, jednak tym razem jest to realne. Na szczycie Jarząbczego Wierchu 2137 m n.p.m. para, która szła za mną, postanowiła zatrzymać się na posiłek. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie mały szczegół – burza. Patrzę i nie dowierzam, wyciągają coś do jedzenia, jakieś napoje, rozsiadają się na kamieniach, a nad nimi ciemne chmury, co kilkanaście, kilkadziesiąt sekund uderzenie, huk, który odbija się od szczytów i niesie w dół ku dolinom. Patrzę i nie wierzę, to jest prawdziwe, debile, bo inaczej nie mogę ich w myślach swoich nazwać, mózgi zatrute, jeszcze kijki teleskopowe podnieście do góry, w kierunku nieba, łowcy burz, a później będzie płacz albo będzie tylko popiół i smród, i spalone ciała, i będą mówić w telewizji i radiu, i pisać na portalach internetowych, jacy to byli doświadczeni turyści, ile to już lat chodzili po górach, i gdzie to nie byli, i jak do tego mogło dojść?
A niech pierdyknie ten piorun, naturalna selekcja, przynajmniej nie będą się rozmnażać, nie przekażą swojego wadliwego materiału genetycznego. Chyba pogubiłem wątki, bo już nie wiem, czy piszę o sobie, czy o turystach na szczycie podczas burzy. W sumie opis pasuje i do mnie, i do nich, ale co ja mogę wiedzieć, to tylko opinia zatrutego alkoholem umysłu, który potrzebuje oddzielić fikcję od rzeczywistości i wysyła sygnał do mięśni, do przodu, krok za krokiem, już prawie jesteś na miejscu.
Podchodzę do okienka po raz drugi dzisiejszego dnia, zamieniam kilka zdań, pokazuję skierowanie, lekarz mnie przyjmuje. Siedzę zmęczony, wykończony, trzęsę się, nie mogę zapanować nad dłońmi, bełkoczę coś tam o tym, co widzę, i w którym miejscu to się znajduje, ile piłem, kiedy ostatnio jadłem, i błagam o przyjęcie mnie na oddział mimo promili, które przed chwilą wydmuchałem. Nie pamiętam dokładnie, ale pewnie byłem przekonujący, bo w końcu mówiłem szczerze, nie kłamałem, nie kręciłem, nie lawirowałem, nie manipulowałem, a to rzadkość u alkoholika, ale to, co chciałem teraz uzyskać, nie potrzebowało kłamstwa, tu wystarczyła szczerość, szczerość chęci zmiany, szczerość chęci życia.
I nadchodzi ten moment, ten dotyk ciepłej dłoni na mym upodlonym ciele, na mej upodlonej duszy, spada na mnie jak grom z nieba na szczyt górski i rozchodzi się po moich plecach jak energia z nieba po grani i zboczach. Może był taki wyrazisty, bo był prawdziwy w tym całym moim teatrzyku podlewanym procentami, w tym chorym myśleniu, skrzywieniu umysłu, zatraceniu się, był czymś naturalnym, prawdziwym i ciepłym. i pewnie dlatego go zapamiętałem.
Dostaję to, co chciałem, o co błagałem – zostaję przyjęty do szpitala, proszę o oddział nr 20 – bo już tu byłem, bo to nie jest mój pierwszy raz. Leżę na łóżku w pokoju na wprost dyżurki lekarskiej, znam te ściany, ten sufit i okno z kratami. Korytarzem za drzwiami przechodzą pacjenci, zaglądając z ciekawością do sali, rzucają na mnie spojrzenia spod zamglonych oczu osadzonych w zgarbionej głowie, nic mi to nie robi, oni nie stanowią dla mnie zagrożenia, tutaj największym zagrożeniem jesteś sam dla siebie i tego się obawiam, tego w lęku oczekuję, bo wiem, że to przyjdzie, wraz ze zmierzchem, kiedy zacznie się robić ciemno, wtedy zmysły się zatracą, rozpoczną deliryczny taniec, ściany ożyją, ale jeszcze jest jasno, jakby bezpieczniej, mimo tych robaczków wspinających się ku sufitowi.2
Udało mi się wyprosić, abym pomimo moich halucynacji nie był przywiązany pasami do łóżka, obiecałem, że jak się pogorszy, to dam znać, że jeszcze rozpoznaję, co jest czym. Poprzednim razem nie było tak przyjemnie, cała noc w pasach, wizjach w ciemnym pokoju, oderwany od świata, ale teraz jestem w trochę lepszym stanie, alkohol powoli wyparowuje, kolejna kroplówka, kropla za kroplą miesza się z moją krwią i płynie krwiobiegiem jak karetka na sygnale nocną ulicą, by komuś pomóc, by kogoś uratować.
Nie wiem, która jest godzina, pewnie zaledwie po południu, zgubiłem telefon albo mi go ukradli, teraz to nie ma znaczenia, bo w takim stanie i tak nie odczytałbym godziny, cyfry na wyświetlaczu, których zadaniem jest pokazywanie godziny, zawsze mi się zmieniały w małe postacie, takie, które rysuje się na rogach zeszytów, postacie z kilku małych linii, każda z nich stanowi nogę, rękę, tułów i kółko – zamiast głowy. Można było zmieniać na poszczególnych stronach układ tych linii i w efekcie, kiedy szybko przekartkowywało się róg zeszytu, powstawała animacja, i ja taką animację miewałem często, kiedy rano budziłem się przepity i spoglądałem na zegarek.
Zastanawiam się, jaka jest teraz pora dnia, bo wyczekuję wieczora i nocy w obawie, i myślę, czy na drugiej zmianie będą jakieś pielęgniarki, które już znam, które wyproszę o relanium, mimo tego że pewnie we krwi mam jeszcze alkohol, pewnie już niedużo, ale cholernie boję się nocy, bez relanium oszaleję, nie wytrzymam tego lęku i wizji, które już czekają, i ścian, które już są w gotowości, i powietrza, które zmieni barwę. Leżę na łóżku i patrzę w sufit, mój wzrok się wyostrzył, jestem w stanie dostrzec bardzo wyraźnie malutki punkcik, który wzbudza moje zaciekawienie, wiem, że nie powinienem tego robić, ale to jest silniejsze ode mnie, skupiam się na tym punkcie, który zmienia się w linię prostopadłą do sufitu i zaczyna powoli opadać w kierunku mojej piersi. Linia jest perfekcyjnie prosta i tak cieniutka, że ledwie zauważalna, jeden koniec tej linii ciągle jest przytwierdzony do sufitu, a drugi kieruje się ku mojej piersi, czym jest bliżej, tym bardziej dostrzegam, że na jego końcu zbliżającym się do mnie powstaje zgrubienie, malutkie jak oczko w igle, przez które przewleka się nitkę, przyglądam się temu i nagle, w ułamku sekundy, oczko igielne zamienia się w korpus pająka i wyrastają z niego cienkie, długie łapy i główka, zrywa się z linii pajęczej, na której zwisał z sufitu i skacze mi na twarz, zamykam oczy, to nie istnieje, to nic mi nie zrobi, muszę się starać zachować chociaż ułamek przytomności umysłu, nie dać się wciągnąć w wizję.
Co jakiś czas przychodzi pielęgniarka, siada na krześle obok mnie, pyta jak się czuję, czy nadal mam omamy, co widzę, odpowiadam, nie kłamię tak jak pacjent z pokoju obok, który ukrywa swój rzeczywisty stan, może dlatego, że on przez najbliższe godziny ogląda sobie wyświetlony film na ścianie, przez rzutnik jego mózgu, i nie ma tam pająków skaczących na twarz, robaków na ścianie, są za to beztrosko biegające antylopy po sawannie, są zebry, żyrafy, może nawet zabawne surykatki, brakuje tylko lektora w postaci Krystyny Czubówny, ot, takie zwykłe, niedzielne popołudnie, jeszcze tylko podać żółty, tłusty rosół i schabowego.
A u mnie są węże. Węże, które powstały z ramy łóżka, wiją się powoli do góry, z wielkimi łbami, ale nie widzą mnie, są zajęte swoim tańcem. Uciekam wzrokiem, póki mnie nie zauważą, nie popełnię tego samego błędu, co z pająkiem, nie zawładną moim umysłem, jego resztkami, wytrzymać dzisiaj i przez noc, i już będzie lepiej, może nawet będę w stanie coś zjeść, tylko że jak miną omamy, zniknie lęk, to pojawią się wyrzuty sumienia i wstyd, i będą się wić jak te węże, ja ich nie zobaczę, ale poczuję, kiedy będą mi ściskać pierś, swoim tańcem przypomną mi, co robiłem przez ostatnie tygodnie, może nawet miesiące, przypomną kogo zawiodłem, ile osób skrzywdziłem, przypomną słowa, których nie chciałem powiedzieć, przypomną czyny, których nie chcę pamiętać, ale na razie jest lęk, są omamy, i serce wali, ręce się trzęsą, wszystko cierpnie, chwilowo zanika czucie, i strzyga siedzi na piersi i zgniata kości swoim ciężarem, zabierając mi oddech.
Spoglądam trochę nieśmiało, trochę w strachu, w górny róg sali szpitalnej, wysoko, pod sam sufit, nie ma go, ciekawe, czy znowu go zobaczę, nie chcę go znowu widzieć, był tam poprzednim razem, taki wyraźny jak żywy i taki przerażający jak martwy, prawie namacalny, prawie czułem jego oddech. Boję się.
Z moich stóp powoli zaczynają się unosić dymy, jakbym parował, chyba jednak jakbym się palił, kłębią się jak dym z papierosa, zakręcają ku dołowi, aby znowu unieść się w górę, w kulistym ruchu, jak mgła z horroru, z której za chwilę wyłoni się jakiś wampir. Z prawej nogi spaliny przyjmują kolor czerwony i zbliżają się do tych po lewej, białych, unoszą się razem, pląsają i oplatają się w uścisku, jak węże kilka minut temu, jednak kolory te nie łączą się ze sobą, nie mogą się wymieszać w jeden, jakby wrogie były, jakby się bały, że stworzą coś wspólnie i przez to zatracą siebie, swoją duszę, swój kolor, swoją wartość, swoich panów. Leżę na łóżku w bieli i czerwieni, mgły w barwach narodowych nade mną w tańcu, i cierpię, ale nie za miliony, mimo że katusze. Winnych memu cierpieniu znajduję wielu, dziwne, że nie widzę w tym siebie, no może troszeczkę, ale głównie to inni spowodowali to, w jakim jestem stanie, bo coś mi tamten powiedział, bo tamten też, a ona coś zrobiła, albo lepiej, bo nie zrobiła, i ja nie dałem rady, i sięgnąłem, i popłynąłem, mimo że nie chciałem, ale nie z mojej winy, bo ja tylko w gardło wlewałem, mimo że nie chciałem, to wszystko przez nich.
To przez Niemców, przez Ruskich, przez rozbiory i Krzyżaków, to oni są winni, że jest jak jest, albo że nie ma tego, co powinno być, my chcieliśmy, my się staraliśmy, ale oni wszystko zepsuli, a my jesteśmy niewinni, do niczego się nie przyznajemy, ręce mamy czyste, koszule białe, to my jesteśmy ofiarami, zawsze tak było, winni są inni, my błędów nie popełniliśmy, bo gdybyśmy jakieś popełnili, to moglibyśmy się na nich czegoś nauczyć i wnioski wyciągnąć, a spójrz na karty historii zapisane w podręcznikach, tam tęgie głowy napisały, że naród niewinny, tylko sąsiedzi źli, to oni zaczęli, oni miecze wyciągnęli, my tylko broniliśmy siebie, Europę i świat cały. Naszą ofiarą już tyle razy obroniliśmy przed barbarzyństwem granice cywilizacji i wiary jedynej, prawdziwej, dzięki nam wszystko i teraz cierpimy w ranach od tysiąca lat i nie ma kto nas opatrzeć, sami jesteśmy. Ale co ja tam wiem, umysł zatruty.
To nie nasza wina, to wina Niemców, to wina komuny, gdyby nie komuna, byłoby inaczej, bylibyśmy już potęgą. Jaka komuna? Komuny u nas nie było, na własne oczy widziałem, jak w telewizji miły pan w śnieżnobiałej koszuli mówił, że komuny w Polsce nie było, a skoro tak mówił, i to w telewizji, to na pewno nie kłamał, bo po co miałby to robić, przecież to przedstawiciel państwa, wybrany przez naród, a nie jakiś tam chłop ze wsi, który nic nie wie. Więc szlachcic, ziemianin mówi, że komuny nie było, że się tylko tak ludziom wydaje, że ich okłamano, że Popiełuszkę to zwykli bandyci zabili, a górnicy, a co tam górnicy, to piękne czasy przecież były, tylko pamiętajcie, IPN trzeba zlikwidować.
Nie tylko ten szlachcic tak głosił prawdę, bo widziałem też w telewizji, jak rycerz prawy, na scenie, stał ubrany w szaty waleczne, czyste i prawe, i wykrzykiwał prawdę do ludu zebranego poniżej, że komuny to u nas het, że ścieżki zdrowia? No jakie znowu ścieżki zdrowia, no może kiedyś jakieś były, ale nie takie jak ludzie mówią, tylko pewnie takie, jakie są w lesie obok sanatoriów i szpitali leczniczych. Idzie sobie pacjent, czy też inny internowany czy skazany, po obiedzie, na taką ścieżkę i zaczyna swoją przygodę ze zdrowiem, trochę ruchu dla ciała dobrze zrobi, przystanek numer jeden – zrób dziesięć przysiadów. Sto metrów dalej tablica, a na niej kolejne zadanie – oddychaj głęboko, rozluźnij się i zrób dwadzieścia podskoków, i takie ścieżki zdrowia pewnie u nas były, przyjemne, w parku pośród zieleni i śpiewu ptaków, a na końcu stał pracownik szpitala i dyplom wręczał, pseudonim nadawał i o podpis łaskawie prosił.
Znowu mi się miesza, bo piszę o sobie, a jakieś dziwne historie przychodzą mi do głowy, a co ja tam wiem, nic nie wiem, bo leżę na łóżku w szpitalu psychiatrycznym i widzę rzeczy, które nie istnieją, słyszę głosy, których nikt inny nie słyszy. Idę jednak tym tropem i zastanawiam się, jak żyło mi się za komuny, pierwszych lat nie pamiętam, bo byłem za mały, a później to fajnie było, czasami jadłem cukierki, bawiłem się, kijem mordowałem pokrzywy, z ojcem i siostrą chodziłem do lasu na spacery, a matka piekła pyszne ciasta, i edukację rozpocząłem w szkole podstawowej, uczyłem się pisać literki i nauczycielka coś o Leninie mówiła, piękne czasy, więc mogę pochwalić, za komuny lepiej mi się żyło niż teraz, bo teraz do pracy muszę chodzić, rachunki płacić i ta odpowiedzialność, beztroska pora już minęła. Wynik zero-jedynkowy jak widać, badanie społeczne przeprowadzone i jak na dłoni każdy zobaczy, że za komuny lepiej się żyło, bzdura to oczywista, przecież słyszałem, kiedy mówili, że komuny nie było.
Za oknem zrobiło się ciemno, w październiku już dzień nie jest tak długi, lekkie łuny światła z latarni oświetlających teren szpitala, drzewa smutne, już prawie bez liści, delikatnie uderzają w szyby gałęziami niesionymi przez wiatr, jakby zaglądały z zaciekawieniem, co tam u mnie w pokoju się dzieje.
Jestem trochę spokojniejszy, sama świadomość, że dostałem pierwszą dawkę leków sprawia, że przez chwilę pomyślałem optymistycznie, teraz tylko trzeba przetrwać ten wieczór i noc. Nie wiem, ile już kroplówek we mnie wlano, odczuwam pierwsze oznaki nawodnienia organizmu, muszę do toalety, siadam na łóżku i wstaję za szybko, nogi się ugięły i potężny zawrót głowy sprawił, że zobaczyłem, jak pokój przeleciał mi dookoła głowy, złapałem się poręczy, dałem czas kompasowi, aby się uspokoił.
Jestem słabszy, niż myślałem, powoli, małymi krokami jak jakiś starzec po poważnej operacji, zmęczony życiem i chorobą, podążam do drzwi, przypomina mi się piosenka i tekst: „Chodzenie po ścianach, rzygać się chce”, tak to jakoś leciało, lubiłem się katować tymi tekstami, „Whisky”, „Złoty paw” i inne, łatwiej mi było słuchać takich destrukcyjnych utworów, o cierpieniu, smutku i opuszczeniu, łatwiej to przyswajałem, pasowało to do mnie i niestety nakręcało jeszcze bardziej spiralę, dokładało swoją małą cegiełkę do budynku szpitala, oddział nr 20, w którym to staram się teraz po ścianach dojść do toalety. Miałem w planie tylko jedynkę w kiblu, ale skończyło się na sraniu i rzyganiu, marny obraz człowieka, który przeżył ćwierć wieku, póki co i wypił wiele ćwiartek, podlewając nimi nieświadomie swoje lęki, obawy, które żywiły się tym napojem i rosły powoli w siłę, niewidocznie, prawie niezauważalnie jak bambus gdzieś w dalekiej Azji, by po kilku latach nagle wystrzelić w górę, swoim rozmiarem zaskoczyć i cieniem przykryć wszystko, co pod nim.
Ale to już było, tego nie zmienię, winnych sobie, winnych tej sytuacji znalazłem, nawet utwory w radiu, już nie tylko Krzyżacy i zaborcy. Wracam, kładę się, widzę to, czego inni nie dostrzegają, a dla mnie to jest jakby prawdziwe, te linie, wzory, napisy na ścianach, i pojawia się on, jest w tym samym miejscu, co poprzednim razem, w rogu ściany przy suficie, wychodzi z muru, z cegieł, z zaprawy, z czego tam zbudowali ten szpital, wychodzi jego twarz, stara pomarszczona, fałdy zmarszczek nachodzą na siebie nawet na wielkim, orlim nosie i brodzie, oczy ma jasne, pomarańczowe, jakby ogniem strzelały i patrzy na mnie, zamykam szybko oczy, odwracam twarz. Wiem, że ta wizja nie zniknie tak jak inne, jak pająk, jak węże, ta wizja zostanie, nie jestem w stanie się jej pozbyć, odwrócenie i potarcie oczu nie wystarczy, nie wystarczy zmiana uwagi. Poprzednim razem, gdy tu leżałem, przywiązany do łóżka w nocy, w ciemności, gdy mnie pierwszy raz nawiedził i gdy pierwszy raz się go bałem, spojrzałem w te płonące oczy i mówię mu, aby spierdalał, a on tylko nachylił ten wielki łeb nad moje łóżko i wyszła ze ściany jego ręka, powoli skierował ją ku swemu czołu i postukał się po nim wskazującym palcem. I teraz znowu tu jest, nawet nie czekał, aż światła w sali zgasną, pojawił się wcześniej, niż sądziłem, nic do niego nie mówię, nie patrzę na niego, przewracam się na prawy bok do ściany, nie chcę tam patrzeć.
Zamykam oczy, myślę o czymś przyjemnym, o kobietach, o ich pięknych twarzach, wyobrażam sobie łagodność ich rysów, spokojne spojrzenia, piękne usta, ale mój umysł jest zatruty, nie panuję nawet nad wyobraźnią, nad marzeniami, mózg mój sprawia, że w ułamku sekundy z oczu tych kobiet wypełzają robaki, na ich policzki, a czaszki się otwierają, tak jakbym pokrywkę podniósł z garczka i można zobaczyć to, co się w tym rondlu gotuje, co jest w tej czaszce zamknięte. Nie potrafię mieć otwartych oczu, bo deliryczne omamy mnie atakują, boję się też je zamknąć, bo nie panuję nad własnymi myślami, marzeniami, które chcę przywołać, aby ukoić się, aby znaleźć choć chwilę wytchnienia.