- W empik go
Skrawki błękitu - ebook
Skrawki błękitu - ebook
Zuela wychowała się u chłopki zwanej Vajasą. Ludzie powiadali, że dziewczyna jest bękartem, którego pozbyto się z dworu. Nieszczęsny los sprawił, że Vajasa umiera, a jej podopieczna ma trafić na dwór. Przybycie Zueli wywołuje zamęt. Dziewczyna nie jest tam mile widziana. Czyżby musiała porzucić marzenia o lepszym życiu? Wkrótce na jej drodze pojawi się ktoś, kto nieoczekiwanie może zmienić dalszy bieg historii...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-9149-2 |
Rozmiar pliku: | 339 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Raz jaśnie pani powozem jechała,_
_na swojej drodze rycerza spotkała..._
Zue przyczaiła się w krzakach, gryząc wargi do krwi. Nie znosiła tej złośliwej rymowanki, a jeszcze bardziej nienawidziła zasmarkanych bachorów, które wywrzaskiwały wierszyk na całe gardło. Niech tylko podejdą bliżej.
_... rozłożyła przed nim nogi._
_On chędożył ją bez trwogi,_
_potem kuśkę schował w spodnie_
_i odjechał bardzo godnie..._
Już widziała przez żółknące liście nagie łydki i bose stopy utytłane w błocie. Gdyby miała pod ręką kamień, bez trudu trafiłaby w rudą czuprynę Misty.
_... Pani płacze, bo wianek straciła,_
_a za dziewięć miesięcy Zuelę powiła._
Teraz.
Rzuciła się na przechodzące najbliżej swojej kryjówki dziecko. Rozdarła mu koszulę, drapała i okładała pięściami, aż zabrakło jej tchu, a z nosa pechowego śpiewaka pociekła krew. Dzieciaki rozpierzchły się, jak stadko wróbli, ale zaraz zebrały się ponownie.
_... wianek straciła, a za dziewięć miesięcy Zuelę powiłaaa!_
Zue złapała pecynę ziemi i cisnęła za dziećmi. Grudy przylgnęły im do włosów, zasypały oczy.
– Wynocha, parszywce!
Poturbowany chłopczyk podniósł się, pokazał język i pognał za spłoszoną gromadką.
_Raz jaśnie pani..._
Dziewczyna przysiadła na trawie, objęła się ramionami.
– Niech was zaraza wydusi, łachy przeklęte – smarknęła. – Ja wam pokażę, popamiętacie mnie...
– Zuela!
Wstała, obciągnęła spódnicę, rozmazała po policzkach łzy i poszła w stronę chaty.
Na jej widok Vajasa załamała ręce.
– Istny starach na wróble – wykrzyknęła. – Znowuś się biła?
Zue wzruszyła ramionami.
– Nie trza się głupimy dzieciskami przejmować, gąb im nijak nie zatkasz. A tera do roboty się bier, groch trza wyłuskać.
Dziewczyna siadła przed chatą i zaczęła kruszyć w palcach suche strączki. Ziarnka wrzucała do glinianego dzbana, susz zasłał ziemię wokół jej nóg. Zaraz zbiegły się kury i rozwlekły łupiny po całym podwórku.
Vajasa patrzyła na to, mieszając kopyścią w garnku.
– Oj, biednaś ty, biednaś, dziewczyno – mamrotała do siebie. – Moja chata dla ciebie za ciasna, a we dworze cię nie chcą. Taki już bękarci los.
Pochyliła się nad paleniskiem, żeby podrzucić drew. Gdzieś blisko dało się słyszeć szczekanie psa. Przez podwórko przebiegł spłoszony kot, rozgonił kury i smyrgnął do izby. Wskoczył wprost na plecy przykucniętej gospodyni.
Vajasa wzdrygnęła się, potrąciła garnek. Zachybotał się na pałąku, a gorąca zupa chlusnęła jej wprost na nogi.
Wrzasnęła rozdzierająco. Wystraszony kocur rozorał jej pazurami grzbiet i skrył się w kącie, pies zaskowytał przenikliwie, żałobnie.
• * *
Oparzeliny były rozległe, nabrzmiała pęcherzami skóra odsłoniła żywe mięso. Ciało zamiast się goić, sczerniało, rany jątrzyły się, cuchnęły zgnilizną. Nie pomagały kataplazmy nasączone wywarem z dębowej kory ani lipowa herbatka. Chora leżała rozpalona gorączką, nieprzytomna. W jednej z nielicznych chwil świadomości ubłagała sąsiada, Duna, by dał znać we dworze, że umiera.
Zue patrzyła na agonię Vajasy i ogarniał ją żal nad losem swojej opiekunki, bo kochała ją szczerze. I choć trudno było wytrzymać smród, jaki wydzielały rany, nie odstąpiła Vajasy aż do chłodnego poranka, kiedy pierwszy przymrozek ściął wodę w kałużach. Gdy kobieta wydała ostatnie tchnienie, razem z sąsiadkami przygotowała zmarłą do pochówku; obmyła, zawinęła w całun, oplotła dłonie różańcem Kanatii.
Vajasa spoczęła pod starą wierzbą. Przez zbitą z gałęzi Ostatnią Bramę przeprowadzili ją sąsiedzi, oni też odmówili modlitwę do bogini, bo nikogo we wsi nie stać było na sprowadzenie kapłana. Zue położyła na świeżej mogile wianek spleciony z nieśmiertelników i z głębi serca błagała Kanatię, by znalazła dla poczciwej Vajasy przytulne miejsce w swoich ogrodach, przesycone zapachem jaśminu, oświetlone promieniami porannego słońca. Wróciła potem do chaty samotna, przygnębiona.
Następnego dnia przed chałupą zatrzymała się dwukółka, którą powoziła ciemno odziana kobieta. Dziewczyna patrzyła na nią bez tchu, a serce biło tak mocno, jakby miało wyskoczyć z piersi. Lecz już pierwsze słowa rozwiały jej nadzieje.
– Ciebie zwą Zuelą? Jestem Kaska. Przysłała mnie pani Irla, żebym cię do dworu zabrała. Zabierz rzeczy i jedźmy, bo zaraz ciemno będzie.
Zue spakowała do tobołka koszulę z poszarzałego płótna, kolorową chustkę kupioną u wędrownego handlarza, gładziutki kamyk w kształcie serca. Pogłaskała po grzbiecie krowę, poczochrała kota. Krasulę miała wziąć sąsiadka, kot musiał radzić sobie sam. Usiadła obok Kaski i furka ruszyła. Wzdłuż wyboistej dróżki ustawiły się wsiowe dzieciaki i wrzeszczały na pożegnanie:
_Raz jaśnie pani powozem jechała..._
* * *
Klamka miała kształt liścia, a drzwi ozdobiono wymyślnym fryzem. Mimo pozornej lekkości były solidne i Zue musiała z całej siły przyciskać do nich ucho, żeby usłyszeć choć słowo. Na szczęście pan Rejk miał donośny głos i nie dbał o to, by go ściszyć. Nie domyślał się pewnie, że gniewnych słów słucha ta, przeciwko której je zwracał.
– ... łożył nie będę na utrzymanie bękarta – dudnił. – Czyś pomyślała, jaki wstyd na mój dom ściągnęłaś? Chcesz niecnotą ludziom w oczy świecić? Nigdy, pókim żyw!
Rozległ się huk. Ojczym musiał walnąć pięścią w stół i strącić gliniany wazon pełen astrów. Przez chrzęst skorup słychać było kobiece chlipanie.
– Czas już, żeby się za mężem dla Janny rozejrzeć. A kto ją weźmie z domu, gdzie się bękarty chowają?
– Cóż mam z nią zrobić? Skazać na poniewierkę? – płakała matka.
– Trzeba było o tym myśleć zanim rozłożyłaś nogi przed jaśnie panem!
Zue nie usłyszała odpowiedzi, a i następne zdania były stłumione, bo Rejk widać krążył po obszernej komnacie.
– A kto ją zechce? Bez wiana, bo ja ani grosza nie dam, bez nazwiska...
Głosy znowu przycichły. Dziewczyna odsunęła się od drzwi i wsparła o ścianę, kilka drobnych łez spłynęło po okrągłych policzkach. Więc piosenka nie kłamała... Nagle z całej siły zatęskniła za Vajasą, jej przyjaznym uśmiechem, ciepłym uściskiem.
– To najlepsze, co może ją spotkać – zagrzmiał ojczym i Zue drgnęła, bo głos rozległ się tuż przy dźwierzach. – Bożą służką zostanie i basta.
W eremie chcą mnie zamknąć, pomyślała dziewczyna. Przed oczami stanęła jej dostojna matrona w białym habicie Halefen, rozdająca jałmużnę, błogosławiąca dzieci, sypiąca kwiaty w świątyni Asukara.
– Lepsze takie życie niż twoja łaska, dziadu – mruknęła buntowniczo. Otarła łzy i odeszła.
Korytarz, który wiódł do schodów był ciemny, nieprzyjazny. Rejk nie zezwolił na rozlokowanie pasierbicy w komnatach, przydzielono jej więc ciasny pokoik na poddaszu. Za posłanie miała przetarty siennik, za umeblowanie starczył wbity w szarą ścianę kołek. Wewnątrz było duszno, bo izdebka przytulona była do komina, a przez nieszczelne okienko do środka wpadał gryzący dym. Zue nie czuła się pokrzywdzona. Chałupa Vajasy miała tylko jedną izbę, w której prócz nich sypiały kury i czyniące okropny rumor gęsi, ale nagle zapragnęła obejrzeć, co kryje się za masywnymi drzwiami. Wśliznęła się do pierwszego z brzegu pomieszczenia. Kiedy oczy przywykły do mroku, rozpoznała łóżko z rozłożoną na noc pościelą, ustawione pod ścianami skrzynie, krzesło. Pogładziła drewno, przysiadła na brzeżku łoża, dotknęła poduch, a potem przytuliła do nich policzek. Były takie miękkie, delikatne w dotyku. Zafascynowana odkrywanym właśnie światem nie usłyszała kroków w korytarzu, nie dostrzegła smugi światła rozszerzającej się pod drzwiami. Poderwała się gwałtownie oślepiona blaskiem świecy, przestraszona.
– Czego tu szukasz, kocmołuchu? Pewnie chciałaś coś ukraść.
To była jej przyrodnia siostra. Zue na jej widok poczuła palącą zazdrość, bo Janna była wyjątkowo urodziwa – oczy lśniły błękitem, jasne włosy wyglądały niczym słoneczne promienie, wdzięczną figurkę podkreślała różowa sukienka, ozdobiona wstążkami. Ona, wobec tej delikatnej panienki, wyglądała jak chłopka. Skórę miała zbrązowiałą, oszpeconą młodzieńczymi krostami, włosy o pospolitej barwie jesiennych liści, a postać mocno zaokrągloną.
– Nie udawaj królewny, kiej twój dziadek kozy pasał – syknęła w odpowiedzi.
Janna z rozmachem odstawiła świecę. Kilka kropel wosku spadło na wyściełającą podłogę matę.
– Bękarci pomiot w lepiance chowany! Wynoś się z mojej alkowy, bo gnojem śmierdzisz!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.