Skrzydła nadziei - ebook
Skrzydła nadziei - ebook
Chociaż Kate Evans jest kobietą w „męskim” zawodzie, plasuje się w ścisłej czołówce najlepszych alaskich pilotów. Gdyby tylko jej życie osobiste nie było tak skomplikowane… Rozdarta między uczuciem do Mike’a Conlina, kolegi po fachu, i lekarza Paula Andersona, marzy o pokoju serca. Kiedy jednak dochodzi do strasznego nieszczęścia, być może los podejmie decyzję za nią…
W powieści Skrzydła nadziei autorka już po raz drugi zabiera czytelnika w alaskie przestworza, oferując chwile wzruszenia i niezapomniane podniebne przygody.
„Ta historia to wielki sukces – jest świetna! Bonnie Leon po mistrzowsku tchnęła życie w mieszkańców Alaski i jej dzikie przestrzenie”.
Ann Shorey, pisarka
„Bonnie Leon zabiera czytelników w dziką podróż przez Alaskę, krainę, którą zawsze pragnęłam zobaczyć. Teraz czuję się tak, jakbym spełniła swoje marzenie. Stworzone przez autorkę postaci niemal wzbijają się z kart powieści prosto w niebo”.
Lena Nelson Dooley, pisarka
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65843-57-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kate zjechała z drogi swoim plymouthem coupe i zatrzymała się przed domem Townsów, serdecznych przyjaciół. Była im wdzięczna za zaproszenie na święta Bożego Narodzenia. A mimo to, gdy gasiła silnik, wyrwało się jej z piersi westchnienie. W Bear Creek, w towarzystwie Paula, byłoby o wiele weselej, ale polarna temperatura zatrzymała ją w Anchorage. Doskonale wiedziała, że na Alasce nie można liczyć na pogodę.
Przez kilka minut siedziała w aucie, próbując okiełznać myśli. Kalendarz pokazywał dwudziesty piąty dzień grudnia, jednak bez Paula nie czuło się świątecznego nastroju. Miało to być ich pierwsze wspólne Boże Narodzenie. Planowali uczcić je choinką, prezentami i uroczystą kolacją. A może nawet wycieczką psim zaprzęgiem w górę Bear Creek. Kate wyobrażała sobie romantyczny wieczór: siedzieliby przytuleni, popijając gorącą czekoladę i wpatrując się w skrzące się alaskijskie niebo. Rozmawialiby o wspólnej przyszłości, a przy odrobinie szczęścia podziwialiby razem piękno tańczącej na niebie zorzy polarnej.
Może Sidney pozwoli jej skorzystać z radia w kantorku i skontaktować się z mieszkającym nad potokiem Patrickiem. Paul na pewno u niego będzie. Czy zadzwonienie do niego nie wyglądałoby na zbyt śmiałe?
Może uda nam się uczcić razem Nowy Rok. To niemal równie miłe jak wspólne spędzenie świąt. Według prognoz jest powód do radości – są widoki na to, że w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym kraj zacznie pomału dźwigać się z wyniszczającego go kryzysu.
Powędrowała myślami do rodziny mieszkającej w stanie Waszyngton. Będą obchodzić święta w Yakimie z przyjaciółmi. Wciąż dźwięczała jej w uszach zawoalowana melancholia w radosnym z pozoru głosie matki podczas porannej rozmowy. Kate za nimi tęskniła.
Wyciągnęła rękę i poklepała po głowie Angel, swojego psa.
– Gotowa na przyjęcie?
Suczka, mieszaniec ras husky i malamute, odpowiedziała merdaniem ogona i cichym szczeknięciem.
– No to idziemy.
Kate wysiadła z samochodu, Angel wyskoczyła za nią. Ściskając w ręku torbę z prezentami, ostrożnie stąpała po oblodzonej ścieżce wiodącej pod frontowe drzwi. Zapukała i czekała. Helen zapowiedziała, że będzie u nich Mike Conlin. Kate poczuła się nieswojo na myśl o spędzeniu z nim wieczoru. Zaprzyjaźnili się od razu, już od pierwszego spotkania latem tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, gdy po raz pierwszy zjawiła się w Anchorage. To on wprowadził ją w tajniki życia na Alasce i pilotowania samolotu na tym terytorium. Ale odkąd dwa miesiące temu odrzuciła jego oświadczyny, stał się chłodny i powściągliwy. Brakowało jej ich dawnego koleżeństwa. Wiedziała, że jego towarzystwo będzie dla niej niezręczne. Gdyby tak mogła być z Paulem...
Otworzyły się drzwi i Albert Towns przywitał Kate z szerokim uśmiechem na ustach.
– Już zaczynaliśmy się obawiać, że nie dotrzesz.
Przeczesał dłonią przerzedzające się włosy. Przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach.
Radość mężczyzny była zaraźliwa, więc Kate poczuła, jak i ją zaczyna ogarniać świąteczny nastrój. Traktowała go bardziej jak ojca niż gospodarza domu.
– Przepraszam za spóźnienie.
– Angel! Miło cię widzieć, piesku. – Albert zanurzył rękę w gęstej sierści.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko jej obecności. Nie miałam serca zostawić jej samej w święta.
– Zawsze jest u nas mile widziana.
Do Alberta dołączyła Helen, której jasnoniebieskie oczy skrzyły się świąteczną radością.
– Kate, moja droga! Wejdź. Na dworze jest lodowato. – Wprowadziła kobietę do środka. – Słuchałaś dzisiaj rano przemówienia prezydenta Roosevelta?
– Nie. Nie miałam okazji. Dzwonili do mnie rodzice.
– Co u nich?
– Wszystko dobrze.
I rzeczywiście miewali się dobrze, choć Kate wiedziała, że święta bez niej zostawiły w rodzinnym domu pustkę. Zawsze był to szczególny czas dla rodziny. Gdyby tylko istniał sposób na spędzenie tych dni razem. Może kiedyś zdoła przekonać rodziców, że Alaska to doskonałe miejsce do życia.
– Pozdrów ich ode mnie przy najbliższej okazji. – Helen położyła dłoń na plecach Kate. – Wielka szkoda, że nie słyszałaś przemówienia prezydenta. Wprost uwielbiam jego płomienne mowy. Dzisiejsza była wyjątkowo inspirująca, niosła pokrzepienie w tych ciężkich czasach. I bardzo ładnie z jego strony, że wygłosił mowę do narodu w świąteczny poranek.
– Coś mi się zdaje, że już ją kiedyś słyszałem – rzekł Albert tonem zaprawionym sarkazmem. Zamknął drzwi. – Myślę, że to było nagranie. Kate, pozwól, powieszę twoją kurtkę.
Kate postawiła torbę, ściągnęła rękawiczki i wcisnęła je do kieszeni parki, a następnie podała ją Albertowi. Poprawiając palcami krótkie kasztanowe włosy, by nadać spłaszczonej pod kapturem fryzurze nieco objętości, weszła do przytulnego saloniku. Powitało ją ciepło oraz przemieszane aromaty słodkich bułeczek i pieczonego mięsa.
– Bajecznie pachnie.
– Zasługa mojej Helen – odparł Albert, otaczając żonę ramieniem.
Siedzący na sofie Mike wstał. O dziwo, miał na ustach uśmiech, powrócił też jego swobodny sposób bycia.
– Dzień dobry, Kate. Miło cię widzieć.
– Cześć.
Kate postarała się o serdeczny wyraz twarzy. Angel podreptała do Mike’a, żeby się przywitać.
– Cześć, psinko.
Potarmosił psa i ruszył w stronę Kate. Zesztywniała, nie wiedząc, czego się spodziewać. Mike zatrzymał się na wyciągnięcie ramienia.
– Obawialiśmy się, że będziemy musieli zjeść bez ciebie. – Uściskał ją. – Dobrze cię widzieć.
– Ja także się cieszę, że jestem tu z wami. Będzie wesoło. – Opuściła spięte ramiona i odetchnęła z ulgą, zdziwiona zmianą w zachowaniu Mike’a, a zarazem dziękując w duchu, że owa zmiana nastąpiła. – Przegapienie obiadu u Helen byłoby prawdziwą tragedią. – Kate uświadomiła sobie, jak wielką przyjemność znajduje w towarzystwie tych ludzi. Byli dla niej kimś więcej niż przyjaciółmi. Byli rodziną. Przybyła na Alaskę ledwie półtora roku temu, a już tak wiele ich ze sobą łączyło. – Muszę zająć się kilkoma rzeczami. – Z kpiarskim uśmiechem na twarzy podniosła torbę z prezentami. – Zostawiłam pakowanie na ostatnią chwilę. – Zerknęła na małą choinkę w kącie, a potem zwróciła się do Helen. – Położyć pod drzewkiem?
Mike sięgnął po torbę.
– Ja to zrobię.
Kate cofnęła rękę.
– O nie, nic z tego.
– Masz coś dla mnie? – Uniósł brew i wyszczerzył zęby.
– Poczekaj, to zobaczysz.
Lekkim krokiem podeszła do choinki. Zastanawiała się, co teraz robi Paul. Czy też ma świąteczne drzewko? Wątpiła. Może w przyszłym roku ustawią wspólne... jeśli będą małżeństwem. Na tę myśl przeszedł ją przyjemny dreszcz. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
Niewysoką jodłę zdobiły lśniące szklane bombki i własnoręcznie przygotowane ozdoby. Przyglądając się jej, wyobrażała sobie choinkę, która z pewnością stała w salonie rodziców. Zawsze ustawiali dużą, dostojną sosnę. Dotknęła uśmiechniętego bałwanka.
– Helen, sama robiłaś ozdoby?
– Niektóre. Sporo z nich jest dziełem Muriel. – Rozejrzała się po pokoju. – Pewnie zastaniesz ją w kuchni.
Kate wyjęła z torby paczuszki i dołożyła je do innych, ukrytych pod gałęziami. Wyprostowała się i wyjrzała przez okno.
– Znów zaczął sypać śnieg.
– Co to za święta bez śniegu. – Helen stała przy frontowym oknie z rękami wciśniętymi w kieszenie fartucha. – Pod białą pierzynką wszystko wygląda jak nowe.
Córka państwa Townsów, Muriel, weszła do pokoju wraz ze swoim mężem Terrencem.
– Cześć, Kate.
Muriel zdmuchnęła z czoła wilgotne kosmyki blond włosów i wytarła ręce w fartuch.
– Jakże się cieszę, że do nas dotarłaś. Mama upichciła wspaniałe potrawy.
Helen uśmiechnęła się do córki. Jej oczy jaśniały bardziej niż zwykle.
– Napracowałaś się tak samo jak ja.
Pani Towns podeszła do córki, objęła ją ramieniem i przytuliła.
– Gotuje lepiej ode mnie. – Rozpromieniła się i mówiła dalej: – Wiem, że miałam z tym poczekać, ale zwyczajnie nie potrafię. – Zerknęła na córkę. – Mamy nowinę.
Muriel popatrzyła na matkę z ukosa i się uśmiechnęła, a wtedy na jej prawym policzku pojawił się dołeczek.
– No dobrze, mów.
Helen odczekała chwilę, a potem wypaliła:
– Zostanę babcią!
– Dziecko? Cudownie! – powiedziała Kate. – Ogromnie się cieszę. – Natychmiast pomyślała o sobie i Paulu. Byłby dobrym ojcem.
Muriel położyła rękę na brzuchu.
– To dopiero początek. – Popatrzyła na męża. – Jestem bardzo zadowolona, że przeprowadziliśmy się z powrotem na Alaskę. Kiedy urodzi się maleństwo, będę blisko rodziców.
Mama znów ją uściskała.
– Gratulacje – rzekł Mike tonem bynajmniej nie radosnym. Zerknął ukradkiem na Kate.
O czym wtedy myślał? Że powinni się pobrać i założyć rodzinę? Kate przeniosła wzrok na Muriel. Córka państwa Townsów zawsze pragnęła być żoną i matką. Kate cieszyła się jej szczęściem.
Terrence uśmiechnął się, a potem poprawił na nosie okulary w drucianej oprawie.
– Rodzina to wielka odpowiedzialność. Ale zawsze mieliśmy nadzieję, że urodzą się nam dzieci.
Muriel przytuliła się do męża, on zaś otoczył ramieniem jej szczupłe plecy. Niebieskie oczy kobiety, jakże podobne do oczu matki, błyszczały z radości.
A gdyby to Kate i Paul ogłosili taką nowinę? Kate błądziła myślami, zastanawiając się, jak by się wtedy czuła. Nigdy dotąd nie zaprzątała sobie głowy takimi rzeczami. Kariera zawsze była u niej na pierwszym miejscu. Z trudem odepchnęła od siebie te rozmyślania. Przecież Paul wcale nie poprosił jej o rękę, przynajmniej na razie. Poza tym nie widzieli się od czasu, kiedy kilka tygodni temu wyznali sobie miłość.
Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Mike’a. Mimo że zachowywał się serdecznie, Kate dostrzegała jego smutek. Miał nadzieję, że będzie dzielił z nią życie. Kochał ją, ona jednak widziała w nim jedynie dobrego przyjaciela.
W Kate rozbłysła iskierka strachu. Czy w ogóle może się coś wydarzyć między nią a Paulem? Od prawie sześciu lat nie miał żony. Kate wiedziała też, że gryzie go coś z przeszłości. Nie powiedział jej, o co chodzi. Czy ta dawna zadra mogłaby wpłynąć na ich związek? Była pierwszą kobietą, którą zainteresował się od śmierci Susan. Czy to możliwe, że pożałował swojego miłosnego wyznania? Nie, odpowiedziała sobie w myślach Kate. Kiedy ostatnio rozmawiali przez radio, był tak samo podekscytowany wspólnymi świętami jak ona.
Coś jednak mogło się zmienić. Zdawała sobie z tego sprawę. W końcu sama zerwała zaręczyny z Richardem, wieloletnim przyjacielem z Yakimy. Najpierw byli po prostu kumplami, a potem gdzieś po drodze się w sobie zakochali. Tyle że on marzył o zwykłym życiu u boku zwykłej żony. Zaś Kate pragnęła więcej.
Gdy odwołała ślub zaledwie na tydzień przed uroczystością i poleciała na Alaskę, bała się, że Richard nigdy jej tego nie wybaczy. Na szczęście czas wyleczył rany. Dawny wybranek serca przysłał kartkę świąteczną wraz z długim, swobodnym w tonie listem. Jego przyjaźń dodawała jej teraz otuchy. Napisze do niego przy pierwszej sposobności.
Wszystko wyglądało jak należy. Miała Paula. Pasują do siebie, a kiedyś wezmą ślub. Była tego pewna.
– Mam nadzieję, że burczy wam w brzuchach – powiedziała Helen. Podeszła do drzwi dzielących salon i kuchnię. – Kolacja gotowa. – Stała w progu z rozpostartymi ramionami, jakby zagarniała stado owiec do dużej jadalni przy kuchni.
Albert postawił na stole półmisek ze złocistobrązowym indykiem. Helen i Muriel porozstawiały naczynia z resztą potraw. Kate usadowiła się na krześle, Mike zajął miejsce obok. Angel badała nosem niosące się od stołu smakowite aromaty.
– To nie dla ciebie, psinko – rzekła Kate kategorycznym tonem. – Leżeć.
Pies poczłapał do kąta pomiędzy kuchnią a wyjściem na podwórze i umościł się na kolorowym, plecionym dywaniku.
Mike szturchnął Kate.
– Powinnaś poprosić Helen i Muriel o kilka przepisów. Mogłabyś je na mnie wypróbować.
Mike sprawiał wrażenie aż nadto serdecznego. Czyżby próbował wskrzesić ich dawną zażyłość?
– Wiesz, że żadna ze mnie kucharka – odparła, myśląc sobie w duchu, że powinna nauczyć się gotować. Może nadejdzie czas, kiedy przyda jej się umiejętność przyrządzenia świątecznego posiłku. – Zresztą i tak w moim ciasnym mieszkanku nie ma miejsca na gotowanie. – Popatrzyła na Helen i Alberta, od których wynajmowała pokój. – Ale i tak je uwielbiam. Jest takie przytulne.
– I malutkie – przyznał Albert. – Oczywiście zrozumiemy, gdybyś chciała przeprowadzić się gdzie indziej.
– Miło się tam mieszka. – Oparła ręce o stół. – Mam nadzieję, że kiedyś kupię własne cztery ściany. Ponieważ jednak mój samolot spoczywa na dnie jeziora...
– Wciąż trudno mi uwierzyć, że rozbiłaś się wtedy nad jeziorem – wtrąciła Muriel. – I przetrwałaś tyle dni w kompletnej głuszy.
Kate wróciła w myślach do wypadku, w którym o mało nie straciły z Neną życia. Nie ocalałyby, gdyby nie wytrwałość Mike’a i Paula. Nigdy nie zapomni ulgi i radości, które poczuła na widok tych dwóch wyłaniających się z lasu.
– To było straszne, ale jakoś się udało – odparła z uśmiechem. – Moje oszczędności pójdą na nowy samolot. Gdy wrócę do latania, podreperuję stan konta.
– Pokój jest twój tak długo, jak długo będziesz go potrzebować – zapewniła Helen.
– Dziękuję. Zostanę tu jeszcze trochę. Mam na oku samolot, bellankę pacemaker, niemal taką samą jak ta, którą rozbiłam, tyle że o dwa lata młodszą.
– Dziś nie czas na zawracanie sobie głowy lataniem – powiedział Mike. – Nawet Sidney wziął wolne.
– Doprawdy? – Helen postawiła na stole galaretkę owocową. – Gdzie się podziewa?
– W Kenai. Nie mógł się doczekać spotkania z rodzicami i gromadką siostrzenic i bratanków. – Mike pochylił się nad stołem. – W głębi serca jest bardzo rodzinny. Powinien założyć własną rodzinę. – Zmierzył wzrokiem Kate. – Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego pozostał kawalerem.
– Uwielbia latać i zarządzać lotniskiem – rzekła Kate, biorąc do ręki widelec. – Pracuje ciężej od nas, a ten rodzaj pracy jest szalenie wymagający, przez co nie ma się zbyt wiele czasu dla rodziny. – Spojrzała na Muriel. Gdy zdecydowała się być pilotką, uważała, że jest to zajęcie warte każdego poświęcenia. Teraz nie była już tego taka pewna. Gdyby została panią Anderson, musiałaby zrewidować część swoich poglądów dotyczących latania.
Helen rozłożyła serwetkę na kolanach. Obok niej siedział Albert.
– Myślę, że można pogodzić pracę z rodziną. Prowadzimy sklep od wielu lat i ta sztuka całkiem nieźle się nam udała. – Uśmiechnęła się do córki.
Muriel strząsnęła z ramion jasne włosy.
– Pamiętam, jak po drodze ze szkoły zaglądałam do sklepu. Uwielbiałam pomagać.
– Bardziej niż praca interesowało cię opróżnianie słoja z cukierkami. Podobnie było z twoimi koleżankami – zauważył Albert z szerokim uśmiechem.
– To nieprawda. – Muriel uśmiechnęła się z wyższością. – No dobrze, niecała prawda. Przyznaję się bez bicia, że opychałam się ciastkami z kremem.
– Ponieważ oboje pracowaliśmy, był to dla nas niemały wysiłek. – Albert ujął dłoń żony i złożył na niej pocałunek. – Ale poradziliśmy sobie i dobrze się nam żyje.
– Los nam sprzyjał – dodała Helen. – Utrzymanie sklepu w tych okropnych czasach kryzysu to dar od Boga. Cierpi tak wielu ludzi, tak wielu jest bez pracy, straciło dach nad głową. Straszne.
Albert rozejrzał się po zgromadzonych przy stole.
– Podziękujmy Panu za posiłek oraz błogosławieństwa, którymi nas obdarzył.
Wszyscy chwycili się za ręce. Dłoń Muriel wydawała się drobniutka w ręku Kate. Dłoń Mike’a była ciepła i twarda. Kate poczuła jej uścisk. Ten nagły przejaw uczuć wprawił ją w zakłopotanie.
– Ojcze Niebieski – zaczął Albert. – Dziękujemy Ci za przyjaciół i rodzinę. I dziękujemy Ci za Twoje hojne dary. Otrzymujemy więcej, niż zasługujemy. Prosimy Cię, Panie Boże, zatroszcz się o tych, którzy cierpią niedostatek – mówił. – W tym szczególnym dniu, w którym wspominamy narodziny Twojego Syna, pamiętamy o cenie, którą za nas zapłacił, i składamy nasze dziękczynienie. Proszę, pobłogosław ten wspólny czas i nie ustawaj w budowaniu więzów przyjaźni między nami. Amen.
Mike ponownie uścisnął rękę Kate, a ona szybko uwolniła dłoń.
Po skończonym posiłku mężczyźni przenieśli się do salonu, a kobiety porządkowały kuchnię. Muriel sprzątała naczynia ze stołu, Helen zmywała, a Kate wycierała.
– Tak się objadłam, że ledwo dyszę – oznajmiła Kate. Wyjrzała przez okno. Zapadł już wczesny zimowy zmrok. – Muszę się przespacerować. Szkoda, że dni nie są dłuższe.
– Uwielbiam przebywać na dworze po zmierzchu – rzekła Muriel. – Zwłaszcza gdy zorze polarne pokazują się w pełnej krasie. Czasem, kiedy stoję pod niebem, na którym tańczą światła, mam wrażenie, że uchyla się przede mną rąbek niebios.
Helen przyjrzała się córce.
– Na razie ogranicz zaglądanie w niebiosa do przestrzeni świątyni. Jesteś w delikatnym stanie i nie powinnaś przebywać w tak niskich temperaturach.
– Nic mi się nie stanie. Nie ma o co robić hałasu.
– Nie robię hałasu – odparła Helen, powracając do zmywania. – Musisz myśleć o dziecku.
Muriel odstawiła pusty półmisek na kuchenny blat.
– Przesadnie się martwisz. – Pochyliła się i cmoknęła matkę w policzek. – Ale za to cię kocham.
– Kiedy wypada termin? – zapytała Kate, odkładając na stosik kolejny talerz.
– Doktor szacuje, że w połowie lipca – powiedziała Muriel, spoglądając na swój brzuch.
– Idealny czas na wydanie dziecka na świat. – Helen podała Kate następny talerz. – Dni są ciepłe.
– Tylko nie daj się Terrence’owi wyciągnąć na letnią wycieczkę w sam środek głuszy. Wolałabym nie wieźć Paula w jakieś niedostępne miejsce, żeby przyjął poród – rzekła Kate ze śmiechem.
– Terrence uwielbia takie eskapady, ale wątpię, by wybierał się gdzieś akurat w lipcu.
Helen zachichotała.
– Kiedy będzie zbliżać się twój czas, zacznie zachowywać się nerwowo jak wszyscy przyszli ojcowie. Jak kogut w kurniku, w którym grasuje wygłodniały lis.
– Nie wyobrażam sobie taty w takim stanie – wtrąciła Muriel.
– Och, był taki sam. – Jej matka się uśmiechnęła, zmywając tłusty sos z talerza. – W dniu twoich narodzin myślałam, że wydepcze dziurę w podłodze. – Parsknęła śmiechem. – Ale dobry był z niego ojciec.
– Dobrze mieć lekarza opiekującego się ludźmi żyjącymi poza miastem. – Muriel zamoczyła ściereczkę w zlewie i ją wyżęła. – Myślę, że Paul okazuje wielkie serce.
Helen zanurzyła talerz w wodzie, opłukała go i podała Kate.
– Wielka szkoda, że nie mógł dzisiaj do nas dołączyć. – Zwróciła się do Kate. – Jak mu się podoba praca lekarza na odludziu?
– Jest podekscytowany. Ale ponieważ od dawna nie leczył, trochę zjadają go nerwy.
– Dlaczego porzucił praktykę w San Francisco? – zapytała Muriel.
Kate poczuła, jak ściska się jej żołądek. Sama zadawała sobie to pytanie, lecz ten temat był zakazany.
– Nie wiem – odparła z największą nonszalancją, na jaką potrafiła się zdobyć. – On o tym nie mówi, a ja nie chcę być wścibska.
– Tak się cieszę z waszego związku. Uważam, że to cudowne, że na siebie trafiliście. Kiedy poznałam Terrence’a, od razu wiedziałam, że jest mi przeznaczony – rzekła Muriel.
Kate się uśmiechnęła.
– Ja z kolei jestem pewna, że Paul jest dla mnie tym jedynym. Jeszcze się nie oświadczył, ale mam nadzieję, że to zrobi. Gdy planowaliśmy spędzić razem święta, napomknął o naszej przyszłości.
– Założę się, że pewnie wkrótce poprosi cię o rękę – wtrąciła Helen.
Kate przetarła ścierką talerz.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz.
– Będziesz miała latający szpital. Co ty na to? – zapytała Muriel, zbierając serwetki.
– Czuję dreszczyk emocji. Praca z Paulem zapowiada się wspaniale. Tak bardzo potrzeba tu lekarza. Myślę, że mi się spodoba.
Helen zanurzyła filiżankę w mydlinach, a potem zerknęła w stronę saloniku.
– Cieszę się, że Mike dzisiaj przyszedł. Nie był sobą od czasu... odkąd wy dwoje...
– Wiem. Ale teraz wydaje się być w formie. Może nadal będziemy przyjaciółmi.
– Jestem przekonana, że on też na to liczy. Zachowuje się dziś dość swobodnie.
Mike przekroczył próg kuchni.
– Skończyłyście?
Helen odwiązała fartuch.
– Prawie.
– To dobrze. Czas rozpakować prezenty. Zdaje mi się, że pod choinką coś na mnie czeka. – Puścił oko do Kate.
Co go naszło? Odkąd odrzuciła jego oświadczyny, chodził z nosem spuszczonym na kwintę, a teraz, ni z tego, ni z owego znów był dawnym czarującym Mikiem? Może pogodził się z losem i był gotów ruszyć naprzód. Na myśl o tym poczuła pewną ulgę. Mógłby dalej się boczyć, ale to do niego niepodobne. Mike jest dobrym człowiekiem i przy odrobinie szczęścia odnowią łączącą ich przyjaźń.
Ponieważ kuchnia lśniła już czystością, kobiety dołączyły do siedzących w salonie mężczyzn.
– Tak sobie pomyślałam, że chętnie pośpiewałabym kolędy – oznajmiła Helen. Usadowiła się na otomanie obok męża i poklepała go po udzie.
– Co powiecie na „Dzwonki sań”? – zapytał Albert.
Kate skinęła głową, przypomniawszy sobie własną wersję tej piosenki, którą wymyśliła w zeszłym roku, rozwożąc do wiosek świąteczne paczki. Zastanawiała się, czyby nie nauczyć pozostałych. Mieliby ubaw po pachy. Zanim zdążyła otworzyć usta, Albert zaintonował:
– „Poprzez białe drogi, z mrozem za pan brat...”.
Gdy skończyli śpiewać, Mike zapytał:
– Może teraz tę nową, która właśnie się ukazała? „Winter Wonderland”?
– Ciągle leci w radiu – zauważyła Muriel. – Uwielbiam ją.
Wkrótce wszyscy nucili nową melodię. Potem Helen nalegała na prawdziwą kolędę, a po niej nadszedł czas na otwarcie prezentów. Albert wręczył każdej osobie po dwie paczuszki, wyjaśniając, że to podarki od niego i Helen. W jednej była puszka z domowymi słodyczami, a w drugiej robiony na drutach szalik.
Kate owinęła szyję szalikiem w kolorze głębokiej zieleni, a później skosztowała krówki.
– Bardzo dziękuję. Wiecie, jak lubię cukierki, a szalik jest przepiękny.
– Żałuję, że nie mogliśmy pozwolić sobie na więcej, jednakże przy słabym utargu w sklepie... No cóż, wiecie, jak jest.
– Sądziłem, że już wychodzimy z kryzysu – powiedział Terrence. – Ale zdaje się, że pogrążamy się w nim z powrotem.
– Wszystko się ułoży. – Helen oparła się o Alberta i do niego uśmiechnęła. Jej miłość do męża była oczywista, nawet po tak wielu wspólnych latach.
Następne były prezenty od Kate. Udało się jej kupić od Joego Turchika kilka filigranowych rzeźb z kości słoniowej. Proponował, że je Kate podaruje, ale wskutek nalegań zgodził się w końcu przyjąć symboliczną zapłatę. Rozdała podarki i patrzyła, jak wszyscy je rozpakowują.
Helen pokazała foczą mamę z malutką foczką u boku.
– Och, jakie śliczne. Gdzie to zdobyłaś?
– Pamiętasz Turchików? Nena mi towarzyszyła, kiedy rozbił się samolot.
– Tak, oczywiście. Bardzo mili ludzie. – Helen przesunęła opuszkę palca po wyrzeźbionej foce.
– To dzieło Joego Turchika.
– Jest rdzennym mieszkańcem Alaski? – zapytał Terrence, przyglądając się pulchnemu morsowi.
– Tak. Eskimosem – wyjaśnił Mike, odpakowując figurkę Eskimosa dzierżącego włócznię.
– Zatrzymuję się u nich za każdym razem, gdy ląduję w Kotzebue. To serdeczni przyjaciele. Choć wątpię, by po tamtej katastrofie Nena jeszcze kiedyś zechciała wsiąść ze mną do samolotu.
– To prawdziwy cud, że obie ocalałyście – rzekła Muriel.
– Proszę, przekaż Joemu, że bardzo podobają się nam jego rzeźby i podziękuj mu w naszym imieniu. – Helen oglądała kościane foki. – Napiszę do niego list, doręczysz mu przy okazji kolejnego lotu na północ.
Rozpakowano resztę prezentów. Z wyjątkiem jednego. Ten ostatni był od Mike’a dla Kate. Malutka paczuszka. Kate nie domyślała się, co jest w środku. Wszyscy obserwowali, jak ostrożnie odwija ozdobny papier.
– Wiem, że nie pakowałeś tego własnoręcznie. O wiele za ładnie – droczyła się.
– Właśnie że pakowałem. – Popatrzył na nią z czułością. – Dla najlepszych tylko to, co najlepsze.
Kate trzymała w dłoniach małe puzderko. Nagle zdjął ją strach. A jeśli Mike postanowił zrobić coś głupiego? Gdy podnosiła wieczko, lekko drżały jej dłonie.
Zajrzała do środka i się rozpromieniła.
– Och, Mike! – Wyjęła maleńki złoty samolot zawieszony na złotym łańcuszku. Na boku miniaturowej maszyny był wygrawerowany czerwony napis: „Nieustraszona Kate”. – Jest piękny. – Podniosła wisiorek do światła, a do oczu napłynęły jej łzy. – To mój samolot.
Mike uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Pomyślałem, że spodoba ci się coś, co będzie ci go przypominało.
– Przecudny. Skąd go masz?
– Nie tylko ty masz konszachty z artystami. – Mężczyzna puścił oko. – Pomogę ci założyć.
Kate zawiesiła łańcuszek na szyi i pozwoliła Mike’owi go zapiąć. Jego dłoń dotknęła jej karku.
Zignorowawszy ten gest, kobieta podziwiała swój filigranowy samolot, a potem opuściła go na dekolt.
– Dziękuję. To naprawdę cudowny prezent. – Chciała uściskać Mike’a, ale nie śmiała. Zamiast tego popatrzyła w jego spokojne niebieskie oczy i rzekła: – Zawsze będę go hołubić.3
Wiatr i ziąb zagnały Paula do domu Turchików, podzielonego na część sklepową i mieszkalną. Wnętrze było niewielkie, wręcz przegrzane, zagracone prowiantem i meblami, pachnące gotowanym mięsem.
Troje malców pognało do Kate na łeb na szyję i obsypało ją uściskami. Najmłodsze z nich, dziewczynka, przywarło do jej nóg. Paul zastanawiał się, czy kiedykolwiek widział piękniejsze dzieci. Proste czarne włosy okalały okrągłe, śniade buzie.
Kate objęła całą trójkę na raz.
– Och, ależ się za wami stęskniłam.
Angel wcisnęła się między dzieci. Zanurzyły ręce w sierści psa, a mniejszy z dwóch chłopców objął go ramionami za szyję.
– Cześć, Angel. Jesteś najfajniejszym psem na świecie.
Wyższy zadarł głowę i uśmiechnął się do Kate.
– Cieszymy się, że przyjechałaś.
– Ja też się cieszę – odparła i jeszcze raz go uściskała.
Tulący się do suczki chłopczyk oznajmił:
– Mam coś dla ciebie. – Podbiegł do stołu, wziął do ręki kartkę papieru i pędem wrócił do Kate. – To obrazek z kwiatami i górami. Tak jak wyglądają latem. – Pokazał swoje dzieło i dotknął rysunku. – A to jest słońce.
– Jaki świetny rysunek, Nick – pochwaliła Kate, przyjmując prezent. – Miło sobie przypomnieć, jak jest tu pięknie, kiedy słonko mocniej przygrzewa.
Chłopiec uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Latem często świeci u nas słońce.
Mała dziewczynka podniosła ramiona, domagając się tym samym wzięcia na ręce. Kate podniosła ją i posadziła sobie na biodrze.
– Mary, przysięgam, że od naszego ostatniego spotkania przybrałaś z pięć kilogramów.
– Zmiata wszystko z talerza, pewnie wkrótce przerośnie braci – rzekła Nena, która wyglądała jak kopia dziewczynki, tylko starsza.
– Oby tak dalej. – Kate położyła dłoń na głowie starszego z chłopców. – Peter, jak ty urosłeś. – Krępy chłopak wyprostował się jak struna, chcąc dodać sobie centymetrów.
Kate rozejrzała się po wnętrzu. Choć wypełniały je sklepowe towary, Nenie udało się stworzyć domowy klimat.
– Dobrze być tu u was.
Nena otoczyła ramionami Kate i Mary.
– Jesteśmy wdzięczni losowi, że mogliśmy cię poznać. – Następnie zwróciła się z uśmiechem do Paula. – Miło znów cię widzieć.
– Świetnie wyglądasz. – Ściągając rękawice, Paul przyglądał się zdrowej, brązowej twarzy. – Jak się czujesz?
– Dobrze.
– Żadnych bólów i zawrotów głowy?
– Żadnych. Zupełnie nic – odparła. – Miewam drobne problemy z utrzymaniem równowagi, ale jest coraz lepiej. – Pokazała w uśmiechu białe zęby. – Dziękujemy, że przyjechałeś. Wielu mieszkańców wioski chciałoby się z tobą zobaczyć.
– Świetnie. No i cieszę się, że jesteś w dobrej kondycji. Lekarze nie byli pewni, czy się wykaraskasz. – Paul poczuł gulę w gardle na wspomnienie Joego czuwającego przy łóżku Neny. Nie różniło się wiele od czuwania, które stało się kiedyś jego udziałem, z tą różnicą, że tamto nie miało szczęśliwego zakończenia.
– Muszę podziękować Bogu i dobrym lekarzom. – Nena podniosła wzrok. – On był przy mnie, tak samo jak Kate. Nie przeżyłabym, gdyby nie wyciągnęła mnie z wraku i się mną nie zaopiekowała. – Jeszcze raz uścisnęła Kate.
– Nigdy bym cię nie opuściła – wyznała Kate. – Przeżyłyśmy prawdziwą przygodę. – Objęła Nenę jedną ręką.
– Dziękujemy Bogu i ludziom – powiedział Joe, a zwróciwszy się do Paula, dodał: – Zaś mieszkańcy Kotzebue są przeszczęśliwi, że mogą zasięgnąć porady lekarza.
– Mam nadzieję, że się na coś przydam. – Paula nie odstępował strach. A jeśli sprawi zawód?
– To moje dzieci. – Joe ruchem głowy wskazał jednego z chłopców. – Nick ma pięć lat. – Uśmiechnął się do Paula. Najwyższy z trójki stał u boku ojca. Joe położył mu dłoń na ramieniu. – Peter siedem. – Na koniec odwrócił się do Kate trzymającej w ramionach małą dziewczynkę. – A Mary dwa.
Nena podeszła do kuchennego pieca.
– Ugotowałam gulasz z karibu. Mam nadzieję, że będzie wam smakował. – Uchyliła pokrywkę, z rondla buchnęła para. Zamieszała potrawę drewnianą łyżką.
Joe przeszedł do pokoju i opadł na krzesło.
– Siadaj, Paul.
Wziął fajkę i tytoń ze zrobionego z pustej beczki stołu i przekazał je swemu gościowi.
– Dziękuję. – Mężczyzna nabił fajkę, uciskając tytoń kciukiem. Joe podał ogień, Paul pociągnął, aż w powietrzu uniósł się dym. Kilka razy pyknął, po czym oddał fajkę gospodarzowi. – Dobra – powiedział, chociaż smakowała tanim tytoniem.
– Nie za bardzo – odparł Joe. – Ale ujdzie. – Nabił kolejną, ścisnął w zębach ustnik i zaczął wciągać powietrze przez cybuch. – Byłeś już kiedyś w Kotzebue? – Wygodniej usadowił się na krześle.
– Nie. Jest tu zupełnie inaczej niż w moich stronach nad Bear Creek. Ale Kotzebue sprawia wrażenie przyjemnego małego miasteczka. – Nie do końca była to prawda. Sklepów jak na lekarstwo, domy i rozmaite warsztaty były ciasne i wymagały remontu, jednak Paul nie zamierzał szczędzić komplementów. Rozumiał, jak ważne jest dla mieszkańców ich najbliższe otoczenie.
– Większość ludzi tu nie dociera. – Joe skrzyżował nogi. – Podoba ci się nad Bear Creek?
– Tak. Drewna w bród, mam tam przytulną chatę i miłych sąsiadów. Ryby biorą, polowania też się udają.
Joe pokiwał głową i skupił się na paleniu. Paul poszukiwał w myślach tematu do dalszej rozmowy. W końcu zapytał:
– Dużo polujesz?
– Pewnie. Na foki i niedźwiedzie. Czasem na karibu lub łosie. Latem w rzekach roi się od ryb. – Mocno pociągnął fajkę i nie patrząc na Paula, zapytał: – Chciałbyś złowić dorsza?
– O tej porze roku? Tutaj?
– Znajdują się pod lodem. Wystarczy wyrąbać przerębel i już są twoje. – Uśmiechnął się. – Mogę cię nauczyć, jeżeli chcesz.
– Tak, chętnie.
Z kuchni, gdzie Kate i Nena kończyły przygotowania do kolacji, niosły się chichoty. Paul więc wpadł w pułapkę wspomnień, przywołując obraz Susan i jej siostry. Stały tak samo, bok przy boku, wspólnie gawędząc i gotując. Ból, który ściskał serce, zaczął dławić gardło. Czy kiedykolwiek uwolni się od tej tęsknoty?
– Myślę, że jutro zgłosi się do ciebie wiele osób. – Słowa Joego wyrwały Paula z zadumy.
– Tak? Ilu się spodziewasz?
Joe wzruszył ramionami.
– Prawie całego miasteczka. Nawet jeśli nic im nie dolega, przyjdą cię poznać i sprawdzić, czy jesteś dobrym lekarzem. – Joemu śmiały się oczy.
– Już nie mogę się doczekać.
– Niektórzy są nieufni wobec osób z zewnątrz. – Mężczyzna wyjął fajkę z ust. – Przyzwyczaili się do Alexa Toognaka, naszego znachora. Jest mądry i wiele potrafi.
– Może nas sobie przedstawisz. – Paul szanował tradycyjne praktyki, wierząc, że jest miejsce zarówno dla nowoczesnej medycyny, jak i uświęconych tradycją metod leczenia. Wiedział, że gdyby jego poglądy dotarły do innych lekarzy, zostałby wyśmiany, nie mógł jednak odmówić skuteczności naturalnym sposobom uzdrawiania. – Joe, może gdybyś rozpuścił wieści, że nie jestem tu obcy, byłoby łatwiej. Mieszkam na Alasce od prawie pięciu lat.
Joe wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Każdy, kto nie mieszka w Arktyce, uchodzi za przybysza z zewnątrz.
Paul parsknął śmiechem. Tu rzeczywiście można poczuć się jak na krańcu świata.
Po kolacji rodzina zgromadziła się w pokoju od frontu. Joe obiecał opowiedzieć dzieciom jakąś historię.
Kate usiadła na podłodze obok krzesła Paula. Zauważył porozumiewawcze spojrzenie, które wymieniły między sobą kobiety, i kątem oka dostrzegł, jak Nena tłumi chichot. Kate musiała jej o nich powiedzieć. Poczuł, jak w środku rozchodzi się przyjemne ciepło. Delikatnie ścisnął jej ramię. Oparła się o jego nogę. Spodobał mu się ten gest.
Migotały płomienie świec oraz lampionów, rzucając na ściany chybotliwe cienie. Dzieci wyczekiwały z płonącymi oczami.
– Opowiedz nam o tym wielkim wielorybie – poprosił Peter.
– Nie. Ja chcę o niedźwiedziu, co ukrywa się w śniegu – zażyczył sobie Nick.
Joe usiadł z chłopcami na podłodze. Milczał przez długą chwilę, a potem rzekł:
– Dzisiaj opowiem wam coś nowego. O ptakach, które ocaliły ludzkie życie.
– Ptaki uratowały człowieka? – zdziwił się Peter. – Jak to możliwe?
– Z Bożą pomocą wszystko jest możliwe – odparł z uśmiechem Joe.
– No, opowiadaj – niemal wykrzyknął zniecierpliwiony Nick.
– Biblia mówi, że dawno temu żył mężczyzna imieniem Eliasz. Był prorokiem jedynego prawdziwego Boga.
Chłopcy nie spuszczali wzroku z twarzy ojca. Leżąca w ramionach matki Mary wydawała się senna.
Paul dał się uwieść pomysłowi wieczornej gawędy, ale historia biblijna go nie interesowała. Żałował, że nie może się jakoś grzecznie wymówić.
– W krainie zamieszkiwanej przez Eliasza od bardzo dawna nie padał deszcz, ale on zapowiedział ludziom, że tak się stanie.
– Dlaczego zatrzymał deszcz? – zapytał Peter.
– Nie on go powstrzymał. Zrobił to Bóg. Eliasz uprzedził tylko króla, że nadciąga susza.
Peter pokiwał głową, jednak wydawał się zbity z tropu.
– Nie zawsze pojmujemy, dlaczego Bóg coś czyni, lecz On ma stale rację.
Gdy Joe skończył opowieść, Peter zapytał:
– Jak to się stało, że ptak nakarmił człowieka?
– Dzięki potędze Boga, który może uczynić wszystko.
Joe uśmiechnął się do syna, marszcząc kąciki oczu.
Usłyszawszy tę odpowiedź, Paul z trudem powstrzymał grymas. Cóż było słusznego w odebraniu mi żony i syna? Czemu miało to służyć?
Nena wstała.
– Czas kłaść się do łóżek.
Dzieci uściskały wszystkich na dobranoc, a Nena zagoniła je do pokoju na tyłach domu. Wróciła po kilku minutach z naręczem koców.
– Kate, pościeliliśmy ci w pokoju razem z dziećmi. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
– Ależ skąd.
– Mamy cienki materac, na którym możesz się przespać – zwróciła się do Paula. – Joe zaraz go przyniesie.
– Doskonale. – Paul wstał. – Trzeba się wyspać. Zapowiada się pracowity dzień.
Kate umościła się pod kocami przy wtórze cichego pochrapywania dzieci, błądząc myślami wokół kilku ostatnich dni. Praca z Paulem dawała jej satysfakcję. Im dłużej go obserwowała, tym bardziej wzrastał w niej podziw. Miał wysokie kwalifikacje. Ona zaś zwykle chętnie mu asystowała.
Umacniała się ich wzajemna więź. Mimo to Kate odnosiła wrażenie, że Paul coś przed nią zataja. Nie opowiadał o swoim życiu przed przyjazdem na Alaskę, a za każdym razem, gdy ten temat pojawiał się w rozmowie, z miejsca przeskakiwał na inny. Co ukrywa? Zapewne coś naprawdę okropnego, ponieważ najwyraźniej odebrało mu to wiarę. Paul miał coś za złe Bogu.
Przeturlała się na bok. Tak czy owak, nie mogła wyciągnąć z niego żadnych zwierzeń. Jednak w swoim czasie będzie musiał jej powiedzieć. Zasypiając, szeptem pomodliła się za Paula.
Kate otworzyła oczy i rozejrzała się po słabo oświetlonym pokoju. Ziewnęła, przeciągnęła się, prostując ramiona nad głową. Dzieci już nie było. Wtedy przypomniała sobie, że wkrótce zaczną przychodzić do Paula pacjenci. Może nawet już są. Odrzuciła koce i usiadła. Będzie mu potrzebna.
Zanim znalazła się w kuchni, Nena zdążyła już przygotować śniadanie: naleśniki i jajka. Paul siedział przy stole i pałaszował.
Ktoś postawił szafkę między częścią kuchenną a pokojem dziennym. Kate domyśliła się, że ma posłużyć za parawan.
– Napijesz się kawy? – zapytała Nena.
– Tak, dziękuję – odparła i usiadła naprzeciwko Paula. – No więc? Gotów?
– Absolutnie – zapewnił z nieco przesadną gorliwością.
Kate zastanawiała się, czy Paul się denerwuje. Z pewnością od dawna nie przyjmował regularnie pacjentów.
Nena postawiła przed nią filiżankę.
– Nie ma mleka. Przepraszam.
– Nie szkodzi. – Kate wypiła łyczek. – Gdzie jest Joe?
– Pomaga koledze naprawić sanie. Głodna?
– Jak wilk. Śniadanie pachnie wyśmienicie. – Kate podniosła głowę i napotkała wzrok Paula. Czując się w obowiązku coś powiedzieć, zapytała: – Dobrze spałeś?
– Tak. – Odchylił się na oparcie krzesła. – A ty?
– Jak suseł.
Paul nie przestawał się jej przypatrywać. Na jego twarzy podziw mieszał się z rozbawieniem. Kobietę przeszedł przyjemny dreszcz.
Nena postawiła przed nią talerz naleśników i jajek.
– Dziękuję, Neno. Niepotrzebnie robiłaś sobie tyle kłopotu.
– Ależ potrzebnie. Dziś przed wami ciężka praca. Trzeba zjeść solidny posiłek.
– Pachnie tak, że aż cieknie ślinka. – Kate posmarowała naleśniki masłem. – Ponieważ nie pomagałam przy śniadaniu, pozmywam chociaż naczynia.
– Nic z tego. Jesteś gościem, no i oboje musicie mieć siły. Paul mówił, że mu pomagasz.
Kate spojrzała na niego z drugiej strony stołu.
– A więc znów mam być pielęgniarką?
Nabił na widelec ostatni kęs naleśnika, zanurzył go w kałuży syropu i wsadził sobie do ust.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw temu. Doskonale sobie radzisz.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Ludzie już tu są.
Nena pospieszyła otworzyć. Przed wejściem stała kobieta z dwójką dzieci, kuląc się z zimna.
– Podobno przyjmuje tu lekarz?
– Tak. Wejdźcie.
Nena otworzyła szerzej drzwi i cofnęła się do środka. Miała minę jak dziecko w wigilijny wieczór.
– Paul, twoi pierwsi pacjenci – oznajmiła.
Mężczyzna wstał.
– Chwileczkę. Wezmę tylko torbę.
Odniósł talerz do kuchni, wstawił do zlewu, a następnie pospieszył do pokoju, chwytając po drodze torbę lekarską.
Nena sprzątnęła ze stołu.
– Przepraszam, Kate. Będziesz musiała dokończyć śniadanie na stojąco.
– Nic nie szkodzi.
Kate zabrała talerz i kubek i stanęła przy zlewie. Dokończyła jajka, dopiła kawę, odstawiła naczynia na blat i rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia.
Paul postawił torbę na stole, otworzył ją, po czym zwrócił się do kobiety z dziećmi.
– Dzień dobry. Proszę usiąść – powiedział, wskazując głową krzesło.
Usłyszeli kolejne pukanie. Nena szybkim krokiem poszła otworzyć, szurając skórzanymi butami o podłogę. Kate kręciła się w pobliżu Paula, na wypadek gdyby jej potrzebował.
Nie minęło wiele czasu, a pokój szczelnie wypełnił się pacjentami. Niektórzy wyglądali zdrowo, inni natomiast wydawali się naprawdę chorzy. Kate zachodziła w głowę, czy uda się przyjąć wszystkich w ciągu jednego dnia. Była zajęta zapisywaniem nazwisk oraz powodów wizyty. Najbardziej chorych przesunięto na początek kolejki. Chwilami Paul potrzebował jej pomocy przy uspokojeniu dziecka albo przytrzymaniu kompresu lub zszywaniu rany.
Gdy nastoletni chłopiec zszedł z krzesła dla pacjenta, Paul zwrócił się do siwowłosego mężczyzny, który człapał w jego stronę.
– Dzień dobry – przywitał go. – Czym mogę służyć?
Starszy mężczyzna podejrzliwie przyglądał się nowemu lekarzowi.
– Zawsze chodzę do Alexa Toognaka. On zna się na dawnych sposobach.
– Z pewnością bardzo dobrze leczy – odparł Paul. – Może pan udać się do niego, jeśli ma pan takie życzenie.
Pacjent spojrzał na swoje ręce.
– Już byłem. Odesłał mnie tutaj.
Starszy człowiek usiadł na krześle. Paul przysunął sobie drugie i zajął miejsce naprzeciwko mężczyzny.
– Nazywam się Paul Anderson. Miło mi pana poznać...
– George Chilligan.
– Jak mogę panu pomóc?
– Mam spory... – Zerknął w kierunku pokoju. Ściszywszy głos, kontynuował: – Ciągle kapie mi z nosa. Zużywam dziennie dwie, trzy chustki. Nic na to nie działa.
Paul sięgnął do torby i wyjął latarkę.
– Muszę obejrzeć. – Odchylił głowę pacjenta w tył, poświecił latarką, zajrzał do nosa, a potem przycisnął szpatułką język i obejrzał jamę ustną oraz gardło. Na koniec obmacał szyję. – Żadnych objawów infekcji. – Rozmyślał przez chwilę. – Czym oświetla pan dom?
– Lampą oliwną.
– Na wielorybi tran?
George pokiwał głową.
– Mocno kopci?
– Czasami. Wszystkie kopcą.
– To może być przyczyną problemu. Jeśli będzie pan dbał o napełnianie lampy dużą ilością oleju i krótko przycinał knot, powinno być mniej dymu. Chciałbym także, by spróbował pan płukać nos słoną wodą. To powinno pomóc.
Mężczyzna patrzył na niego długą chwilę, aż wreszcie zapytał:
– Jak to się robi?
Gdy Paul wyjaśnił sposób postępowania, George odszedł bez słowa, nie mówiąc nawet „dziękuję”.
– Nie przejmuj się nim – rzekła Nena. – To dziwak.
– Nie przejmuję się – odparł Paul z szerokim uśmiechem. – Właściwie lubię ludzi, którzy są nieco szorstcy w obejściu. Dodają życiu smaku.
Pacjenci przewijali się przez cały dzień. Paul leczył zapalenie oskrzeli, dolegliwości żołądkowe, ból gardła, zakażenia skóry, a także wyrywał zepsute zęby. Kate pamiętała ten zabieg aż za dobrze. Choć mieszkańcy chodzili zwykle do Alexa Toognaka, z zadowoleniem przyjęli prawdziwego lekarza. Większość dziękowała Paulowi przed wyjściem. Płacono pieniędzmi, futrami i tytoniem, a jedna z kobiet podarowała mu słoik bażynowego dżemu.
Kate obserwowała jego wielkoduszność i szczerą troskę o pacjentów, a jej miłość rosła. Dlaczego Bóg postawił na jej drodze tak wspaniałego mężczyznę i dlaczego Paul ją pokochał? Nie znała odpowiedzi, ale była wdzięczna za te dary.
Ostatni pacjent wyszedł, gdy Nena kończyła szykować kolację. Paul i Kate nie jedli nic od śniadania. Nie było na to czasu. Kate nagle uświadomiła sobie, że z głodu kiszki grają jej marsza.
– Zjecie zupę i bułeczki? – zapytała Nena.
– Z wielką chęcią – odpowiedzieli jednocześnie. Popatrzyli na siebie i parsknęli śmiechem.
Wszyscy z wyjątkiem Petera usiedli do stołu.
– Gdzie Peter? – zapytała Kate.
– Powiedział, że nie jest głodny. Boli go brzuch. – Nena zerknęła na Paula. – Nie chciałam zawracać ci głowy bólem żołądka.
– Żaden kłopot. Obejrzę go. – Mężczyzna wstał. – Gdzie on jest?
– W łóżku.
Nena zaprowadziła go do dziecięcego pokoju. Chłopiec leżał na boku, był blady i miał gorączkę. Kate zdjęła trwoga. Wcześniej Peter wydawał się zdrów.
Paul klęknął przy łóżku.
– Nie za dobrze się czujesz, co?
Trzymając się za brzuch, chłopiec pokręcił głową.
– Powiesz mi, gdzie boli?
Peter dotknął nadbrzusza. Paul kiwnął głową i położył rękę na jego czole. Obejrzał się przez ramię na Nenę.
– Ma gorączkę. Prawdopodobnie jakiś wirus. Nie sądzę, by było się czym martwić.
Czoło Neny zmarszczyło się ze strapienia.
– Po obiedzie mówił, że źle się czuje. A teraz wygląda gorzej.
Paul powrócił do młodego pacjenta.
– Peter, mógłbyś przewrócić się na plecy?
Z cichym jękiem chłopiec wykonał polecenie. Patrzył na matkę wystraszonym wzrokiem. Paul ostrożnie zbadał mu brzuch.
– Czy tu boli?
Syn Neny pokręcił głową.
– A tu?
Mężczyzna delikatnie przycisnął dwa palce z prawej strony. Twarz Petera wykrzywił grymas.
– Au!
– Tutaj?
Przesunął rękę na lewą stronę i lekko ucisnął. Chłopiec zaprzeczył.
– Hmmm. Ból jest najostrzejszy w okolicy wyrostka robaczkowego. Nie można jednak definitywnie stwierdzić, czy to wyrostek. – Wyprostował się. – Będziemy go obserwować i zobaczymy, co dalej.
Nena została z synem, a reszta powróciła do stołu.
Gdy Kate zaspokoiła głód, dopadło ją zmęczenie. Kleiły się jej oczy. Mimo tego Nick zdołał namówić ją na grę w Piotrusia. Paul i Joe gawędzili, a ona musiała stawić czoło nieustępliwości pięciolatka, który wyraźnie znał wiele karcianych gier.
Pokonana trzykrotnie przez Nicka, Kate udała się do swojej prowizorycznej sypialni. Joe urządził ją w pomieszczeniu, które wyglądało jak domowy składzik. Przepraszał, ale nie chciał, by choroba Petera zakłócała jej sen. Ułożywszy się wygodnie pod ciepłymi kocami, powoli zapadała w sen, rozmyślając o mieszkańcach Kotzebue. Miała za sobą udany dzień.
Jednym z najciekawszych momentów była wizyta kobiety w zaawansowanej ciąży. Paul pozwolił Kate użyć stetoskopu, by posłuchała bicia serca dziecka. Kiedy usłyszała stłumione uderzenia, zapłonęły jej oczy i krzyknęła z radości. Uznała, że to prawdziwy cud. Zamknęła oczy i zastanawiała się, czy kiedykolwiek usłyszy bicie serduszka własnego dziecka.
Nie wiedziała, jak długo spała, gdy nagle Nena wyrwała ją ze snu.
– Kate – rzekła zdenerwowanym głosem. – Obudź się.
Kate podniosła się na łokciu, wciąż jeszcze półprzytomna.
– Co się stało?
– Paul cię potrzebuje.
– Mnie? Dlaczego? Coś się dzieje?
– Peter jest bardzo chory.
Kate natychmiast otrzeźwiała. Błyskawicznie się ubrała i poszła za Neną do kuchni. Peter leżał na stole. Był przerażony i wyglądał naprawdę marnie. Joe dołożył drewna do piecyka, choć i tak było nieznośnie gorąco.
– Co mu jest? – zapytała Kate.
Paul rozkładał na stole narzędzia chirurgiczne.
– Jestem całkowicie pewien, że to zapalenie wyrostka. – Odciągnął ukochaną na bok, z dala od uszu pacjenta, i wyjaśnił półszeptem: – Jeśli pęknie, chłopak może umrzeć. Trzeba wyciąć.
Kate oberwało się coś w żołądku. Spojrzała na Petera, nie będąc w stanie wyobrazić sobie śmierci tego żywego jak srebro dziecka.
– Umiesz to zrobić?
– Tak. – Jego twarz przybrała posępny wyraz. – Ale nigdy nie operowałem w tak prymitywnych warunkach.
– Ja w ciebie wierzę – odparła, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Paul przeniósł wzrok na Nenę, a potem z powrotem na Kate.
– Ktoś musi mi asystować. Nena zajmie się znieczuleniem.
Serce Kate zaczęło bić jak szalone.
– Z trudem znoszę śmierdzące męskie nogi. Jak możesz ode mnie oczekiwać asysty przy operacji? Nie dam rady.
– Będziesz tylko pomagała. – Ciemne oczy Paula świdrowały Kate. – Potrzebuję cię. – Zerknął na Joego. – Poradzisz sobie lepiej niż Joe.
Nerwowo zaczerpnęła powietrza. Nie miała wyboru.
– Co mam robić?