- W empik go
Skrzydlate bractwo - ebook
Skrzydlate bractwo - ebook
Wróble, szpaki, kosy, gołębie, kurczaki - wszelkie ptaki domowe i podwórkowe harcują ponad głowami ludzi. Mieszkańcy domów czule się nimi opiekują - rozmawiają z nimi i dokarmiają - ale są też tacy, którzy siłą usiłują je przegonić. Na szczęście skrzydlaci bohaterowie mają wsparcie ze strony innych zwierząt domowych, zwłaszcza pieska Duszka. Pouczająca bajka o akceptacji, przyjaźni i wsparciu może przypaść do gustu miłośnikom twórczości Janusza Korczaka.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-9653-7 |
Rozmiar pliku: | 379 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Wszystko zaczęło się od tego, że młodym wróblom nie chciało się fruwać. Za daleko im było do pola. Na próżno przekładały im stare, mądre wróble:
– Lećcie z nami na rżyska! Ludzie dopiero wczoraj skosili żyto i zwieźli je do stodoły! Na ściernisku pełno ziarn! Nic, tylko się schylić i dziobać! Nawet szukać nie trzeba! Cir, cir, cir!
– Ale! Będziemy to latać aż na rżysko! Po co nam? Niech sobie na rżyska latają kawki albo i szpaki! To ich rzecz po ściernisku spacerować! Cir, cir, cir, cir, cir! – odpowiadały chórem młode.
– A czy wy wiecie o tym, że po podwórzu chodzi czasem człowiek? Taki, co ma pod pachą ognisty kij? I że jak z tego ognistego kija dmuchnie, to nawet nie ma czasu uciekać? Cir, cir, cir!
– Cha, cha, cha! – śmiały się młode wróble. – Człowiek z ognistym kijem! Cha, cha, cha! Czy naprawdę widział ktokolwiek z was człowieka z ognistym kijem? Cha, cha, cha!
– Jagłolubka, małżonka moja ukochana, od takiego kija zginęła! – jęknął jakiś stary wróbliszon.
– Cha, cha, cha! Cir, cir, cir, cir! – śmiały się młode wróble. – Co za banialuki ten stary wyplata! Cha, cha, cha! Ognisty kij! Do reszty już pamięć stracił starowina! Cir, cir, cir!
A jeden młody wróbeluszek wyskoczył na sam czubek gałęzi topoli, na której się narada odbywała, i zawołał:
– Co tu nas straszyć ognistym kijem, którego nikt nie oglądał! A czy to nie ma jastrzębi? Sam widziałem jednego, jak krążył nad polem! Jastrząb wyłapie nas co do jednego z waszego zachwalanego ścierniska!
– Cir, cir, cir! – wrzasnęły jednym głosem młode wróble, co znaczyło, że bez zastrzeżeń godzą się z przedmówcą.
– Rżysko szare, wróbel szary, trudno go jastrzębiowi dostrzec z daleka! – perswadowały stare.
A jeden z nich, praktyk, co nie z jednego pieca chleb jadał, majtnął raz i drugi ogonem, w którym mu tylko dwa pióra i to boczne zostały, i ćwierknął:
– A nie ma to na polu krzaków? Albo i grusz na miedzy? Nie można to się skryć?
Ale co tu gadać. Stare wróble swoje, a młode swoje. Przekomarzały się tak może z godzinę albo i dłużej. A taki rejwach był w gałęziach, taki jazgot, taki pisk i skwir, że kto tylko koło tej topoli przechodził, uszy sobie zatykał.
Nagadali się wreszcie aż do utraty tchu. I zamilkli. Bo nikt już nie był w stanie nawet pisnąć. Czekają wszyscy, co też powie najstarszy wróbel. Siedział on przez cały czas nadęty na najwyższym sęku i milczał.
– Niech każdy robi, jak chce! – ćwierknął wreszcie od niechcenia basem. – Młody dotąd nie zmądrzeje, dopóki nie pożałuje głupstwa, które zrobił! Cir! Powiedziałem! Zamykam posiedzenie!
No i ze wschodem słońca stare wróble poleciały na ściernisko, a młode – do stodoły.
Słońce miało się już ku zachodowi. Stare wróble lecą z rżyska. Patrzą, a na topoli już pełno młodych. I taki pisk, takie świergotanie, że stare wróble od razu zmiarkowały, iż coś niedobrego zaszło. Pytają: co i jak?
A młode wróble krzyczą:
– To jest rozbój! To krwawy mord! To zbrodnia nigdy nie widziana! Cir, cir, cir, cir, cir!
I nuż jeden przez drugiego opowiadać, że zaledwie wpadły do stodoły na klepisko, gdzie ziarno z worków do sąsieków przesypywali, ledwie się rozjadły jak należy, a tu: Pif! Paf! Pac! Koniec!
– Z pół kopy nas chyba zostało!
– A nie uprzedzaliśmy was? Cir, cir, cir! – powiedziały na to stare.
Podniósł się taki rejwach, że się zdawało, jakby kto całą furę szkła potłukł od razu na drobne kawałeczki. Aż nagle jeden taki młody wróbel, czupurny i wiercipięta, co ani jednej chwili nie mógł spokojnie usiedzieć na gałęzi, krzyknął:
– Sza! – a jak się trochę uciszyło, zaczął: – Smutny wypadek, jaki zaszedł, zmusił nas do powzięcia pewnych decyzji, które omówi kolega Jęczmionek.
Wystąpił zaraz jeden mały wróblina i, jąkając się, zaczął opowiadać, że przed zebraniem rozmówili się już z bocianem, tym co na chałupie Kurasiów, tuż koło stodoły ma gniazdo. Powiedział on im, że zaraz jutro zabiera żonę, dzieci i rusza w świat, do takich krajów, gdzie wszystkiego jest w bród.
– Pytaliśmy się go, czy w tych ciepłych krajach, do których on leci, jest człowiek. Powiedział nam, że przez całą zimę człowieka na oczy nie będzie oglądał!
– Więc co? Więc co? – dopytywały się stare.
– Nie chcemy mieszkać dłużej w tym kraju, gdzie żyje krwiożerczy człowiek! Precz z człowiekiem! Precz! Precz! Precz! – wołały młode i taka je ponosiła złość, tak krzyczały, parskały, hałasowały, że sowa, która mieszkała na kościelnej wieży, obudziła się, otworzyła jedno oko, poruszyła uszami i mruknęła ze złością:
– Po co to te głupie wróble żyją na świecie? Chyba po to, żeby sowom spać nie dawały!
Stare wróble nie mówiły nic, tylko spoglądały po sobie. Chciał tam jeden z nich, ten z podskubanym ogonem, coś młodym przekładać, ale najstarszy wróbel otworzył dziób, kaszlnął, stęknął i powiedział:
– Niech każdy robi, co chce! Cir, cir, cir! Głupi nie będzie dotąd mądry, dopóki się sam o swojej głupocie nie przekona!
II
O brzasku młode wróble już były na łące. Zbierały się tam do odlotu bociany. Radziły, radziły, aż wybrały sobie wodza. Ustawiły się w dwa rzędy, wódz stanął na przedzie, klęknął:
– Baczność! W drogę! – i klucz bocianów wielkim trójkątem popłynął w niebo.
Za bocianami porwały się wróble. Machają skrzydełkami, machają! Ale gdzie im tam do bocianów! Dopóki bociany krążyły nad łąką, to jeszcze nic. Ale kiedy wielkim kołem wysoko, wysoko, zaczęły, hen pod niebem, opływać wioskę z głośnym klekotaniem, wróble nie wytrzymały. Nie słyszały też, jak bociany wołały z góry: – Do przyszłego roku! Do zobaczenia na wiosnę, wiosko kochana! – bo leciały jeden za drugim w dół jak kamienie!
I dopiero tuż nad samą ziemią ten i ów z wróbli zdołał się jakoś wytrzepotać i nie rozbić na miazgę o zeschłą rolę.
Spadły te młode wróble na rżysko. Właśnie na to miejsce, gdzie stare wróble zbierały ziarna. Że były zmęczone i głodne, więc jak trochę się ocknęły, nuż jeść. Pytają ich te stare:
– Jużeście wróciły z ciepłych krajów? Cir, cir, cir?
A młode nic, tylko dziobią ziarna.
– A wiecie wy – powiada ten wróbel z podskubanym ogonem – kto to pracował, i ciężko, na to żeby w polu ziarna były? Cir, cir, cir!
Młode wróble ani słowa. Milczą, tylko im dzioby migają, jak jedzą. Jak sobie trochę podjadły, odpowiadają:
– Samo zboże tak obrodziło!
– Całą wiosnę i pół lata w gnieździe przesiedziałeś, to co ty wiesz? – mówi im stary wróbel. – Zobaczyłbyś, ile się człowiek musiał napracować, żeby to ziarno dojrzało, które teraz dziobiesz, aż ci się łeb trzęsie! Cir, cir, cir!
Młode wróble nie odpowiedziały nic. Ale odtąd na wieczornych zebraniach na topoli głucho było jakoś o locie do ciepłych krajów. Mówiło się wiele o tym, że zaczęto już przywozić zboże do młyna i że zawsze tam można trafić na rozsypane ziarna! Sprzeczano się, czy warto zasiadać w sadach na dojrzałe śliwki, czy też lepiej na gruszki. Ktoś ze starych powiedział kiedyś, że z człowiekiem można wytrzymać, byle mu nie kraść spod ręki i umieć uciec w czas na płot albo drzewo. Młode wysłuchały mówcy bez sprzeciwu. I wszystko było cicho i zgodnie.
Aż tu ni stąd ni zowąd awantura!
Kiedy stare przyleciały na topolę, młode im powiedziały, że od jutra lecą do lasu, że będą odtąd mieszkały w lesie, żywiły się jagodami leśnymi albo zgoła muszkami.
– Dlaczego? Dlaczego? Cir, cir, cir? – dopytywały się stare wróble.
– Z człowiekiem można żyć – wrzasnął ten jurny cirkacz, który młodym przewodził – ale teraz na pola i do ogrodów wyszły inne stwory. Mają ciała z drągów, na głowie stare ludzkie kapelusze, a palce ze słomy! Dowiedzieliśmy się od wrony, że w lesie takich pokrak nie ma! Lecimy do lasu!
– W las! W las! W las! – darła się cała gromada młodych.
I znów był taki skwir, że stara sowa wyjrzała z kościelnej wieży i krzyknęła:
– Cicho! Sza! Co to jest? Huhu! Niech no ja którego złapię, to mu takie lanie sprawię, że mnie ruski miesiąc popamięta!
A najstarszy wróbel, kiedy go stare spytały, co o tym wszystkim myśli, nie odpowiedział nic, tylko frunął w dymnik plebanii, bo tam miał zaciszne mieszkanie.
Poleciały młode wróble równo ze świtem do lasu. Patrzą – turkawki całymi stadami krążą nad sosnami. Pytają się:
– Co to za rejwach u was?
– Nie ma już naszych ulubionych potraw – odpowiada im jedna – i pogoda lada chwila gotowa się zepsuć! Nikomu nie przyjdzie na myśl turkotać do siebie słodkich słówek, kiedy go zimny dreszcz trzęsie, prawda? Więc uciekamy! Dla turkawki tam ojczyzna, gdzie ma wszystkiego pod dostatkiem i gdzie jest ciepło!
– Lecimy do ciepłych krajów! – zawołały inne turkawki. – Zabierzemy was ze sobą!
– Nie ciekawiśmy! – odpowiedziały wróble. – Dziękujemy! Zostaniemy w lesie!
– Łasice! Strzeżcie się łasic! – zaturkotały im turkawki, ale nie powiedziały nic więcej, bo już nie miały czasu.
Prowodyr wróbli zobaczył jagody na jałowcu. Cirknął na swoich. Obsiadły wróble jałowce. Skubią jagody. Dzioby im się krzywią, takie to paskudztwo! Ale jedzą i przychwalają! Bo jakże się tu przyznać do tego, że od tych leśnych jagód, co niby miały być takim rarytasem, wnętrzności się przewracają!
Aż tu nagle pisk! Jeden, drugi, trzeci!
– Coś nas dusi! Coś porywa! – krzyknął jeden z drugim biedny wróblina.
Porwały się wróble i drała! Lecą do ogrodu. Patrzą – oczom nie wierzą! Na tych straszydłach, od których uciekały, siedzą stare wróble i, jak gdyby nigdy nic, czeszą sobie dziobami skrzydełka!
Pyta stary wróbel, ten z wyskubanym ogonem:
– Jużeście wróciły z lasu? Jakże wam smakowały jagody, cir, cir, cir? Musiały niektórym z was bardzo zaszkodzić, bo ich tu wcale nie widzę, cir, cir, cir!
Młode nie odpowiedziały ani słowa. Ale już się więcej nie wybierały do lasu.
III
Któregoś dnia poleciały wróble do młyna. Jedzą, dziobią rozsypane z worków ziarna. Ktoś je spłoszył. Poderwały się więc i uciekły do młynarzowego sadu. W tym sadzie rósł stary jesion. Na nim było szpacze gniazdo. Taka drewniana budka przybita do drzewa. Na patyku przed budą siedział szpak. Fertał ogonem i wykręcał się, jak to szpak. Zobaczył wróble i zaczął podśpiewywać:
– Wlazł ko... Na pło... Wlazł ko... Na pło...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.