Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Skurczybyk za mostem - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
11 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skurczybyk za mostem - ebook

Jimmy Ek postrzega siebie jako prawdziwego mężczyznę i z pewnością wie, kto jest panem domu. Lena przyzwyczaiła się już do wybuchów złości męża i robi wszystko, żeby nikt inny ich nie zauważył. Ale kiedy dwie przyjaciółki Agneta i Carina dowiadują się, jak się sprawy mają, wypadki przybierają inny obrót. Oczywiście nie mogą stać bezczynnie, gdy innej kobiecie dzieje się krzywda.

„Skurczybyk za mostem” to druga część serii „Na dobre i na złe” autorstwa Marii Steen. Można w niej śledzić losy Cariny i Agnety, często chaotyczne, obfitujące w skomplikowane relacje damsko-męskie, dysfunkcjonalne związki małżeńskie i zadziwiające nagromadzenie nieporozumień w jednym miejscu i czasie. Ale dzięki przyjaźni, pomysłowości i sile działania obu kobietom zawsze w jakiś sposób udaje się doprowadzić wydarzenia do pomyślnego końca.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8054-538-9
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Agneta Bro­berg:

Naj­lep­sza przy­ja­ciółka Ca­riny. Za­go­rzała pa­laczka, za­do­wo­lona z ży­cia, do­póki ma pie­nią­dze z wy­płaty. Roz­wią­zuje pro­blemy z róż­nym skut­kiem. Pra­cuje w ma­ga­zy­nie, mieszka w Karls­kro­nie.

Ca­rina Arons­son:

Przez wiele lat wierna Mat­sowi Carl­ber­gowi, do­póki to on nie oka­zał się nie­wierny. Ale w końcu do­stał za swoje.

Księ­gowa, nie­dawno ku­piła miesz­ka­nie z wi­do­kiem na wschod­nią pa­no­ramę Karls­krony.

Mats Carl­berg:

Dar od Boga dla ko­biet, ra­czej wielu, je­śli to Mats mógłby wy­bie­rać. Wcze­śniej żo­naty z Evą-Lis, miesz­kał z nią w willi w Ron­neby, jed­no­cze­śnie miesz­ka­jąc z Ca­riną w Karls­kro­nie.

Bez­ro­botny.

Eva-Lis Carl­berg:

Przy­jęła swo­jego po­żal się Boże męża z po­wro­tem, ale po kilku po­dob­nych sy­tu­acjach stwier­dziła, że ma już dość. Sprze­dali dom i ku­piła wła­sny, po­ło­żony na jed­nej z więk­szych wysp Karls­krony.

Eko­no­mistka w fir­mie zaj­mu­ją­cej się sprze­dażą hur­tową.

Erik Me­lin:

Ra­zem ze swoją wtedy-jesz­cze-żoną, Kari, ku­pił willę w Ron­neby od Matsa i Evy-Lis, kiedy zwią­zek Carl­ber­gów roz­padł się na atomy i prze­stał ist­nieć.

Na­uczy­ciel w li­ceum.

Kari An­ders­son:

Nie przy­jęła na­zwi­ska męża po ślu­bie, i do­brze się stało. Roz­wie­dli się, ale na­dal po­zo­stają nie­przy­zwo­icie do­brymi przy­ja­ciółmi. Za­trzy­mała dom w Ron­neby.

Księ­gowa w tej sa­mej fir­mie co Ca­rina.

Jimmy Ek:

Są­siad Kari. To nie tak, że we­dług niego miej­sce ko­biety jest w kuchni, a jej za­da­nie to ro­dzić dzieci, ale Jimmy bar­dzo do­brze wie, kto jest pa­nem domu. Me­na­dżer pro­duk­cji w jed­nej z więk­szych firm w Ron­neby.

Lena Ek:

Je­śli w ro­dzi­nie Jimmy jest dy­ry­gen­tem, to ona jest sto­ja­kiem na nuty. Cho­ciaż wcale nie jest pewna, czy chcia­łaby pod­trzy­my­wać mu­zykę mo­gącą skło­nić Jimmy’ego do wy­bu­chu. Przy­zwy­cza­iła się już do prze­wra­ca­nia stron.

Urzęd­niczka w domu opieki.

Lu­cas Ek:

Syn Jimmy’ego i Leny.

Rob­ban:

Albo Karl Ro­bert En­glund we­dług prawa jazdy. Są­sia­duje z Kari z jed­nej strony i z ro­dziną Eków z dru­giej. Ope­ra­tor ko­parki.

Chło­pak:

Bez­i­mienny kol­por­ter ulo­tek.1

To dziwne. Je­śli się leży, wi­dać bi­cie serca – na brzu­chu. Kari wy­ciąga się w ha­maku na tyle, na ile może, sta­wia małą szklankę ouzo pod pier­siami i ob­ser­wuje, jak szkło ryt­micz­nie wznosi się i opada. Ha­mak to pre­zent sprzed czter­dzie­stu lat, który długo le­żał scho­wany, ale te­raz, gdy Erik się wy­pro­wa­dził, me­bel zo­stał jed­nym z sym­boli jej no­wego ży­cia. Sa­motne le­że­nie w ha­maku może z pew­no­ścią zre­kom­pen­so­wać ko­la­cję we dwoje. Sta­tus sin­gla ozna­czał na­tych­mia­stową dys­kwa­li­fi­ka­cję, nie może już przejść po tra­pie do Arki No­ego jak inne pary, chyba że znaj­dzie so­bie no­wego samca.

Do wi­dze­nia drinki, świeczki i ser­wetki, wzdy­cha i po­ciąga ze szklanki, po czym od­sta­wia ją i znowu śle­dzi rytm serca.

W za­sa­dzie uważa, że ouzo sma­kuje okrop­nie, je­śli pa­lą­cemu w prze­łyku pły­nowi nie to­wa­rzy­szą plusk Mo­rza Egej­skiego i dźwięki bo­uzo­uki z od­dali, ale skoro przy­wieźli już flaszkę z ostat­niej po­dróży do Gre­cji, to trudno. Wszystko z czasu spę­dzo­nego z Eri­kiem musi zo­stać po­woli usu­nięte z domu, wli­cza­jąc w to litr ouzo, trzy pary dłu­gich skar­pet w pi­łeczki gol­fowe i ben­zynę w baku. Skar­pety ma za­miar no­sić, do­póki się nie ze­drą, a sa­mo­chód opchnąć. Zo­sta­nie sprze­dany za go­tówkę pierw­szej chęt­nej oso­bie, która na­wi­nie się tam, gdzie aku­rat skoń­czy się Kari ben­zyna.

Nie cho­dzi o to, by dra­ma­tycz­nie po­rzu­cić du­cha Erika w wy­na­ję­tym śmiet­niku, po­zbyć się wszyst­kiego, co było Erika, pach­niało Eri­kiem, przy­po­mi­nało o Eriku. Nie, dum­nie wchło­nie każdy ka­wa­łe­czek z tego, co kie­dyś było ich. Roz­stali się bez awan­tury. Wła­ści­wie ni­gdy się nie kłó­cili. We wszyst­kim się zga­dzali, na­wet w tym, że nie mają już so­bie wię­cej nic do za­pro­po­no­wa­nia. Oczy­wi­ście, te­raz jest pu­sto, ale pi­szą do sie­bie pra­wie co­dzien­nie, żeby spraw­dzić, czy wszystko w po­rządku. Przy­zwy­czają się, za­czną nowe ży­cia.

W każ­dym ra­zie wy­daje się, że Eri­kowi po­szło szyb­ciej. We wczo­raj­szym ese­me­sie po­dzię­ko­wał Kari za przed­sta­wie­nie go Ca­ri­nie, ko­le­żance z pracy, która po­trze­bo­wała sta­bil­nego fa­ceta. Po­wo­dze­nia!

Ko­mórka głu­cho bu­czy. Wy­łą­czony dźwięk. Gdzie ją znowu zo­sta­wiła? Lek­kie wi­bra­cje pod le­wym po­ślad­kiem sy­gna­li­zują, że się na niej po­ło­żyła. Dzwoni Re­beka, jej sio­stra.

– Tu sło­neczna Kari.

– Znowu tam le­żysz!

– Ej. Prze­cież nie le­ża­łam tu cały dzień. Przed po­łu­dniem po­zby­łam się reszty ży­wo­płotu od strony są­siada. Po­win­naś zo­ba­czyć moje przed­ra­miona! Gdy­bym była trzy­dzie­ści pięć lat młod­sza, szkolna pie­lę­gniarka zro­bi­łaby mi po­ga­dankę o sa­mo­oka­le­cza­niu.

– A co mó­wią są­sie­dzi? Nie trzeba naj­pierw usta­lić ta­kich rze­czy?

– Nie mam po­ję­cia. Wy­pro­wa­dzili się, a ja za­bra­łam się szybko do pracy, za­nim nowy są­siad za­cząłby wy­ra­żać na ten te­mat ja­kieś po­glądy.

– Ktoś miły?

– Nie wiem. Ale je­śli jest rów­nie miły, jak przy­stojny, to nie bę­dzie żad­nych pro­ble­mów.

– Już my­ślisz o sek­sie?!

– Już? Nie je­stem wdową. Je­stem sin­gielką. Czy ża­łoba nie po­winna wtedy trwać kró­cej? Nie, nie mam te­raz na to czasu. Zo­stało jesz­cze tro­chę do zro­bie­nia, za­nim będę go­towa.

Kari zerka na po­zo­sta­łość bu­telki le­żą­cej obok niej na tra­wie.

Męż­czy­zna, który wpro­wa­dził się do domu obok, jest trudny do skla­sy­fi­ko­wa­nia. Pies czy wy­dra? Oby nic po­mię­dzy. Są­siad pró­buje wła­śnie uru­cho­mić ko­siarkę, a Kari cie­szy się no­wym wi­do­kiem.

Po­zwala spoj­rze­niu wę­dro­wać po jego ciele. Tak in­ten­syw­nie, że ma na­dzieję, że tego nie czuje. Od­wróć się. Ty­łek może być de­cy­du­jący. Ob­wi­sły czy jędrny jak u li­sto­no­sza? Nogi roz­cho­dzące się na ze­wnątrz jak u wio­lon­cze­li­sty, ale w su­mie to słod­kie.

Męż­czy­zna na­gle pod­nosi się i idzie w stronę wło­ści Kari, prze­kra­cza­jąc gra­nicę działki z ła­two­ścią, jakby o to jej wła­śnie cho­dziło, gdy bez­li­to­śnie za­ata­ko­wała ży­wo­płot. Nie­na­wi­dziła krze­wów tui od czasu, gdy Erik prze­niósł ją przez próg domu, który ku­pili tro­chę za drogo. I niósł, i niósł. Aż do­stał na­głego bólu ple­ców w środku wy­cieczki i zwi­nął się jak scy­zo­ryk na so­fie, którą wsta­wili do domu uprzejmi są­sie­dzi, je­den o imie­niu Jimmy, a drugi miesz­ka­jący w domu zbyt od­da­lo­nym od nich, żeby za­pa­mię­tać jego imię. To taki ro­dzaj są­siada, do któ­rego ma­cha się lekko, prze­jeż­dża­jąc obok. Nie taki, obok któ­rego za­trzy­muje się i opusz­cza szybę.

– Czuję, że wy­pa­da­łoby się przed­sta­wić?

Głos. Był do­kład­nie umiar­ko­wa­nie głę­boki, z de­li­kat­nie me­lo­dyj­nym dia­lek­tem, na zi­den­ty­fi­ko­wa­nie któ­rego wy­po­wie­dziana próbka była zbyt krótka. Co się od­po­wiada?

Kari szybko od­sta­wia szklankę na trawę i le­dwo udaje się jej wy­lą­do­wać na no­gach, gdy na wpół wy­pada z ha­maka. Przy­tyła parę kilo, co może po­wo­do­wać nie­spo­dzianki, je­śli w grę wcho­dzi bu­ja­nie.

Za­kłada włosy za uszy, prze­suwa oku­lary prze­ciw­sło­neczne na czu­bek głowy i w du­chu gra­tu­luje so­bie, że za­ło­żyła so­czewki.

– Kari. – Wy­ciąga rękę i roz­po­czy­nają zna­jo­mość zde­cy­do­wa­nym uści­skiem dłoni. To przy­po­mina coś z ne­kro­logu jej dziadka w lo­kal­nej ga­ze­cie: „Był bar­dzo do­brym czło­wie­kiem z moc­nym uści­skiem dłoni”.

– Rob­ban. Wła­ści­wie Karl Ro­bert, ale brzmi jak imię dla ko­goś, kto cho­dził do pry­wat­nej szkoły. Jeż­dżę ko­parką – do­daje, nie­mal prze­pra­sza­jąco.

– Kari brzmi może, jak­bym słu­chała mu­zyki kla­sycz­nej, ale słoń na­dep­nął mi na ucho – od­po­wiada rów­nie prze­pra­sza­jąco.

– Cóż, spró­buję jesz­cze raz od­pa­lić tego grata. Czło­wiek, który sprze­dał mi dom, mó­wił, że ko­siarka jest w ce­nie, ale ni­gdy nie do­dał, że jest ze­psuta.

– A ja wra­cam do mo­ich… – Kari czeka, aż od­wróci się do niej ple­cami, za­nim znowu za­ry­zy­kuje ży­cie, wspi­na­jąc się na ha­mak. Na ra­zie jest za­do­wo­lona. Krótko i na te­mat. Nie wy­daje się, żeby miał za­ga­dać ją na śmierć.

Ob­ser­wuje walkę Rob­bana z cu­dem tech­niki. Wi­dzi błysk potu na jego ple­cach. Pra­cuje po­woli i spo­koj­nie.

Po upły­wie do­brej chwili pod­nosi się, rzuca klucz fran­cu­ski na zie­mię, ociera kro­ple z czoła i wrzesz­czy do niej:

– Jak nie od­palę tego złomu w prze­ciągu dzie­się­ciu mi­nut, we­zmę ko­parkę i zro­bię z tego gówna tor do buli!

Kari ana­li­zuje nową próbkę głosu. Może być z Da­larny.2

Jest ci­sza na mo­rzu. Ani jed­nej zmarszczki. Z bazy ma­ry­narki wo­jen­nej pły­nie spo­koj­nie mała łódka, zo­sta­wia­jąc na ta­fli wody wy­raźny ślad. Pe­wien göthe­bor­czyk, któ­remu we­wnętrzny ar­chi­pe­lag Karls­krony nie­zbyt im­po­no­wał, z prych­nię­ciem na­zwał go raz „za­to­pio­nym ogro­dem” i mógł mieć tro­chę ra­cji – gdy słońce chyli się ku za­cho­dowi, wy­sepki pra­wie w ogóle nie rzu­cają cie­nia.

Kiedy czyn­sze przy Chap­man­splan, bli­sko mia­sta, po­szły w górę, Ca­rina Arons­son ob­li­czyła, że wcale nie by­łoby dużo dro­żej ku­pić miesz­ka­nie i pła­cić za swoje, niż da­lej miesz­kać w wy­naj­mo­wa­nym. Tak, oczy­wi­ście, było kosz­tow­niej, ale było warto. Wy­po­wie­działa więc lo­kal i ku­piła wła­sny, nie­całe pół ki­lo­me­tra da­lej, na wy­spie Saltö. Nie je­den z tych więk­szych, droż­szych, na wyż­szych pię­trach, ale na­dal na tyle wy­soko, że miała cał­kiem do­bry wi­dok na cie­śninę Saltö. A pie­szo do mia­sta tylko dzie­sięć mi­nut dłu­żej niż wcze­śniej.

Miesz­ka­nie było tro­chę mniej­sze niż to, które wy­naj­mo­wała, ale wy­star­cza­jące dla jed­nej osoby. Po sy­tu­acji z Mat­sem Carl­ber­giem zde­cy­do­wała, że naj­lep­szy spo­sób, by znowu w ta­kiej nie wy­lą­do­wać, to po pro­stu mieć miej­sce tylko dla sie­bie. Mats wnik­nął do jej ży­cia tak ła­two jak w bajce, ale na końcu nie żyli długo i szczę­śli­wie. Jego żona miała na ten te­mat wła­sną opi­nię i osta­tecz­nie do niej wró­cił. Krzyż na drogę.

Ale to było kie­dyś. Obec­nie od ja­kie­goś czasu Ca­rina mieszka sama, ale w za­sa­dzie nie czuje się sa­motna. Tylko od czasu do czasu od­nosi wra­że­nie pustki.

Mo­głaby po­spać jesz­cze kilka go­dzin, bo ma wolne, ale za­miast tego pod­nosi ga­zetę z przed­po­koju i wyj­muje ulu­biony ku­bek. W holu w lu­strze zo­ba­czyła swoje od­bi­cie, mi­gnęła jej po­woli gi­nąca ta­lia. Nad­szedł czas, by spo­wol­nić ten za­nik. Za­sta­na­wia się, czy znowu nie ob­ciąć swo­ich krę­co­nych wło­sów na krótko, ale gdy zro­biła to ostat­nio, wy­szła od fry­zjera, wy­glą­da­jąc jak świnka skar­bonka. Wró­ciła tam i za­re­kla­mo­wała usługę, skró­cili więc jesz­cze tro­chę i wtedy przy­po­mi­nała już owcę sze­tlandzką.

Tak, tak. Na wszystko przyj­dzie czas. Ale nie dziś.

Ca­rina ziewa tak mocno, aż szczęka jej trzesz­czy, wiąże nie­po­słuszne włosy na karku i na­sta­wia kawę. Nie wi­działy się już od ja­kie­goś czasu. Agneta znaj­do­wała się po­mię­dzy dwoma okre­sami by­cia sin­gielką, a wtedy naj­le­piej zo­sta­wić ją w spo­koju.

Ale te­raz dzwoni:

– Hej, to twoja je­dyna przy­ja­ciółka!

– O, wy­la­złaś więc z ja­skini lwa?

– Nie lwa, miał na imię Len­nart. Sama przy­jem­ność, na­prawdę, ale zbyt wy­ma­ga­jący.

– Aha, chciał, że­by­ście cho­dzili na spa­cery?

– Go­rzej. Chciał mnie za­pro­sić na ko­la­cję nie­spo­dziankę do Utki­ken. Parę ład­nych ki­lo­me­trów od domu. Czy do­jeż­dża tam au­to­bus? Nie.

– Mo­gli­by­ście po­je­chać ro­we­rem.

– Aż do wieży ci­śnień?! Wiesz, ist­nieje po­wód, dla któ­rego nie zgło­si­łam się na Tour de France – etapy gór­skie! To jak pły­nąć pod prąd cho­ler­nej Nia­gary. Przy­po­mnij mi, że­bym ku­piła nowy strój ką­pie­lowy.

– A po co, nie pły­wa­łaś od pięt­na­stu lat.

– Może trzeba bę­dzie się po­ka­zać.

– W ta­kim ra­zie kup bi­kini.

– Tak, dla­czego nie. Pod­cią­gnę majtki, a góra bę­dzie zwi­sać, w ten spo­sób i tak nie bę­dzie wi­dać brzu­cha. Raz mia­łam ko­stium ką­pie­lowy wy­cięty przy kro­czu tak wy­soko, że za jed­nym za­ma­chem można było ogo­lić pa­chę i bi­kini. Ale to było kie­dyś. W każ­dym ra­zie ku­pi­łam do­bre wino bal­ko­nowe.

– Prze­cież nie masz bal­konu?

– Nie, ale słu­chaj. Je­steś wie­czo­rem w domu?

– Je­stem w domu i te­raz, i póź­niej, mam urlop do wy­ko­rzy­sta­nia.

– To wpadnę po po­łu­dniu. Je­steś pewna, że nie masz ko­goś in­nego, kto też chciałby przyjść?

– Nie, ni­kogo ta­kiego. Po­zna­łam jed­nego, który może bę­dzie chciał wpaść, ale to tro­chę po­trwa.

– Kogo?!

– Wi­dzimy się po po­łu­dniu.

– Ca­sil­lero del Dia­blo Ca­ber­net Sau­vi­gnon, rocz­nik 2014, nu­mer 2962 w mo­no­po­lo­wym. Sie­dem­dzie­siąt dzie­więć ko­ron.

Agneta za­pi­sała radę Carla-Jansa na kar­to­nie w ma­ga­zy­nie. Mo­gli mieć włą­czone ra­dio pod­czas pracy i dzięki temu dni mi­jały szyb­ciej. Ten sam pro­gram co­dzien­nie, wie­dzieli więc do­kład­nie, która go­dzina. Lunch wy­pa­dał równo z P4 Extra, a kiedy anon­so­wali Echo Dnia za kwa­drans piąta, wia­domo było, że czas po­woli zbie­rać się do domu.

Agneta sta­wia wino na pod­ło­dze w holu u Ca­riny, zdej­muje san­dały i upew­nia się, że drzwi są za­mknięte na klucz. Ni­gdy nie wia­domo, kiedy zja­wią się świad­ko­wie Je­howy. Pew­nie wy­łu­dzili kod do klatki od spół­dzielni.

– Po­doba ci się tu? – Agneta, która sama od wielu lat mieszka na wy­spie Saltö, uważa, że jest tu cał­kiem w po­rządku, ale ma kosz­mary o tym, co się sta­nie, je­śli ktoś wy­sa­dzi most. Od­cięta od cy­wi­li­za­cji, bę­dzie uwię­ziona wśród hi­ste­rycz­nych tłu­mów, w prze­wa­ża­ją­cej czę­ści go­ści kem­pin­gów, któ­rzy do­tarli tu kam­pe­rami z Dragsö i nie mieli po­ję­cia, jak wró­cić do domu.

Jesz­cze gor­sze wy­da­wało się, że w ma­łym skle­piku mogą skoń­czyć się pa­pie­rosy, za­nim ka­wa­le­ria zbu­duje most tym­cza­sowy łą­czący wy­sepkę z lą­dem. Za­wsze ma w domu kilka za­pa­so­wych pa­czek w ra­zie czego.

– Bar­dzo mi się tu po­doba. Nie wiem, dla­czego nie zro­bi­łam tego wcze­śniej. – Ca­rina wyj­muje kie­liszki i pró­buje chru­pek se­ro­wych, które zo­stały jej z week­endu. Jesz­cze się na­dają. Wil­got­ność po­wie­trza prze­cież wcale nie była taka wy­soka. Kto po­trze­buje hi­gro­me­tru, je­śli ma chrupki se­rowe.

Agneta otwiera okno na za­bu­do­wa­nym bal­ko­nie i wy­sta­wia głowę na ze­wnątrz. Oczy łza­wią jej za oku­la­rami, a włosy stają dęba od prze­ciągu.

– Nie zwiewa cię, kiedy na­prawdę za­czyna wiać w li­sto­pa­dzie?

– Nie, po pro­stu nie można wtedy otwie­rać okien.

Sia­dają na ra­ta­no­wych fo­te­lach i Agneta za­uważa, że przy­ja­ciółka przy­go­to­wała dla niej po­piel­niczkę. I za­mknęła drzwi do miesz­ka­nia, ale zo­sta­wiła uchy­lone okno.

– To jak sie­dzieć w szkla­nej ko­mo­rze w szpi­talu – kon­sta­tuje za­do­wo­lona Agneta i wy­ciąga pa­pie­rosy z to­rebki. – No da­lej, kim on jest?

– Tak wła­ści­wie, nie wiem do­kład­nie, czy już je­ste­śmy ra­zem… Był mę­żem mo­jej ko­le­żanki z pracy i to ona nas przed­sta­wiła.

– Co?!

– Wiem, że brzmi to tro­chę dziw­nie, ale, jak wi­dać, na­dal są do­brymi przy­ja­ciółmi mimo roz­wodu.

– Jak bar­dzo do­brymi?

– Bar­dzo. I to wła­śnie mi prze­szka­dza. Są w cią­głym kon­tak­cie. Dzwo­nią do sie­bie, pi­szą, ćwier­kają, jakby na­dal byli parą. Nie wiem, które z nich nie umie opu­ścić gniazda.

– Je­śli po­sta­wisz go mię­dzy swo­imi eks, to wtedy jest jak pe­łen se­kre­tów Mats, czy jak bez­piecz­niutki Lil­le­bror? – Agneta uważa, że brzmi to świet­nie, ale w tym sa­mym cza­sie rów­nież tro­chę nie­po­ko­jąco. U Ca­riny zdol­ność oceny męż­czyzn po­zo­sta­wia wiele do ży­cze­nia.

– Gdzieś po­mię­dzy, tak mi się wy­daje. Te­raz chce, że­by­śmy ra­zem od­wie­dzili jego byłą żonę w Ron­neby. Jak okropne by to nie było, mieszka na tej sa­mej ulicy, na któ­rej miesz­kali Mats i Eva-Lis. A na­wet w tym sa­mym domu, je­śli mam być do­kładna…

Agneta pro­stuje się w fo­telu.

– Po­wiedz, że też mogę je­chać!

– Osza­la­łaś.3

Na ze­wnątrz jest jesz­cze ciemno, gdy Eva-Lis bu­dzi się w ho­telu w Sztok­hol­mie. Mo­głaby wró­cić póź­niej­szym po­cią­giem, ale chciała wy­je­chać naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe. Usta­wiła bu­dzik na zde­cy­do­wa­nie zbyt wcze­sną go­dzinę i te­raz wy­daje jej się, że le­dwo zdą­żyła zmru­żyć oczy, za­nim alarm za­czął wy­gry­wać dźwięki harfy, co­raz bar­dziej agre­sywne z każdą mi­ja­jącą se­kundą. Zmieni dzwo­nek, jak tylko do­wie się, jak to zro­bić.

Zbiera ubra­nia, za­myka wa­lizkę i za­ma­wia tak­sówkę na dwo­rzec. Rand­ko­wa­nie przez in­ter­net to naj­głup­sza rzecz, jaką zro­biła w ży­ciu. Pra­wie. A wy­da­wało się, że bę­dzie ide­alny. Ich pro­file pa­so­wały do sie­bie w nie­mal nie­po­ko­jący spo­sób. Nie chciała za­pra­szać go do sie­bie, do domu na wy­spie, więc za­ofe­ro­wała, że przy­je­dzie do Sztok­holmu. Męż­czy­zna, który ode­brał ją na sta­cji, mógłby być jej oj­cem.

Eva-Lis nie miała ni­gdy pro­ble­mów ze swoim ro­dzi­cie­lem, więc fakt, że z po­dob­nym do niego męż­czy­zną do­brała się w in­ter­ne­cie, nie zbył zbyt za­ska­ku­jący, ale fa­cet na­cią­gnął swój wiek o ja­kieś dwa­dzie­ścia pięć, trzy­dzie­ści lat.

To była ra­czej szybka ko­la­cja w Pizza Hut nad Dwor­cem Cen­tral­nym, wy­mó­wiła się mi­greną i obie­cała za­dzwo­nić, je­śli po­czuje się le­piej. Po­wi­nien był zwró­cić uwagę, że nie spy­tała go przy tym o nu­mer.

Nie, rand­ko­wa­nie przez in­ter­net to nie jej bajka. Musi spró­bo­wać za­po­mnieć o Mat­sie w ja­kiś inny spo­sób.

Ko­ły­sa­nie po­ciągu jest usy­pia­jące. Eva-Lis ma na­dzieję, że nad­robi nie­prze­spane go­dziny, żeby mieć siłę na dal­szą po­dróż. Przy­sy­pia przed Fle­mings­berg, a przed przy­stan­kiem w Söder­tälje śpi już z otwar­tymi ustami.

– Kopę lat!!!

Męż­czy­zna, który stoi przed nią, ko­ły­sze się w takt ru­chu po­ciągu, wy­glą­da­jąc na bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lo­nego.

Ma co prawda to­wa­rzy­sza po­dróży kilka wa­go­nów da­lej, ale chęt­niej spę­dzi ją z dawną są­siadką niż z ko­legą Bör­jem, który za­raz wy­cią­gnie ka­napki z jaj­kiem z zie­lo­nym żółt­kiem i kle­ją­cym się ka­wio­rem. Kum­pel wy­pra­co­wał so­bie wła­sny sys­tem, żeby do­stać od ho­telu gra­ti­sowy po­si­łek. Wrzuca jajko, oczy­wi­ście ugo­to­wane na twardo, do jed­nej kie­szeni, a do dru­giej prze­kro­joną, wy­sma­ro­waną ka­wio­rem i z po­wro­tem zło­żoną bułkę. Za­ofe­ro­wał Jimmy’emu po­łowę, ale sam za­pach wy­do­by­wa­jący się z ma­ry­narki Bör­jego wy­wo­łuje w Jim­mym uczu­cie prze­sytu gra­ni­czące z mdło­ściami.

Eva-Lis uważ­nie wy­ciera kro­plę śliny, która pod­czas snu ze­brała jej się w ką­ciku ust. Przez chwilę roz­waża po­zo­sta­wie­nie oczu na wpół otwar­tych, by spró­bo­wać uda­wać, że umarła albo że znaj­duje się w sta­nie, w któ­rym nie ma z nią kon­taktu. Albo po­zwo­lić gło­wie opaść, żeby wy­glą­dać, jakby ktoś wła­śnie sprze­dał jej pra­wego sier­po­wego. To­wa­rzy­stwo to ostat­nie, na co ma ochotę.

Ko­bieta pod­nosi lekko wzrok i jej spoj­rze­nie pada na oko­lice pępka na­le­żą­cego do ciała, które zbyt długo nie było z psem na spa­ce­rze. Brzuch bawi się w cho­wa­nego z pa­skiem od spodni. Pa­sek jest wi­doczny, kiedy męż­czy­zna się prze­ciąga, ale kiedy wraca do nor­mal­nej po­zy­cji, znowu przy­krywa go tłusz­czyk.

– Jimmy…? – pyta, prze­cią­ga­jąc słowo jak Greta Garbo, żeby utrzy­mać od­po­wiedni dy­stans w roz­mo­wie.

Jimmy i jego żona byli są­sia­dami jej i Matsa. Eko­wie ku­pili dom obok, gdy star­sza para, która do tej pory w nim miesz­kała, po­sta­no­wiła do­żyć swo­ich dni w miesz­ka­niu w Sväng­sta. Mieli wnucz­ków w Kal­linge, bar­dzo bli­sko sta­rego domu, wy­ko­rzy­stali więc pie­nią­dze ze sprze­daży i tro­chę wła­snych oszczęd­no­ści, by prze­nieść się do in­nej, od­da­lo­nej gminy, li­cząc na wię­cej czasu dla sie­bie, za­nim oste­opo­roza ude­rzy na do­bre.

Jimmy chciał im­prez w ogród­kach, są­siedz­kiej współ­pracy, dzie­lo­nych ko­sia­rek/no­życ do ży­wo­płotu i so­cja­li­zo­wa­nia się. Eva-Lis i Mats ku­pili dom wła­śnie po to, by być od są­sia­dów da­lej niż na wy­cią­gnię­cie ręki. Tam, do­kąd się prze­pro­wa­dzili, ręka Jimmy’ego była zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko.

Je­śli usią­dzie obok mnie, za­cią­gnę ręczny, my­śli Eva-Lis i le­d­wie za­uwa­żal­nie kła­dzie ga­zetę na sie­dze­niu obok.

Jimmy na­dal stoi na­prze­ciw niej, trzy­ma­jąc się opar­cia fo­tela, by nie upaść.

– Ten sam! Kopę lat się nie wi­dzie­li­śmy!

– Ostatni raz, za­nim wy­pro­wa­dzi­li­śmy się z Mat­sem.

– Tak, my­ślę, że by­ście po­ża­ło­wali, gdy­by­ście zo­ba­czyli, jak to te­raz wy­gląda. Ci nowi wy­bu­do­wali so­bie ta­ras. Nie jest już tak swo­bod­nie i przy­jem­nie jak wtedy, gdy wy tam miesz­ka­li­ście. Nie­któ­rzy nie mają w ogóle po­czu­cia wspól­noty, a tego wła­śnie po­trze­bu­jemy w tym kraju.

– W Szwe­cji?

– Tak, do­kład­nie – od­po­wiada Jimmy, nie­czuły na nutkę iro­nii. – Czyli je­steś w po­dróży? Czy nie?

Eva-Lis ma na­dzieję, że za­raz będą mi­jać Ka­tri­ne­holm. Tam po­ciąg bie­rze taki za­kręt, że Jimmy wy­lą­do­wałby naj­pew­niej na ko­la­nach stu­dentki po dru­giej stro­nie przej­ścia, która pi­sze pracę, hi­ste­rycz­nie stu­ka­jąc w kla­wia­turę. Ale nie­stety była pani Carl­berg prze­spała ten mo­ment, po­ciąg mi­nął wła­śnie Lin­köping. Raz na wo­zie, raz pod wo­zem.

– Tak, a ty? – Cho­lera. Złe py­ta­nie.

Jimmy pod­nosi ga­zetę.

– My­ślę, że się przy­siądę, nie można tak prze­cież stać i blo­ko­wać przej­ścia.

Przez na­stępne pół go­dziny Eva-Lis wy­biera się w we­wnętrzną po­dróż, którą we­dług re­klamy ko­lej ofe­ruje w ce­nie bi­letu. To nie do końca nie­prawda, w tej we­wnętrz­nej po­dróży ko­bieta trzyma się roz­kładu jazdy le­piej niż sam po­ciąg. Tym­cza­sem Jimmy opo­wiada o wszyst­kim, co ostat­nimi czasy wy­da­rzyło się na ich daw­nej ulicy. Eva-Lis wtrąca cza­sem „Aha”, „No pro­szę!”, „Na­prawdę?” i „Jak miło”, kiedy wy­daje jej się, że po­winna ja­koś za­re­ago­wać.

– A wy? – pyta Jimmy. – Je­ste­ście te­raz we wspól­no­cie miesz­ka­nio­wej? – do­daje i kle­pie Evę-Lis żar­to­bli­wie w ra­mię.

– Mats może jest. Ja nie.

– Aha. A nie jest się au­to­ma­tycz­nie we dwójkę, mam na my­śli jako go­spo­dar­stwo do­mowe?

– Mamy od­dzielne go­spo­dar­stwa do­mowe.

– Oj, oj. Więc je­ste­ście roz­wie­dzeni… A może znowu się po­bra­li­ście? – in­da­guje Jimmy. Praw­do­po­dob­nie po to, by mieć co opo­wie­dzieć na na­stęp­nym spo­tka­niu są­siedz­kim.

– Nie, nie ze sobą, w każ­dym ra­zie – rzuca Eva-Lis lekko i śmieje się w spo­sób, który ma na­dzieję brzmi od­py­cha­jąco. Je­śli taki śmiech w ogóle ist­nieje. W każ­dym ra­zie Jimmy milk­nie na wy­star­cza­jąco długo, by mo­gła zmie­nić te­mat.

Dawny są­siad na­wet nie wie, jak był bli­sko prawdy. Od kiedy Mats za­dzwo­nił do niej do pracy i chciał spo­tkać się na lunch, czuła się, jakby jej ży­cie prze­pusz­czono przez nisz­czarkę. Ich zwią­zek był jak prze­jażdżka ko­lejką gór­ską, ale wła­śnie wtedy, kiedy wy­da­wało jej się, że zje­chali z górki na spo­koj­niej­szy te­ren, i kiedy wy­ba­czyła mu wszyst­kie wy­skoki, on po­sta­no­wił opu­ścić ich wa­go­nik. Oczy­wi­ście, cza­sami mógł być praw­dzi­wym dup­kiem, ale był jej dup­kiem. By­wał po­pę­dliwy, ale za­wsze wra­cał do domu.

Aż do pew­nego zwy­czaj­nego, ża­ło­snego wtorku. Wtedy prze­pro­sił ją za wszystko jesz­cze raz i przy­rzekł, że już ni­gdy nie bę­dzie nie­wierny. Wszystko dla­tego, że ku­pił sze­re­go­wiec na Ter­ras­svägen w Karl­shamn. Spo­kojna dziel­nica, mały ogró­dek, li­cy­ta­cja nie była taka zła.

Szok spo­wo­do­wał, że naj­pierw za­nie­mó­wiła z wra­że­nia. Po­tem spy­tała, skąd wziął pie­nią­dze na jesz­cze je­den dom. Wy­mam­ro­tał coś o tym, że jest ła­twiej, jak się jest we dwójkę.

– Tak, ale my je­ste­śmy we dwójkę?! – rzu­ciła Eva-Lis.

– Tak, jest nas dwoje na dom, że tak po­wiem.

A więc spo­tkał ko­goś in­nego. Znowu. Cho­ciaż tym ra­zem wy­da­wało się to po­ważne. To był ko­niec.

Ale Mats Carl­berg nie był czło­wie­kiem, który pod­daje się tak ła­two. Z Evą-Lis za­wsze czuł się bez­piecz­nie. Tak bar­dzo, że mógł upra­wiać swoje hobby, wie­dząc, że za­wsze bę­dzie miał dom, do któ­rego może wró­cić. Nie ro­zu­miał, czemu re­ago­wała tak gwał­tow­nie na jego małe wy­bryki. Gdyby nie ko­chał jej naj­bar­dziej ze wszyst­kich, to prze­cież by się roz­wiódł? Była naj­lep­sza – po­wi­nien to wie­dzieć, skoro wy­pró­bo­wał tyle in­nych opcji. Głę­boko w środku po­winno jej to, do cho­lery, po­chle­biać – mó­wił do sie­bie pod­czas tych krót­kich chwil in­tro­spek­cji, które na­cho­dziły go od czasu do czasu.

Po praw­dzi­wej ka­ta­stro­fie z Ca­riną i Agnetą po­sta­no­wił jak naj­szyb­ciej wró­cić do łask żony.

Pierw­sza próba oka­zała się fia­skiem. Zde­cy­do­wa­nie nie był u szczytu swo­ich moż­li­wo­ści. Eva-Lis była zbyt opa­no­wana i było jed­nak tro­chę za wcze­śnie.

– Na­prawdę je­steś chory na umy­śle! – Była spo­kojna i zimna jak lód, czego się nie spo­dzie­wał.

– Po­cze­kaj, prze­cież każdy może po­peł­nić błąd!

– Oczy­wi­ście. Ale nie cztery, pięć ta­kich sa­mych.

– Żadna z nich nie zna­czyła dla mnie nic spe­cjal­nego. To tylko… To się po pro­stu stało.

– Bar­dzo ład­nie w sto­sunku do nich. Im też to po­wie­dzia­łeś? „Nie zna­czysz dla mnie nic spe­cjal­nego”? Na pewno by­łeś uprzejmy, kiedy to mó­wi­łeś? I opo­wie­dzia­łeś oczy­wi­ście, że je­steś żo­naty, a żona sie­dzi w domu i czeka?

Evie-Lis za­czy­nały pusz­czać nerwy, co dało Mat­sowi tro­chę na­dziei. Je­śli tylko jej emo­cje we­zmą górę, bę­dzie umiał za­grać na nich tak, by do­pa­so­wały się do jego wła­snych.

– Nie je­stem z sie­bie dumny.

– Aha. Jak nie dumny, to jaki je­steś?

– Więc, tak na­prawdę, to nie wiem… – Mats zni­żył głos pra­wie do szeptu i utkwił spoj­rze­nie w pod­ło­dze. Ale Eva-Lis nie dała się tak ła­two na to zła­pać.

– Aha, nie dumny, tylko bu­dzący li­tość. Jak jesz­cze prze­krzy­wisz głowę, to wy­buchnę śmie­chem. A dawno nie mia­łam oka­zji. – Jej ton znowu przy­po­mi­nał lód. Spró­bo­wał za wcze­śnie. Wy­pro­sto­wał się szybko i spoj­rzał jej w oczy.

– Okej, prze­cież wiesz, że do kłótni za­wsze trzeba dwojga. Może mo­gła­byś mi po­móc? Je­stem tylko czło­wie­kiem.

– Je­steś dup­kiem.

– A więc my­ślisz, że nie ma w tym w ogóle two­jej winy? Ciężko pra­co­wa­łem, mia­łem dom na gło­wie i to wcale nie ta­kie dziwne, że czło­wiek robi się sfru­stro­wany i…

– Sfru­stro­wany?! To ja­kieś nowe okre­śle­nie na na­pa­lony? I tak, oczy­wi­ście, to nic nie­zwy­kłego. Wszy­scy wła­ści­ciele willi z peł­no­wy­mia­rową pracą bie­gają jak kró­liki…

– Mo­żemy przejść do rze­czy?

– Wła­śnie to po­wie­dzia­łeś. Do rze­czy. Nie mamy już o czym roz­ma­wiać.

Eva-Lis od­wró­ciła się i się­gnęła po kurtkę, którą wcze­śniej po­wie­siła na opar­ciu krze­sła. Spo­tkali się w cu­kierni Con­ti­nen­tal w Ron­neby. W miej­scu, w któ­rym można było po­roz­ma­wiać w spo­koju. Cy­na­monka była do­bra, ale Eva-Lis zo­sta­wiła swoją na wpół nie­do­je­dzoną. Z ja­kie­goś po­wodu stra­ciła ape­tyt. Mats na­dal sie­dział przy sto­liku, gdy od­sta­wiła pu­sty ku­bek i ta­le­rzyk na tacę. Spoj­rzała na ze­ga­rek. Dzie­sięć po dru­giej w so­botę. Po­winna jesz­cze zdą­żyć ku­pić wino, za­nim za­mkną sklepy.

– Masz za­miar za­trzy­mać dom? – Mats pró­bo­wał ją za­trzy­mać.

– Mam prawo coś za­trzy­mać.

– Je­śli szu­kasz lo­ka­tora, wiesz, gdzie mnie zna­leźć. – Uśmiech­nął się ostroż­nie.

– Wy­bra­ła­bym ko­goś, kto na pewno pła­ciłby czynsz.

– W ta­kim ra­zie może mu­szę ci przy­po­mnieć, że po­łowa domu na­leży do mnie!

Kilku go­ści od­wró­ciło się w ich kie­runku, gdy Mats na­gle pod­niósł głos. Eva-Lis uśmiech­nęła się do nich uprzej­mie i pu­blika tak­tow­nie wró­ciła do wła­snych spraw.

– Skon­tak­to­wa­łam się z ad­wo­ka­tem. My­ślę, że też po­wi­nie­neś.

– Ale. Chwila. Nie by­łoby le­piej, gdy­bym wpro­wa­dził się z po­wro­tem, że­by­śmy mo­gli to roz­wią­zać w spo­koju. Będę spał w ga­bi­ne­cie.

– A więc je­steś przed ko­lej­nym związ­kiem. Nie masz do­kąd pójść? I my­ślisz, że mo­żesz wró­cić do domu, jakby nic się nie zda­rzyło? Do domu, aku­rat. Uży­wa­łeś ad­resu Åga­tan czter­na­ście tylko jako bazy wy­pa­do­wej do na­stęp­nych pod­bo­jów. Może i je­stem głu­pia, ale nie je­stem skoń­czoną kre­tynką!

– Po­myśl, mu­simy się skon­cen­tro­wać, żeby roz­wią­zać to jak do­ro­śli. Wiesz, że mam pro­blem ze sku­pie­niem się na dwóch rze­czach na­raz.

– Wręcz prze­ciw­nie. – Eva-Lis nie mo­gła się po­wstrzy­mać. – Je­śli po­tra­fisz pro­wa­dzić po­dwójne ży­cie z żoną i ko­chanką tak długo, jak to ro­bi­łeś, tak że ani ona, ani ja tego nie za­uwa­ży­ły­śmy, to rów­nie do­brze można na­zwać cię wie­lo­za­da­nio­wym. Nie uwa­żasz?

Mats za­ci­snął szczęki tak mocno, że jego ósemki pra­wie się do­tknęły. Ale nic nie po­wie­dział.

– Nie spy­ta­łeś Ca­riny, czy mo­żesz wró­cić do „domu? Albo Agnety?

Eva-Lis za­ło­żyła kurtkę i prze­wie­siła to­rebkę przez ra­mię. To z Ca­riną nie­świa­do­mie dzie­liła Matsa przez tak długi czas. A Ca­rina nie­świa­do­mie z nią. Obie tak samo oszu­kane, obie tak samo łak­nące ze­msty. Która wy­szła na­prawdę do­brze.

Ale tak było wtedy, a gdy sprawa tro­chę prze­brzmiała, Mats spró­bo­wał jesz­cze raz i w końcu z po­wro­tem do­stał klu­cze na Åga­tan czter­na­ście. Po­zwa­lał so­bie na mały po­za­mał­żeń­ski flirt od czasu do czasu, ale ni­gdy nie trwało to zbyt długo.

Aż po­znał An­ne­lie i za­po­mniał o mo­no­ga­mii. W An­ne­lie było coś ma­gicz­nego. Ale tym ra­zem grał w otwarte karty. Po­wie­dział jej, że jest żo­naty, i za­nim zo­sta­wił w jej ła­zience szczo­teczkę do zę­bów, wziął roz­wód z Evą-Lis.

Do cho­lery, jak mógł być tak głupi! Ma­giczna otoczka An­ne­lie od­pły­nęła w takt kłótni o obo­wiązki do­mowe, pie­nią­dze i gu­sta mu­zyczne. Myć okna to jedna rzecz, ale być przy tym zmu­szo­nym do słu­cha­nia Franka Si­na­try, to pra­wie wojna psy­cho­lo­giczna. Wy­ja­śniał jej już, że je­śli cho­dzi o mu­zykę, jest wszyst­ko­żerny – z wy­jąt­kiem Si­na­try.

Po tym, jak czę­sto za­częła pusz­czać Rat Pack, do­tarło do niego, że An­ne­lie chce, żeby się wy­pro­wa­dził.

Te­raz, po kilku mie­sią­cach spę­dzo­nych w ma­łej dziu­rze nad re­stau­ra­cją Jo­sie, znowu w Karls­kro­nie, zde­cy­do­wał się na ko­lejne po­dej­ście do Evy-Lis. My­ślał też o Jo­sie, ale jego byłe po­sta­rały się o znaki ostrze­gaw­cze, no i Jo­sie ni­gdy nie była za­in­te­re­so­wana. Tym ra­zem za­żą­dała też czyn­szu z góry.

Jego za­rost był za krótki, by wy­glą­dał na za­nie­dba­nego z tę­sk­noty za byłą żoną. Pró­bo­wał też brzmieć, jakby miał za­tkany nos, ale było to bar­dzo trudne do ćwi­cze­nia. Stwier­dził, że po­czeka kilka dni, za­nim za­puka do jej drzwi. Dla­czego nie? Do trzech razy sztuka.

Po­ciąg to­czy się po­woli. Tro­chę zbyt po­woli, we­dług Evy-Lis.

– Masz urlop czy to po­dróż służ­bowa?

Jimmy wy­gląda na roz­cza­ro­wa­nego zmianą te­matu i od­po­wiada, pra­wie wzdy­cha­jąc:

–Tak, ja i ko­lega od­wie­dza­li­śmy biuro w Up­psali. Wiesz, tro­chę wspar­cia.

Eva-Lis nie wie, ale kiwa głową.

– Ko­lega na pewno za­sta­na­wia się, gdzie się po­dzia­łeś – mówi lekko. – Mo­żesz za­brać ga­zetę. Zdą­ży­łam rano prze­czy­tać – kła­mie. Usa­da­wia się wy­god­niej w fo­telu i pa­trzy przez okno. – My­ślę, że tro­chę się zdrzemnę.

– Też by­łaś na ja­kimś spo­tka­niu? – pró­buje Jimmy, który nie chce się ru­szyć.

– Można tak po­wie­dzieć. Po­zdrów ode mnie ko­legę i Lin­neę.

– Lenę. I też po­zdrów. Miło się ga­wę­dziło. To chyba naj­lep­sze w po­cią­gach.

– Tak, czyż nie?

Jimmy mógł nie je­chać na spo­tka­nie do Up­psali. Fak­tem jest, że mógłby także zo­stać bez pracy, gdyby Börja nie ro­bił jesz­cze gor­szych błę­dów niż on. Kryli się na­wza­jem i przez to stali się nie­roz­łączni. Więź, w któ­rej je­den trzy­mał dru­giego mocno jak do­ber­mana na smy­czy, Jimmy od­biera jak pę­tlę na szyi.

Cen­trala przy­kłada wagę do tego, by wszyst­kie za­soby były wy­ko­rzy­sty­wane, i uważa, że je­śli pra­cow­nicy jeż­dżą i się po­znają, to po­zy­tyw­nie wpływa na at­mos­ferę w fir­mie. W prak­tyce ozna­cza to, że me­na­ge­ro­wie śred­niego szcze­bla od­wie­dzają mniej­sze od­działy i mó­wią im, jak wy­ko­ny­wać ich pracę. Że­nu­jące dla obu stron, a je­dyni, któ­rzy coś na tym zy­skują, to osoby do­sta­jące dietę.

To była dwu­dniowa po­dróż, przez co do­stał wię­cej pie­nię­dzy, ale jed­no­cze­śnie przy­pra­wiła ona Jimmy’ego o ból brzu­cha. Lena nie po­winna zo­sta­wać sama w domu, nie słu­żyło jej to. Tak, na miej­scu był ich syn, Lu­cas, ale żeby dom funk­cjo­no­wał po­praw­nie, musi być w nim cała ro­dzina. Sły­szał o zde­cy­do­wa­nie zbyt wielu związ­kach, które się roz­pa­dły tylko dla­tego, że lu­dzie nie umieli do­ce­nić tego, co mieli. A Lena zbyt ła­two ufa lu­dziom. Kiedy to on jest od­po­wie­dzialny za dom i ro­dzinę, może mieć to gdzieś. W do­datku jest tyle osób, któ­rym nie można ufać, które wdzie­rają się i nisz­czą ro­dziny. Ko­cha Lenę i nie chce, żeby pa­dła ofiarą ja­kie­goś szwin­dla. To się może ła­two stać, więc chroni ją, jak tylko może. Po­winna tylko oka­zać tro­chę wię­cej wdzięcz­no­ści. To by­łoby do­bre także dla Lu­casa, na­uczyć się sza­cunku.

Po­ciąg staje w Alve­sta z szarp­nię­ciem, które bu­dzi Evę-Lis. „…i da­lej w kie­runku Växjö–Ho­vman­torp–Les­sebo–Em­ma­boda–Kal­mar od­jeż­dża z toru 4B”.

Jesz­cze jedna prze­siadka, w Em­ma­boda. Wspa­niale bę­dzie do­trzeć do domu, za­nim mi­nie cały dzień. Jimmy musi wy­siąść w Häs­sle­holm, żeby do­trzeć do Ron­neby.

Eva-Lis otrzy­mała swoją część pie­nię­dzy za sprze­daż willi i ku­piła do­mek w Karls­kro­nie, na wy­spie Sturkö, od strony wschod­niego szkieru. Zo­stało jej jesz­cze pie­nię­dzy na mały sa­mo­chód, ale tram­waj wodny mię­dzy wy­spą a mia­stem spra­wiał, że nie mu­siała spę­dzać w au­cie do­dat­ko­wych pół go­dziny rano i wie­czo­rem. Na wy­spie było spo­koj­nie i pięk­nie. Sturkö zde­cy­do­wa­nie nie było bez­ludne, ale Eva-Lis do­ce­niała od­se­pa­ro­wa­nie od mia­sta.4

Jimmy Ek prze­czu­wał to już od dłuż­szego czasu. Jak zwy­kle za­dzwo­nił z ho­telu kilka razy, a Lena brzmiała na za­do­wo­loną i oży­wioną. Tro­chę dziwne, bio­rąc pod uwagę fakt, że była sama w domu. Za trze­cim albo czwar­tym te­le­fo­nem, a może na­wet pią­tym, za­py­tał na­wet, co ją tak ucie­szyło.

– Nic – od­po­wie­działa. – Je­stem taka sama jak zwy­kle.

A to już w ogóle go zi­ry­to­wało. Jak mo­gła być taka jak zwy­kle, kiedy w domu nie było jak zwy­kle? Nie chciała mu cze­goś po­wie­dzieć, a tak nie mo­gło być. Bar­dzo iry­tu­jące, my­ślał, że ją tego na­uczył.

Jimmy czuje, że to coś, za co musi się za­brać od razu po po­wro­cie. My­ślał nad tym i te­raz już wie. Nie ma po­ję­cia tylko, z czym i z kim.

Nie wita się z Leną, która czeka na niego na pod­jeź­dzie. Zde­cy­do­wany za­czyna cho­dzić po ogro­dzie, spraw­dza w ga­rażu, roz­gląda się po ca­łym domu.

– Czego szu­kasz? – pyta Lena.

– Jak­byś mi po­wie­działa, to nie mu­siał­bym szu­kać – od­po­wiada i za­trzy­muje się na­gle na środku kuchni. – Czemu ta mi­kro­fa­lówka tu stoi?

– Na­sza się po­psuła. A Ken­neth i Mia mieli jedną w domku let­ni­sko­wym, więc mo­gli­śmy ją po­ży­czyć. Ken­neth zna ko­goś, kto może na­pra­wić na­szą.

– Jak, do cięż­kiej cho­lery, mo­żesz zro­bić coś ta­kiego bez py­ta­nia mnie o zgodę?! – W Jim­mym się go­tuje. – My­ślisz, że je­stem upo­śle­dzony? Że nie umiał­bym na­pra­wić za­sra­nej mi­kro­fa­lówki? Czy je­steś taka na­pa­lona, że ko­rzy­stasz z pierw­szej oka­zji, żeby spro­wa­dzić fa­ceta do domu?!

Serce Leny bije szybko. Dzięki Bogu, że Lu­casa tym ra­zem nie ma w domu. Kie­ruje się ostroż­nie w stronę drzwi. Jimmy wy­rywa ka­bel, pod­nosi mi­kro­fa­lówkę wy­soko i pusz­cza. Ka­wałki szkła i pla­stiku roz­pry­skują się po pod­ło­dze.

– Niech tę też skur­wy­syn na­prawi!

Jest przed nią w dwóch kro­kach, ła­pie ją za nad­gar­stek i wy­kręca rękę na plecy.

– Masz pro­blemy ze zro­zu­mie­niem? Od­po­wiedz. Masz pro­blemy ze zro­zu­mie­niem?!

– Puść mnie. Od­biło ci. Pusz­czaj!!!

– A więc masz pro­blemy ze zro­zu­mie­niem. Co mam z tobą zro­bić, że­byś się na­uczyła. Po­wiedz!

Lena pła­cze z bólu.

– Puść mnie… Lu­cas nie­długo wróci.

– Nie bę­dziesz się za­sła­niać moim sy­nem! Je­śli jest mój. Jest? Sły­szysz, co mó­wię?! Jest? – Wy­kręca jej rękę jesz­cze bar­dziej. Lena krzy­czy.

– I prze­stań krzy­czeć, do kurwy nę­dzy. Co po­my­ślą są­sie­dzi?!

Trza­skają drzwi wej­ściowe i Jimmy de­kon­cen­truje się na se­kundę. Lena wy­rywa się i wbiega do ła­zienki.

– Mamo, co się dzieje? – pyta Lu­cas, który ją za­uwa­żył.

– Nic – od­po­wiada mu wo­jow­ni­czy głos z ła­zienki. Chło­pak ściąga buty i rzuca ple­cak na pierw­szy sto­pień scho­dów.

W kuchni gapi się na znisz­cze­nia.

– Wow. Ze­psuło się – kon­sta­tuje z pew­no­ścią czter­na­sto­latka.

– Tak – mówi Jimmy. – Ze­psuło się. – Za­czyna wrzu­cać ka­wałki do ko­sza.

– Znowu kłó­ci­li­ście się z mamą?

– Nie. Rze­czy mogą się psuć i bez tego. Nie zbi­łeś nie­dawno szklanki, swoją drogą?

– Tak, ale kran prze­szka­dzał i to ty ka­za­łeś mi po­zmy­wać.

– TY stłu­kłeś szklankę i ni­gdy nie po­wi­nie­neś zrzu­cać winy na in­nych. Ni­gdy. Zro­zu­miano?

Lu­cas nie od­po­wiada. Te­raz jego ko­lej?

Jimmy na­dal ciężko od­dy­cha. Wska­zuje na chło­paka i ge­stem każe mu do sie­bie po­dejść.

– Chodź tu, to po­każę ci, jak się myje szklankę.

Lu­cas od­wraca się, wkłada stopy w te­ni­sówki i wy­biega. Przy­dep­tał tył buta – nie miał czasu, żeby je za­wią­zać – i na ze­wnętrz­nych scho­dach po­tyka się na ostat­nim stop­niu, lą­du­jąc z trza­skiem na ka­mien­nym bruku po­ni­żej.

Rob­ban wła­śnie wró­cił z pracy i miał za­miar obej­rzeć przy­sy­cha­jącą ja­błonkę, kiedy za­uwa­żył, jak Lu­cas się prze­wraca.

– Nic ci nie jest? – krzy­czy.

Chło­pak nie od­po­wiada, tylko pod­nosi się i kuś­tyka w stronę chod­nika. Jedną rękę przy­ci­ska sztywno do ciała.

Rob­ban od­wraca się i do­ga­nia go.

– Ude­rzy­łeś do­syć mocno, co? Daj, zo­ba­czę. Jak ręka. Nie zła­ma­łeś cze­goś? Po­ru­szaj pal­cami.

Lu­cas ję­czy i de­li­kat­nie za­ci­ska dłoń.

– Jest w po­rządku. Nic mi nie jest.

– Nie wra­casz do domu? Wy­gląda na to, że ko­lano też ci krwawi.

– Nie, dam so­bie radę.

– Jak to, dasz so­bie radę? Pod­wieźć cię gdzieś?

– Nie, ja po pro­stu… wy­cho­dzę.

– Mo­żesz wpaść do mnie, jak chcesz. Mam pla­ster.

– Nie, jest w po­rządku.

Lu­cas chciał wziąć ro­wer i gdzieś po­je­chać. Gdzieś, gdzie jest tro­chę spo­koju. Może do Ariamy. U niej w domu ni­gdy się nie kłócą. Za­wsze jest dużo lu­dzi i jej wuj­ko­wie dys­ku­tują za­wzię­cie, ale kiedy się wy­daje, że za­raz doj­dzie do rę­ko­czy­nów, za­czy­nają się śmiać i ści­skać. Nie jak u niego w domu. Te­raz chce tylko uciec od są­siada, który za­czął być tro­chę zbyt cie­kaw­ski, ale ko­lano boli tak bar­dzo, że nie ma mowy o ro­we­rze. Kuś­tyka po­woli w dół ulicy i li­czy, że wpad­nie na coś po dro­dze. Za­zwy­czaj mija kilka go­dzin, za­nim w domu się uspo­koi.

Rob­ban spo­gląda za Lu­ca­sem. Dziwny dzie­ciak. Czemu nie wróci do domu, skoro go boli. Rob­ban wzru­sza ra­mio­nami. Na­sto­latki. Mu­sieli się po­kłó­cić.

Rzuca spoj­rze­nie na ja­błonkę, którą tylko włos dzieli od wy­cię­cia. Na­dal jest cał­kiem cie­pło, a na po­czątku ulicy stoi znak z na­pi­sem „Są­siedzka współ­praca”. Są­siedzka współ­praca ma gwa­ran­to­wać, że nie bę­dzie się na­cho­dzo­nym przez ni­kogo in­nego oprócz są­sia­dów, więc wcho­dzi do środka i zo­sta­wia drzwi uchy­lone.

Otwiera lo­dówkę i wy­ciąga piwo. Chwila od­po­czynku na we­ran­dzie by nie za­szko­dziła. Późne let­nie słońce świeci tro­chę z boku i Rob­ban mruży jedno oko, pa­trząc na ulicę. Chło­pak może jesz­cze wróci do domu. Albo i nie? Może trzeba po­wie­dzieć ro­dzi­com, że zro­bił so­bie krzywdę? Męż­czy­zna nie zdą­żył jesz­cze za do­brze po­znać są­sia­dów. Lena, tak ma na imię, wy­daje się miła. Może tro­chę ner­wowa. Ni­gdy nie wi­dział, by sie­działa spo­koj­nie w ogro­dzie, za­wsze coś robi. Może dla­tego jest taka szczu­pła? Jimmy wy­gląda na okrop­nie po­rząd­nego. Taki typ, który prę­dzej umrze, niż pój­dzie spać bez nit­ko­wa­nia zę­bów. Kiedy Rob­ban się wpro­wa­dził, po­wi­talny uścisk dłoni Jimmy’ego był tak silny i długi, że Rob­ban ża­ło­wał, że sprze­dał ra­zem z mo­to­cy­klem osła­nia­jący przed sil­nymi wstrzą­sami ochra­niacz na nerki.

Rob­ban po­ciąga łyk z bu­telki. Cie­kawe, do­kąd po­szedł chło­pak?

Lena sły­szy, jak walą drzwi, i ma na­dzieję, że to Jimmy wy­szedł z domu. Ale to Lu­cas je za­trza­snął, gdy wy­bie­gał. Kiedy Lena wkra­cza do kuchni, mąż stoi na środku z za­ło­żo­nymi rę­kami i unie­sio­nymi brwiami.

– No pro­szę, kto się tu zja­wił? Zde­cy­do­wa­łaś się w końcu opo­wie­dzieć?

– Ale, co mam ci opo­wie­dzieć… – Lena wzdy­cha i pa­trzy na niego bła­gal­nie.

– Mo­żesz za­cząć od Ken­ne­tha. Na przy­kład, co tu robi, gdy mnie nie ma.

Lena pró­buje utrzy­mać spo­kojny ton głosu. Tylko nie to.

– Po­mo­głeś mu przy tra­wie, gdy bo­lały go plecy, chciał się po pro­stu od­wdzię­czyć.

– Ale wtedy po­mógłby mi, a nie to­bie, PSIA­KREW! Jak do­brze go tak wła­ści­wie znamy?! A może znasz go le­piej niż ja? Jak do­brze go znasz? Od­po­wia­daj! Do cho­lery, skąd mam wie­dzieć, co was łą­czy, je­śli mi nie od­po­wia­dasz?

– Nic nas nie łą­czy.

Ude­rza ją szybko otwartą dło­nią w prawy po­li­czek.

– Nie to­le­ruję kłam­stwa. – I w lewy po­li­czek. – Do­brze wiesz.

Rob­ban od­sta­wia piwo i idzie do są­sia­dów. Chło­pak mógł zro­bić so­bie więk­szą krzywdę, niż wy­glą­dało to na pierw­szy rzut oka. Rów­nie do­brze może po­wie­dzieć ro­dzi­com, żeby po­je­chali go ode­brać. Po­winni wie­dzieć, gdzie po­szedł.

Kiedy ktoś dzwoni do drzwi, Lena wy­ko­rzy­stuje oka­zję i ucieka do skła­dziku. Stam­tąd może przejść na tyły domu, ale do­póki nie wie, jak wy­gląda jej twarz, czeka. Je­śli szczę­ście do­pi­sze, ja­kiś są­siad bę­dzie po­trze­bo­wał po­mocy i Jimmy wyj­dzie z domu. W ła­zience ma od kilku mie­sięcy spe­cjalną ko­sme­tyczkę na ta­kie oka­zje. Wy­bu­chy męża na­uczyły ją na­kła­dać ma­ki­jaż, dzięki któ­remu unika py­tań w pracy. Wy­star­cza­jąco dużo pod­kładu i pu­dru i trzeba jesz­cze mi­mo­cho­dem wspo­mnieć o aler­gii.

Dwa dzwonki do drzwi i Jimmy otwiera z nie­mal zbyt gło­śnym przy­wi­ta­niem.

– Wi­tam, wi­tam są­siada! Hej! Jak leci?!

Rob­ban za­sta­na­wia się, czy Jimmy już za­po­mniał, jak on się na­zywa.

Pot na czole Jimmy’ego mógł wziąć się z wy­siłku, żeby do­trzeć do drzwi wej­ścio­wych. Ma kilka kilo za dużo do dźwi­ga­nia, kiedy sta­wia jedną stopę za drugą. Albo jest wzbu­rzony. Rob­ban zwraca uwagę, jak Jimmy za­ci­ska wargi po­mię­dzy zda­niami, i do­cho­dzi do wnio­sku, że nie­ła­two mieć w domu doj­rze­wa­ją­cego na­sto­latka.

– Hej, w po­rządku. Słu­chaj, roz­ma­wia­łem chwilę z wa­szym chło­pa­kiem, spadł ze scho­dów i my­ślę, że nie­źle się obił. Po­my­śla­łem, że chcie­li­by­ście wie­dzieć. Je­śli chce­cie spraw­dzić, co z nim.

– Lu­cas! Nie, nie bój się o niego. Ten chło­pak nie na­rzeka bez po­trzeby. Za­wsze daje so­bie radę…

– Na­prawdę, bo­lała go ręka. I krwa­wił z ko­lana… – pró­buje wtrą­cić Rob­ban.

– …a tro­chę krwi mu nie za­szko­dzi. Wiesz, kie­dyś ist­niało coś ta­kiego jak upusz­czane krwi. Jak stra­cisz tro­chę sta­rej krwi, two­rzy się nowa. Wie­rzę w to. Tak jak na­ro­dowa re­pre­zen­ta­cja Fin­lan­dii w sko­kach nar­ciar­skich!

Jimmy wy­bu­cha grom­kim śmie­chem, a Rob­ban za­czyna mar­twić się, że wy­ga­zuje mu się piwo, które zo­sta­wił na schod­kach. To z chło­pa­kiem to nie jego sprawa, sami ro­dzice nie wy­dają się dzwo­nić do Fun­da­cji Itaka.

Jed­no­cze­śnie w ja­kiś spo­sób jest mu szkoda Jimmy’ego. Za­gi­niony syn to może nie­ko­niecz­nie to, czego po­trze­bo­wał, je­śli jego ob­raz jako ide­al­nego ojca ro­dziny był praw­dziwy.

– Wła­śnie otwo­rzy­łem piwo na we­ran­dzie. Mam jesz­cze jedno, je­śli masz ochotę.

Jimmy unosi kciuk do góry, za­kłada buty, za­myka drzwi i prze­kręca klucz.

– Leny nie ma w domu?

– Za­wsze za­my­kamy. Ni­gdy nie wia­domo, kto na­gle po­jawi się za pro­giem.5

Póź­nemu latu na­dal to­wa­rzy­szy słońce, a Mats Carl­berg czeka na nową pracę. Po cza­sie przy­mu­so­wego wy­gna­nia wró­cił z po­wro­tem do Ble­kinge. Te­raz szuka cze­go­kol­wiek, naj­chęt­niej w Karls­kro­nie. Może nowe za­ję­cie nie bę­dzie tak do­brze płatne jak wcze­śniej­sze, ale nie czułby się do­brze w głębi kraju. Jak lu­dzie mogą żyć bez mo­rza?

Mats idzie w dół do mo­stu Kungs­bron i siada na chwilę przed re­zy­den­cją, na ka­mien­nych stop­niach, które pro­wa­dzą pro­sto do wody. Nie ką­pał się zbyt czę­sto tego lata. Kiedy słońce stało wy­soko na nie­bie, szu­kał pracy tak długo, jak zdo­łał, ale zna­le­zie­nie cze­goś było nie­moż­liwe.

Wi­dzi rufę promu sa­mo­cho­do­wego zbli­ża­ją­cego się do Aspö ze szczę­śliw­cami, któ­rzy się za­brali. Drugi prom znowu jest w na­pra­wie, więc mię­dzy tymi, któ­rzy zo­stali na przy­stani Han­dl­se­ham­nen, nie pa­nuje pew­nie zbyt we­soła at­mos­fera.

Te­le­fon wi­bruje w kie­szeni, ale Mats go igno­ruje. Albo ktoś chce wy­cią­gnąć od niego pie­nią­dze, albo coś mu sprze­dać, a nie ma te­raz na to ochoty. A może to ese­mes od ga­zety, że znowu za­strze­lili ko­goś w Malmö.

Mats pod­nosi się i idzie wzdłuż na­brzeża, mija lo­kal prze­zna­czony dla chóru ma­ry­narki wo­jen­nej. Albo ma wolne, albo daje wy­stęp przed zna­ko­mitą pu­blicz­no­ścią gdzieś w Sztok­hol­mie, bo nic nie sły­chać. Na lewo ma re­stau­ra­cję Öster­sjösko­lan, któ­rej kuch­nia pew­nie lśni czy­sto­ścią. Do­ciera do mo­stu Stum­holms­bron i za­sta­na­wia się, czy nie pójść i nie po­pa­trzeć na halę ło­dzi pod­wod­nych. Ale nie, to może po­cze­kać na inny dzień, z gor­szą po­godą. I, szcze­rze mó­wiąc, śred­nio go to in­te­re­suje. Ca­rina kie­dyś glę­dziła, żeby zro­bili so­bie dzień mu­zeów, ale udało mu się od­wieść ją od tego po­my­słu. Po pierw­sze, chyba umarłby z nu­dów, po dru­gie, ist­niało ry­zyko, że wpa­dliby na ko­goś, kto za­sta­na­wiałby się, czemu Mats był tam z inną ko­bietą. Mu­zeum Ma­ry­narki Wo­jen­nej od­wie­dzali lu­dzie z ca­łego świata, więc praw­do­po­do­bień­stwo, że tra­fiłby się ktoś z Ron­neby, było nie­za­prze­czalne.

Ron­neby… Mi­nęło już tro­chę czasu, od­kąd był tam ostat­nio.

Tro­chę da­lej, za biu­rem kon­troli cel­nej, ze­brała się już spora grupka cze­ka­ją­cych na prom. Mats idzie da­lej i li­czy kam­pery, któ­rym po­zwo­lono par­ko­wać w por­cie. Nie­zwy­kle po­pu­lar­nym i na­gra­dza­nym, ale on nie ro­zu­miał, z ja­kiego po­wodu. Okej, bo roz­ciąga się stąd naj­ład­niej­szy wi­dok w Szwe­cji, na wodę i wy­spy. Ale żeby sie­dzieć na skła­da­nym krze­sełku, na be­to­nie, z Urzę­dem Po­wia­to­wym od pół­nocy i starą fa­bryką Erics­sona od wschodu, i gril­lo­wać kar­kówkę na ce­men­to­wej ru­rze? Cóż, je­śli tylko ko­muś to pa­suje…

Za za­krę­tem wi­dzi nowe biuro por­towe, któ­rego fa­sada ma ko­lor rdzy. Bu­dy­nek mu­siał za­pro­jek­to­wać ja­kiś ra­cjo­nalny czło­wiek, który naj­pierw wy­my­ślił sta­lową fa­sadę, a po­tem wpadł na to, że i tak bę­dzie rdze­wieć, więc czemu od po­czątku nie mia­łaby być rdzawa. Pro­jek­tanci no­wych je­an­sów od po­czątku wy­glą­da­ją­cych, jakby miały się roz­paść, mu­sieli my­śleć w ten sam spo­sób: „Z cza­sem i tak się po­psują, więc rów­nie do­brze od po­czątku mogą być dziu­rawe. W ten spo­sób można je no­sić dwa razy dłu­żej”. I to za nie­małe pie­nią­dze. Ale rdzawe biuro to już bez­czel­ność.

Przy przej­ściu dla pie­szych przy sta­rym wię­zie­niu Mats od­wraca się i pa­rzy w stronę mia­sta, a kiedy wła­śnie ma przejść przez plac au­to­bu­sowy, bus do Ron­neby za­czyna od­jeż­dżać. W przy­pły­wie chwili ma­cha do kie­rowcy. Ten się za­trzy­muje i otwiera drzwi.

Mats pod­biega i wska­kuje do środka, dzię­kuje kie­rowcy, płaci i opada na sie­dze­nie przy tyl­nym wyj­ściu. Nie ma zbyt wielu lu­dzi i wy­cieczka au­to­bu­sem oka­zuje się cał­kiem przy­jemna. Dawno tak nie po­dró­żo­wał. Może zjeść coś na mie­ście i prze­spa­ce­ro­wać się po swo­jej sta­rej oko­licy. Ra­zem z Evą-Lis sprze­dali dom po ostat­nim – albo, jak miał na­dzieję, naj­now­szym – roz­wo­dzie, ale by­łoby miło zo­ba­czyć, jak to te­raz wy­gląda. Nie spie­szy mu się do domu. Nikt na niego nie czeka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: