Skwir - ebook
Skwir - ebook
Ustka, lato 1994 roku. Wracająca do domu dwunastoletnia Agata Wierzbicka zostaje brutalnie zamordowana. Zadanych ran nie da się zliczyć, a porzucone na plaży ciało rozszarpują głodne mewy. Dwadzieścia pięć lat później, po odsiedzeniu wyroku za tę zbrodnię, Hubert Malcer opuszcza więzienie. Kiedy po kilku miesiącach w okolicy dochodzi do tajemniczego zniknięcia młodej kobiety, wskazanie sprawcy wydaje się oczywiste. Jednak policyjne śledztwo nie przynosi efektu.
Adam Szulski, zawieszony w pełnieniu obowiązków komisarz stołecznej policji, odpowiada na wiadomość dawnego przyjaciela z Ustki i rusza na poszukiwania. Rodzinna tragedia Szulskiego, z której wciąż się nie otrząsnął, obcy teren i wściekli ludzie, którzy chcą szybkiego skazania Malcera – wszystko sprzysięga się przeciwko rozwiązaniu zagadki. Tymczasem kolejne morderstwo gmatwa sprawę coraz bardziej.
Jak daleko trzeba się cofnąć, aby rozliczyć przeszłość?
Po lekturze tej powieści krzyk mew już nigdy nie będzie brzmiał tak samo…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8342-485-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lato 1994 roku
Dziewczynka wracała w pośpiechu, a do cna przesiąknięte tenisówki ciążyły na stopach. Deszcz wespół z wiatrem naigrywały się ze zziębniętego dziecka i nawet rozłożysty parasol niewiele mógł poradzić. Łopotał i jęczał z bezsilności, kiedy wicher dął bez końca, bawiąc się w najlepsze. Po suchych i upalnych tygodniach poprzedzających ten nieszczęsny letni wieczór, siła i kapryśność nadmorskiej pogody natarły ze zdwojoną mocą. Było zimno, coraz zimniej. Agata starała się nie myśleć o przeszywającym chłodzie wywołującym gęsią skórkę i ciarki na plecach. Dzielnie maszerowała do domu, marząc o gorącej herbacie albo szklance ciepłego mleka z miodem, które mama szykowała dla niej i Piotrka, o ile wcześniej nie marudzili przy kolacji.
Zawsze będę kojarzyć mleko z miodem z sobotnimi wieczorami. Gdy dorosnę, też będę piła takie mleko. Co sobotę! – postanowiła, a na drobnej, opalonej buzi pojawił się rozmarzony uśmiech.
Całkiem nieoczekiwanie te mleczne przemyślenia dodały dwunastolatce otuchy. Jakże lepiej i raźniej zmagać się z zimnem, ulewą, ciemnością wieczoru i samotnością, kiedy człowiekowi w głowie chlupie gorące mleko z miodem, a jego zapach unosi się w powietrzu. Naprawdę! Cienką wstęgą przelatywał jej pod nosem, towarzysząc podczas powrotu. Ale tylko do czasu, bo w połowie drogi, tuż za sklepem z narzędziami, Agata wpadła w kałużę, która na licho oświetlonej i od lat nieremontowanej drodze nie miała większych trudności, żeby uprzykrzyć przechodniom życie. Zapach miodu uleciał, a dziewczynka usłyszała plusk, kiedy buty znalazły się po kokardki sznurowadeł w zimnej wodzie.
– Córciu, nie zapomnij parasola. Dzisiaj nareszcie ma padać, oby tylko bez przesady – przypomniała sobie poranne słowa mamy, te sprzed kłótni, i naraz wydało jej się, że widzi, jak wypływają na powierzchnię z dna zmąconej kałuży.
– Parasol jest. Szkoda, że o kaloszach nie było wzmianki – wymamrotała i czym prędzej wyskoczyła z wody.
Była zbyt zmęczona wędrówką, zimnem, wiatrem i wszystkim, co się dziś wydarzyło, żeby denerwować się z powodu głupiej kałuży. Po co? Buty i tak już są do wyciśnięcia. Równie dobrze mogłaby je zdjąć i przejść resztę drogi boso. Właściwie… dlaczego by nie spróbować? – zastanawiała się z nader poważną miną.
Sekundy później chwytała za lewy but, a wówczas przypomniały jej się inne słowa mamy, te sprzed kilku lat:
– Dziecko, nie chodź boso po chodniku, dobrze? Możesz, ale tylko po trawie. Trawa jest mięciutka i nic ci się nie wbije, a na ulicy leży pełno kamyków, szkła i innych okropności, które mogą pokaleczyć stopy. Więc lepiej tego nie rób albo będzie płacz!
Mama w ogóle dawała Agacie dużo rad; mówiła, czego nie wolno, a co można, czego nie należy, a co wypada. Najczęściej poruszała kwestie, którym była przeciwna, a potem podpierała swoje zdanie licznymi przykładami, żeby jej „nie należy” zabrzmiało lepiej i poważniej. Idąc zatem śladem maminych wskazówek, Agata nigdy nie chodziła boso po ulicy. Nie wspinała się też na drzewa, choć zawsze bardzo chciała.
Kiedyś nawet była bliska spełnienia tego marzenia, gdy razem z dziećmi z klasy, Anią i Wojtkiem, zakradli się do jednego z sadów. Jakieś dwa, może trzy lata temu w ekscytujące czerwcowe popołudnie wracali z wesołego miasteczka. Wojtek od rana miał ogromną ochotę na jabłka, a dziewczyny bardzo chciały wspiąć się na drzewo. Młode głowy połączyły jedno z drugim i wyszedł z tego prosty plan: zdobyć jabłka, a potem zająć miejsca wysoko na jakimś drzewie, najlepiej w parku, skąd byłby najciekawszy widok, i pałaszując owoce, oglądać świat z góry. Portmonetki mieli puste po przedniej zabawie, dlatego zmienili kierunek i udali się w stronę okolicznych gospodarstw, za cel obierając jeden z sadów. Pierwsza do skoku przez ogrodzenie zebrała się Anna. Zawsze wyróżniała się odwagą, co zresztą Agata bardzo ceniła w przyjaciółce i czego skrycie jej zazdrościła. Zwinna panna Lubicka błyskawicznie znalazła się po drugiej stronie i wyszczerzyła zęby z radości. Pozostała na ulicy dwójka nie kazała jednak długo na siebie czekać i nie mniej energicznie dołączyła do koleżanki, żeby razem przemknąć przez sad. Mijali kolejne drzewka, aż upatrzyli najokazalszą jabłoń i przypuścili atak.
– Kto zerwie z wyższej gałęzi, ten wygrywa! – zapiszczała podekscytowana Anna i znowu pierwsza ruszyła do akcji. Całkiem zgrabnie udało jej się zdobyć owoc prawie z samego wierzchołka, co skwitowała triumfującym wyrazem twarzy i ostentacyjnym zatopieniem zębów w soczystym jabłku. Zeszła, otrzepała dłonie i nie mogła się doczekać rozstrzygnięcia. – Dalej, Agata, twoja kolej – ponaglała między chrupkimi gryzami.
– Już, już! – Agata poprawiła chwyt, postawiła jedną nogę na pniu, a drugą zamierzała odbić się od ziemi. – Tylko mocniej złapię.
– Zaraz ja ciebie złapię, ty mała złodziejko! – Wściekły gospodarz wyłonił się z alejki, odrzucił grabie i zaczął pędzić w kierunku przerażonej trójki zastygłej ze strachu.
– Wiej, Anka! Agata, złaź! – ryknął przytomnie Wojtek.
Dziewczyny spojrzały na kolegę, na siebie nawzajem i cała trójka ruszyła do ucieczki. Bieg przez sad, a potem wzdłuż strumyka płynącego w pobliżu osiedla domów jednorodzinnych, aż do placu zabaw na tyłach publicznej biblioteki, był najbardziej wyczerpującym kwadransem w ich szczeniackim życiu. Kiedy zajęli miejsca na huśtawkach, miny wszystkich, pomimo trudności ze złapaniem oddechu, mówiły same za siebie. Wojtek chichotał jak wariat, a dziewczyny rechotały z zadowolenia, dzieląc się jabłkiem rumianym jak ich zgrzane twarze. Jeszcze w drodze powrotnej do domu rozprawiali o tym szaleńczym biegu. Z emocji całkiem zapomnieli o drugiej części planu, a wspólna wspinaczka na drzewo ostatecznie nigdy nie doszła do skutku. Ale ten bieg. Ach, co to był za bieg! Drugi taki już się nie powtórzył.
Te same stopy, które pamiętnego dnia tak ochoczo pędziły przed siebie, teraz stanęły na nierównym chodniku. W ocenie Agaty twarda, mokra i chropowata nawierzchnia wypadła nadspodziewanie dobrze. Co prawda podkurczała palce w obawie, że coś faktycznie może wbić się w któryś z nich, jednak sam fakt chodzenia bez butów po chodniku uznała za rzecz świetną i godną powtórzenia.
Chodzenie boso to chyba wolność. Człowiek bez butów jest jak ptak szybujący w przestworzach, taki swobodny i szczęśliwy, uznała.
Chciała dokończyć drogę właśnie w ten sposób, ale musiała porzucić pomysł. Rozglądając się uważnie na boki, czy nie nadjeżdża samochód, przeszła na drugą stronę ulicy. Zatrzymała się przy barierce, żeby na powrót włożyć buty, gdyż niewygodnie było nieść je w ręku i zarazem manewrować parasolem, którego ciężar zaczynał przytłaczać, w dodatku wiatr przybrał na sile. Chociaż od szklanki słodkiego mleka dzieliło ją już naprawdę niewiele, czuła, że im mniej kroków zostało do przejścia, tym trudniej będzie je wykonać.
Ścisnęła rączkę parasola tak mocno, że pobielały jej kostki, a ramiona przysunęła jak najbliżej twarzy. Zgarbiona, ze wzrokiem wbitym w tenisówki, szła wzdłuż strumyka wartko płynącego poniżej, aż kątem oka dostrzegła między prętami barierki duży zielono-żółty liść. Przykuł jej uwagę, bo wirował w wodzie, zupełnie jakby tańczył. Kręcąc się, to zahaczał o wystające z wody kamienie, to zatrzymywał między źdźbłami traw, aby zaraz ruszyć dalej w takt wodnej melodii. Kiedy zniknął z pola widzenia, bystre oczy Agaty znów powędrowały w dół. Leniwie ciągnące się po chodniku sznurówki nie dawały dziewczynce spokoju. Myślała, żeby je poprawić, ale już nie zdążyła… W jednej sekundzie młodym ciałem wstrząsnął ból tak potworny, że niemal pozbawił Agatę świadomości.
Skupiona na rozwiązanych sznurówkach, nie zauważyła zbliżającej się postaci, która szybko i brutalnie ugodziła ją nożem, zatapiając połyskujące ostrze głęboko w brzuchu. Dziewczynka gwałtownie wciągnęła powietrze, a chwilę później na zmarzniętych policzkach pojawiły się łzy. Płakała z bólu, płakała ze strachu. Płakała, bo choć nie rozumiała, co się dzieje, wiedziała, co nastąpi. Wypuściła parasol, żeby drżącymi dłońmi ucisnąć ranę. Patrzyła, jak spod palców wypływa krew i brudzi ukochaną sukienkę. Skapywała też na chodnik, ale deszcz rozmywał plamę. Kiedy uniosła głowę, spojrzała na swojego oprawcę. Dyszał, nadal ściskając w ręku nóż ociekający krwią. Kaptur kurtki nie osłaniał wiele, ale w nikłym świetle oddalonej o kilkanaście metrów latarni twarz napastnika była słabo widoczna. Agata dostrzegła krople deszczu spływające mu po nosie i policzkach. I oczy. Wrogie, przesiąknięte złem oczy czerpiące przyjemność z jej cierpienia, z widoku zapłakanej i skrzywionej buzi, rąk zaciśniętych na brzuchu, szkarłatu na ubraniu, drżących nóg. Te oczy musiały należeć do szaleńca, bestii albo samego diabła. Usłyszała głos, choć miał zamknięte usta. A potem zauważyła, że się uśmiechnął… tak miło, po przyjacielsku, jakby to była dobra zabawa.
– Boli, bardzo mnie boli – jęknęła błagalnie.
Mimo wyrządzonej krzywdy tylko w sumieniu tego potwora mogła szukać pomocy, ale pozostał niewzruszony. Po chwili zaczął falować Agacie przed oczami, rozdwoił się, stał się niewyraźny. Nie mogła dłużej na niego patrzeć. Skąd on… przecież chwilę temu nikogo nie było, pomyślała półprzytomnie, odwracając wzrok od rozmazującej się sylwetki. Drzewa też wirowały ze zdwojoną siłą, wszystko wokół kręciło się w zawrotnym tempie. Cały świat pojawiał się i znikał przed zapłakanymi, przerażonymi oczami. Nie miała już siły. Upadła na chodnik. Deszcz muskał młodziutką twarz. Delikatne, chłodne krople przyniosły ukojenie. Zamknęła oczy. Tak bardzo chciała odpocząć…
Wiatr poderwał z ziemi parasol i odrzucił na barierkę. Zatrzepotał, po czym przeleciał na drugą stronę, lądując w zimnej wodzie. Płynąc z prądem, obracał się delikatnie niczym zielono-żółty liść, któremu przyglądała się wcześniej Agata, a potem tak jak on odpłynął dalej.Rozdział pierwszy
Kiedy punkt szósta rozdzwonił się budzik, Henryk Malcer już dawno nie spał, tylko wpatrzony w mrok roztrząsał nadchodzące wydarzenia. Słysząc dzwonek, westchnął boleśnie, ale energicznym ruchem ręki uciszył plastikowe ustrojstwo. Z budzika korzystał niezwykle rzadko, nastawiając go jedynie przed ważnymi wydarzeniami lub spotkaniami. Odkrył puchową kołdrę, usiadł na łóżku i wsunął stopy w czekające na podłodze kapcie. Zanim odsłonił okno, zarzucił na siebie szlafrok i odwinął kołnierz. Zima miała się ku końcowi. Śnieg topniał pomału, jednak ostatnio powietrze wyraźnie złagodniało, dlatego nawet tutaj, głęboko w lesie, widoczne były zmiany. Lada dzień świat odżyje, pomyślał i przypomniał sobie, jak kilka dni temu w telewizji pokazywali kwitnące przebiśniegi w Bieszczadach, w dolinach Sanu albo Solinki – pewności nie miał, a zwłaszcza teraz w ogóle go to nie obchodziło. Miał na głowie ważniejsze sprawy niż jakieś tam kwiatki.
Na śniadanie przeznaczył ledwie chwilę, chociaż zwykle nie spieszył się z jedzeniem. Wpojono mu, że posiłek, choćby zwykła kanapka, wymaga swego rodzaju celebracji:
– W podzięce za zapełnienie żołądka – mawiała z powagą jego świętej pamięci babka.
Lecz tego ranka wszystko zeszło na dalszy plan. Golił się tak machinalnie i błyskawicznie, że kiedy później pogładził dłonią po twarzy, czuł szorstkie włoski. Zirytował się podwójnie: na niedoskonale ścięty zarost oraz dlatego, że musi przymknąć na to oko. I nie potrafił zdecydować, co drażni go bardziej.
Wkładając eleganckie brązowe pantofle, dostrzegł, że drżą mu dłonie, ale wcale nie ze złości ani z powodu wieku. Przecież nie był jeszcze aż tak stary, żeby ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa, a codzienna gimnastyka i prace domowe utrzymywały go w dobrej kondycji fizycznej. Jednak dopiero za trzecim razem udało mu się prawidłowo zawiązać sznurowadła. Rosnące napięcie czuł w całym ciele, szczególnie głowa od miesięcy nieprzerwanie krążyła myślami wokół jednego tematu – tego samego, który wiele lat temu zszargał mu nerwy i nieomal doprowadził na skraj szaleństwa. Zaklął pod nosem, rzucił w kąt łyżkę do butów i z wieszaka ściągnął wełniany płaszcz. Gdy tylko okrycie spoczęło na plecach, wyprostował się, dumnie wypinając pierś. Kolejno z lewego i prawego rękawa strzepnął nieistniejący kurz, poprawił kołnierz i gotowy stanął przed starym lustrem. Prezentował się nienagannie, niemniej widok własnego odbicia w przydymionym szkle przyprawił sześćdziesięciopięciolatka o skurcz mięśni. Zazgrzytał zębami. Nagle ruszył do drzwi. Przekręcił zasuwę, złapał za klamkę, ale zawahał się. Pomaszerował na drugi koniec domu, gdzie z górnej szuflady mahoniowego kredensu wyjął paczkę papierosów. Rozpieczętował ją i schował do kieszonki na piersi.
– Jestem gotowy – zapewnił sam siebie i wyszedł.
Dojechał szybciej, niż zakładał. Nie szkodzi. W domu nie wytrzymałby ani minuty dłużej – z nerwów nie potrafił się skupić, ściany go przygniatały, dusił się. Wcześniejsze wyjście miało sprawić, że skoncentruje myśli na jeździe, ale prowadził jak odurzony. Gdy tylko zaparkował, wysiadł i zapalił. Na trawniku leżało pełno zużytych opakowań po fajerwerkach – podobno ten sposób świętowania wyjścia z więzienia jest tak powszechny, że przymyka się oko na odpalanie sztucznych ogni. On przyjechał z pustymi rękoma. Czy to znaczy, że się nie cieszy? Ależ miał okropny mętlik w głowie! Wciąż nie mógł uwierzyć, że tak ciężko znosił całą sytuację. Kiedyś byłoby inaczej… kiedyś uważał się za silnego psychicznie, a teraz proszę. Chyba tysiąc lat by nie starczyło, żeby się przygotował. Spojrzał na wysoki mur okalający budynki i zmiękły mu kolana. Odwrócił się na pięcie i wzdychając, wrócił do samochodu.
Jakiś czas później strażnik więzienny przesunął zasuwę i otworzył drzwi, umożliwiając byłemu już osadzonemu spotkanie z wolnością. Pożegnali się skinieniem głowy. Nieme do widzenia, pomyślał mężczyzna, przechodząc na drugą stronę. Gdy zamknęła się za nim brama, ciałem wstrząsnął dreszcz. Podkrążonymi oczami omiótł teren.
W mocno wysłużonym fiacie czekał Henryk Malcer. Palił papierosa, mrużył oczy od dymu, postukiwał palcami w kierownicę. Na widok otwierającej się bramy wychylił głowę przez okno i wytężył wzrok, a kiedy w wejściu pojawiła się wątła sylwetka, wstrzymał oddech. Rozpoznawszy twarz, gwałtownie zatrąbił, zdecydowanie zbyt długo przyciskając klakson.
Były więzień niepewnie uniósł rękę i niespiesznie ruszył w stronę samochodu, zarzucając sportową torbę na plecy. Nie była ciężka, zawartość spoczywała na dnie, nie sięgając nawet do połowy – łachy wrzucone między kawałek materiału stanowiły dorobek jego życia.
Kierowca pociągnął klamkę i mocno pchnął drzwi. Wysiadł, zaciągnął się papierosem po raz ostatni, po czym machnął nim w ziemię, dorzucając do pozostałych petów. Chrząknął przeciągle. Podciągnął spodnie, odcieniem przypominjące wyblakłą szarość dzisiejszego nieba, poprawił płaszcz. Dłonie przycisnął mocno do ciała, jakby dopadło go nagłe kłucie w klatce piersiowej. Odczekał chwilę, zanim ruszył.
Dzieliło ich zaledwie kilka kroków, a wówczas obaj przystanęli milczący i zdenerwowani. Ojciec i syn. Krew z krwi. Tak bliscy sobie przed laty, teraz niemal jak obcy ludzie. Wreszcie ojciec, zamrugawszy nerwowo, wyciągnął niemłode, wciąż jednak nader silne ręce, którymi pochwycił syna za ramiona, przyciągając ku sobie. Żelazny uścisk, jakim obdarzył swoje dziecko, zawierał wszystko, czego nie był w stanie wypowiedzieć. Nie potrafił. Jak ubrać w słowa ćwierć wieku przymusowej rozłąki? W jaki sposób rozmawiać o tragedii, która spadła na ich rodzinę? Nikt nie poinstruował, jak ma to zrobić.
– Dobrze cię widzieć, synu – wymamrotał, odsuwając go od siebie. – Wsiadaj, najwyższy czas stąd odjechać – dodał prędko i nie czekając na odpowiedź, wyjął mu z dłoni torbę i pomaszerował do samochodu.
Wciąż jest w nim ten dryl, pomyślał Hubert, obserwując ojcowskie plecy, nadal barczyste, mocne i niezmiennie proste.
Przez całą drogę do domu milczeli. Tak zadecydowali niezależnie od siebie, każdy wiedziony myślą, iż cisza jest tym, czego obecnie potrzebują. Milczmy, milczmy, repetował w głowie ojciec, chrząkając głośno od czasu do czasu na znak obecności. Czuł się bezradny. Dwadzieścia pięć lat, które przeżyli oddzieleni szybą podczas nielicznych i coraz rzadszych widzeń, odcisnęło piętno. Więzienia już nie ma – szyba pozostała. Ale będzie lepiej. Musi być lepiej, tylko trzeba nam czasu, uznał z namysłem, wsłuchując się w deszcz.
Rozpadało się, jak tylko ruszyli. Najpierw spokojnie, pomalutku, kropelka po kropelce. Teraz deszcz bezlitośnie uderzał w samochód, jakby zamierzał rozbić szkło i wedrzeć się do wnętrza. Wycieraczki jęczały, snując się od lewa do prawa i z powrotem.
– Przyjemne powitanie – burknął Hubert, wyglądając przez okno, następnie dodał bez cienia ironii: – W sam raz dla mnie.
W oddali majaczyła tablica Orlenu, a niewiele dalej logo McDonald’s. Kiedy furgonetka więzienna wiozła go w przeciwnym kierunku, w tym miejscu nie było ani stacji benzynowej, ani restauracji. Przez uchyloną szybę docierał zapach mokrej trawy, tak kojący po latach wdychania więziennej stęchlizny. Hubert oparł głowę o zagłówek, przymknął zmęczone oczy, rozluźnił mięśnie. Jedynie nozdrza pracowały na najwyższych obrotach, zachłannie wciągając powietrze, aż powoli odpłynął.
Obudził go ojciec, gdy wjeżdżali do miasta. Dłonią trzymającą kopcącego się papierosa szturchnął Huberta w kolano, a kiedy ten niechętnie otworzył oczy, dostrzegł palec ojca wskazujący na pobocze, gdzie obok herbu miasta stała tablica z napisem „Gmina Ustka”. Poczuł ukłucie, a potem nieprzyjemne pieczenie, gdy ból z wolna zalewał komory serca czarną mazią goryczy. Zdławił, co cisnęło mu się na usta: „To nie cholerne miasto niszczy człowieka, tylko inni ludzie”, obserwując wiatr smagający nielicznych przechodniów po twarzach, przemieniający kałuże we wzburzone wody, urządzający prawdziwe harce w koronach drzew. Jakkolwiek ponuro się teraz prezentował, obraz za oknem nie zaskoczył go tak bardzo, jak przypuszczał. Widział kilka nowych budynków czy magazynów, odmalowane fasady bloków, więcej znaków i ogrodzenia uginające się od reklam wszelkiej maści, jednak zmiany nie były drastyczne. Mimo to poczuł się obco i nieswojo. Wiedział, że uczucie pogłębi się, gdy stanie twarzą w twarz z mieszkańcami. Czy w ogóle ich pozna? Czy oni rozpoznają jego? Jednego był pewny: ich wzrok nie będzie mu przychylny.
– Pojedźmy na plażę – zaproponował niespodziewanie.
– W taką pogodę?! – wypalił bez namysłu senior, marszcząc czoło, i zaraz zrozumiał idiotyczność swych słów. Zerknął niepewnie w bok, lecz w twarzy syna nie dostrzegł nic. Włączył kierunkowskaz i zmienił pas. – Na plażę? A czemu by nie. Już nawet nie pada.
Zatrzymali się na niewielkiej polanie. Hubert w zamyśleniu obserwował zgrabne, strzeliste sosny wyginające się pod naporem gwałtownych podmuchów. Nie stawiały najmniejszego oporu, w milczeniu godząc się na wszystko, co może nadejść.
– Poczekasz na mnie – oznajmił w pewnym momencie. Bez pytania zgarnął z deski rozdzielczej czapkę ojca i założył. – Niedługo wrócę.
Trzasnął drzwiami i ruszył przed siebie, nie odwracając się ani razu. Kurtkę zasunął pod samą brodę, a jednak wciąż czuł zimne powiewy wdzierające się bezlitośnie pod ubranie i smagające po ciele. Dłonie wsunął głęboko w kieszenie. Maszerował mocno pochylony do przodu, mrużąc oczy i zaciskając suche wargi. Szybko się zmęczył, ale nie zwolnił, tylko kroki stawiał krótsze i niezdarne. Mimo to wyłaniającą się wydmę postanowił pokonać biegiem. Coś w środku kazało mu zdobyć tę górę piachu z przytupem, więc natarł z zawziętą miną. I natychmiast pożałował. Ledwo dawał radę, raz omal nie upadł. Kiedy dotarł na szczyt, zipał jak pies po gonitwie. W więzieniu nie ćwiczył wcale, a spacery wzdłuż muru nijak nie przygotowały organizmu do wysiłku. Ucisk w klatce piersiowej spotęgował nerwowy oddech. Musiał przystanąć. Ręce przycisnął do piersi i czekał, aż łomoczące serce przestanie tak skakać. Wdech – wydech, wdech – wydech. Nie tak szybko. Równomiernie. Ból ustępował powoli, zadyszka nieco szybciej, lecz wszystko przestało mieć znaczenie, ponieważ właśnie patrzył na rozciągające się przed nim morze. Przez ćwierć wieku widział je jedynie w myślach – ilekroć zamykał oczy, więzienne kraty znikały, ustępując miejsca bezkresnej wodzie. Dzięki temu przetrwał, tego był pewien. Pragnienie zobaczenia morza na własne oczy utrzymało go przy życiu. Teraz słuchał, jak otulone gęstymi, nisko zawieszonymi chmurami, szepcze mu do ucha. Postąpił krok naprzód wiedziony słodkim śpiewem wolności.POLA GAUDY – z wykształcenia dziennikarka, interesuje się kryminologią, sztuką, architekturą. Z przyjemnością sięga po twórczość między innymi Stephena Kinga, Sylvii Plath czy Jacka Londona. Zodiakalna Waga, u której potrzeba bycia przygotowaną ściera się ze spontanicznością. Cieszą ją małe rzeczy, ciągle też uczy się siebie. Uwielbia górskie wędrówki i spacery po plaży oraz towarzyszące temu poczucie wewnętrznego spokoju. Miłośniczka natury i zwierząt. Debiutuje powieścią _Skwir_. Pracuje nad kontynuacją.