- promocja
Śladem zbrodni - ebook
Śladem zbrodni - ebook
Przez dwadzieścia lat śmierć jej rodziców otaczała zmowa milczenia. Gdy Beryl Tavistock wreszcie przypadkowo poznaje przebieg dramatycznych wydarzeń, przeżywa szok. Ojciec brutalnie zamordował matkę, a następnie popełnił samobójstwo? Oboje byli komunistycznymi szpiegami? Nie może w to uwierzyć. Postanawia odkryć, co stało się naprawdę.
Śledztwo rozpoczyna w Paryżu, gdzie przed laty wydarzyła się tragedia. Z bratem i zaprzyjaźnionym agentem CIA wpada w sam środek szpiegowskiej afery i bezwzględnej gry służb. Nie zdaje sobie sprawy, że szukając prawdy, wydaje na siebie wyrok śmierci…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8342-036-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paryż, 1973
Spóźniała się. To nie w stylu Madeline, zupełnie nie w jej stylu.
Bernard Tavistock zamówił kolejną _café au lait_ i sączył ją, nie śpiesząc się, tylko od czasu do czasu popatrując za swoją żoną po kawiarni. Dokoła widział typowy krajobraz Left Bank: turystów i paryżan, obrusy w czerwoną kratę, feerię letnich kolorów. I ani śladu kruczowłosej żony. Spóźniała się już pół godziny, a to więcej, niż gdyby utknęła w korku. Kiedy nerwy w końcu wzięły górę, zaczął rytmicznie poruszać nogą. Przez te wszystkie lata, gdy byli małżeństwem, Madeline niezwykle rzadko spóźniała się na spotkanie, a i to raptem kilka minut. Inni mężczyźni przewracają oczami i narzekają na wiecznie opieszałe partnerki, ale Bernard tak naprawdę nigdy nie miał ku temu powodów, ponieważ trafiła mu się wyjątkowo punktualna i obowiązkowa kobieta. Piękna kobieta. Taka, której po piętnastu latach małżeństwa nadal udawało się go zaskakiwać, fascynować i pociągać.
Do diabła, gdzie ona się podziewa?
Popatrzył w prawo i w lewo bulwaru Saint-Germain. Nerwowość przeszła w fazę otwartego niepokoju. Czyżby zdarzył się wypadek? A może w ostatniej chwili odezwał się Claude Daumier, jej kontakt we francuskim wywiadzie? Przez ostatnie dwa tygodnie wszystko działo się tak prędko. Plotki o przecieku w NATO – o wtyczce w ich szeregach – sprawiły, że każdy oglądał się przez ramię i zastanawiał, komu nie można już ufać. Madeline od wielu dni oczekiwała na instrukcje z londyńskiej siedziby MI6. Może wreszcie skontaktowali się z nią?
Tyle że wtedy powinna dać mu znać.
Wstał i już miał pójść poszukać telefonu, kiedy zobaczył, że macha do niego kelner Mario. Chłopak sprawnie przecisnął się między stolikami w pełnej ludzi kawiarni.
– Monsieur Tavistock, jest dla pana wiadomość. Od madame.
Bernard odetchnął z ulgą.
– Gdzie ona jest?
– Mówi, że nie może przyjechać na lunch, ale chce się z panem spotkać.
– Gdzie?
– Oto adres. – Kelner podał mu świstek poplamiony najpewniej zupą pomidorową. Adres nabazgrał ołówkiem:
_ul. Myrha 66 m. 5_
Bernard zmarszczył czoło.
– Czy to w okolicach Pigalle? Co ona, u diabła, robi w takiej okolicy?
Mario wzruszył ramionami, po galijsku, czyli z podniesionym wysoko czołem i uniesionymi brwiami, po czym oznajmił:
– Nie wiem. Podała mi adres, a ja zapisałem.
– Cóż, dziękuję. – Bernard sięgnął po portfel i dał kelnerowi należność za dwie kawy okraszoną hojnym napiwkiem.
– Merci – odparł uradowany kelner. – Wróci pan na kolację, monsieur Tavistock?
– O ile namierzę żonę – mruknął Bernard, idąc do mercedesa.
Pojechał na plac Pigalle, przez całą drogę złorzecząc pod nosem. Co w nią, do ciężkiej cholery, wstąpiło? To niebezpieczna okolica, zwłaszcza dla kobiety, zresztą dla mężczyzny również. Pocieszał się tym, że w razie czego jego najdroższa Madeline sama potrafi o siebie zadbać. Była strzelcem znacznie lepszym od niego, a w torebce zawsze nosiła naładowany pistolet automatyczny – środek ostrożności, przy którym upierała się od wydarzeń w Berlinie, które nieomal skończyły się katastrofą. To przygnębiające, jak mało można ufać własnym ludziom, myślał ponuro. Wszędzie nieudolność – w MI6, w NATO, w wywiadzie francuskim. Pozbawiona wsparcia Madeline utknęła w budynku pełnym enerdowskich Niemców. Gdybym nie zjawił się w porę…
Nie, nie zamierzał znów przeżywać tego horroru. Dostała nauczkę. Od tamtej pory broń gotowa do strzału stanowiła standardowy element wyposażenia Madeline.
Skręcił w ulicę Chapelle i z obrzydzeniem pokręcił głową, patrząc na podupadającą okolicę, odrapane nocne speluny, skąpo odziane, eksponujące się na rogu ulicy kobiety. Dostrzegły jego auto i skinęły zachęcająco. Niemal w desperacji. Aleja Świń – tak Jankesi nazwali kiedyś okolice placu Pigalle. Wpadali tu, żeby zaspokoić żądze. Madeline, pomyślał, czyś ty do reszty zwariowała? Po coś tu przyjechała?
Skręcił w bulwar Bayes, a potem na ulicę Myrha i zaparkował przed numerem 66. Z niedowierzaniem spojrzał na dwupiętrowy budynek z sypiącym się tynkiem i zapadającymi się balkonami. Naprawdę chciała się z nim spotkać w tej ruderze? Zamknął drzwi samochodu, myśląc, że będzie miał szczęście, jeśli mercedes nadal będzie tu stał, gdy po niego wróci. Z ociąganiem wszedł do budynku.
W środku zauważył ślady świadczące o tym, że budynek jest zamieszkany: dziecięce zabawki na klatce schodowej, radio brzęczące w jednym z mieszkań. Wszedł po schodach. W powietrzu, zdaje się, że na stałe, wisiał zapach smażonej cebuli przemieszany ze smrodem dymu papierosowego. Mieszkania numer trzy i cztery znajdowały się na pierwszym piętrze, więc ruszył wąskimi schodami jeszcze wyżej. Mieszkanie numer pięć to było właściwie poddasze, do którego prowadziły niskie drzwi wetknięte pod okap.
Zapukał energicznie, a gdy nikt nie otworzył, powiedział głośno:
– Madeline? Posłuchaj, mam nadzieję, że to nie jest żart.
Nadal brak odpowiedzi.
Położył dłoń na klamce. Drzwi były otwarte. Pchnął je i znalazł się na poddaszu. Wiszące w oknie żaluzje rzucały smugi światła na ukryte w cieniu podłogę i ściany pokoju. W jednym rogu stało wielkie mosiężne łóżko. Zmięta pościel pamiętała ostatniego lokatora. Na nocnym stoliku stały dwa brudne kieliszki, pusta butelka po szampanie i kilka plastikowych przedmiotów, które można by łagodnie nazwać „wspomagaczami pożycia”. Pachniało alkoholem, potem i seksem.
Bernard przesunął zdumiony wzrok na podłogę obok łóżka i zobaczył kobiecy but na wysokim obcasie. Zmarszczył brwi, zrobił krok do przodu i stwierdził, że but leży w połyskującej czerwienią kałuży. Obszedł łóżko dokoła i raptem zamarł.
Jego żona leżała na podłodze, a jej rozrzucone czarne włosy wyglądały jak skrzydła kruka. Miała otwarte oczy. Po jej białej bluzce rozlały się trzy krwawe plamki w kształcie słońca.
Bernard opadł na kolana.
– Nie – jęknął. – Nie. – Dotknął jej twarzy i poczuł, że skóra nadal jest ciepła. Przyłożył ucho do jej piersi, ale nie usłyszał bicia serca. Z jego ust wyrwał się płaczliwy krzyk pełen niedowierzania i smutku: – Madeline!
Kiedy wybrzmiało echo niosące jej imię, Bernard usłyszał za plecami kroki. Zbliżały się, były coraz głośniejsze…
Gdy się obrócił, zdumiony ujrzał należący do Madeline pistolet wycelowany w swoją pierś. Popatrzył na magazynek, a potem wyżej, na twarz człowieka, który dzierżył broń. To nie miało sensu, ani trochę!
– Dlaczego? – zapytał tylko.
Odpowiedzią był głuchy odgłos pocisku wylatującego z pistoletu z tłumikiem. Siła uderzenia posłała Bernarda na podłogę obok Madeline. Przez kilka krótkich sekund był świadom jej leżącego obok ciała, jej włosów jak jedwab. Wyciągnął rękę i czując, jak opuszczają go siły, dotknął jej głowy. Moja kochana, pomyślał. Moja najdroższa.
A potem jego dłoń zastygła.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Buckinghamshire, Anglia
Dwadzieścia lat później
Jordan Tavistock zapadł się w głębokim fotelu w salonie wuja Hugh i jak setki razy wcześniej z rozbawieniem przyglądał się portretowi dawno zmarłego przodka, nieszczęsnego hrabiego Lovata. Cóż za rozkoszna ironia, pomyślał, że lord Lovat spogląda akurat z honorowego miejsca nad kominkiem. Świadectwem niewybrednej fantazji rodu Tavistocków było to, że tak ochoczo wystawiali na widok publiczny krewnego, który dosłownie stracił głowę na Tower Hill i był ostatnim oficjalnie ściętym człowiekiem w Anglii. Jordan wzniósł toast za pechowego hrabiego i wprowadził do gardła potężną porcję sherry. Kusiło go, by nalać sobie drugą szklaneczkę, ale było już wpół do szóstej i wkrótce mieli się zacząć schodzić goście na obchody francuskiego święta narodowego. Niech w mojej głowie pracuje choć kilka szarych komórek, pomyślał. Będą mi potrzebne do pogaduszek o niczym. Było to jedno z najmniej ulubionych zajęć Jordana.
Przeważnie unikał tych stojących pod znakiem kawioru i czarnych krawatów jubli, w których urządzaniu lubował się wuj Hugh. Ale dzisiejsze przyjęcie, wyprawiane na cześć sir Reggiego i lady Heleny Vane’ów, może się okazać znacznie ciekawsze niż typowe zgromadzenie miłośników koni. To pierwsze tego rodzaju wydarzenie od czasu przejścia wuja Hugh na emeryturę i rezygnacji z pracy w brytyjskim wywiadzie. Kilku byłych kolegów wuja z MI6 miało zaszczycić imprezę swoją obecnością. Jeśli dorzucić do tego jego kumpli z Paryża, którzy przybyli do Londynu z powodu szczytu ekonomicznego, to zapowiadało się na wielce intrygujący wieczór. Kiedy zamknąć w jednym domu byłych szpiegów oraz dyplomatów, kto wie, jakie zaskakujące tajne informacje mogą wyjść na jaw.
Jordan podniósł głowę, usłyszawszy zrzędzenie wuja, który wprawdzie miał już na sobie smoking, ale bez powodzenia próbował zawiązać muszkę. Niestety nieodmiennie wychodził mu supeł.
– Czy mógłbyś pomóc mi z tym cholerstwem? – poprosił niecierpliwie.
Jordan wstał z głębokiego fotela, poluzował węzeł na szyi wuja i spytał:
– Gdzie jest Davis? Jemu to lepiej wychodzi.
– Posłałem go po twoją siostrę.
– Beryl znów wybyła?
– Naturalnie. Powiedz tylko „koktajl”, a już jej nie ma.
– Beryl nigdy nie przepadała za imprezami – stwierdził Jordan, zawiązując wujowi muszkę. – Poza tym, ale niech to zostanie między nami, ma już trochę dość Vane’ów.
– Hm? Ale to cudowni goście. Dopasowali się…
– Chodzi o te ich wieczne przytyki.
– Ach, o to. Zawsze tacy byli. Zdążyłem się przyzwyczaić.
– Zauważyłeś, jak Reggie chodzi za Beryl? Jak szczeniak.
– W obecności pięknej kobiety Reggie faktycznie zamienia się w szczeniaka – odparł rozbawiony Hugh.
– Nic więc dziwnego, że Helena tak go gasi. – Jordan zrobił krok do tyłu i przyjrzał się swemu dziełu.
– I jak?
– Może być.
Hugh zerknął na zegar.
– Lepiej sprawdź, co w kuchni. Dopilnuj porządku. Czemu Vane’owie jeszcze nie zeszli?
Jak na zawołanie usłyszeli dobiegające ze schodów zrzędliwe głosy. To lady Helena swoim zwyczajem strofowała męża.
– Ktoś musi ci to powiedzieć – rzuciła.
– Owszem i zawsze musisz to być ty, prawda?
Sir Reggie wpadł do gabinetu ścigany przez małżonkę. Jordan nigdy nie mógł się nadziwić oczywistemu niedopasowaniu tych dwojga. Sir Reggie, przystojny, siwowłosy elegant, zdecydowanie górował nad bezbarwną niczym szara mysz żoną. Być może wybór partnerki uzasadniał potężny spadek, który przypadł w udziale Helenie. W końcu pieniądze równają wszelkie nierówności.
Zanim wybiła szósta, Hugh nalał cztery szklaneczki sherry i rozdał wszystkim obecnym.
– Zanim zjawią się tłumy, chciałbym wznieść toast – oznajmił. – Za wasz bezpieczny powrót do Paryża.
Napili się. Chwila była uroczysta, ostatni wieczór ze starymi przyjaciółmi.
Po chwili szklankę wzniósł Reggie.
– I za angielską gościnność. Wielkie dzięki!
Gdy usłyszeli dźwięk opon na żwirowym podjeździe, wyjrzeli przez okno i zobaczyli przed domem pierwszą limuzynę. Szofer otworzył drzwi i z auta wysiadła kobieta po pięćdziesiątce, której pełne kształty podkreślała zielona suknia upstrzona czarnymi paciorkami. Zza niej wyłonił się młody mężczyzna w szokująco purpurowej jedwabnej koszuli i wziął damę pod rękę.
– Wielkie nieba, toż to Nina Sutherland i jej bachor – mruknęła Helena. – Co to za miotła, na której przyleciała?
Rzeczona Nina Sutherland dostrzegła stojącą w oknie czwórkę.
– Halo, Reggie! Heleno! – zawołała głosem przypominającym fagot.
Hugh odstawił sherry.
– Czas powitać barbarzyńców – powiedział z westchnieniem i razem z Vane’ami poszedł przyjąć pierwszych gości.
Jordan przystanął, żeby dokończyć drinka, uzbroić się w uśmiech od ucha do ucha i przygotować prawicę do powitań. Dzień Bastylii – też wymówka dla imprezy! Poprawił smoking, przygładził koszulę i zrezygnowany ruszył ku drzwiom. Cyrk przyjechał.
A niech to, pomyślał. Do diabła, gdzie podziewa się moja siostra?
W tym samym czasie Beryl, czyli rzeczona siostra, gnała jak szalona przez łąkę, uznała bowiem, że biedna, stara Froggie powinna trochę się poruszać. Ja zresztą też, dodała w duchu. Pochyliła się do przodu, pod wiatr, poczuła grzywę Froggie na twarzy i wciągnęła w płuca cudowną mieszankę zapachu końskiej sierści, koniczyny i ciepłego lipcowego powietrza. Froggie cieszyła się z przejażdżki tak samo jak jej pani, może nawet bardziej. Beryl czuła, jak klacz nabiera prędkości, wytężając silne mięśnie. Demonica jak ja, pomyślała Beryl i roześmiała się pełną piersią. Ten jej dziki śmiech zawsze sprawiał, że wuj Hugh aż się wzdrygał, lecz tutaj, na łące, mogła śmiać się niczym wszetecznica, jak kiedyś określił to wuj, i nikt jej nie słyszał. Gdyby tylko mogła tak galopować już zawsze. Miała wrażenie, że zewsząd otaczają ją płoty, mury i ściany, które grodzą jej umysł i serce. Zmusiła konia do jeszcze większego wysiłku, jakby miała nadzieję, że pędząc na złamanie karku, ucieknie tym wszystkim demonom, których oddech czuła na karku.
Dzień Bastylii. Ależ marna wymówka dla imprezy.
Wuj Hugh uwielbiał juble, a Vane’owie faktycznie byli starymi przyjaciółmi rodziny i zasługiwali na porządne pożegnanie, ale Beryl widziała listę gości. No cóż, ten sam męczący zestaw co zawsze. Czy byli szpiedzy i dyplomaci nie powinni wieść nieco ciekawszego życia? Jakoś nie umiała sobie wyobrazić, żeby James Bond po przejściu na emeryturę dłubał w ogrodzie.
Wuj Hugh nie robił nic innego. Najważniejszym wydarzeniem tygodnia był dla niego zbiór pierwszych w tym sezonie pomidorów. A ci jego znajomi… że niby kiedyś przemykali zaułkami Paryża i Berlina? Choć Philippe St. Pierre… tak, akurat jego potrafiła sobie wyobrazić za młodu, bo w wieku sześćdziesięciu dwóch lat nadal był czarujący niczym galijski pożeracz niewieścich serc. Reggie Vane lata temu też zapewne był intrygującą postacią. Niemniej jednak większość znajomych wuja sprawiała wrażenie… steranych życiem, by nie powiedzieć mocniej: kompletnie zużytych.
Ja nie, ja nigdy, pomyślała.
Gnała coraz szybciej, pozwalając starej, ale wciąż jarej Froggie się wyżyć.
Przecięły łąkę i wpadły w zagajnik, nakręcona galopem Froggie musiała więc zwolnić, najpierw przeszła w kłusa, potem w stępa. Gdy dotarły do kamiennego murku okalającego kościółek, Beryl ściągnęła wodze, zeskoczyła z siodła i puściła Froggie samopas. Wokół nie było żywego ducha. Płyty nagrobne na przykościelnym cmentarzu rzucały długie cienie na trawę. Beryl przesadziła niski murek i klucząc między grobami, dotarła do miejsca, które tak często odwiedzała. Nad dwoma przytulonymi do siebie grobami górował okazały obelisk. Marmurowego lica nie zdobiły żadne efekciarskie zawijasy czy cudaczne aniołki. Widniały tam jedynie słowa:
_Bernard Tavistock, 1930‒1973_
_Madeline Tavistock, 1934‒1973_
_Jako w niebie, tak i na ziemi jesteśmy razem._
Beryl uklękła na trawie i wpatrzyła się w miejsce pochówku rodziców. Jutro minie dwadzieścia lat, pomyślała. Tak bardzo bym chciała lepiej was pamiętać. Wasze twarze i uśmiechy. Pamiętała jednak tylko to, co nietypowe i nieważne. Zapach skórzanych waliz, perfum matki i fajki ojca. Szelest papieru, kiedy razem z Jordanem rozpakowywała prezenty, które przywozili rodzice. Lalki z Francji. Pozytywki z Włoch. I śmiech, zawsze mnóstwo śmiechu…
Usiadła, przymknęła oczy i przez mgłę spowijającą dwudziestoletnią przeszłość słyszała ten głos szczęścia. Z wieczorną symfonią owadów i szczękiem uzdy Froggie w tle słuchała odgłosów dzieciństwa.
Dzwon na kościelnej wieży zagrał sześć razy.
Beryl wyprostowała plecy. O nie, już tak późno? Rozejrzała się wokół. No tak, cienie wydłużyły się, a Froggie stoi przy kamiennym murku i przygląda się Beryl wyczekująco. O rany, pomyślała. Wuj Hugh będzie zły jak osa.
Biegiem pokonała cmentarz, wskoczyła na klacz i pomknęły przez łąkę, rumak i jeździec stopieni w jedno. Skrótem, uznała Beryl, kierując Froggie ku drzewom. Trzeba było przeskoczyć mur z kamieni i pognać wzdłuż drogi, ale w ten sposób zaoszczędzą z półtora kilometra. Froggie zdawała się rozumieć, że chodziło o czas. Nabrała prędkości i zbliżyła się do murku z gorliwością zaprawionego w boju konia, który w swym życiu niejedną przeszkodę pokonał. Jednak każdy skok to nowe wyzwanie. Lecz i tym razem dzielna klaczka gładko, ze sporym zapasem przesadziła kamienną konstrukcję. Dobrze, najgorsze za nami, pomyślała Beryl. A teraz droga, zaraz za zakrętem…
Kątem oka dostrzegła błysk czerwonego światła i usłyszała pisk opon, na co Froggie rzuciła się w bok i stanęła dęba. Nagły manewr zaskoczył Beryl. Nie powinien, była przecież wytrawną amazonką, a jednak zaskoczył. Nie tłumaczyło jej nawet to, że Froggie, gdy tylko wylądowała na przednie nogi, strzeliła z zada. Też coś! A jednak Beryl z głuchym tąpnięciem wylądowała na ziemi.
Jej pierwszą myślą, kiedy w głowie przestało się już kręcić, było zdumienie, że w ogóle spadła z konia. I to z tak głupiego powodu!
Potem przestraszyła się, że coś się stało Froggie. Zerwała się na nogi i chwyciła wodze. Klaczka wciąż była wystraszona, nerwowo przebierała w miejscu nogami. To, że rozległ się trzask zamykanych drzwi samochodu i ktoś ruszył w jej stronę, jeszcze bardziej ją zdenerwowało.
– Nie zbliżaj się! – syknęła Beryl przez ramię.
– Wszystko w porządku? – spytał ktoś nerwowo. Był to mężczyzna, mówił miłym barytonem. Po akcencie sądząc, pewnie Amerykanin.
– Ze mną tak – wycedziła Beryl.
– A z koniem?
Mówiąc coś łagodnie do Froggie, Beryl uklękła i przesunęła dłonią po przedniej nodze klaczki. Delikatne kości wyglądały na całe.
– Co z nim? – dopytywał się mężczyzna.
– Z nią – odparła Beryl. – Chyba w porządku.
– Potrafię odróżnić jedno od drugiego, ale dopiero, kiedy zajrzę pod ogon.
Opanowując śmiech, Beryl wyprostowała się, spojrzała na nieznajomego i zapisała w pamięci ciemne włosy i oczy. A także poczucie humoru. Taki musiał się urodzić i taki pozostał przez ponad cztery dekady swego życia, a znakiem kilkudziesięciu lat śmiechu były całkiem atrakcyjne zmarszczki wokół oczu. Oczywiście od razu rzuciło się jej w oczy, że nieznajomy nie był chucherkiem. Wręcz przeciwnie, czuło się, że jest silny i wysportowany, tyle że akurat tego dnia szerokie barki zdobił smoking.
– Przepraszam – powiedział. – Wygląda na to, że to moja wina.
– Wiesz, to wiejska droga. Tu się nie pędzi, bo nie wiadomo, co jest za zakrętem.
– Tak, teraz już wiem.
Froggie szturchnęła niecierpliwie Beryl, która pogłaskała ją po karku, cały czas świadoma badawczego wzroku nieznajomego, który oznajmił:
– Choć tak po prawdzie to mam coś na swoje usprawiedliwienie. Musiałem zawrócić w pobliskiej wiosce, a już jestem spóźniony. Jadę do Chetwynd. Może wiesz, gdzie to jest?
– Jedziesz do Chetwynd? – powtórzyła zaskoczona.
– Tak.
– To zabłądziłeś. Skręciłeś kilometr za wcześnie, więc musisz wrócić na główną szosę. Zjazd do Chetwynd trudno przegapić, bo to prywatna droga, której strzegą dwa spore wiązy.
– Aha, czyli będę wypatrywał wiązów.
Wskoczyła na siodło i spojrzała na nieznajomego.
Nawet gdy patrzyła na niego z góry, robił imponujące wrażenie. Wysoki i szczupły, ale w żadnym razie nie chudzielec, tylko mocno zbudowany, krzepki, do tego prezentował się bardzo elegancko w smokingu. No i wyglądał na kogoś, kto jest bardzo pewny siebie, na kogoś, kogo nikt nie zdoła onieśmielić, nawet kobieta dosiadająca ważącej czterysta kilogramów umięśnionej bestii.
– Na pewno nic ci się jest? – spytał. – Upadek wyglądał poważnie.
– Zdarzało mi się już spaść. – Uśmiechnęła się. – Mam mocną głowę.
Też błysnął uśmiechem, pokazując doskonale równe, białe zęby.
– Czyli nie muszę się martwić, że dopadnie cię otępienie? – Tym razem też błysnął, tyle że dowcipem i może nie aż tak doskonałym.
Beryl lekko zmrużyła oczy.
– Och, bez obaw. Za to tobie, i owszem, grozi otępienie. I to nieuchronnie!
– Tak? A niby dlaczego? – Zmarszczył czoło.
– Bo nikt o zdrowych zmysłach, kto nie uodpornił się przez lata treningu, bezkarnie nie przetrzyma tych niekończących się godzin nudnej, czczej gadaniny. A to pewny scenariusz, zważywszy na to, dokąd się udajesz. – Zawróciła konia i rzuciła ze śmiechem:
– Do widzenia! – Machnęła ręką na pożegnanie i popędziła Froggie między drzewami.
Oddalając się od drogi, uświadomiła sobie, że dotrze do Chetwynd przed nieznajomym. Znów się roześmiała. Może jednak impreza okaże się ciekawsza, niż sądziła. Szturchnęła klaczkę obcasami i pogalopowała do domu.
Richard Wolf stał przy wynajętym aucie i patrzył za oddalającą się kobietą, której wiatr rozwiewał czarne jak końska grzywa włosy. Po chwili, gdy wjechała między drzewa, zniknęła mu z oczu. Nie znał nawet jej imienia, w ogóle nic o niej nie wiedział, więc będzie musiał podpytać lorda Lovata. Już układał to pytanie w głowie:
– Słuchaj, Hugh, nie znasz przypadkiem czarnowłosej wiedźmy grasującej po okolicy? Była ubrana jak zwyczajna wiejska dziewczyna, w sfatygowaną koszulę i brudne od trawy bryczesy, lecz jej akcent świadczył o gruntownym wykształceniu. Co za ujmująca sprzeczność, nieprawdaż?
Wsiadł z powrotem do auta. Było już prawie wpół do siódmej. No cóż, jechał z Londynu dłużej, niż się spodziewał. Do diabła z tymi wiejskimi drogami! Zawrócił i ruszył ku głównej szosie, tym razem uważając, by zwalniać na zakrętach. Kto wie, na co znów wpadnie? Na krowę, może na kozę?
Albo na kolejną wiedźmę niesioną przez rumaka. Mam mocną głowę, tak powiedziała. Uśmiechnął się do siebie. Fakt, twarda głowa. Czarownica spada z siodła – łup! – i zaraz znów stoi na nogach. Do tego bezczelna. A cóż to, nie potrafi odróżnić klaczy od ogiera?! Trzeba tylko spojrzeć pod właściwym kątem.
Wierzchowiec wierzchowcem, ale amazonce dobrze się przyjrzał. Bez dwóch zdań znamienita przedstawicielka samiczego gatunku. Te kruczoczarne włosy, te roześmiane, zielone oczy. Gdy tak myślał o niej, zaczęła przypominać mu…
Zdusił tę myśl, zepchnął ją w głębokie rejony podświadomości przeznaczone dla złych wspomnień, obszar podobny do ruchomych piasków, które wsysają wszystko i kryją w głębinach.
Złe wspomnienia, koszmary, fatalne echo pierwszego zadania, pierwszej porażki, która skaziła jego karierę, oduczyła brać cokolwiek za pewnik. Właśnie tak należało postępować w tej branży. Sprawdzać fakty, nigdy nie ufać źródłom, zawsze, zawsze mieć oczy z tyłu głowy.
Okropnie mu to ciążyło. Może powinienem dać sobie spokój i przejść na wcześniejszą emeryturę, wybrać beztroskie wiejskie życie, jak zrobił to Tavistock. Jasne, że miał swój tytuł i posiadłość, które zapewniały mu spokój ducha, ale Richard i tak roześmiał się pod nosem. Okrągły, łysiejący sir Hugh, hrabia czegoś tam… Zabawne, doprawdy zabawne. Też powinienem osiedlić się na moich dziesięciu akrach w Connecticut, pomyślał, ogłosić wszem i wobec, że jestem hrabią czegoś tam i hodować ogórki.
Niby kusząca perspektywa, tyle że strasznie by tęsknił za pracą. Za pociągającym zapachem niebezpieczeństwa, za międzynarodowymi przepychankami. Świat zmienia się tak szybko, że czasem z dnia na dzień nie wiesz, kto jest twoim wrogiem, a kto sojusznikiem…
Wreszcie zauważył zjazd do Chetwynd. Strzeżony przez majestatyczne wiązy wyglądał dokładnie tak, jak opisała go czarnowłosa dama. Imponujący podjazd wieńczyła robiąca nie mniejsze wrażenie rezydencja, nie jakiś tam wiejski domek, ale prawdziwy zamek, łącznie z wieżyczkami i kamiennymi murami, po których wspinał się bluszcz. Dokoła ciągnęły się nadzwyczaj rozległe ogrody. Wyłożona cegłami ścieżka prowadziła do – tak właśnie to wyglądało – średniowiecznego labiryntu. A więc to tutaj zaszył się Hugh Tavistock po przesłużeniu czterdziestu lat w służbie Jej Królewskiej Mości. Godność hrabiego najwyraźniej musiała łączyć się z bardzo wymiernymi przywilejami, bo przecież nikt nie zdołałby pomnożyć pensji urzędnika państwowego aż do takiego bogactwa. Pomyśleć, że Hugh zawsze wydawał się Richardowi kimś tak bardzo praktycznym i przyziemnym. On i szlachectwo? Ani na takiego nie pozował, ani nie wyrażał takich aspiracji. Mówiąc wprost, sprawiał wrażenie trochę nieobecnego duchem urzędniczyny, który przypadkiem zaplątał się w najtajniejsze sprawki MI6.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji