Ślady krwi - ebook
Ślady krwi - ebook
"Ślady krwi" to niemal sensacyjnie rozwijająca się opowieść o czterech kolejnych pokoleniach rodziny, której koleje poznajemy podczas odzyskiwania i odkłamywania pamięci przez głównego bohatera. Powieść nie została napisana dla prostego pokrzepieniu serc. Ale chociaż odkryta prawda boli jeszcze mocniej daje w zamian szansę na jednostkowe i wspólnotowe ocalenie.
Napisana z rozmachem powieść Jana Polkowskiego to niezwykła próba rozmowy z Polakami o ich współczesnej kondycji za pomocą sięgnięcia po ważne składniki narodowej tożsamości – zmagania z niemieckim i rosyjskim totalitaryzmem, doświadczenie absurdalnej rzeczywistości PRL, walka o niepodległość, dramat kolaboracji, pamięć Kresów, dylematy wiary w Boga, ale i bogata tradycja kulturowa – jak choćby opisy Wołynia odsyłające do Pana Tadeusza – to wszystko składa się na wielką, polifonicznie opowiedzianą przygodę polskiego losu. Mimo pesymizmu i wiernego obcowania z polską klęską autor daleki jest od stereotypowego rozmiłowywania się w martyrologii. Pozostaje ironicznym i niezależnym obserwatorem. W tym leży siła Śladów krwi.
Czytelnicy, którzy poszukują w literaturze poważnej próby zmierzenia się z polskością na serio, a dla których styl, piękno języka i ciągłość kultury nie są obojętne, na pewno się nie zawiodą!
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7595-619-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kanada
początek XXI wieku
W
blaknącym blasku miejskiego zmierzchu siwiejący mężczyzna tkwił nieruchomo w sfatygowanym fotelu. Drzemał, marzył lub nie żył. Kurz kłębił się nad jego głową w plamie fioletowego światła, które docierało do pokoju z pulsującego nerwowo neonu pralni chemicznej, mieszczącej się na parterze, po drugiej stronie ulicy.
Był początek XXI wieku. Henryk Harsynowicz mieszkał w Kanadzie, w jednej z mniej zamożnych dzielnic Toronto. Żył samotnie i skrycie, choć już nie uciekał przed nikim i przed nikim się nie ukrywał. Można by powiedzieć, że jedynym powodem jego ukrywania się, zresztą trudnego do zauważenia przez kogoś postronnego, było to, iż wciąż istniał. Jego egzystencja, prosta, przeźroczysta i nieprzenikniona dla jawnych czy tajnych obserwatorów, trwała obok miasta, które również wydawało się go nie zauważać. Tym jałowiej, bez wysiłku i walki nikł i bezwiednie się rozpływał w niejasnym porządku lub chwiejnym chaosie, nie zostawiając po sobie żadnych szczególnych znaków, ulotnych śladów czy sumiennego testamentu. Jeśli istniał gdzieś poza własnym ciałem i jednym lub dwoma miejscami w Warszawie, mógł to być uważny wzrok i wyćwiczona pamięć sklepikarza, Węgra pochodzącego z Timiszoary, który na dwa lata przed upadkiem Ceauşescu zbiegł z ambasady rumuńskiej w Londynie. Wybrał wolność w zbyt chłodnym pokoju bez okien, obserwując z napięciem dwa miniaturowe męskie portrety, odbite w ciemnych okularach przesłuchującego go funkcjonariusza Centralnej Agencji Wywiadowczej. Mężczyzna ów nigdy nie nosił ciemnych okularów i lubił obserwować poruszającego się po sklepie Henryka, który za każdym razem przemierzał identyczną, szesnastominutową marszrutę. Na wstępie pakował do koszyka żurek i chrzan, na końcu zaś kaszę gryczaną i kiełbasę wiejską.
Z mieszkańcami Toronto Harsynowicz nie nawiązał kontaktów, które nawet nieostrożnie uogólniając, można by określić jako serdeczne lub bliskie. Mimo że był dzikusem ze Wschodu, patrzył na Toronto jak na tymczasowy obóz Indian lub niepiśmiennych włóczęgów, w każdym razie barbarzyńców, choć doceniał fakt, że rozbite ciasno namioty były dość wysokie i z materiału w niezłym gatunku. Z coraz mniejszym zaangażowaniem grał rolę biednego krewnego dopuszczonego z łaski do posiłków na końcu stołu, a jednocześnie wielmożnego szlachcica wplatającego łacińskie sentencje w rozmowy z miejscowymi, dość prymitywnymi dorobkiewiczami. Był przecież wychowankiem starych miast, zasobnych w daty koronacji królów, ingresów arcybiskupów, głodujących oblężeń, rzezi ludności, bombardowań szpitali i dziecięcych ochronek, pożarów bibliotek i gotyckich kościołów, w których pokotem spali półżywi z przerażenia uchodźcy. Miał więc prawo czuć lekką pogardę wobec wczoraj wzniesionych osad, których obywatele nigdy nie musieli w ich obronie podpalać własnych domów, gmachów publicznych i mostów dojazdowych. Nie znali również uczucia towarzyszącego odnalezieniu martwego dowódcy obrony, który zanim palnął sobie w łeb, zdążył wywiesić przez okno skrwawioną białą szmatę.
W warszawskim mieszkaniu na ulicy Chmielnej, w solidnym sejfie ukrytym za miernym akwarelowym widoczkiem, spoczywało zdjęcie o wymiarach pocztówki. Przedstawiało mężczyznę, który wyglądał, jakby od dawna miał pięćdziesiąt parę lat i nieustannie, mozolnie, jednak bez wyraźnego sukcesu, zbliżał się do sześćdziesiątki. Wzrostu był prawdopodobnie średniego, nawet wysokiego, a jego pociągłą, trochę nieforemną twarz trzymały w jednym kawałku wydatne szczęki ocienione smugą gęstego zarostu i duże oczy o jasnoniebieskim odcieniu. Czoło, wysokie z racji utraty włosów, dodawało jego twarzy rysu intelektualnego roztargnienia. Ważył pewnie około dziewięćdziesięciu kilogramów, co sugerował ciężki kształt sylwetki, a zwłaszcza zaokrąglona linia brzucha.
Henryk Harsynowicz z całą pewnością żył. Poruszył się, chociaż jeszcze nie otworzył oczu. Po chwili wstał, podszedł do okna i lekko je uchylił, nie poświęcając jednak specjalnej uwagi nieruchomej ulicy, upstrzonej walającymi się śmieciami. Szybko i bez oporu wdarł się do pokoju niski, monotonny brum miasta. Harsynowicz włączył elektryczny czajnik, wrzucił do kubka saszetkę zielonej herbaty i z westchnieniem wrócił na fotel. Prawą szczupłą dłoń, pokrytą bladymi, brązowymi plamkami, położył na książce pozostawionej na postrzępionym oparciu.
Od wielu lat żył bezpiecznie wewnątrz powtarzanego codziennie rytuału. Pozostawał mu wierny, ale traktował go niedbale, jak porzucony, bezużyteczny plan lub wygasłą, na wpół zapomnianą miłość, wypraną ze smaku pożądania i zaborczej melancholii. Był owładnięty przekonaniem, że zmiana przyzwyczajeń równałaby się ryzykownemu skokowi w niezgłębioną ciemność, poza ramy rzeczywistości i przeznaczenia. Każda zmiana kojarzyła mu się z tchórzliwą, nieodpowiedzialną ucieczką z irracjonalnie realnego świata. Taki rewolucyjny radykalizm mógł grozić nieobliczalnymi skutkami, których na wszelki wypadek nie próbował nawet sobie wyobrażać.
Broń Boże nie wyglądał na człowieka nieszczęśliwego. Wyglądał raczej na człowieka, który żyje w dobrowolnej separacji z samym sobą i skrupulatnie przestrzega sądowego zakazu zbliżania się do własnych pospolitych, odpychających problemów.
Henryk postawił herbatę na podłodze. Cierpki, wytrawny zapach otarł się o skórę jego twarzy i spierzchnięte usta. Otworzył książkę i przez chwilę szukał miejsca, gdzie skończył czytać. W tle milczał pokój umeblowany tandetą z lat siedemdziesiątych. On sam wzbogacił wystrój tylko o trzy pudełka po bananach wypełnione książkami.
Patrząc z boku, miało się wrażenie, że jego życie, mimo pewnych cech tymczasowości, toczyło się spokojnie, bez gwałtownych zwrotów, przyśpieszeń i zapaści. Dni opadały i rozsypywały się bez oporu i emocji. Starannie unikał sporów i ostrych dyskusji, więc nie było okazji, żeby się na kogoś obrazić lub z kimś pokłócić, co dawniej przytrafiało mu się nieustannie. Dawniej, to znaczy wtedy, kiedy wierzył w siebie, niesprawiedliwość, przypadek i w to, że ludzie nie są, bo nie potrafią być wolni, a już z pewnością nie są i nie powinni być równi.
Z ulicy dobiegł ostry dźwięk klaksonu i wymieszał się z krzykiem przerażenia lub ostrzeżenia, kobiety lub dziecka. Niemal równocześnie ocknął się wiatr. Otworzył szerzej uchylone okno i do pokoju wpadł stukot toczącej się po chodniku puszki po piwie. Henryk poprawił okulary, odwrócił stronę i czytał.
Mimo zanurzenia w powodzi bezpiecznej rutyny i lichej stabilizacji dochodziło w jego życiu do niewielkich incydentów. Jeden z nich spowodowała Jenny Hastings, kobieta mieszkająca na parterze, wyglądająca na wyzwoloną ze złudzeń młodości, ale niewolną od namiętności do błędów, które cechują wiek dojrzały. Była właścicielką, a być może opiekunką kamienicy. W pewnym momencie zaczęła zdradzać żywe zainteresowanie sąsiadem. Lubiła różowy lakier do paznokci, zamszowe buty i czarne, długie spódnice, pod którymi ukrywała, jak domniemywał Henryk, zbyt grube lub krzywe nogi. Henryk używał w stosunku do niej polskiego określenia — dozorczyni, chcąc w ten prymitywny sposób obniżyć jej atrakcyjność. Zdawał sobie sprawę, że jako samotny lokator, którego w dodatku nikt nie odwiedzał, nadaje się idealnie na ofiarę skromnego polowania, bez hałasu nagonki, skowytu psów gończych i mordowania post factum zbędnych świadków.
Zrządzeniem losu, wychodząc z domu lub wracając z pracy, wpadał na zawsze ciepło uśmiechniętą sąsiadkę, która w słodki i zarazem energiczny sposób przekazywała mu jakieś nieważne wiadomości albo usiłowała zatrzymać ostentacyjnie idiotycznymi pytaniami. Gdy ten prosty komunikat został zignorowany, zastosowała strategię próśb o męską pomoc, zdaniem Henryka, niczym nieróżniących się od szantażu lub fizycznej przemocy. Wreszcie zaciągnęła go do siebie. Przy podawaniu herbaty wytrwale i obficie prezentowała dekolt i co tam jeszcze mogła. Wystąpiła wyjątkowo w krótszej spódnicy i jej nogi okazały się zaskakująco zgrabne. Robiła wrażenie całkowicie przekonanej, że argumenty o charakterze podstawowym powinny szybko przeważyć szalę zwycięstwa na jej stronę.
— Posłuchaj — podjęła Jenny, zaskoczona i urażona wytrwałą obojętnością Henryka. — Może mógłbyś u mnie jadać? Jeden posiłek dziennie. Ja i tak gotuję dla siebie. Gotować dla jednej czy dwóch osób, różnica żadna. Zwrócisz mi za produkty, rzecz pozostanie bez zobowiązań. Samotne posiłki spożywane w milczeniu wyraźnie mi szkodzą. Myślę, że szkodzą każdemu. Tobie nie?
Propozycja była tragicznie atrakcyjna. Ale im bardziej biwakujący od lat Henryk miał ochotę na dwudaniowy obiad i im wyraźniej widział oczyma duszy jej biust wyzwolony ze stanika, delikatny, ale niepozbawiony słodkiego ciężaru, tym bardziej miał wrażenie, że jest przykuwany kajdankami do kaloryfera i chłostany bezlitośnie pejczem pytań o rodziców, dzieciństwo, szkołę średnią i pierwszą miłość.
— Wspaniała propozycja. — Patrzył nieuważnie na mgiełkę włosów wokół jej różowego ucha, kolczyka i refleksu światła muskającego niebieski kamień, z pewnością sztuczny. Po chwili przeniósł wzrok z rozświetlonej jak plaża małżowiny na okno przysłonięte gęstą firaną.
— Naprawdę wspaniała propozycja — powiedział i zamknął oczy. — Przyjąłbym ją oczywiście — kontynuował po chwili pełnej rosnącego napięcia, podczas której ona resztką sił powstrzymała chęć położenia mu dłoni na ramieniu. — Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł ją przyjąć. Wiele bym dał za domowy obiad. Same słowa są swojskie i smaczne, a przy tym takie spokojne i słodko oswojone. — Otworzył oczy i zaangażował się uczuciowo w oglądanie czubków swoich butów.
— To co? Zgoda? Kiedy zaczynamy, od jutra? Powiedz mi, co lubisz. Albo zrób listę. — Jenny wpadła we wdzięczną euforię i nieprawdopodobnie wolno założyła nogę na nogę. Nie udało jej się jednak skupić uwagi gościa na swoich udach opiętych czerwonym koronkowym zakończeniem czarnych, samonośnych pończoch firmy Transparenze. A kosztowały, bądź co bądź, kilkadziesiąt dolarów.
— Tak, to byłoby naprawdę wspaniałe. — Henryk przeniósł wzrok na swoją prawą dłoń, jakby zauważył ją po raz pierwszy i był dotąd przekonany, że ma tylko lewą. Odmowę, wyrażoną miękko, w chórze z żalami i westchnieniami, uzasadnił zmiennymi porami dyżurów w radio, których reżimowi musi się poddać, czy tego chce, czy nie.
— Wiesz, kapitalizm daje wolność kapitalistom. Ja, jako robotnik najemny, jestem rzeczą, własnością wyzyskiwaczy. Używają mnie z konieczności i ze wstrętem, ale bezwzględnie. Wysysają wszystko, nawet myśli, na które dopiero czekam. Jestem więc niewolnikiem całą gębą. Tak pieści mnie życie, moja duszko.
Kompletna klęska i słowo „duszka” doprowadziły Jenny do nerwowego śmiechu. Gdy mężczyzna wyszedł, jej śmiech przeszedł w nieartykułowaną, żałosną pretensję do losu i Boga, który z niezrozumiałych powodów toleruje istnienie długich pokoleń idiotów w spodniach.
Po incydencie, mimo że Henryk przebiegle unikał rozkwitłej po brzegi Irlandki, jej żeńskie walory i barokowe spojrzenia zielonkawych oczu doganiały go niekiedy. Zwłaszcza gdy dopadał go głód i wikłał się w wyimaginowane zapachy ugotowanych przez sąsiadkę potraw: zrazów wołowych zwijanych ze słoniną i kiszonym ogórkiem, podanych z kaszą i buraczkami na ciepło, żurku, ostrokwaśnego kapuśniaku, pieczeni cielęcej z dużą ilością cebuli, uduszonej na delikatny jasnobrązowy kolor. Cóż, musiałaby przecież gotować według przepisów polskiej kuchni.
Pociągnął łyk cierpkiej herbaty. Była jeszcze gorąca. Lubił jej szorstkie, przyjazne ocieranie się o przełyk i mocne, pełne utajonej energii lądowanie w żołądku. Irytację, z jaką śledził skomplikowane stosunki Myszkina z siostrami Jepanczyn, mógł tonować tylko dobrze zaparzoną, gorzką herbatą. Wypił drugi, dłuższy łyk i zagłębił się w opis niejasnych uczuć Agłai i księcia. Zaskoczyło go stwierdzenie najmłodszej z sióstr, że kierowanie się samą tylko prawdą jest niesłuszne. Zgodził się entuzjastycznie z tym poglądem, by za chwilę odrzucić go jako obłudny i ukrywający swój cynizm pod pozorami realizmu lub współczucia. Nie od dzisiaj z niezrozumiałych powodów męczyło go inne zdanie: Bóg wie, co żyje we mnie zamiast mnie. Za każdym razem gdy je spotykał, powodowało w nim zamieszanie, niepokój i chybotanie lustra, jakby ktoś stał z drugiej strony jego twarzy i śmiał się histerycznie bez powodu.
Zaskakujące było to, że życie Henryka Harsynowicza, które ktoś bez zbędnej dyplomacji mógłby określić jako bezbarwne i monotonne, jemu samemu wydawało się całkiem znośne. Aromat i sens, którym próbował się delektować, trudno było jednak dostrzec z zewnątrz. Bo jak dostrzec sens w bezkonfliktowym, ale przecież bezsensownie niepokojącym i bezwzględnie upokarzającym przepływie czasu przez starzejące się ciało. W oczywistej przemianie obejmujących je opiekuńczo pór roku, nocy i dni. Albo w nocnych przelotach dzikich gęsi w tę i z powrotem, na północ lub południe, z szumem skrzydeł zagłuszanym przez ludzki sen i nieludzką śmierć.
Henryk Harsynowicz żył, gęsi wędrowały za wietrznym wahadłem śniegu, ludzie śnili, że umieją latać, drzewa rzucały coraz szerszy i dłuższy cień, chmura esemesów opuszczała błyszczące w słońcu samoloty linii American Airlines i United Airlines, gdy zbliżały się do wieżowców World Trade Center. Hutu zarzynali maczetami Tutsi. Dzieci jednych paliły wioski drugich. Krowy pracowicie przeżuwały i wydzielały niezliczone ilości niszczącego metanu. Prawdopodobnie zdechł Ozon, cocker-spaniel, mieszkający obok Henryka w sąsiedniej kamienicy. Hindusi palili chrześcijańskie kościoły, a wraz z nimi pewną liczbę wiernych. Niestrudzony Darwin stwarzał nowe, nieznane dotąd owady, bakterie i wirusy. Chińczycy cierpliwie, bez pośpiechu niszczyli Tybet i zwiększali swój udział w globalnych instytucjach finansowych. Chodorkowski strzelał szybko i miliardy przepływały na jego konta w rajach podatkowych. Przestawał ćwiczyć, rozleniwiał się, wspominał mimochodem w niezbyt ważnej angielskiej gazecie, że Rosja potrzebuje nowoczesnej sieci dróg, a może i demokracji. Nazajutrz federalna oprycznina zabierała mu księstwo i bawiła się jego głową jak młody terier piłką do tenisa.
Żadne z wymienionych ani jakiekolwiek inne wydarzenie nie wdarło się, mimo zaciekłych prób, w wewnętrzne i zewnętrzne życie Henryka. Jego własne, jak mu się wydawało, prywatne sekundy, minuty, godziny, dni, miesiące i lata nasycone były słodkim przemijaniem, może zbyt słodkim, czasem aż mdlącym, ale te chwile nie potrzebowały libretta, publiczności i braw. Mimo że zbliżał się do sześćdziesiątki, nie uciekał przed śmiercią. Nie bełkotał przerażony w jej niewidocznym cieniu, a najdrobniejsze ułamki życia oddawały mu siebie bez pretensji, nie żądając niczego w zamian. Cieszyło go, że nie posiada własnego planu, a czy jest jakiś inny plan i co zawiera, nie chciał odgadywać. Nie chciał wdawać się w dyskusję z Bogiem. Sporadyczne myśli o klęsce w stosunkach ze światem wprawdzie go nie omijały, ale były spokojne jak lipcowy wieczór wypełniony ciepłem oddawanym przez rozgrzaną ziemię, murmurandem zamkniętych książek lub cierpliwą lekturą jednej z nich, gryzieniem orzeszków ziemnych, kołowaniem upartego skrzydła ciemności wokół lampy lub analizą tajemniczych informacji na opakowaniu płatków śniadaniowych. Zresztą czy mógł zwyciężyć? I co to miałoby oznaczać? Dla niego? Dla innych ludzi? Dla świata? O co miałby się kłócić?
Starzał się. Krew wybierała okrężne, coraz bardziej skomplikowane drogi do celu. Zasypiał z prawą ręką pod głową, lewą położywszy równo wzdłuż ciała na grubym wełnianym kocu. Do łóżka kładł się z nadzieją, że tej nocy, we śnie, jak za dawnych lat, będzie mógł znowu zwycięsko latać w ciemnym powietrzu nad Warszawą, lekko poruszając szeroko rozpostartymi rękami. Latanie śniło mu się od czasów chłopięcych. Przestało, kiedy dobijał do czterdziestki. Mniej więcej w tym czasie kiedy został sam.
*
Czy można wierzyć, że w życiu Henryka Harsynowicza nie było nic poza mizantropią i w końcu dość pospolitą umiejętnością zadowalania się czymś tak nikłym jak istnienie?
Regularnie, jedenaście razy w tygodniu opuszczał mieszkanie. Codziennie szedł do pracy w miejscowym polonijnym radio. Zwykł mówić o nim „radio polonijno-asymilacyjne”, żeby podkreślić ironiczny dystans i kontrolę nad własnymi wyborami. Trzy razy w tygodniu udawał się na zakupy do nieodległego sklepu, dwie przecznice dalej. Prowadził go mężczyzna z budzącą dreszcz blizną na twarzy, biegnącą ciemną linią od szczęki do kąta oka, choć wyglądała, jakby przecinała sinym cięciem życie, przed którym uciekał. Henryk, na powitanie, uśmiechał się z pełnym pobłażania przekonaniem, że właściciel jest zbyt ponury, by mógł być dobrym sprzedawcą. Wysoki, zwalisty mężczyzna o ciemnej karnacji patrzył na niego z niezmiennym zdziwieniem. Czasem odwzajemniał uśmiech krótkim, bezradnym skrzywieniem warg. Henryk lubił jego eksterytorialny sklep, a dodatkowo sprawiało mu przyjemność przypuszczenie, że właściciel ceni go jako stałego klienta. W radio spotykał się z dwoma facetami, do których dawno stracił zaufanie i serdecznie ich nie cierpiał. W kościele rzadki tłum nie był żadnym punktem odniesienia dla jego samotności, nikt go tam nie witał ani nie oczekiwał. Podczas zakupów czuł, że jest u siebie, gra ważną rolę i ktoś go docenia.
W niedzielę wychodził do kościoła. Od pewnego czasu nie mógł się zdecydować, którą mszę wybrać, a gdy się wreszcie zdecydował i wykaraskał, nie zawsze docierał na czas. Przyczyną spóźnień mogło być zamiłowanie do obserwacji robaczkowego ruchu przechodniów i odgadywania tajemnic ich ukrytego życia. Był pedantem, nie było więc mowy, żeby wszedł do kościoła podczas trwającego nabożeństwa. Przez chwilę słuchał dochodzących zza niedomkniętych drzwi dźwięków organów, szemrzących słów kapłana, stłumionego chóru wiernych, dzwonków przed podniesieniem i odchodził. Z powodu związanych z mszą perturbacji miewał do siebie pretensje i od czasu do czasu wymyślał sobie od bezbożników. Robił to jednak coraz rzadziej i z coraz mniejszym zaangażowaniem.
W stosunku do miejsc, w których mieszkał, używał określenia „dom”, ale, prawdę mówiąc, robił to tylko po to, żeby nie komplikować sytuacji. Użycie słowa „dom” działało jak słaby środek nasenny. Zasnąć nie było można, ale krążące rozdrażnienie rozmywało się, odpływało na bezpieczną odległość.
Większość wolnego czasu poświęcał na czytanie. Korzystał wyłącznie ze swojego niewielkiego zbioru książek, raptem około czterdziestu tytułów. Wśród nich były Lalka Prusa, Przedwiośnie i Popioły Żeromskiego, Ikar i Wyspa Szczepańskiego, Szkice piórkiem Bobkowskiego, parę tomów Józefa Mackiewicza. Miał też opowiadania Iwaszkiewicza, Nowakowskiego i Herlinga-Grudzińskiego. Sporą część biblioteczki tworzyła literatura rosyjska, francuska, niemiecka i czeska, między innymi Obsługiwałem angielskiego króla, Mistrz i Małgorzata, Pani Bovary i Moskwa-Pietuszki.
Nowej książki Harsynowicz nie kupił od dwudziestu lat, nie tylko ze względu na szczupłość funduszy, ale przede wszystkim z powodu braku zaufania do współczesnych autorów, którzy jego zdaniem wyróżniali się czymś więcej niż tylko brakiem osobowości i niechlujstwem językowym. Wyraźnie drażniły go dość solidne dowody, że ci niekiedy zdolni ludzie nie czytali niczego poza własnymi utworami. On sam czytał więc wciąż te same stare teksty, zmieniając jedynie ich kolejność, i z czasem zrósł się z nimi jak zwielokrotniony syjamski brat.
Najtrudniej było mu wyzwalać się z hipnotycznych rozdziałów i zagadkowych zdań Idioty Dostojewskiego, gasić lustro Buddenbrooków i zachowywać dystans do niemal boskiego stylu Flauberta. Przyjacielsko-rodzinne zaangażowanie Henryka w perypetie arystokraty epileptyka wzmacniała domieszka namiętności, której nie rozumiał, i podziwu, który go wytrącał z równowagi. Ten emocjonalny związek powodował niejednokrotnie złudzenie, że książę siedzi w następnym wagonie metra i czeka, by do niego podszedł. Mimo tłoku miejsce obok księcia było zawsze wolne. Jednak Henryk nigdy nie zdecydował się podejść — z lęku, przez szacunek czy z powodu braku pomysłu na dialog godny Dostojewskiego. Był pewien, że Myszkin mógłby mu opowiedzieć wiele nieznanych innym czytelnikom historii, na przykład o swoim zagadkowym dzieciństwie, spodziewał się, że książę mógłby bez trudu zrozumieć jego błogą samotność i rozsądnie oddalony od rozpaczy, sierocy spokój. Mogliby zbliżyć się do siebie w prawdziwie braterski sposób i być sobie wierni. Rosyjski boży pomyleniec i on, rosyjski zdrajca i polski wygnaniec.
Wydawało mu się, że widzi, jak stoją razem na leśnej polanie. Na dłoni Lwa Nikołajewicza, osłoniętej grubą rękawicą, siedzi sokół wędrowny, z kapturem na łebku. Mają obaj z Myszkinem nie więcej niż po czternaście lat. Henryk zdejmuje drapieżnikowi skórzany kaptur, a Lowa podrzuca sokoła do góry. Ptak najpierw zatacza kręgi, tuż nad nimi, nisko, prawie dotykając głów. Słychać szum piór i świst rozcinanego kryształowego powietrza. Potem nabiera wysokości i jak pocisk mknie na wschód.
Niemal zawsze, gdy po lekturze odkładał książkę, zastanawiał się, dlaczego dotąd nie docenił wątku czy postaci, które tym razem poruszyły go tak mocno. Wyrzucał sobie bezmyślną lekturę, byle jakie skupienie i oszustwa wzmacniane dziurawym wykształceniem. W chwilach lepszego humoru aranżował przypadkowe spotkania ulubionych bohaterów. Nie przejmował się zbytnio, że żyli w różnych epokach, mówili różnymi językami i stali po różnych stronach skomplikowanych ludzkich frontów. Ze szczególną pasją badał i rozwijał przypadki postaci zepchniętych w odmęty mętnego tła, stłamszonych przez autora w epizodach bez znaczenia lub zgoła zatajonych przed czytelnikiem. Używał konspiracyjnego pseudonimu „wierny czytelnik”, więc ciążył na nim moralny obowiązek wspomagania niepełnych bohaterów, uzupełniania ich linii życia, doceniania zasług lub opowiadania o bolesnych kształtach klęsk. Ci biedacy często istnieli zaledwie przez wieczność pojedynczego zdania, wspomagali ludzkość w jednym akapicie, co najwyżej w krótkim rozdziale, a przecież byli wypełnieni fascynującymi doświadczeniami i tajemnicami. Zresztą pozostali mieszkańcy powieści nie byli gorsi, nawet ci, którzy właściwie istnieli na własną rękę, bez solidnego wsparcia fabuły.
W początkowej fazie projektowanie dodatkowych epizodów, a nawet sporych fragmentów życiorysów, wyglądało atrakcyjnie, wzbogacało rysunek postaci i przyśpieszało obroty młyńskiego koła intryg. Jednak gdy Henryk kończył pracowite układanie sekretnych zdań, z niezmiennym zaskoczeniem odkrywał, że jego szczodry akt twórczy sprowadzał się do namiętnego poszukiwania rzewnego spokoju i łzawo-emerytalnego zakończenia w staropanieńskim stylu.
W złe dni kłócił się zajadle z bohaterami budzącymi jego niespokojne wątpliwości. Jak szlachetka-warchoł spierał się uporczywie o miedzę i jeden snopek, jak czupurny hreczkosiej handryczył się, namawiał do zmiany nieodwołalnych decyzji, usiłował manipulować nie tylko czasem przyszłym, ale i przeszłym dokonanym. Zaklinał Miasojedowa, żeby przeszedł na emeryturę, rzucił kochankę i wyjechał z żoną na prowincję, najlepiej gdzieś na południe, na Krym lub do Odessy. Błagał, by zaczął żyć dyskretnie, niezauważalnie, nie dając najmniejszych powodów do zagoszczenia choćby w zdaniu wtrąconym mdłej powieści dla dziewcząt. Namawiał, by nie zdradzał się ze swym istnieniem przed nikim. Za żadne skarby nie godził się na ryzyko zagrania drugoplanowej roli nobliwego profesora matematyki lub sklepowego subiekta w obyczajowej humoresce z końca XIX wieku. Henryk obawiał się, że bez względu na fabułę, styl, poziom korekty i jakość papieru jakiejś lichej książczyny ludożerczy Trzeci Rzym wywlecze go z jej stron, by obmyć swą imperialną pychę w jego krwi i poniżeniu. Gdyby Miasojedow zachował się ostrożniej, mógłby spokojnie smakować życie jak oliwkę w zimnym martini, napawać się nieśmiertelną łagodnością czarnomorskich fal, z melancholią opłakiwać śmierć kwiatów, celebrować cud narodzin owoców i przechadzać się po raju utkanym ze słów na tyle błahych, że nikt nie musi ich wypowiadać.
W takich sytuacjach Henryk, owszem, odczuwał obawę, że staje się jałowym ambasadorem tchórzostwa, sojusznikiem małostkowego przetrwania, sabotażystą i kułakiem literatury, ale przecież nie mógł wyrwać sobie wnętrzności i nafaszerować się innym „ja”.
Kiedy doszło do zerwania stosunków z jednym z bohaterów, postanowił interweniować u autora. Tak się składało, że wszyscy pisarze, których regularnie czytywał, już nie żyli, niektórzy nawet od dość dawna. Pisanie listów do Dostojewskiego, Czechowa, Iwaszkiewicza czy Hrabala traktował jako projekt, który musi w przyszłości doprecyzować. Nie chciał, rzecz jasna, uchodzić za wariata, więc nikomu nie wspomniał o swoich interwencyjno-literackich spekulacjach. Tak czy inaczej, Henryk Harsynowicz, dotąd unikający pisania, miał zgromadzony w pudełku po półbutach niewielki stosik listów. Pozostawały niewysłane. Znał wprawdzie adresy na przykład Flauberta, Bobkowskiego, Lwa Tołstoja czy Iwaszkiewicza, ale nie orientował się, jakiej wartości znaczki powinien nalepić na listy do Gwatemali, Rosji czy Francji.
Książki, z których bohaterami zerwał stosunki, czytał oczywiście nadal, ignorując najzwyczajniej w świecie te postaci, które nie poddawały się jego zabiegom modernizacyjnym.
Nieco inaczej było z Biblią. Posiadał wydanie pallotynów z lat siedemdziesiątych XX wieku oprawne w granatowe płótno. Tekst poznał późno, dopiero po przekroczeniu trzydziestki. Wcześniej miał z Pismem Świętym jedynie pobieżny kontakt na pierwszym roku studiów. Nowy sens lekturze nadał przełomowy dla niego rok 1980. Jednak mimo że od tego czasu sięgał po Biblię dość często, nie potrafił nawiązać z jej bohaterami tak intensywnych kontaktów jak z księciem Myszkinem, którego kochał, podpułkownikiem Miasojedowem, któremu usiłował pomóc, czy Wokulskim, który niezmiennie wyprowadzał go z równowagi. Przeszkoda nie tkwiła w języku czy egzotycznych realiach. Uroczysta liturgia biblijnych fraz koiła jego niecierpliwość, niszczyła czas i usuwała granice ludzkiej przestrzeni. Jednak pozostawał trudny do nazwania dystans i w rezultacie coś nieokreślonego powstrzymywało go przed wejściem do budynku, gdzie apostołowie jedli ostatnią wieczerzę. Nie znajdował mocnego uzasadnienia, by tam wtargnąć z jakąkolwiek korektą sytuacji czy propozycją zmiany biografii któregoś z uczniów. W części przeżytej czy przyszłej. Wahał się także w innych wypadkach. Na przykład nie mógł się zdecydować, by towarzyszyć świętemu Piotrowi w sporze z tłumem, gdy Jezus, zdradzony przez Iskariotę, został pojmany. Później, owszem, zastygał na chwilę wciśnięty w tłum Żydów krzyczących: Chcemy Barabasza, ukrzyżuj go! I: Krew jego na nas i na dzieci nasze! Jednak sam milczał z niejasnych powodów. Milczał, bo był przyzwyczajony do kanonicznego brzmienia tekstu, czy obawiał się kompromitacji? W grę wchodził szacunek dla autorów obdarzonych tytułami świętych? Płytki, bezrefleksyjny, obrzędowy katolicyzm, zupełny brak wiedzy teologicznej? Może bał się bezmyślnie, jak stara dewotka, zakładając, że Boga, jego działania i zaniechania należy akceptować, wielbić, ale w żadnym wypadku nie należy ich rozważać, a tym bardziej zgłaszać wątpliwości czy poprawiać.
Skoro nie miał odwagi, by się spotkać z Chrystusem w trakcie jego działalności, w czasie trwania opowieści, pomyślał, że mógłby spróbować napisać list z jądra swojego czasu. Po wahaniach doszedł jednak do wniosku, że jeśli zdobyłby się na odwagę, by do kogoś napisać, to raczej do któregoś ze świętych, na przykład świętego Pawła, jak on nawróconego poganina. Łatwiej jest w końcu pisać do człowieka, który dotknął dna i ust Boga, niż do samego Chrystusa, jednostronnie dobrego, którego słabość także była nadludzka. Mógłby napisać Pawłowi coś w rodzaju odpowiedzi, komentarza albo uzupełnień i przypisów do jego listów. Był w końcu jednym z adresatów jego listów, jeśli nie jednym z Koryntian lub Tesaloniczan, to z pewnością ich bliższym czy dalszym krewnym. Mógłby doradzać świętemu, który trwającą dwa tysiące lat pielgrzymkę stada ludzkiego znał w większości pośrednio lub obserwował z pewnego oddalenia. A przecież nadal ją komentował. Apostoł mógł coś słyszeć o Lutrze, ale cóż wie o teologii wyzwolenia, wyświęcaniu kobiet, pułapce bizantynizmu, małżeństwach homoseksualnych, o stojącym w wielu kościołach złotym cielcu próżności czy tchórzostwa małostkowego samozadowolenia?
Stosik listów rósł, ale nie było wśród nich nawet kartki pocztowej zaadresowanej do świętego Pawła. Kiedy Henryk wracał do lektury Pisma, świat Betlejem, Galilei i Samarii zamykał się w monumentalnych, hieratycznych scenach i zastygał w bezruchu jak nieziemskie, niedostępne piękno obrazów Botticellego.
Na przełomie wieków Henryk doszedł do wniosku, że jeśli świat ma dalej istnieć, to warto właściwie zrozumieć jego doświadczenia, skorygować używane w fundamentalnych dyskusjach argumenty, a także przeanalizować plan dalszej wędrówki. Być może uda się podsunąć nowe ślady, po których splątany świat mógłby kluczyć, poszukując sensu. Ludzkość z pewnością zasługiwała na coś więcej niż stare wersje fabuł i zamknięte, cokolwiek zużyte losy bohaterów. Większość znanych mu postaci, po tylu latach szamotaniny, ciągle nie potrafiła się wyzwolić z anachronicznych pomysłów starych pisarzy. Alternatywą była banalna nicość.
Zaczął jednak ostrożniej, od drobnych wprawek na poziomie faktograficznym i stylistycznym. Zaplanował korekty mniej ważnych pozycji ze swojego kanonu lektur. Lalkę z oderwanego od realiów melodramatu przekształcał w powieść pełną drobiazgowego realizmu. Uwzględnił atmosferę i prawidła prymitywnej rusyfikacji, bicia dzieci i podrostków za używanie języka polskiego, opisywał przeszywający mózg zgrzyt podków kozackich patroli o brudny bruk warszawskich ulic i trotuarów, samobójcze poniżenie w stosunkach z przekupnymi zachłannymi czynownikami, hołotą pośledniego sortu, zesłaną do Polski, by się szybko spasła i obłowiła, duchotę rodzinnych narad, podczas których rozważano wydanie obywatelskiej córki za moskwicina, żeby reszta familii mogła się przy tym pożywić, a przynajmniej przetrwać. Musiał ze wstrętem wnikać w źródła aprobaty dla zaprzaństwa i donosicielstwa, zwłaszcza tych, którym nie przetrącono karku knutem, ale łaską pańskiego stołu. Docierał do fundamentu duchowego upadku Królestwa — peryferii skośnookiego, barbarzyńskiego imperium, gdzie jada się surową koninę i w ramach dyskusji wyłupia przyjaciołom oczy. Kończył, słysząc dyskretny terkot dwukonnych kibitek, głodnych wron lecących nocą na syberyjski, czarny żer. Zastanawiał się, jak uniknąć zarzutu o prymitywne, publicystyczne ujęcie tematu, gdy odrzucał kłamstwa carskiej cenzury, które bezczelnie chroniły odrażającą propagandę robiącą z Polaków masochistycznych samobójców, zarażających Europę gangreną marzycielstwa i syfilisem wolności.
Po poprawkach to miała być zupełnie inna książka, a najwspanialsze w polszczyźnie wcielenie pisarskiego samookaleczenia i samoograniczenia zbliżyłoby się do twardej rzeczywistości i przestało odgrywać swoją kastracyjną rolę. Korekta Lalki była jednak zadaniem trzeciorzędnym, wręcz technicznym, bez znaczenia dla losów ludzkości. Przeszedł więc energicznym krokiem do właściwego zadania — obmyślania zmian w Nowym Testamencie.
Na początek zastanawiał się nad wariantem, w którym Chrystus mógłby uniknąć krzyża. Myślał boleśnie nad sensem i celem takiej operacji. Nad skutkami zranienia lub, rzecz ujmując inaczej, uzdrowienia Pisma. Jak mógłby się zachować ocalony Chrystus? Prosiłby Ojca o inny plan historii świata i własnego posłannictwa? Błagał o inny scenariusz snu ludzkości, ofiary i zbawienia, czy w zapomnieniu chylił się ku starości? Wraz ze Słowem niedołężniał i obumierał, wyrabiając coraz bardziej koślawe zydle i stoły? Henryk był oszołomiony, myśląc, że wszystko zależy od niego, od autora, kawałka papieru, pióra i czarnego atramentu. Los Boga również? A jeśli sam autor jest stwórcą? Jeśli to święty język daje i zabiera absolutną wszechmoc? Albo jeśli to Bóg prowadzi rękę piszącego? Zapisuje jedyną prawdę, która jest początkiem życia, szczegółowym planem historii? Więc jeśli Jezus zostałby ocalony tu, na ziemi, co jeszcze potoczyłoby się inaczej?
Doprawdy nie wiedział, skąd przywlokły się do niego te pytania. Brakowało mu sił, by na nie odpowiedzieć, by je odpędzić, a nawet zapamiętać. Słowo było blisko, ale on je opuścił. Nie potrafił powstrzymać inwazji bezsennego chaosu. Dusił go dym myśli i jego czaszka zamieniała się w zgliszcza. Wybrał milczenie. Zmusił do milczenia innych? Czuł, że wszyscy: Chrystus, świat i on sam, tracą szansę. W każdym razie w tym czasie, w tym obrocie życia. Razem, z osobna czy przeciw sobie. Chcąc nie chcąc, pozostał przy swoim wypróbowanym losie. Inni, w tej sytuacji, również nie mieli wyjścia.
W życiu Henryka Harsynowicza było jednak coś, co wykraczało poza samowystarczalny obieg myśli, snów i spekulacji. Nasz bohater, od ćwierćwiecza, wybierał się w powrotną podróż do rodzinnego kraju. Ktoś słabo zorientowany, cudzoziemiec czy ktoś urodzony niedawno, przez pomyłkę mógłby zapytać, dlaczego z Polski wyjechał, skoro od dłuższego czasu usiłuje do niej wrócić. Może zresztą, chcąc sprawić przyjemność Harsynowiczowi, wypadałoby powiedzieć, że nie tyle zamierza wrócić, ile jest w trakcie powrotu. Dlaczego jednak jego powrót rozkładał się na taki szmat czasu i dotąd nie znalazł szczęśliwego finału w Europie Środkowej? Dlaczego nie wrócił do miejsca, gdzie tak trudno ugrzęznąć w pokoleniowej rutynie i obrastać w tłuszcz dóbr ruchomych i nieruchomych, w gnuśną nudę przebywania w tych samych co przodkowie miejscowościach, zapładniania kobiet, całowania się w tych samych domach wypełnionych zbieranymi przez pokolenia książkami, portretami i zdjęciami zjazdów rodzinnych?
Rozterki dotyczące powrotu do ojczyzny przygniotły go podwójnym ciężarem na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy Peerel dokonał żywota. Jako emigrant polityczny nie mógł udawać, że te wydarzenia go nie dotyczą. Próbował w nowej sytuacji, z niezłym skutkiem, nienawidzić starego, komunistycznego reżimu jeszcze intensywniej. Jeszcze bardziej bezwzględnie i bezwarunkowo. Sądził, że wszystkie możliwe argumenty zobowiązują go do ostatecznej nienawiści, bez prawa do apelacji, ułaskawienia i choćby przyszłej możliwości wybaczenia. Przy różnych okazjach słuchał opowieści osób, które po załamaniu się komunizmu odwiedziły Polskę, prowadziły tam interesy lub w inny sposób zaczerpnęły wiadomości z kraju. Słuchał i starał się zrozumieć.
Jeden mówił, że cały naród, władza razem z opozycją wywalczyły demokrację i serce mu rośnie, gdy widzi powstające na łóżkach polowych zręby przyszłych potęg handlowych. Inny, że wyprowadzeni w pole prostaczkowie usiłują sprzedać z gazet rozłożonych na chodnikach badziewie i szajs, żeby zapłacić zaległe rachunki za prąd, ale zanim doniosą forsę na pocztę, ona traci połowę wartości. Jeden, że pieniądz ma wreszcie realną wartość, inny, że posiada go wyłącznie komunistyczna nomenklatura. Jeden, że świat otwiera się przed Polską, więc Polska też musi otwierać serce, rynek, system bankowy, podatkowy i energetyczny przed światowym kapitałem. Inny, że trzeba popierać polski kapitał, ów, że kapitał nie zna narodowości. Jeden, że peerelowski kosmonauta zszedł z kosmosu komitetu centralnego i szuka grobów swojej rodziny wymordowanej na Kresach. Inny, że cieszy się wprawdzie z upadku dyktatury proletariatu, ale jeszcze bardziej z załamania nieformalnej dyktatury Kościoła, a jeszcze inny, że trwają rządy ajatollahów z nadania sklerotycznego staruszka z Rzymu. Jeden, że ksenofobia, antysemityzm i ciemnota biją w Polsce światowe rekordy, inny, że otwarci Polacy nie boją się klechów i biskupów, są teraz obywatelami świata, pracują w Londynie, odpoczywają w Egipcie, a inwestują w Tokio. Henryk deliberował nad tym w roztargnieniu i bez jasnej konkluzji.
Jego życie w Kanadzie przed 1989 rokiem i później aż tak bardzo się od siebie nie różniło i może właśnie dlatego tak łatwo myliła mu się Polska dawna i nowa. Ta komunistyczna, którą znał, i ta demokratyczna i niepodległa, o której nie wiedział prawie nic, a jeśli już, to z drugiej, a nawet trzeciej ręki.
Poza tym w mocy pozostawała teza jego autorstwa, że w 1983 roku absolutnie z Polski nie chciał wyjeżdżać i choć został wypchnięty, wyrzucony jak trup za burtę, to jego serce nie przeskoczyło biało-czerwonego szlabanu. Jednym słowem stosunki z Polską Henryka Harsynowicza, a zwłaszcza sprawa powrotu do ojczyzny, były nielogicznie skomplikowane i jawnie niejasne.
DALSZY CIĄG DOSTĘPNY W WERSJI PEŁNEJ