Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Ślady na śniegu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 czerwca 2025
29,00
2900 pkt
punktów Virtualo

Ślady na śniegu - ebook

Na zamku w Gieższ wypoczywają tylko partyjne elity. Robert Stanczykiewicz, funkcjonariusz milicji, trafia tam w wyniku splotu okoliczności, bez nadziei na odbudowę psychiki po dramatycznym wypadku i rozwodzie. Tymczasem nadciąga zima stulecia i goście zamku zostają odcięci od świata. Napiętą atmosferę przerywają opowieści Enkickiego o alternatywnej historii początku ludzi na Ziemi, których rzekomo mieli stworzyć przybysze z planety Nibiru, starożytni kosmici. W zamku dochodzi do dziwnych zdarzeń, następnie do tajemniczego morderstwa. Ofiary nikt nie zna, a podejrzenia padają na Mariko, z którą akurat zaprzyjaźnił się Robert. Wychodzące na światło dzienne fakty są coraz dziwniejsze, a Stanczykiewicz nie wie, że aby uratować Mariko, trzeba dokonać wyboru, przed którym nie stał jeszcze żaden człowiek… „Ślady na śniegu” to pierwsza cześć z trylogii. Dalsze losy bohaterów poznasz w książkach „Szamani życia” i „Ostatni z bogów”.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397535831
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od au­tora

W „Śla­dach na śniegu” zda­rze­nia re­alne mie­szają się z fik­cją. To po­wieść dla lu­dzi otwar­tych na spoj­rze­nie na rze­czy­wi­stość przez pry­zmat wy­obraźni. Ad­re­suję ją do czy­tel­ni­ków ocze­ku­ją­cych od fa­buły cze­goś po­nad to, co wi­dać przez otwarte okno lub co można zo­ba­czyć w te­le­wi­zo­rze. Czy­tel­nik, który nie lubi wy­si­lać wy­obraźni i ocze­kuje ksią­żek po­dob­nych do tych, które już kie­dyś prze­czy­tał w „Śla­dach na śniegu” ra­czej nie znaj­dzie za­do­wo­le­nia. Po­dob­nie czy­tel­nik, który na ota­cza­jącą go rze­czy­wi­stość spo­gląda z za­do­wo­le­niem, dla któ­rego hi­sto­ria, re­li­gia i po­rzą­dek współ­cze­snego świata jest w pełni ak­cep­to­walny, le­piej niech da­lej nie czyta. Ale po­mimo prze­strogi za­pra­szam każ­dego do się­gnię­cia po moją po­wieść, bo może się zda­rzyć, że tym ra­zem spełni ocze­ki­wa­nia z in­nego po­wodu.

Kil­ka­set lat temu „na­uka” tłu­ma­czyła lu­dziom, że Zie­mia jest pła­ska i spo­czywa na grzbie­tach wiel­kich zwie­rząt. Dzi­siaj na­uka także ser­wuje go­towe i ugrzecz­nione od­po­wie­dzi, które w bliż­szej lub dal­szej per­spek­ty­wie czasu w ja­kiejś czę­ści ule­gną we­ry­fi­ka­cji. Po­woli po­zna­jemy prawdę o nas sa­mych, ale w tej dro­dze po­zna­nia je­ste­śmy za­le­d­wie na po­czątku, stąd nie­rzad­kie po­tknię­cia i błędne in­ter­pre­ta­cje zda­rzeń, wy­da­wać by się mo­gło nie­złom­nych i oczy­wi­stych. Stąd moja pro­po­zy­cja dla czy­tel­ni­ków, aby już te­raz wy­szli poza ramy na­rzu­cone przez ofi­cjalne wy­kład­nie fak­tów i od­dali umy­sły we wła­da­nie my­ślom krnąbr­nym i nie­ucze­sa­nym.

„Ślady na śniegu” to po­wieść zro­dzona w fan­ta­zji, ale w tym miej­scu pra­gnę za­zna­czyć, iż wy­obraź­nia moja zo­stała mocno po­bu­dzona przez dwóch ba­da­czy: Za­cha­ria Sit­chin’a, au­tora „Kro­nik Ziemi” oraz Geof­frey’a Bro­oks’a, au­tora „Cu­dow­nej broni Hi­tlera”. Obaj pa­no­wie w swo­ich książ­kach od­wo­łują się do źró­deł, które uznają za wia­ry­godne, które rzu­cają nie­znane, wręcz szo­ku­jące świa­tło na hi­sto­rię ludz­ko­ści. Ni­niej­sza po­wieść jest ukło­nem i po­dzię­ko­wa­niem dla obu au­to­rów za ich wy­si­łek i upór w szu­ka­niu prawdy, szcze­gól­nie dla Za­cha­ria Sit­chin’a za przy­wró­ce­nie za­po­mnia­nej, a może roz­myśl­nie ta­jo­nej hi­sto­rii o po­cho­dze­niu lu­dzi.

W książce sto­suję przy­pisy do­ty­czące osób, zda­rzeń i rze­czy re­al­nych w celu wzbo­ga­ce­nia treść po­wie­ści i od­dzie­le­nia prawdy od fik­cji, a także z my­ślą o tych czy­tel­ni­kach, dla któ­rych pewne po­ję­cia z prze­szło­ści mogą być już nie­zro­zu­miałe, aby stały się bar­dziej czy­telne.

Sza­nowny czy­tel­niku, je­śli lu­bisz fa­bułę, w któ­rej mi­łość, sen­sa­cja i ta­jem­nice nie z tej ziemi spla­tają się w ca­łość, to „Ślady na śniegu” jest książką dla Cie­bie.

Woj­ciech Bur­gerI.

27 grud­nia 1978 roku. Wto­rek.

Mi­łość wę­druje po ścieżce, na któ­rej ślady od­ci­ska sam Bóg”, to były słowa sio­stry We­ro­niki, pie­lę­gniarki w szpi­talu, w któ­rym le­żał nie­spełna cztery mie­siące temu. Wła­ści­wie, to dzięki niej od­na­lazł rów­no­wagę du­cha, bo prze­cież śmierć była tak bli­sko. Póź­niej szu­kał sio­stry We­ro­niki, ale w szpi­talu wy­tłu­ma­czono mu, że była u nich w za­stęp­stwie; szczę­śli­wie w cza­sie, kiedy i on tam się zna­lazł. Je­den z le­ka­rzy za­żar­to­wał na­wet, że przy­szła do nich wy­łącz­nie dla niego, aby ura­to­wać mu du­szę.

Po sio­strze We­ro­nice po­zo­stało mu nie­duże zdję­cie z dnia, w któ­rym opusz­czał szpi­tal i wspo­mnie­nie jej ta­jem­ni­czych słów, któ­rych ni­jak nie po­tra­fił po­jąć: Kiedy spo­tkasz Te­re­nię, moją wnuczkę, opo­wiedz jej, jak ży­łeś. Cho­ciaż i bez tego bę­dzie znała twoją hi­sto­rię ze szcze­gó­łami.

Młody męż­czy­zna scho­wał do kie­szeni fo­to­gra­fię, na któ­rej był on i sio­stra We­ro­nika; piękna ko­bieta przy­po­mi­na­jąca anioła, o do­broci serca tak wiel­kiej, że echo tej sub­tel­nej szla­chet­no­ści wciąż od­czu­wał na du­szy.

Po­ciąg mi­nął sta­cję w Dra­wi­nach. Kil­ka­set me­trów za sta­cją tory za­kre­śliły duży łuk, na któ­rego końcu cze­kała sta­cja w Krzyżu.

Z per­spek­tywy ostat­niego wa­gonu po­ciągu można było zo­ba­czyć pa­ro­wóz i resztę składu. Ostat­nim wa­go­nem w skła­dzie był wa­gon sy­pialny.

Otwo­rzył drzwi prze­działu i wy­szedł na ko­ry­tarz. Po­ciąg wy­tra­cał pręd­kość, le­ni­wie wta­cza­jąc się na drugi pe­ron sta­cji.

Znał tę sta­cję jak żadną inną, dzie­siątki razy prze­sia­dał się na niej do po­ciągu do Ino­wro­cła­wia, któ­rym je­chał na wa­ka­cje do wujka na wieś. Była swo­istą gra­nicą po­mię­dzy świa­tem, z któ­rego przy­by­wał, a świa­tem, do któ­rego zmie­rzał. Ile­kroć prze­jeż­dżał przez sta­cję w Krzyżu, tyle razy wra­cał wspo­mnie­niami do szczę­śli­wych chwil bez­tro­skiego dzie­ciń­stwa i mło­do­ści.

Od tam­tego czasu zmie­niła się je­dy­nie ele­wa­cja głów­nego bu­dynku, który otyn­ko­wano i po­ma­lo­wano na żółty ko­lor. W świe­tle ja­rze­nio­wych la­tarni od­no­wiona fa­sada od­ci­nała się ja­sną płasz­czy­zną od za­pa­da­ją­cego mroku póź­nego wie­czora.

Jego wzrok prze­niósł się na chwilę w stronę głów­nych drzwi dworca, skąd wy­cho­dził star­szy męż­czy­zna w ciem­nych oku­la­rach i z białą la­ską w dłoni. To­wa­rzy­szyła mu młoda ko­bieta w wieku nie­wiele po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat. To ona przy­kuła uwagę mło­dego męż­czy­zny nie­zwy­kle atrak­cyj­nym wy­glą­dem. Rysy jej twa­rzy wska­zy­wały na azja­tyc­kie po­cho­dze­nie. Na­le­żała do ko­biet, które nie mu­siały o nic za­bie­gać, aby wzbu­dzić sobą za­in­te­re­so­wa­nie. Po­sia­dała ten bo­ski dar, że już samo jej po­ja­wie­nie, bu­rzyło spo­kój miej­sca.

Ko­bieta naj­wy­raź­niej wy­czuła sku­pione na so­bie spoj­rze­nie ob­ser­wa­tora z po­ciągu. Przez chwilę przy­pa­try­wali się so­bie. Na­wet, kiedy mu­siała ob­ró­cić głowę lekko za sie­bie, nie od­pu­ściła spoj­rze­nia. Jej wzrok nie był ani za­cie­ka­wiony ani spe­szony; jakby chciała udo­wod­nić, że po­trafi wy­trzy­mać to ty­powo mę­skie za­in­te­re­so­wa­nie.

To go otrzeź­wiło. Uciekł wzro­kiem na lu­dzi zgro­ma­dzo­nych na pe­ro­nie. Więk­szość wsia­dała do wa­go­nów dru­giej klasy. Do jego sy­pial­nego wa­gonu nikt nie wsia­dał. Na ze­wnątrz stał jesz­cze ste­ward w ocze­ki­wa­niu pa­sa­że­rów a trzy­many w dłoni list prze­wo­zowy mógł świad­czyć, że jed­nak ktoś do­łą­czy.

Młody męż­czy­zna po­wró­cił spoj­rze­niem na nie­wi­do­mego męż­czy­znę i to­wa­rzy­szącą mu ko­bietę. Aku­rat scho­dzili scho­dami z kładki dla pie­szych roz­pię­tej po­nad to­rami. Nie śpie­szyli się, po­ciąg stał w Krzyżu 15 mi­nut w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd po­ciągu z Ko­strzyna, któ­rego przy­by­cie wła­śnie za­po­wia­dano przez me­ga­fony.

Cof­nął się do prze­działu i za­mknął drzwi na ko­ry­tarz, od­ci­na­jąc od ha­łasu wjeż­dża­ją­cego na sta­cję po­ciągu. Z wa­lizki wy­jął ga­zetę i po­ło­żył się na łóżku.

W ko­ry­ta­rzu do­mi­no­wał głos ste­warda wpro­wa­dza­ją­cego no­wych pa­sa­że­rów i wska­zu­ją­cego im prze­działy. Po chwili po­ciąg szarp­nął i roz­po­czął mo­no­tonną me­lo­dię kół. Na­bie­rali pręd­ko­ści. Pa­ro­wóz dwu­krot­nie gwizd­nął prze­cią­gle, a póź­niej było sły­chać już tylko szum prze­la­tu­ją­cego za oknem mroku i stu­kot kół.

Drzwi od prze­działu otwo­rzyły się i sta­nął w nich ste­ward w to­wa­rzy­stwie nie­wi­do­mego męż­czy­zny z pe­ronu. Do­piero z bli­ska można było za­uwa­żyć, że nie­wi­domy był wy­so­kim, do­brze zbu­do­wa­nym męż­czy­zną. My­lące dla ob­ser­wa­tora było jego lek­kie przy­gar­bie­nie, su­ge­ru­jące, że jest niż­szy.

– Pana łóżko jest u góry – ste­ward wpro­wa­dził ociem­nia­łego męż­czy­znę do środka prze­działu.

– Dzię­kuję, da­lej już dam so­bie radę. To nie jest moja pierw­sza po­dróż na gór­nym łóżku – uśmiech­nął się.

– Wsta­wi­łem pań­ską torbę na półkę. Gdyby pan po­trze­bo­wał po­mocy…

– Dzię­kuję za tro­skę, ale nie będę po­trze­bo­wał po­mocy – w po­dzięce wy­cią­gnął rękę w stronę ste­warda.

Ste­ward po­że­gnał nie­wi­do­mego męż­czy­znę i za­mknął drzwi od prze­działu.

Młody męż­czy­zna od­po­czy­wa­jący na dol­nym łóżka, wstał z miej­sca.

– Za­mie­nimy się miej­scami. Na dole bę­dzie panu wy­god­niej – za­pro­po­no­wał.

– Och! Nie chcia­łem panu spra­wiać kło­potu. My­śla­łem, że pan już śpi. Ste­ward mó­wił mi, że będę miał to­wa­rzy­stwo. Mam na­dzieję, że nie zbu­dzi­li­śmy pana.

– Czy­ta­łem ga­zetę. Dla mnie jesz­cze za wcze­śnie na sen.

– Skoro pan taki miły, mógłby mi pan zdjąć torbę? Ste­ward po­sta­wił ją gdzieś tu­taj na półce.

Młody męż­czy­zna się­gnął po torbę.

– Sam pan po­dró­żuje?

– Sam – od­parł nie­wi­domy. – Od wielu lat je­stem sam.

– Na dworcu wi­dzia­łem to­wa­rzy­szącą panu młodą ko­bietę.

– Ta pani była tak miła i pod­pro­wa­dziła mnie do po­ciągu.

– My­śla­łem, że to ktoś panu bli­ski. Była bar­dzo ładna.

– Ładna? – uśmiech­nął się. – Już za­po­mnia­łem, co to zna­czy. Ale po­wiem panu, że uży­wała wspa­nia­łych per­fum. Za­gra­nicz­nych. Ład­nie pach­niała.

– Jed­nak pa­mięta pan, co ozna­cza, że coś jest ładne – na twa­rzy mło­dego męż­czy­zny po­ja­wił się prze­lotny uśmiech.

– Ale nie dla ob­ra­zów. Dla mnie ładne są do­zna­nia do­tyku, słu­chu i za­pa­chu. Pod tym wzglę­dem zgo­dzę się z pa­nem, ta pani była ładna. Miała przy­jemny głos. Chciało się jej słu­chać. Był taki… miękki.

– Miękki?

– Tak to po­strze­gam – wy­tłu­ma­czył. – Są lu­dzie, któ­rych głos jest twardy lub chro­po­waty, lub zimny. A jej głos był miękki i cie­pły. Ale było w nim coś z bo­le­ści – rzekł po chwili, jakby się za­sta­na­wiał. – Ona nio­sła w so­bie smu­tek. To też po­tra­fię w lu­dziach usły­szeć.

– W ta­kim ra­zie do­strzega pan wię­cej od nas – za­uwa­żył młody męż­czy­zna .

– Pana głos też jest miękki i cie­pły… i też z lek­kim smut­kiem w tle.

Na mo­ment w prze­dziale za­pa­no­wało mil­cze­nie.

– Ma pan ra­cję – młody męż­czy­zna prze­rwał ci­szę. – Jest we mnie smu­tek – przy­znał, nie wie­dząc, dla­czego zdo­był się na szcze­rość w sto­sunku do ob­cego.

– Ko­bieta?

– Kiedy męż­czyź­nie ciężko na du­szy, musi to być od razu z po­wodu ko­biety? – młody męż­czy­zna od­po­wie­dział py­ta­niem na py­ta­nie, ale bez nie­chęci w gło­sie.

– A cóż in­nego na tym świe­cie jest w sta­nie po­ru­szyć gru­bo­skórną na­turę męż­czy­zny? – te­raz nie­wi­domy od­po­wie­dział py­ta­niem na py­ta­nie. – Dzieci – po chwili do­rzu­cił to­nem już po­waż­niej­szym. – One po­tra­fią zmięk­czyć naj­tward­szy gra­nit.

– Nie mam dzieci. Je­śli jest we mnie smu­tek, to chyba przez ko­bietę. Na­wet nie wiem, dla­czego panu o tym mó­wię – wzru­szył ra­mio­nami, cią­gle za­sko­czony, że wdał się z nie­zna­jo­mym w roz­mowę o so­bie.

– Nie jest pan wy­jąt­kiem. Wielu to robi. Praw­do­po­dob­nie świa­do­mość, że nie wi­dzę roz­mów­ców, ośmiela ich do zwie­rzeń. Znika obawa przed wsty­dem lub skrę­po­wa­niem, bo prze­cież po roz­sta­niu nie będę wie­dział, z kim roz­ma­wia­łem.

– Ro­bert Stan­czy­kie­wicz. Tak się na­zy­wam – młody męż­czy­zna wziął dłoń nie­wi­do­mego i uści­snął, jak zwy­kło się czy­nić pod­czas po­wi­ta­nia i pre­zen­ta­cji.

– Adam En­kicki – przed­sta­wił się nie­wi­domy. – Jest mi nie­zmier­nie miło, że mogę po­znać tak kul­tu­ral­nego mło­dego czło­wieka. W dzi­siej­szych cza­sach nie­wielu lu­dzi przed­sta­wia się to­wa­rzy­szom po­dróży. Pan jest od­waż­nym czło­wie­kiem, który nie boi się od­po­wie­dzial­no­ści. To rów­nież sły­szę w pań­skim gło­sie, pa­nie Ro­ber­cie.

– Po­wi­nien pan zo­stać księ­dzem i spo­wia­dać lu­dzi.

– Ojej, le­piej nie…! – En­kicki zro­bił na poły roz­ba­wioną a na poły zgor­szoną minę. – Tylko nie ja.

– Da­leko pan je­dzie?

– Do sa­mego końca. A pan?

– Rów­nież.

– Jaką ga­zetę pan czy­tał?

– „Ku­rier Szcze­ciń­ski”.

– Je­dzie pan ze Szcze­cina?

Po­ki­wał głową, ale szybko się po­pra­wił, bo prze­cież En­kicki nie mógł zo­ba­czyć jego nie­wer­bal­nego po­twier­dze­nia, więc od­parł:

– Tak.

– Pi­szą coś cie­ka­wego?

– To, co zwy­kle.

– Sły­szał pan ten dow­cip: gdzie jest naj­wię­cej wody?

– W pra­sie i kieł­ba­sie1 – od­parł Stan­czy­kie­wicz.

– Moim oknem na świat jest ra­dio – En­kicki wy­jął z po­dróż­nej torby mały tran­zy­sto­rowy od­bior­nik ra­diowy. – W po­ciągu nie­stety czę­sto nie działa – wy­dął wargi, co miało ozna­czać, że nie lubi ta­kich sy­tu­acji.

– Ra­dio ma jesz­cze jedną nie­za­prze­czalną prze­wagę nad ga­zetą; w ra­diu sły­chać mu­zykę.

– I można zmie­nić sta­cję, kiedy ga­dają głu­poty. Pan lubi mu­zykę? – En­kicki się za­cie­ka­wił.

– Ow­szem.

– Ja też. Jest po­nad po­dzia­łami. Tra­fia do wszyst­kich. I rzadko jest za­an­ga­żo­wana.

– Nie lubi pan za­an­ga­żo­wa­nej mu­zyki?

– Pra­wie za­wsze jest na­dęta i na­pu­szona. Już wolę słu­chać pio­se­nek o nie­szczę­śli­wej mi­ło­ści niż o ra­do­snym wy­ko­na­niu planu czy prze­kro­cze­niu normy – ro­ze­śmiał się. – Do­syć się na­pa­trzy­łem na ra­do­sne się­ga­nie gwiazd – do­dał po chwili już bez uśmie­chu.

W prze­dziale za­le­gła ci­sza.

– Po woj­nie za re­ak­cyjne po­glądy i dzia­łal­ność w AK2 ze­słano mnie do obozu pracy na Śląsk, do ko­palni – En­kicki prze­ry­wał ci­szę, opo­wia­da­jąc o so­bie. – Tam stra­ci­łem wzrok. Mó­wili, że to ja­kiś wi­rus za­ata­ko­wał mi oczy. Wpierw je zde­for­mo­wał, a po­tem na za­wsze okrył mi świat nocą – zdjął ciemne oku­lary i od­sło­nił przed Stan­czy­kie­wi­czem ka­lec­two.

Oczy En­kic­kiego róż­niły się nieco od oczu zdro­wych lu­dzi. Cho­roba spra­wiła, że wy­glą­dały na nieco więk­sze i sko­śne. Ale nie były nie­miłe w od­bio­rze, prze­ciw­nie, do­da­wały twa­rzy szcze­gól­nego uroku i uszla­chet­niały ob­li­cze.

– Je­stem ślepy od trzy­dzie­stu lat. Mam sześć­dzie­siąt cztery lata. Uro­dzi­łem się do­kład­nie w dniu, w któ­rym wy­bu­chła I wojna świa­towa, 28 lipca 1914 roku, kiedy Au­stro-Wę­gry wy­po­wie­działy wojnę Ser­bii.

– Wy­gląda pan na dużo młod­szego. Nie dał­bym panu tylu lat, do ilu się przy­znaje.

– Wie­rzę panu na słowo, pa­nie Ro­ber­cie, bo nie mogę tego spraw­dzić – męż­czy­zna na po­wrót za­sło­nił oczy oku­la­rami. – W 1938 mia­łem wiele pla­nów na ży­cie. By­łem do­brze wy­cho­wa­nym mło­dzień­cem z le­kar­skiej ro­dziny ze Lwowa. Stu­dio­wa­łem me­dy­cynę, aby w przy­szło­ści prze­jąć po ojcu prak­tykę. W 1939 wszystko ule­gło zmia­nie. Krótko prak­ty­ko­wa­łem – usta En­kic­kiego za­ry­so­wał zbo­lały uśmiech. – Pod­czas wojny czę­sto ope­ro­wa­łem ko­le­gów, ran­nych w ak­cjach prze­ciwko hi­tle­row­com. Mój oj­ciec byłby ze mnie dumny, wi­dząc, ja­kich cu­dów do­ko­ny­wa­łem w le­sie, przy po­mocy pry­mi­tyw­nych na­rzę­dzi. Po­wie­dział mi kie­dyś, że wojna to czas, gdy roz­wija się chi­rur­gia. Nie my­lił się.

– Prze­żył wojnę?

– Nie. Zgi­nął na Wscho­dzie. Wy­wieźli go3.

Stan­czy­kie­wicz po­ki­wał głową, że ro­zu­mie, co męż­czy­zna chciał mu w ten spo­sób prze­ka­zać; Sy­be­ria, Ka­tyń4… W tym sa­mym mo­men­cie po­now­nie uzmy­sło­wił so­bie, że prze­cież En­kicki nie wi­dzi jego ge­stów ani mi­miki jego twa­rzy.

– Ma pan na my­śli Zwią­zek Ra­dziecki?

– Tak. Jak pan wi­dzi, młody czło­wieku, nie mam po­wo­dów aby ko­chać na­szego Wiel­kiego Brata5. Mó­wię to tak na wy­pa­dek, gdyby miał pan inne zda­nie. Spę­dzimy ze sobą kilka go­dzin, za­mknięci w cia­snym prze­dziale wa­gonu i do­brze by było, aby ta po­dróż mi­nęła nam obu przy­jem­nie. Oczy­wi­ście za­wsze zo­staje naj­lep­sze z roz­wią­zań, że po­ło­żymy się za­raz spać, ale ani ja, ani pan, jak są­dzę, jesz­cze do tego się nie kwa­pimy, prawda?

– Jest jesz­cze jedno roz­wią­za­nie, po­śred­nie; nie bę­dziemy do sie­bie się od­zy­wali.

– Ta­kim ob­ro­tem zda­rzeń zro­biłby mi pan wielką przy­krość. Nie dość, że nie wi­dzę, to jesz­cze mu­siał­bym za­milk­nąć – w gło­sie En­kic­kiego po­brzmie­wała nuta we­so­łej prze­kory. – Z chwilą, kiedy sta­łem się nie­wi­domy, sta­łem się strasz­nym ga­dułą. My­śli pan, pa­nie Ro­ber­cie, że ga­dul­stwem re­kom­pen­suję so­bie śle­potę?

– Być może jest na to ja­kieś wy­tłu­ma­cze­nie. Nie wiem, nie znam się.

– Chyba nikt na świe­cie się nie zna. Je­stem ni­czym nie­to­perz. Wy­sy­łam dźwięki i cze­kam na od­po­wiedź oto­cze­nia. To pew­nie mój spo­sób po­zna­wa­nia świata.

– Działa?

– Prze­cież roz­ma­wiamy – szczery uśmiech roz­lał się na twa­rzy En­kic­kiego.

– Na pewno po­trafi pan sku­pić na so­bie uwagę – zgo­dził się Stan­czy­kie­wicz.

– Świat musi mnie wi­dzieć, bo ja nie wi­dzę świata. To me­cha­nizm obronny, wy­pra­co­wany przez lata.

– Na wy­pa­dek, gdyby zbli­żała się za­po­wiedź złego, czego pan nie może do­strzec, więc musi być obok pana ktoś, kto pana ostrzeże lub ochroni?

– My­ślę, że ujął to pan wła­ści­wie.

– Dla­tego od pierw­szych chwil bu­duje pan więź z ludźmi, jak cho­ciażby ze mną? – w gło­sie Stan­czy­kie­wi­cza był jed­no­cze­śnie uśmiech i re­flek­sja.

– A wra­ca­jąc do pięk­nej nie­zna­jo­mej z Krzyża… Od­nio­słem wra­że­nie, że wsia­dła do na­szego po­ciągu – rzekł En­kicki. – Co w niej było, że zwró­cił pan na nią szcze­gólną uwagę?

– Hm… – Stan­czy­kie­wicz wzru­szył ra­mio­nami i uśmiech­nął się lekko. – Coś, co trudno ująć w słowa – od­parł po cza­sie. – I oczy.

– Oczy?

– Tak, oczy. Lekko sko­śne. Głę­bo­kie. Prze­ni­kliwe. Na pewno nie jest Po­lką.

– Nie jest? Za­rę­czam panu, że mó­wiła nie­na­ganną pol­sz­czy­zną. Bez na­le­cia­ło­ści i ob­cego ak­centu.

– W ta­kim ra­zie ktoś z jej przod­ków nie był Eu­ro­pej­czy­kiem.

– To chyba pana nie dziwi. Nie czy­tał pan Sien­kie­wi­cza? – En­kicki spy­tał żar­to­bli­wie. – Może ma ja­kiś ta­tar­skich przod­ków?

– Chyba nie, nie ten typ urody.

– To jaki?

– Przy­po­mi­nała... Ja­ponkę. Jej uroda była... Jak pan okre­ślił jej głos, że jest miękki? Taka wła­śnie była jej twarz; miękka, cie­pła...

– Pa­nie Ro­ber­cie… – na ustach nie­wi­do­mego męż­czy­zny po­ja­wił się sze­roki uśmiech. – Może jed­nak bę­dzie le­piej, jak po­ło­żymy się spać?

Stan­czy­kie­wicz zro­zu­miał żart En­kic­kiego i także się ro­ze­śmiał.

– Czy wie­dza ze stu­diów me­dycz­nych przy­daje się panu w ży­ciu w obec­nej sy­tu­acji?

– Chce pan wie­dzieć, czy je­stem czynny za­wo­dowo? Nie je­stem. Śle­pota zmu­siła mnie do zmiany wszyst­kich pla­nów i ma­rzeń. Świat pracy skur­czył się do kil­ku­na­stu miejsc, gdzie mo­głem się zgło­sić. Przez pierw­sze lata pra­co­wa­łem przy wy­ro­bie szczo­tek i pędzli. Chyba nie mu­szę panu mó­wić, jak wielki dra­mat prze­ży­wa­łem w tam­tym cza­sie. Póź­niej było już tro­chę le­piej. Znam kilka ję­zy­ków ob­cych, więc wy­ko­rzy­sty­wano mnie do tłu­ma­cze­nia ze słu­chu. Ale na­prawdę cie­kawe ży­cie za­czą­łem wieść sie­dem lat temu. Mia­łem wy­jąt­kowe szczę­ście w to­to­lotka. Trzy razy tra­fi­łem ‘piątkę’ i dwa razy ‘szóstkę’.

– A niech mnie! – Stan­czy­kie­wicz aż gwizd­nął. – Szczę­ściarz z pana.

– Tak pan uważa? – w py­ta­niu En­kic­kiego było dużo sar­ka­zmu.

– Noo… Przy­naj­mniej w to­to­lotku – od­parł Stan­czy­kie­wicz nieco zmie­szany. – Nie po­dej­rze­wano pana o oszu­stwo?

– Po­dej­rze­wano, a jakże. Mnie i wszyst­kich po dro­dze. Że niby szczę­ście nie może być ta­kie… ślepe – uśmiech­nął się. – Bomba dwa razy nie wpada do tego sa­mego leja, mó­wili mi po dru­giej wy­gra­nej. Czu­łem w ich gło­sach zde­ner­wo­wa­nie i złość, że nie dość, że wcze­śniej tra­fi­łem trzy razy ‘piątkę’, to jesz­cze tra­fi­łem ‘szóstkę’ dwa razy. By­łem ewe­ne­men­tem, z któ­rym nie wie­dziano, co po­cząć. Mó­wiono mi, że w Pol­sce Lu­do­wej nie może być miej­sca na taką nie­spra­wie­dli­wość, że więk­szość nie ma nic, a nie­liczne jed­nostki po­sia­dają tak wiele. Za­mie­rzano mi ode­brać tę drugą ‘szóstkę’ i wy­pła­cić tylko 10% sumy. Pró­bo­wano mi udo­wod­nić, że to spra­wie­dli­wie; że ze względu na ega­li­ta­ryzm spo­łeczny nie można do­pu­ścić do fi­nan­so­wego roz­war­stwie­nia po­mię­dzy jed­nost­kami. Prze­cież już raz wy­gra­łem ‘szóstkę’ i trzy razy ‘piątkę’, a te 10% z dru­giej ‘szóstki’ to i tak dużo. Po­wi­nie­nem się cie­szyć, że pań­stwo mi daje te pie­nią­dze, a nie wsz­czy­nać nie­uza­sad­nione awan­tury. Ale ja nie mia­łem ochoty od­da­wać temu pań­stwu ani gro­sika z mo­jej wy­gra­nej. Po­wie­dzia­łem im, że od­dam im wszyst­kie wy­grane w to­to­lotka pie­nią­dze, jak mi zwrócą wzrok, który przez to pań­stwo stra­ci­łem w ko­palni. Pró­bo­wano mnie za­stra­szać, ale się nie da­łem. Po­mógł mi zna­jomy ad­wo­kat, dla któ­rego pra­co­wa­łem jako tłu­macz. Był usto­sun­ko­wany, znał lu­dzi z par­tii6. Gdyby nie on, dzi­siaj był­bym nę­dza­rzem – śmiał się, kiedy koń­czył opo­wia­dać. – Oczy­wi­ście tro­chę mnie to kosz­to­wało. I tak oto dzięki szczę­ściu, jak ra­czył pan za­uwa­żyć, dzi­siaj nie mu­szę ro­bić szczo­tek ani pędzli. Do­staję rentę in­wa­lidzką i mam konto w banku. Nie wy­daję na sie­bie zbyt wiele, więc je­stem spo­kojny o przy­szłość.

– Nur­tuje mnie py­ta­nie, jak tech­nicz­nie wy­peł­niał pan ku­pony w to­to­lotka i skąd miał pan pew­ność, że ci, któ­rym pan to po­wie­rzył, bo za­kła­dam, że tak to się od­by­wało, nie oszu­kali pana, kiedy oka­zało się, że tra­fił pan główną wy­graną.

– Mam przy­ja­ciela, księ­dza za­kon­nego, to on mi po­ma­gał. Wy­peł­niał za mnie i nada­wał ku­pony. Szcze­rze się cie­szył z mo­ich wy­gra­nych. Kie­dyś prze­zna­czy­łem więk­szą sumę na ko­ściół, w któ­rym od­pra­wiał msze. Wielce za­cny z niego czło­wiek.

– Nie było w nim po­kusy?

– W ko­palni ura­to­wa­łem ży­cie jego sio­strzeń­cowi. Kiedy ślepy i bez­domny zna­la­złem się na bruku i ła­sce losu, to on mnie przy­gar­nął i dał schro­nie­nie. Je­śli to mało, aby ko­muś bez­gra­nicz­nie za­ufać, to w ta­kim ra­zie, co jest tego warte?

Wnę­trze prze­działu po raz ko­lejny wy­peł­niło mil­cze­nie. Tylko szum wia­tru za oknem i stu­kot kół do­la­ty­wały nie­ustan­nie, mo­no­ton­nie.

Stan­czy­kie­wicz przy­glą­dał się nie­wi­do­memu męż­czyź­nie, roz­wa­ża­jąc w my­ślach, jak ła­two dał się wcią­gnąć w roz­mowę. Za­zwy­czaj był ostrożny, wręcz z lek­kim dy­stan­sem do nie­zna­jo­mych. Na­le­żał do ob­ser­wu­ją­cych świat z boku a nie do jego zdo­byw­ców. Te­raz też mó­wił o so­bie nie­wiele, to ra­czej nie­wi­domy męż­czy­zna opo­wia­dał o so­bie. Wy­sy­łał dźwięki i po­zna­wał oto­cze­nie.

– O któ­rej do­je­dziemy na miej­sce? – En­kicki spy­tał, wy­cią­ga­jąc pi­żamę z torby.

– Koło ósmej, je­śli nie zła­piemy spóź­nie­nia.

– Ile­kroć je­stem na dworcu, tyle razy za­daję so­bie py­ta­nie, dla­czego opóź­nie­nie po­cią­gów po­da­wane jest w mi­nu­tach. 120 mi­nut spóź­nie­nia brzmi go­rzej niż dwie go­dziny. Tu 120, a tu tylko 2. Pa­trząc oczami ma­te­ma­tyka, to ko­lo­salna róż­nica.

– Ale mi­nuta waży mniej od go­dziny – za­uwa­żył Stan­czy­kie­wicz. – Brzmi przy­jaź­niej. To ta­kie oszu­stwo, że po­ciąg spóźni się ileś mi­nut a nie ileś go­dzin.

– Czy ci w PKP mają lu­dzi za dur­niów, bo na to wy­gląda? – w gło­sie En­kic­kiego nie było na­gany, ra­czej re­flek­sja. – My­ślą, że lu­dzie nie po­tra­fią prze­li­czyć tych 120 mi­nut na go­dziny?

– To chyba przy­pa­dłość ca­łego sys­temu.

– Tu z pa­nem się zgo­dzę. Ab­surd goni ab­surd. Mamy naj­szczyt­niej­sze ha­sła o pracy i wiel­kich bu­me­lan­tów w za­kła­dach pracy. Jedni udają, że płacą, a dru­dzy udają, że pra­cują. Albo ten ab­surd z cu­krem. Po­noć mamy naj­więk­sze plan­ta­cje bu­ra­ków cu­kro­wych na świe­cie, a cu­kier jest na kartki. Jak tak da­lej pój­dzie, to nie­długo na kartki bę­dzie nie tylko cu­kier, ale i mięso, ma­sło i wódka pew­nie też.

– Co jak co, ale wódka u nas za­wsze bę­dzie do­stępna w każ­dej ilo­ści. Jak w tej pio­sence, co ją śpiewa Wie­sław Go­łas.

– Tu ma pan ra­cję, nie­stety – wes­tchnął. – Po­łożę się, bo chyba jed­nak sen za­czyna mnie mo­rzyć. Ten stu­kot kół, ten wiatr za oknem… za­wsze mnie usy­piały.

– Ja jesz­cze tro­chę po­czy­tam – chciał spy­tać En­kic­kiego, czy nie bę­dzie mu prze­szka­dzało za­pa­lone świa­tełko przy łóżku, ale szybko ugryzł się w ję­zyk.

– Ży­czę do­brej nocy, pa­nie Ro­ber­cie, gdy­bym za­snął na­gle.

– Do­brej nocy.

– A wie pan, że we śnie wi­dzę? Lu­dzi, świa­tło, ko­lory.

– Ja rzadko mie­wam sny, a jak już ja­kiś mi się przy­trafi, to albo przed kimś ucie­kam, albo zdaję ma­turę i wła­śnie so­bie uświa­da­miam, że ni­czego nie wiem i na pewno jej nie zdam.

– Freud za­pewne miałby od­po­wiedź na pań­skie sny, co pana gnębi.

– Do­brze, że Freud już nie żyje. Chyba nie je­stem cie­kaw, co miałby do po­wie­dze­nia o mnie.II.

28 grud­nia 1978 roku. Środa.

Kiedy się zbu­dził za oknem było już ja­sno. En­kicki pił go­rącą her­batę ze szklanki z bru­nat­nym na­dru­kiem Wars7. Z usta­wio­nego na przy­kry­wie umy­walki tran­zy­sto­ro­wego ra­dio­od­bior­nika do­la­ty­wała ci­chutko mu­zyka.

– Sły­szę, że już pan nie śpi – nie­wi­domy męż­czy­zna skie­ro­wał twarz w stronę Stan­czy­kie­wi­cza.

– Wi­dzę, że udało się panu zła­pać ja­kąś sta­cję – Stan­czy­kie­wicz zszedł z gór­nego łóżka na pod­łogę.

– Mam na­dzieje, że moje ra­dio pana nie obu­dziło.

– Skądże.

– Po­pro­si­łem ste­warda o her­batę także dla pana. Gdzieś ją tu­taj po­sta­wił. Nie wiem, czy woli pan kawę, czy her­batę, bo ja kawy pa­rzo­nej w po­ciągu ni­komu bym nie po­le­cał, dla­tego wy­bra­łem her­batę.

– Jest pan bar­dzo miły – Stan­czy­kie­wicz de­li­kat­nym do­tknię­ciem ra­mie­nia po­dzię­ko­wał nie­wi­do­memu męż­czyź­nie. En­kicki nie mógł zo­ba­czyć jego uśmie­chu, dla­tego po­zwo­lił so­bie na ten po­ufały gest. – Ja kawy w ogóle nie piję. Jest kwa­śna. Nie wiem, co inni w niej znaj­dują. Ale świeżo zmie­lona ma cu­downy za­pach. Gdyby kawa sma­ko­wała, jak pach­nie, na pewno wo­lał­bym kawę od her­baty.

– Z po­ma­rań­czami jest po­dob­nie. Skórka pach­nie ład­niej niż miąższ.

– Moja mama do­daje scu­krzoną skórkę po­ma­rań­czową do wy­pie­ków, zwłasz­cza do ser­nika. Na­wet w tej chwili, gdy to wspo­mi­nam, czuję, że ślinka mi leci.

– Przed wojną moja bab­cia ro­biła mak z ba­ka­liami, do­da­jąc skórki po­ma­rań­czo­wej. To była nie­odzowna po­trawa w Wi­gi­lię. Za­miast ku­tii, bo w na­szym domu nikt ku­tii nie lu­bił.

– Py­tał się pan ste­warda, czy mamy opóź­nie­nie?

– A sły­szał pan ostat­nio o po­ciągu, który przy­je­chałby o cza­sie? Zgod­nie z wy­kład­nią PKP ste­ward po­in­for­mo­wał mnie, że mamy 80 mi­nut spóź­nie­nia.

– Gdy­bym wie­dział, że aż tyle, to bym się nie bu­dził – Stan­czy­kie­wicz ro­ze­śmiał się.

– Który pan jest rocz­nik, pa­nie Ro­ber­cie?

– Czter­dzie­sty ósmy.

– Jest pan bar­dzo młody, do­piero wcho­dzi w ży­cie. Kiedy mia­łem tyle lat co pan te­raz, wal­czy­łem w Po­wsta­niu War­szaw­skim. Do­słu­ży­łem się stop­nia ma­jora.

– Mó­wił pan coś o par­ty­zantce w le­sie…

– Ty­dzień przed po­wsta­niem przy­je­cha­łem do War­szawy. Mia­łem wra­cać 2 sierp­nia… i już zo­sta­łem.

Po­ciąg zmniej­szył opóź­nie­nie do 60 mi­nut. Ospale wta­czał się na koń­cową sta­cję, jakby wie­dział, że już wię­cej wy­si­lać się nie musi, bo da­lej je­chać już nie bę­dzie. Kłęby bia­łej pary wy­rzu­co­nej spod pa­ro­wozu za­lały pe­ron i rów­nie szybko się roz­pro­szyły.

Stan­czy­kie­wicz po­mógł En­kic­kiemu wy­siąść z wa­gonu. Na krótką chwilę męż­czy­zna przy­sta­nął w ko­ry­ta­rzu i wcią­gnął su­ge­styw­nie po­wie­trze w noz­drza.

– Da mi pan wiarę, albo nie, pa­nie Ro­ber­cie, ale coś mi się zdaje, że na­sza zna­joma z Krzyża je­chała z nami w sy­pial­nym. Po­czu­łem za­pach jej per­fum.

– My­śli pan, że tylko ona używa ta­kich per­fum?

– Nie, ale to za­gra­niczne per­fumy i są­dząc po ich za­pa­chu, na pewno dro­gie, więc nie każ­dego na nie stać. Wąt­pię też, aby w jed­nym miej­scu o jed­nym cza­sie spo­tkały się dwie ko­biety uży­wa­jące ta­kich sa­mych per­fum. Stąd moje prze­ko­na­nie, że ta pani je­chała z nami.

– Może na­wet była na­szą są­siadką przez ścianę – rzekł Stan­czy­kie­wicz roz­ba­wio­nym to­nem. – Pew­nie nas pod­słu­chi­wała i już wie, że bar­dzo nam przy­pa­dła do gu­stu.

– Panu przy­pa­dła, Ro­ber­cie.

– Pro­szę pa­mię­tać, że ja ją je­dy­nie po­dzi­wia­łem z da­leka, kiedy pan ją… do­ty­kał.

En­kicki ro­ze­śmiał się szcze­rze.

– Jaka szkoda, że za kilka mi­nut na­sze drogi się ro­zejdą. Po­lu­bi­łem pana, Ro­ber­cie.

– Pan rów­nież był mi­łym to­wa­rzy­szem po­dróży – Stan­czy­kie­wicz zre­wan­żo­wał się uprzej­mo­ścią. – Wpraw­dzie nie je­stem atrak­cyjną bru­netką, jaka to­wa­rzy­szyła panu ostat­nio, nie­mniej po­sta­ram się po­móc panu do­trzeć do… No, wła­śnie, do­kąd pan da­lej zmie­rza?

– Na dwo­rzec PKS-u8.

– Więc to nie ko­niec pana po­dróży?

– Jesz­cze nie. A pan, pan już do­tarł do celu?

– Po­śred­nio. Jesz­cze mnie czeka krótka po­dróż, ale to do­piero ju­tro. Dzi­siaj mam spo­tka­nie.

– Z brzmie­nia pań­skiego głosu wnio­skuję, że wo­lałby pan, aby było już ju­tro… Nie chce pan tego spo­tka­nia, prawda?

– Pan rze­czy­wi­ście po­trafi uchem ‘zo­ba­czyć’ wię­cej, niż my wi­dzimy oczami.

Wol­nym kro­kiem do­szli na dwo­rzec PKS-u. Tam ich drogi się ro­ze­szły.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij