Ślady na śniegu - ebook
Na zamku w Gieższ wypoczywają tylko partyjne elity. Robert Stanczykiewicz, funkcjonariusz milicji, trafia tam w wyniku splotu okoliczności, bez nadziei na odbudowę psychiki po dramatycznym wypadku i rozwodzie. Tymczasem nadciąga zima stulecia i goście zamku zostają odcięci od świata. Napiętą atmosferę przerywają opowieści Enkickiego o alternatywnej historii początku ludzi na Ziemi, których rzekomo mieli stworzyć przybysze z planety Nibiru, starożytni kosmici. W zamku dochodzi do dziwnych zdarzeń, następnie do tajemniczego morderstwa. Ofiary nikt nie zna, a podejrzenia padają na Mariko, z którą akurat zaprzyjaźnił się Robert. Wychodzące na światło dzienne fakty są coraz dziwniejsze, a Stanczykiewicz nie wie, że aby uratować Mariko, trzeba dokonać wyboru, przed którym nie stał jeszcze żaden człowiek… „Ślady na śniegu” to pierwsza cześć z trylogii. Dalsze losy bohaterów poznasz w książkach „Szamani życia” i „Ostatni z bogów”.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397535831 |
| Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W „Śladach na śniegu” zdarzenia realne mieszają się z fikcją. To powieść dla ludzi otwartych na spojrzenie na rzeczywistość przez pryzmat wyobraźni. Adresuję ją do czytelników oczekujących od fabuły czegoś ponad to, co widać przez otwarte okno lub co można zobaczyć w telewizorze. Czytelnik, który nie lubi wysilać wyobraźni i oczekuje książek podobnych do tych, które już kiedyś przeczytał w „Śladach na śniegu” raczej nie znajdzie zadowolenia. Podobnie czytelnik, który na otaczającą go rzeczywistość spogląda z zadowoleniem, dla którego historia, religia i porządek współczesnego świata jest w pełni akceptowalny, lepiej niech dalej nie czyta. Ale pomimo przestrogi zapraszam każdego do sięgnięcia po moją powieść, bo może się zdarzyć, że tym razem spełni oczekiwania z innego powodu.
Kilkaset lat temu „nauka” tłumaczyła ludziom, że Ziemia jest płaska i spoczywa na grzbietach wielkich zwierząt. Dzisiaj nauka także serwuje gotowe i ugrzecznione odpowiedzi, które w bliższej lub dalszej perspektywie czasu w jakiejś części ulegną weryfikacji. Powoli poznajemy prawdę o nas samych, ale w tej drodze poznania jesteśmy zaledwie na początku, stąd nierzadkie potknięcia i błędne interpretacje zdarzeń, wydawać by się mogło niezłomnych i oczywistych. Stąd moja propozycja dla czytelników, aby już teraz wyszli poza ramy narzucone przez oficjalne wykładnie faktów i oddali umysły we władanie myślom krnąbrnym i nieuczesanym.
„Ślady na śniegu” to powieść zrodzona w fantazji, ale w tym miejscu pragnę zaznaczyć, iż wyobraźnia moja została mocno pobudzona przez dwóch badaczy: Zacharia Sitchin’a, autora „Kronik Ziemi” oraz Geoffrey’a Brooks’a, autora „Cudownej broni Hitlera”. Obaj panowie w swoich książkach odwołują się do źródeł, które uznają za wiarygodne, które rzucają nieznane, wręcz szokujące światło na historię ludzkości. Niniejsza powieść jest ukłonem i podziękowaniem dla obu autorów za ich wysiłek i upór w szukaniu prawdy, szczególnie dla Zacharia Sitchin’a za przywrócenie zapomnianej, a może rozmyślnie tajonej historii o pochodzeniu ludzi.
W książce stosuję przypisy dotyczące osób, zdarzeń i rzeczy realnych w celu wzbogacenia treść powieści i oddzielenia prawdy od fikcji, a także z myślą o tych czytelnikach, dla których pewne pojęcia z przeszłości mogą być już niezrozumiałe, aby stały się bardziej czytelne.
Szanowny czytelniku, jeśli lubisz fabułę, w której miłość, sensacja i tajemnice nie z tej ziemi splatają się w całość, to „Ślady na śniegu” jest książką dla Ciebie.
Wojciech BurgerI.
27 grudnia 1978 roku. Wtorek.
Miłość wędruje po ścieżce, na której ślady odciska sam Bóg”, to były słowa siostry Weroniki, pielęgniarki w szpitalu, w którym leżał niespełna cztery miesiące temu. Właściwie, to dzięki niej odnalazł równowagę ducha, bo przecież śmierć była tak blisko. Później szukał siostry Weroniki, ale w szpitalu wytłumaczono mu, że była u nich w zastępstwie; szczęśliwie w czasie, kiedy i on tam się znalazł. Jeden z lekarzy zażartował nawet, że przyszła do nich wyłącznie dla niego, aby uratować mu duszę.
Po siostrze Weronice pozostało mu nieduże zdjęcie z dnia, w którym opuszczał szpital i wspomnienie jej tajemniczych słów, których nijak nie potrafił pojąć: Kiedy spotkasz Terenię, moją wnuczkę, opowiedz jej, jak żyłeś. Chociaż i bez tego będzie znała twoją historię ze szczegółami.
Młody mężczyzna schował do kieszeni fotografię, na której był on i siostra Weronika; piękna kobieta przypominająca anioła, o dobroci serca tak wielkiej, że echo tej subtelnej szlachetności wciąż odczuwał na duszy.
Pociąg minął stację w Drawinach. Kilkaset metrów za stacją tory zakreśliły duży łuk, na którego końcu czekała stacja w Krzyżu.
Z perspektywy ostatniego wagonu pociągu można było zobaczyć parowóz i resztę składu. Ostatnim wagonem w składzie był wagon sypialny.
Otworzył drzwi przedziału i wyszedł na korytarz. Pociąg wytracał prędkość, leniwie wtaczając się na drugi peron stacji.
Znał tę stację jak żadną inną, dziesiątki razy przesiadał się na niej do pociągu do Inowrocławia, którym jechał na wakacje do wujka na wieś. Była swoistą granicą pomiędzy światem, z którego przybywał, a światem, do którego zmierzał. Ilekroć przejeżdżał przez stację w Krzyżu, tyle razy wracał wspomnieniami do szczęśliwych chwil beztroskiego dzieciństwa i młodości.
Od tamtego czasu zmieniła się jedynie elewacja głównego budynku, który otynkowano i pomalowano na żółty kolor. W świetle jarzeniowych latarni odnowiona fasada odcinała się jasną płaszczyzną od zapadającego mroku późnego wieczora.
Jego wzrok przeniósł się na chwilę w stronę głównych drzwi dworca, skąd wychodził starszy mężczyzna w ciemnych okularach i z białą laską w dłoni. Towarzyszyła mu młoda kobieta w wieku niewiele ponad dwadzieścia pięć lat. To ona przykuła uwagę młodego mężczyzny niezwykle atrakcyjnym wyglądem. Rysy jej twarzy wskazywały na azjatyckie pochodzenie. Należała do kobiet, które nie musiały o nic zabiegać, aby wzbudzić sobą zainteresowanie. Posiadała ten boski dar, że już samo jej pojawienie, burzyło spokój miejsca.
Kobieta najwyraźniej wyczuła skupione na sobie spojrzenie obserwatora z pociągu. Przez chwilę przypatrywali się sobie. Nawet, kiedy musiała obrócić głowę lekko za siebie, nie odpuściła spojrzenia. Jej wzrok nie był ani zaciekawiony ani speszony; jakby chciała udowodnić, że potrafi wytrzymać to typowo męskie zainteresowanie.
To go otrzeźwiło. Uciekł wzrokiem na ludzi zgromadzonych na peronie. Większość wsiadała do wagonów drugiej klasy. Do jego sypialnego wagonu nikt nie wsiadał. Na zewnątrz stał jeszcze steward w oczekiwaniu pasażerów a trzymany w dłoni list przewozowy mógł świadczyć, że jednak ktoś dołączy.
Młody mężczyzna powrócił spojrzeniem na niewidomego mężczyznę i towarzyszącą mu kobietę. Akurat schodzili schodami z kładki dla pieszych rozpiętej ponad torami. Nie śpieszyli się, pociąg stał w Krzyżu 15 minut w oczekiwaniu na przyjazd pociągu z Kostrzyna, którego przybycie właśnie zapowiadano przez megafony.
Cofnął się do przedziału i zamknął drzwi na korytarz, odcinając od hałasu wjeżdżającego na stację pociągu. Z walizki wyjął gazetę i położył się na łóżku.
W korytarzu dominował głos stewarda wprowadzającego nowych pasażerów i wskazującego im przedziały. Po chwili pociąg szarpnął i rozpoczął monotonną melodię kół. Nabierali prędkości. Parowóz dwukrotnie gwizdnął przeciągle, a później było słychać już tylko szum przelatującego za oknem mroku i stukot kół.
Drzwi od przedziału otworzyły się i stanął w nich steward w towarzystwie niewidomego mężczyzny z peronu. Dopiero z bliska można było zauważyć, że niewidomy był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Mylące dla obserwatora było jego lekkie przygarbienie, sugerujące, że jest niższy.
– Pana łóżko jest u góry – steward wprowadził ociemniałego mężczyznę do środka przedziału.
– Dziękuję, dalej już dam sobie radę. To nie jest moja pierwsza podróż na górnym łóżku – uśmiechnął się.
– Wstawiłem pańską torbę na półkę. Gdyby pan potrzebował pomocy…
– Dziękuję za troskę, ale nie będę potrzebował pomocy – w podzięce wyciągnął rękę w stronę stewarda.
Steward pożegnał niewidomego mężczyznę i zamknął drzwi od przedziału.
Młody mężczyzna odpoczywający na dolnym łóżka, wstał z miejsca.
– Zamienimy się miejscami. Na dole będzie panu wygodniej – zaproponował.
– Och! Nie chciałem panu sprawiać kłopotu. Myślałem, że pan już śpi. Steward mówił mi, że będę miał towarzystwo. Mam nadzieję, że nie zbudziliśmy pana.
– Czytałem gazetę. Dla mnie jeszcze za wcześnie na sen.
– Skoro pan taki miły, mógłby mi pan zdjąć torbę? Steward postawił ją gdzieś tutaj na półce.
Młody mężczyzna sięgnął po torbę.
– Sam pan podróżuje?
– Sam – odparł niewidomy. – Od wielu lat jestem sam.
– Na dworcu widziałem towarzyszącą panu młodą kobietę.
– Ta pani była tak miła i podprowadziła mnie do pociągu.
– Myślałem, że to ktoś panu bliski. Była bardzo ładna.
– Ładna? – uśmiechnął się. – Już zapomniałem, co to znaczy. Ale powiem panu, że używała wspaniałych perfum. Zagranicznych. Ładnie pachniała.
– Jednak pamięta pan, co oznacza, że coś jest ładne – na twarzy młodego mężczyzny pojawił się przelotny uśmiech.
– Ale nie dla obrazów. Dla mnie ładne są doznania dotyku, słuchu i zapachu. Pod tym względem zgodzę się z panem, ta pani była ładna. Miała przyjemny głos. Chciało się jej słuchać. Był taki… miękki.
– Miękki?
– Tak to postrzegam – wytłumaczył. – Są ludzie, których głos jest twardy lub chropowaty, lub zimny. A jej głos był miękki i ciepły. Ale było w nim coś z boleści – rzekł po chwili, jakby się zastanawiał. – Ona niosła w sobie smutek. To też potrafię w ludziach usłyszeć.
– W takim razie dostrzega pan więcej od nas – zauważył młody mężczyzna .
– Pana głos też jest miękki i ciepły… i też z lekkim smutkiem w tle.
Na moment w przedziale zapanowało milczenie.
– Ma pan rację – młody mężczyzna przerwał ciszę. – Jest we mnie smutek – przyznał, nie wiedząc, dlaczego zdobył się na szczerość w stosunku do obcego.
– Kobieta?
– Kiedy mężczyźnie ciężko na duszy, musi to być od razu z powodu kobiety? – młody mężczyzna odpowiedział pytaniem na pytanie, ale bez niechęci w głosie.
– A cóż innego na tym świecie jest w stanie poruszyć gruboskórną naturę mężczyzny? – teraz niewidomy odpowiedział pytaniem na pytanie. – Dzieci – po chwili dorzucił tonem już poważniejszym. – One potrafią zmiękczyć najtwardszy granit.
– Nie mam dzieci. Jeśli jest we mnie smutek, to chyba przez kobietę. Nawet nie wiem, dlaczego panu o tym mówię – wzruszył ramionami, ciągle zaskoczony, że wdał się z nieznajomym w rozmowę o sobie.
– Nie jest pan wyjątkiem. Wielu to robi. Prawdopodobnie świadomość, że nie widzę rozmówców, ośmiela ich do zwierzeń. Znika obawa przed wstydem lub skrępowaniem, bo przecież po rozstaniu nie będę wiedział, z kim rozmawiałem.
– Robert Stanczykiewicz. Tak się nazywam – młody mężczyzna wziął dłoń niewidomego i uścisnął, jak zwykło się czynić podczas powitania i prezentacji.
– Adam Enkicki – przedstawił się niewidomy. – Jest mi niezmiernie miło, że mogę poznać tak kulturalnego młodego człowieka. W dzisiejszych czasach niewielu ludzi przedstawia się towarzyszom podróży. Pan jest odważnym człowiekiem, który nie boi się odpowiedzialności. To również słyszę w pańskim głosie, panie Robercie.
– Powinien pan zostać księdzem i spowiadać ludzi.
– Ojej, lepiej nie…! – Enkicki zrobił na poły rozbawioną a na poły zgorszoną minę. – Tylko nie ja.
– Daleko pan jedzie?
– Do samego końca. A pan?
– Również.
– Jaką gazetę pan czytał?
– „Kurier Szczeciński”.
– Jedzie pan ze Szczecina?
Pokiwał głową, ale szybko się poprawił, bo przecież Enkicki nie mógł zobaczyć jego niewerbalnego potwierdzenia, więc odparł:
– Tak.
– Piszą coś ciekawego?
– To, co zwykle.
– Słyszał pan ten dowcip: gdzie jest najwięcej wody?
– W prasie i kiełbasie1 – odparł Stanczykiewicz.
– Moim oknem na świat jest radio – Enkicki wyjął z podróżnej torby mały tranzystorowy odbiornik radiowy. – W pociągu niestety często nie działa – wydął wargi, co miało oznaczać, że nie lubi takich sytuacji.
– Radio ma jeszcze jedną niezaprzeczalną przewagę nad gazetą; w radiu słychać muzykę.
– I można zmienić stację, kiedy gadają głupoty. Pan lubi muzykę? – Enkicki się zaciekawił.
– Owszem.
– Ja też. Jest ponad podziałami. Trafia do wszystkich. I rzadko jest zaangażowana.
– Nie lubi pan zaangażowanej muzyki?
– Prawie zawsze jest nadęta i napuszona. Już wolę słuchać piosenek o nieszczęśliwej miłości niż o radosnym wykonaniu planu czy przekroczeniu normy – roześmiał się. – Dosyć się napatrzyłem na radosne sięganie gwiazd – dodał po chwili już bez uśmiechu.
W przedziale zaległa cisza.
– Po wojnie za reakcyjne poglądy i działalność w AK2 zesłano mnie do obozu pracy na Śląsk, do kopalni – Enkicki przerywał ciszę, opowiadając o sobie. – Tam straciłem wzrok. Mówili, że to jakiś wirus zaatakował mi oczy. Wpierw je zdeformował, a potem na zawsze okrył mi świat nocą – zdjął ciemne okulary i odsłonił przed Stanczykiewiczem kalectwo.
Oczy Enkickiego różniły się nieco od oczu zdrowych ludzi. Choroba sprawiła, że wyglądały na nieco większe i skośne. Ale nie były niemiłe w odbiorze, przeciwnie, dodawały twarzy szczególnego uroku i uszlachetniały oblicze.
– Jestem ślepy od trzydziestu lat. Mam sześćdziesiąt cztery lata. Urodziłem się dokładnie w dniu, w którym wybuchła I wojna światowa, 28 lipca 1914 roku, kiedy Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii.
– Wygląda pan na dużo młodszego. Nie dałbym panu tylu lat, do ilu się przyznaje.
– Wierzę panu na słowo, panie Robercie, bo nie mogę tego sprawdzić – mężczyzna na powrót zasłonił oczy okularami. – W 1938 miałem wiele planów na życie. Byłem dobrze wychowanym młodzieńcem z lekarskiej rodziny ze Lwowa. Studiowałem medycynę, aby w przyszłości przejąć po ojcu praktykę. W 1939 wszystko uległo zmianie. Krótko praktykowałem – usta Enkickiego zarysował zbolały uśmiech. – Podczas wojny często operowałem kolegów, rannych w akcjach przeciwko hitlerowcom. Mój ojciec byłby ze mnie dumny, widząc, jakich cudów dokonywałem w lesie, przy pomocy prymitywnych narzędzi. Powiedział mi kiedyś, że wojna to czas, gdy rozwija się chirurgia. Nie mylił się.
– Przeżył wojnę?
– Nie. Zginął na Wschodzie. Wywieźli go3.
Stanczykiewicz pokiwał głową, że rozumie, co mężczyzna chciał mu w ten sposób przekazać; Syberia, Katyń4… W tym samym momencie ponownie uzmysłowił sobie, że przecież Enkicki nie widzi jego gestów ani mimiki jego twarzy.
– Ma pan na myśli Związek Radziecki?
– Tak. Jak pan widzi, młody człowieku, nie mam powodów aby kochać naszego Wielkiego Brata5. Mówię to tak na wypadek, gdyby miał pan inne zdanie. Spędzimy ze sobą kilka godzin, zamknięci w ciasnym przedziale wagonu i dobrze by było, aby ta podróż minęła nam obu przyjemnie. Oczywiście zawsze zostaje najlepsze z rozwiązań, że położymy się zaraz spać, ale ani ja, ani pan, jak sądzę, jeszcze do tego się nie kwapimy, prawda?
– Jest jeszcze jedno rozwiązanie, pośrednie; nie będziemy do siebie się odzywali.
– Takim obrotem zdarzeń zrobiłby mi pan wielką przykrość. Nie dość, że nie widzę, to jeszcze musiałbym zamilknąć – w głosie Enkickiego pobrzmiewała nuta wesołej przekory. – Z chwilą, kiedy stałem się niewidomy, stałem się strasznym gadułą. Myśli pan, panie Robercie, że gadulstwem rekompensuję sobie ślepotę?
– Być może jest na to jakieś wytłumaczenie. Nie wiem, nie znam się.
– Chyba nikt na świecie się nie zna. Jestem niczym nietoperz. Wysyłam dźwięki i czekam na odpowiedź otoczenia. To pewnie mój sposób poznawania świata.
– Działa?
– Przecież rozmawiamy – szczery uśmiech rozlał się na twarzy Enkickiego.
– Na pewno potrafi pan skupić na sobie uwagę – zgodził się Stanczykiewicz.
– Świat musi mnie widzieć, bo ja nie widzę świata. To mechanizm obronny, wypracowany przez lata.
– Na wypadek, gdyby zbliżała się zapowiedź złego, czego pan nie może dostrzec, więc musi być obok pana ktoś, kto pana ostrzeże lub ochroni?
– Myślę, że ujął to pan właściwie.
– Dlatego od pierwszych chwil buduje pan więź z ludźmi, jak chociażby ze mną? – w głosie Stanczykiewicza był jednocześnie uśmiech i refleksja.
– A wracając do pięknej nieznajomej z Krzyża… Odniosłem wrażenie, że wsiadła do naszego pociągu – rzekł Enkicki. – Co w niej było, że zwrócił pan na nią szczególną uwagę?
– Hm… – Stanczykiewicz wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko. – Coś, co trudno ująć w słowa – odparł po czasie. – I oczy.
– Oczy?
– Tak, oczy. Lekko skośne. Głębokie. Przenikliwe. Na pewno nie jest Polką.
– Nie jest? Zaręczam panu, że mówiła nienaganną polszczyzną. Bez naleciałości i obcego akcentu.
– W takim razie ktoś z jej przodków nie był Europejczykiem.
– To chyba pana nie dziwi. Nie czytał pan Sienkiewicza? – Enkicki spytał żartobliwie. – Może ma jakiś tatarskich przodków?
– Chyba nie, nie ten typ urody.
– To jaki?
– Przypominała... Japonkę. Jej uroda była... Jak pan określił jej głos, że jest miękki? Taka właśnie była jej twarz; miękka, ciepła...
– Panie Robercie… – na ustach niewidomego mężczyzny pojawił się szeroki uśmiech. – Może jednak będzie lepiej, jak położymy się spać?
Stanczykiewicz zrozumiał żart Enkickiego i także się roześmiał.
– Czy wiedza ze studiów medycznych przydaje się panu w życiu w obecnej sytuacji?
– Chce pan wiedzieć, czy jestem czynny zawodowo? Nie jestem. Ślepota zmusiła mnie do zmiany wszystkich planów i marzeń. Świat pracy skurczył się do kilkunastu miejsc, gdzie mogłem się zgłosić. Przez pierwsze lata pracowałem przy wyrobie szczotek i pędzli. Chyba nie muszę panu mówić, jak wielki dramat przeżywałem w tamtym czasie. Później było już trochę lepiej. Znam kilka języków obcych, więc wykorzystywano mnie do tłumaczenia ze słuchu. Ale naprawdę ciekawe życie zacząłem wieść siedem lat temu. Miałem wyjątkowe szczęście w totolotka. Trzy razy trafiłem ‘piątkę’ i dwa razy ‘szóstkę’.
– A niech mnie! – Stanczykiewicz aż gwizdnął. – Szczęściarz z pana.
– Tak pan uważa? – w pytaniu Enkickiego było dużo sarkazmu.
– Noo… Przynajmniej w totolotku – odparł Stanczykiewicz nieco zmieszany. – Nie podejrzewano pana o oszustwo?
– Podejrzewano, a jakże. Mnie i wszystkich po drodze. Że niby szczęście nie może być takie… ślepe – uśmiechnął się. – Bomba dwa razy nie wpada do tego samego leja, mówili mi po drugiej wygranej. Czułem w ich głosach zdenerwowanie i złość, że nie dość, że wcześniej trafiłem trzy razy ‘piątkę’, to jeszcze trafiłem ‘szóstkę’ dwa razy. Byłem ewenementem, z którym nie wiedziano, co począć. Mówiono mi, że w Polsce Ludowej nie może być miejsca na taką niesprawiedliwość, że większość nie ma nic, a nieliczne jednostki posiadają tak wiele. Zamierzano mi odebrać tę drugą ‘szóstkę’ i wypłacić tylko 10% sumy. Próbowano mi udowodnić, że to sprawiedliwie; że ze względu na egalitaryzm społeczny nie można dopuścić do finansowego rozwarstwienia pomiędzy jednostkami. Przecież już raz wygrałem ‘szóstkę’ i trzy razy ‘piątkę’, a te 10% z drugiej ‘szóstki’ to i tak dużo. Powinienem się cieszyć, że państwo mi daje te pieniądze, a nie wszczynać nieuzasadnione awantury. Ale ja nie miałem ochoty oddawać temu państwu ani grosika z mojej wygranej. Powiedziałem im, że oddam im wszystkie wygrane w totolotka pieniądze, jak mi zwrócą wzrok, który przez to państwo straciłem w kopalni. Próbowano mnie zastraszać, ale się nie dałem. Pomógł mi znajomy adwokat, dla którego pracowałem jako tłumacz. Był ustosunkowany, znał ludzi z partii6. Gdyby nie on, dzisiaj byłbym nędzarzem – śmiał się, kiedy kończył opowiadać. – Oczywiście trochę mnie to kosztowało. I tak oto dzięki szczęściu, jak raczył pan zauważyć, dzisiaj nie muszę robić szczotek ani pędzli. Dostaję rentę inwalidzką i mam konto w banku. Nie wydaję na siebie zbyt wiele, więc jestem spokojny o przyszłość.
– Nurtuje mnie pytanie, jak technicznie wypełniał pan kupony w totolotka i skąd miał pan pewność, że ci, którym pan to powierzył, bo zakładam, że tak to się odbywało, nie oszukali pana, kiedy okazało się, że trafił pan główną wygraną.
– Mam przyjaciela, księdza zakonnego, to on mi pomagał. Wypełniał za mnie i nadawał kupony. Szczerze się cieszył z moich wygranych. Kiedyś przeznaczyłem większą sumę na kościół, w którym odprawiał msze. Wielce zacny z niego człowiek.
– Nie było w nim pokusy?
– W kopalni uratowałem życie jego siostrzeńcowi. Kiedy ślepy i bezdomny znalazłem się na bruku i łasce losu, to on mnie przygarnął i dał schronienie. Jeśli to mało, aby komuś bezgranicznie zaufać, to w takim razie, co jest tego warte?
Wnętrze przedziału po raz kolejny wypełniło milczenie. Tylko szum wiatru za oknem i stukot kół dolatywały nieustannie, monotonnie.
Stanczykiewicz przyglądał się niewidomemu mężczyźnie, rozważając w myślach, jak łatwo dał się wciągnąć w rozmowę. Zazwyczaj był ostrożny, wręcz z lekkim dystansem do nieznajomych. Należał do obserwujących świat z boku a nie do jego zdobywców. Teraz też mówił o sobie niewiele, to raczej niewidomy mężczyzna opowiadał o sobie. Wysyłał dźwięki i poznawał otoczenie.
– O której dojedziemy na miejsce? – Enkicki spytał, wyciągając piżamę z torby.
– Koło ósmej, jeśli nie złapiemy spóźnienia.
– Ilekroć jestem na dworcu, tyle razy zadaję sobie pytanie, dlaczego opóźnienie pociągów podawane jest w minutach. 120 minut spóźnienia brzmi gorzej niż dwie godziny. Tu 120, a tu tylko 2. Patrząc oczami matematyka, to kolosalna różnica.
– Ale minuta waży mniej od godziny – zauważył Stanczykiewicz. – Brzmi przyjaźniej. To takie oszustwo, że pociąg spóźni się ileś minut a nie ileś godzin.
– Czy ci w PKP mają ludzi za durniów, bo na to wygląda? – w głosie Enkickiego nie było nagany, raczej refleksja. – Myślą, że ludzie nie potrafią przeliczyć tych 120 minut na godziny?
– To chyba przypadłość całego systemu.
– Tu z panem się zgodzę. Absurd goni absurd. Mamy najszczytniejsze hasła o pracy i wielkich bumelantów w zakładach pracy. Jedni udają, że płacą, a drudzy udają, że pracują. Albo ten absurd z cukrem. Ponoć mamy największe plantacje buraków cukrowych na świecie, a cukier jest na kartki. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo na kartki będzie nie tylko cukier, ale i mięso, masło i wódka pewnie też.
– Co jak co, ale wódka u nas zawsze będzie dostępna w każdej ilości. Jak w tej piosence, co ją śpiewa Wiesław Gołas.
– Tu ma pan rację, niestety – westchnął. – Położę się, bo chyba jednak sen zaczyna mnie morzyć. Ten stukot kół, ten wiatr za oknem… zawsze mnie usypiały.
– Ja jeszcze trochę poczytam – chciał spytać Enkickiego, czy nie będzie mu przeszkadzało zapalone światełko przy łóżku, ale szybko ugryzł się w język.
– Życzę dobrej nocy, panie Robercie, gdybym zasnął nagle.
– Dobrej nocy.
– A wie pan, że we śnie widzę? Ludzi, światło, kolory.
– Ja rzadko miewam sny, a jak już jakiś mi się przytrafi, to albo przed kimś uciekam, albo zdaję maturę i właśnie sobie uświadamiam, że niczego nie wiem i na pewno jej nie zdam.
– Freud zapewne miałby odpowiedź na pańskie sny, co pana gnębi.
– Dobrze, że Freud już nie żyje. Chyba nie jestem ciekaw, co miałby do powiedzenia o mnie.II.
28 grudnia 1978 roku. Środa.
Kiedy się zbudził za oknem było już jasno. Enkicki pił gorącą herbatę ze szklanki z brunatnym nadrukiem Wars7. Z ustawionego na przykrywie umywalki tranzystorowego radioodbiornika dolatywała cichutko muzyka.
– Słyszę, że już pan nie śpi – niewidomy mężczyzna skierował twarz w stronę Stanczykiewicza.
– Widzę, że udało się panu złapać jakąś stację – Stanczykiewicz zszedł z górnego łóżka na podłogę.
– Mam nadzieje, że moje radio pana nie obudziło.
– Skądże.
– Poprosiłem stewarda o herbatę także dla pana. Gdzieś ją tutaj postawił. Nie wiem, czy woli pan kawę, czy herbatę, bo ja kawy parzonej w pociągu nikomu bym nie polecał, dlatego wybrałem herbatę.
– Jest pan bardzo miły – Stanczykiewicz delikatnym dotknięciem ramienia podziękował niewidomemu mężczyźnie. Enkicki nie mógł zobaczyć jego uśmiechu, dlatego pozwolił sobie na ten poufały gest. – Ja kawy w ogóle nie piję. Jest kwaśna. Nie wiem, co inni w niej znajdują. Ale świeżo zmielona ma cudowny zapach. Gdyby kawa smakowała, jak pachnie, na pewno wolałbym kawę od herbaty.
– Z pomarańczami jest podobnie. Skórka pachnie ładniej niż miąższ.
– Moja mama dodaje scukrzoną skórkę pomarańczową do wypieków, zwłaszcza do sernika. Nawet w tej chwili, gdy to wspominam, czuję, że ślinka mi leci.
– Przed wojną moja babcia robiła mak z bakaliami, dodając skórki pomarańczowej. To była nieodzowna potrawa w Wigilię. Zamiast kutii, bo w naszym domu nikt kutii nie lubił.
– Pytał się pan stewarda, czy mamy opóźnienie?
– A słyszał pan ostatnio o pociągu, który przyjechałby o czasie? Zgodnie z wykładnią PKP steward poinformował mnie, że mamy 80 minut spóźnienia.
– Gdybym wiedział, że aż tyle, to bym się nie budził – Stanczykiewicz roześmiał się.
– Który pan jest rocznik, panie Robercie?
– Czterdziesty ósmy.
– Jest pan bardzo młody, dopiero wchodzi w życie. Kiedy miałem tyle lat co pan teraz, walczyłem w Powstaniu Warszawskim. Dosłużyłem się stopnia majora.
– Mówił pan coś o partyzantce w lesie…
– Tydzień przed powstaniem przyjechałem do Warszawy. Miałem wracać 2 sierpnia… i już zostałem.
Pociąg zmniejszył opóźnienie do 60 minut. Ospale wtaczał się na końcową stację, jakby wiedział, że już więcej wysilać się nie musi, bo dalej jechać już nie będzie. Kłęby białej pary wyrzuconej spod parowozu zalały peron i równie szybko się rozproszyły.
Stanczykiewicz pomógł Enkickiemu wysiąść z wagonu. Na krótką chwilę mężczyzna przystanął w korytarzu i wciągnął sugestywnie powietrze w nozdrza.
– Da mi pan wiarę, albo nie, panie Robercie, ale coś mi się zdaje, że nasza znajoma z Krzyża jechała z nami w sypialnym. Poczułem zapach jej perfum.
– Myśli pan, że tylko ona używa takich perfum?
– Nie, ale to zagraniczne perfumy i sądząc po ich zapachu, na pewno drogie, więc nie każdego na nie stać. Wątpię też, aby w jednym miejscu o jednym czasie spotkały się dwie kobiety używające takich samych perfum. Stąd moje przekonanie, że ta pani jechała z nami.
– Może nawet była naszą sąsiadką przez ścianę – rzekł Stanczykiewicz rozbawionym tonem. – Pewnie nas podsłuchiwała i już wie, że bardzo nam przypadła do gustu.
– Panu przypadła, Robercie.
– Proszę pamiętać, że ja ją jedynie podziwiałem z daleka, kiedy pan ją… dotykał.
Enkicki roześmiał się szczerze.
– Jaka szkoda, że za kilka minut nasze drogi się rozejdą. Polubiłem pana, Robercie.
– Pan również był miłym towarzyszem podróży – Stanczykiewicz zrewanżował się uprzejmością. – Wprawdzie nie jestem atrakcyjną brunetką, jaka towarzyszyła panu ostatnio, niemniej postaram się pomóc panu dotrzeć do… No, właśnie, dokąd pan dalej zmierza?
– Na dworzec PKS-u8.
– Więc to nie koniec pana podróży?
– Jeszcze nie. A pan, pan już dotarł do celu?
– Pośrednio. Jeszcze mnie czeka krótka podróż, ale to dopiero jutro. Dzisiaj mam spotkanie.
– Z brzmienia pańskiego głosu wnioskuję, że wolałby pan, aby było już jutro… Nie chce pan tego spotkania, prawda?
– Pan rzeczywiście potrafi uchem ‘zobaczyć’ więcej, niż my widzimy oczami.
Wolnym krokiem doszli na dworzec PKS-u. Tam ich drogi się rozeszły.