- W empik go
Ślady. Psim tropem - ebook
Ślady. Psim tropem - ebook
Bohaterowie z powieści Sedno życia i Piętno dzieciństwa powracają!
Edycie i Jędrkowi nareszcie wszystko się układa. Pochłonięci miłością, opieką nad dziewięcioletnim Grzesiem oraz psem Kufą nie dostrzegają, że rodzinne szczęście wisi na włosku.
Edyta niepokoi się o swoje zdrowie oraz odkrywa, że mąż ją okłamuje. Nieoczekiwanie pod ich domem pojawia się była żona Jędrka. Ponadto dwaj podejrzani mężczyźni obserwują każdy krok Blińskich. Kiedy podczas spaceru znika Kufa, a po niej Grześ, wydarzenia nabierają tempa.
Czy powróciły demony przeszłości?
Dwutomowa powieść - Ślady. Psim tropem i Ślady. Rudy warkocz - to połączenie powieści obyczajowej i trzymającego w napięciu thrillera. Znajdziecie tu skrywane latami tajemnice, niewyjaśnione sprawy, zaskakujące zwroty akcji oraz przyjaźń i miłość – w każdej ich odsłonie. Nie zabraknie wzruszeń, refleksji i dreszczu grozy. A wszystko to doprawione ciętym językiem i sporą dawką poczucia humoru.
Czytając tę powieść, poczujesz się jak w rollercoasterze. Trzymaj się mocno!
Do powieści dołączone jest opowiadanie-niespodzianka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66573-71-0 |
Rozmiar pliku: | 749 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kilka miesięcy wcześniej
Błażej siedział sam, z wyciągniętymi do przodu nogami, na wygodnej, drewnianej ławce pod wiatą przystankową. Tuż przed nosem, po drugiej stronie jezdni, widział ogrodzenie podstawówki. Obszerny budynek z czerwonej cegły ciągnął się wzdłuż znacznej części ulicy i sprawiał dość sympatyczne wrażenie. Estetyczny niski płot z ceglanymi słupkami, w głębi plac zabaw i boisko. Dużo trawy, drzew oraz zieleni, a wszystko czyste i zadbane. Wyglądało zupełnie inaczej niż odrapane i cuchnące miejsce oświatowej kaźni z jego wspomnień. Dziecku powinno być tu dobrze. O ile oczywiście jakiemukolwiek dziecku mogłoby być dobrze w jakiejkolwiek szkole.
Raz po raz powtarzał sobie w duchu, że nie każdy ma w życiu pecha. Są tacy, których zło omija, żyją sobie w świętym spokoju i nie muszą walczyć o to, co im się zwyczajnie należy. Pocieszała go ta konkluzja i uspokajała. W ogóle to nieustanne wegetowanie na sielskiej, zwykle pustej i niewielkiej uliczce z dala od centrum Świnoujścia wpływało na niego kojąco. W najbliższym czasie nie zamierzał w tej kwestii niczego zmieniać. W sumie to wygodne miejsce, może nawet lepsze od innych.
Odsunął nieco zamek brązowej sportowej bluzy z kapturem i wyciągnął spod niej otwartą puszkę piwa V.I.P. z widocznym logo Biedronki. Pociągnął zdrowy łyk i skrzywił się lekko. Mimo krzepiącej nazwy nie urywało dupy, zwłaszcza że się zagrzało. Za to można je było legalnie nabyć za totalne grosze. Z dnia na dzień Błażej obiecywał sobie, że w końcu musi ogłosić małe prywatne święto i skołować czteropak ulubionego heinekena. Oszronionego, prosto z lodówki. Obiecywał, obiecywał, a potem i tak lądował z tym dziadostwem. Człowiek chociaż od czasu do czasu powinien napić się czegoś dobrego. Zwłaszcza jeśli poza tym ma naprawdę niewiele. Trzeba się zebrać w sobie i zmusić mózg do trybienia. A potem działać.
Niedawno skończył trzydzieści trzy lata i wciąż kręcił się po świecie na równej flaucie, unikając co większych wstrząsów. Niby osiągnął wiek symboliczny, co skłaniało go do pewnej refleksji, jednak na tym kończyły się jego wiekopomne sukcesy – i fakt ten zaczynał go powoli mierzić. W ogóle nie miał o sobie zbyt wysokiego mniemania. Trwał nawet w niezłym zdrowiu, jeśli wziąć pod uwagę atrakcje, które ustawicznie fundował własnemu ciału. Od niemal dziewięciu lat wiódł koczowniczy tryb życia, wędrując z miejsca na miejsce, szukając przeznaczenia i kogoś, kto wreszcie go zrozumie. Powoli tracił nadzieję, bo z każdej kolejnej próby wychodził coraz bardziej rozczarowany. Jak mógł czuć się dobrze sam ze sobą, skoro nie miał nikogo, kto zechciałby go choć trochę dowartościować? Życie bywa przytłaczająco ponure.
Nie spieszyło mu się zupełnie. Przychodził na przystanek każdego dnia, od kiedy w blasku wczesnojesiennego wieczoru przyjechał nad morze swoim rozpadającym się mondeo, siedząc uparcie na ogonie ślepemu tumanowi z czarnego lexusa IS III. Tamten nawet go nie zauważył, skupiony na laluni, którą wiózł na fotelu obok. Musiał być kompletnym frajerem bez fantazji albo odstawiać z nią w czasie jazdy jakieś absorbujące macanki, skoro na wpół zeżarty przez rdzę wiekowy ford za nim nadążył, nawet na autostradzie. Do tego drań skończony naraził śledzącego go faceta na koszty przy bramkach. Wkrótce odda co do grosza, za tę autostradę i za wszystko inne…
Błażej szukał go od ładnych paru miesięcy, a kiedy znalazł, zaczął spokojnie zbierać informacje i gromadzić istotne fakty. Powoli, bo nie lubił się spieszyć. Narobił się jak wściekły chart podczas nagonki na łowach, więc teraz, w upojeniu, korzystał z zasłużonego luzu. Potem sięgnie po wszelkie należne mu trofea, bo na tym właśnie polega sprawiedliwość dziejowa. Tego dzianego kolesia nienawidził ze wszystkich sił. Bardziej niż kogokolwiek innego. Uosabiał wszelkie zło i całą wyższość pieprzonego świata bogactwa i przepychu. Nie znosił go już za samo to, że od zawsze był lepszy i Błażej nigdy nie miał szans na uczciwą konkurencję. Gdyby zdołał wreszcie zebrać się w sobie i raz jakiemuś facetowi porządnie oklepać mordę, to tylko jemu. Całej reszcie świata potrafił darować. Czasem, kiedy nie mógł zasnąć, wyobrażał sobie, jak oczy tego burżuja zachodzą krwią i puchnie wypielęgnowana gładka gęba. Głęboko wierzył, że kiedyś los pozwoli mu starannie wycyrklować zdrowy cios – i to może okazać się przyjemniejsze niż seks, niż paczka mentolowych fajek albo nawet czteropak heinekena.
Ta cała wyprawa do Świnoujścia nieco zbiła Błażeja z tropu. W ogóle się jej nie spodziewał i w sumie niezbyt mu była na rękę. Krajobraz morski miał generalnie w czterech literach, piękno przyrody go nie zmiękczało. Łódź już oswoił, umiał się po niej poruszać i korzystać z zalet tego miasta. Znał też ludzi, wystarczająco wielu, żeby nie brać się do roboty bez wsparcia na tyłach. Tymczasem wylądował w zupełnie obcym miejscu, gdzie coraz zimniejsze październikowe noce dawały mu się we znaki, a zmiany termiczne szły w kiepskim kierunku.
Niby mógł wycofać się na swój rewir, spokojnie obmyślić jakiś plan i wrócić dopiero z czymś konkretnym. Ciągle jednak nie potrafił się do tego zmusić, bo nie dość, że jadąc na ślepo za lexusem, znalazł to, czego szukał, to jeszcze wpadł mu w oko dodatkowy gratis, który trzymał w zanadrzu swoich myśli na czarną godzinę. Wyciągnie po niego ręce, kiedy przyjdzie czas. Siedział zatem jak ostatnia lebiega, obserwował spod wiaty szkolne błonie i czekał na nadejście natchnienia. Lazło wyjątkowo ospale albo miało cholernie pod górkę.
Interesujący go dzieciak był niewysoki, chociaż stanowczo nie konus. Lekki, sprężysty, niby drobny, lecz żylasty. W klasie chyba nieszczególnie wyróżniał się wyglądem. Szczupła, łagodna i dość jeszcze dziecinna twarz, jasne włosy, przenikliwe błękitne oczy. Tyle dało się ocenić z przelotnej obserwacji. Za to był nad podziw szybki, dynamiczny, zdecydowanie sprawny, zmyślny i wytrzymały. Wyraźnie przykuwał wzrok, kiedy po lekcjach bez końca kopał z kumplami piłkę na boisku. Nadawał się. Mógłby trenować w najlepszych klubach. Idealny materiał na napastnika. Wuefista powinien go wyhaczyć, jeśli tylko nie był ostatnim tępym patałachem.
Błażej oderwał wzrok od boiska i sprawdził czas na pękniętym wyświetlaczu starego LG. Prawie piętnasta. Za chwilę powinna się pojawić. Jeszcze ze dwa łyki i będzie. Wystarczy poczekać i dostanie w nagrodę swój ulubiony moment w ciągu dnia. Drugi, dla ścisłości. Pierwszy następował tuż przed ósmą rano, wtedy jednak mężczyzna był jeszcze trochę nieprzytomny i nie doceniał w pełni jakości zjawiska.
Wyjął słuchawki z uszu i strząsnął z siebie ostatnie dźwięki Maleńczuka. Czas otworzyć wszystkie zmysły na doznania. Podobno w życiu piękne są tylko chwile. Jeśli tak, trzeba korzystać, ile się da.
Dziesięć minut później na wąskie miejsce parkingowe naprzeciwko szkoły podjechała srebrna toyota yaris. Wysiadły z niej najpierw długie, zgrabne nogi, kompletnie bez sensu zmarnowane zwykłymi dżinsami i sportowym obuwiem. Barbarzyństwo, jednak od czegóż jest wyobraźnia? Błażej bez trudu potrafił zwizualizować je sobie w znacznie stosowniejszym przyodziewku. Za nogami pojawiła się reszta szczupłej i gibkiej postaci, którą zwieńczała nieprzeciętna oraz silnie przykuwająca uwagę burza długich kręconych rudych włosów. Tak, to stanowczo kluczowy element. Jak zwykle natychmiast poczuł, że chętnie by ją poobracał. W sumie nic dziwnego, bo nie dość, że w jego typie, to jeszcze w jakimś sensie sporo ich łączyło. Od dawna znał ją doskonale, tak jak tamtego pieprzonego onasisa, chociaż podejrzewał, że ona nie wiedziała o obserwującym ją człowieku niemal nic. Trudno. Ważne, żeby uwzględnić ją w swoich zamierzeniach. Przecież Błażej w końcu się doczeka i dostanie wszystko to, co są mu winni.
Kobieta przeszła chodnikiem tuż obok wiaty. Do jego rozszerzonych zachłannie nozdrzy dotarł zapach jej perfum. Wietrzył jak pies. Puszką V.I.P.-a zasłonił spodnie, wyraźnie wskazujące nagłe zainteresowanie jej osobą. Nadmierna ostrożność, bo nawet nie zerknęła w tę stronę, tylko przebiegła przez jezdnię, wpadła na teren szkoły i zawołała dzieciaka, stając na skraju boiska. Ten rozpromienił się gwałtownie, wykonał ostatnie potężne kopnięcie na bramkę, godne mistrza Lewandowskiego, i machając do kumpli na pożegnanie, pognał w stronę budynku. Gęste złote włosy lśniły w jesiennym słońcu. Urosły już trochę za bardzo i powinni je przyciąć, po męsku, maszynką. Ruda przysiadła na ławce i czekała na pełnym luzie, grzebiąc z zacięciem w komórce.
Chłopak był wyraźnie samodzielny. Nie ma co, zdecydowanie nie trzeba wiązać mu butów i wycierać nosa. Żadne ciepłe kluchy czy inne ecie-pecie. Jak zwykle poradził sobie raz-dwa i po kilku minutach oboje przeszli obok przystanku, zajęci bez reszty rozmową. Wsiedli do toyoty, po czym odjechali w stronę centrum.
Błażej wziął trzy głębokie oddechy, upił łyk z niemal pustej już puszki i oparł ciężko głowę o ściankę z pleksi, którą miał za plecami. Czekał, aż minie podniecenie i będzie można bez żalu wrócić do Maleńczuka.
Ciepłe jesienne słońce grzało mu nogi od kolan w dół. Przez śliski materiał wysłużonych czarnych dresów z białym znaczkiem dzikiego kota na nogawce niemal parzyło, lecz Błażejowi nie chciało się ruszać. Jego głowa szczęśliwie zostawała w cieniu i zażywał bezgranicznego relaksu. Czuł, że na to zasłużył po tylu godzinach na warcie. Pasowało mu tak nigdzie nie pędzić i nic nie musieć. Wiedział, że potrafi robić niezłe wrażenie i świetnie grać butnego cwaniaczka, jednak w gruncie rzeczy uważał się za człowieka stonowanego i łagodnego, może nawet flegmatycznego i ustępliwego. Nie gadał dużo i nie podnosił głosu bez powodu, nie lubił wdawać się w rękoczyny i prać po gębach, jeśli nie było to konieczne. Na co dzień kobiety też wolał uległe i niezbyt energiczne, tylko czasem pochłaniała go jakaś ognista odmiana, jak ta ruda. Bronił się, jak mógł. Do czasu. Taką już miał naturę i wcale nie uważał, że to źle. Gdy idąc przez życie, natrafiał przeszkodę, zwykle ją omijał, bo przeskakiwać lub walczyć zwyczajnie mu się nie chciało. Rzadko ponosiły go emocje i raczej nie rzucał mięsem. Oczywiście poza chwilami, gdy dopadała go dzika pasja, jak chociażby podczas ważnych meczów. Jednak to przecież zupełnie inna sprawa. Mundial zacznie się dopiero za kilka miesięcy.
Nagle w błogą niemrawość świętego spokoju wdarł się całkiem niepotrzebny ruch. Na tej samej ławce, tuż obok, przysiadł wysoki bykowaty gość w typie przechodzonego kulturysty, z okrągłą, nalaną twarzą, ogoloną czaszką i mięśniami jak u Pudziana. Ubrany był zwyczajnie, w jakieś dżinsy i czarny polar, do tego porządne buty z logo Adidasa, które jednak swoje najlepsze czasy miały już zdecydowanie za sobą. Na skórze głowy byczka, po lewej stronie, widniała długa, jasna blizna. Drewno siedziska jęknęło złowieszczo.
– Na co tak, kurwa, filujesz? – zagadnął łysy ostrym głosem.
– Bo co? – odszczeknął Błażej, podciągając rękawy bluzy i prezentując imponujące dziary.
– Bo nic. Po prostu widzę. Od kilku dni gapisz się na gnoja i tę rudą dzidę, która go odbiera. Masz coś do nich?
– A ty kto? Bodyguard? Na Costnera mi nie wyglądasz.
– Stonuj, koguciku, bo u mnie styknie moment i nie poznasz własnego ryja – wycedził kafar, uśmiechając się krzywo. – Planuję robotę. Szukam wspólnika. Byle miał jaja.
– Juma? – padło krótkie pytanie, od razu innym tonem, bo właściwie coś w ten deseń chodziło Błażejowi po głowie.
– Lepiej. Juma to zabawa dla leszczy. Tam jest do zrobienia oczywista rzecz – dodał koleś, wskazując głową na miejsce, gdzie jeszcze niedawno stała toyota.
Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa, usiłując się wzajemnie wybadać. Wreszcie byczek potrząsnął głową z rozczarowaniem, jakby spodziewał się szóstki w lotto, a ustrzelił ledwo czwórkę. Liczył, że ten obcy facet okaże się bardziej kumaty i bez gadania ogarnie, w czym rzecz. Ech, trudno, mimo wszystko zawsze to coś. Tępawy i posłuszny pomagier mógł się okazać nabytkiem na wagę złota. Przyciszonym głosem przez dłuższą chwilę wyłuszczał swój plan. Błażej przytaknął ze zrozumieniem i łypnął na łysego zadowolony, jakby Gwiazdka przyszła nad Bałtyk ponad dwa miesiące za wcześnie. Idealnie się wszystko składało, tego właśnie potrzebował.
– Metę zapewniasz? – Postanowił wybadać, ogarnięty nagłym entuzjazmem, bo od tak dawna nocował na tylnych siedzeniach mondeo, że zaczynał mieć tego serdecznie dość.
– Mhm… Wprawdzie bez luksusów, ale obleci. Za to przydałaby się fura.
– Wchodzę w to. Furę dorzucam od siebie. Do tego sporo informacji, nie pożałujesz. Możemy zaliczyć podwójny strzał – dodał tajemniczo Błażej, po czym zgniótł w dłoni pustą puszkę i wykonał zgrabny rzut do śmietnika stojącego tuż przy wiacie.
Natychmiast sięgnął do leżącej przy nodze reklamówki i wydobył kolejny browar. Podsunął pod nos łysemu z zachęcającym gestem. Tamten skrzywił się tylko i odepchnął z obrzydzeniem jego rękę.
– Szczyn nie pijam – oświadczył i wrócił do tematu: – No to mamy umowę. Aha, jeden warunek. Trzymasz się z daleka od mojej kobiety. W tym temacie nie toleruję podjebek.
– Szprycha kumpla święta rzecz – zgodził się Błażej, otwierając z sykiem piwo. Opróżnił duszkiem połowę puszki, jakby się obawiał, że bez tego nektaru nie zdoła dalej oddychać. – Tylko ostrzegam, jeśli sama zacznie się pchać, to nie pogonię kota. Mam słabą silną wolę i raczej babom nie odmawiam – oświadczył, po czym dodał: – Dzieciak ma wyjść z tego cały.
Łysy uśmiechnął się szeroko i wyciągnął potężną łapę.
– Spokojnie. Włos mu z głowy nie spadnie. Nie jestem bandytą i ty też nie wyglądasz. Sprawa jest czysta. Zysk dzielimy fifty-fifty – mruknął, potrząsając wytatuowanym przedramieniem nowego kumpla. Na koniec rzucił: – Spierdalamy. Zabieram cię na metę. Kołujemy poważniejsze napoje, trzeba obgadać szczegóły współpracy.
Jesień malowała czterdzieści cztery wyspy wokół delty Świny w kolorową, niemal bajkową październikową mozaikę. Wciąż było ciepło i pogodnie, a wszelkie sztormy i szarugi omijały Wybrzeże. Karsibór wydawał się sielskim i przyjaznym miejscem, idealnym do rodzinnego życia.
Tego dnia ośmioletni Grześ pojechał na wycieczkę klasową do Gniezna i Biskupina, a jego przybrana matka Edyta Blińska wyskoczyła do Łodzi, by pozałatwiać formalności związane z przeprowadzką nad morze i rezygnacją z pracy w Future Banku. Skończył jej się urlop macierzyński, z którego korzystała po sądownym przyznaniu pieczy zastępczej nad dzieckiem, i przyszedł czas na uporządkowanie ostatnich łódzkich spraw zawodowych. Zdalnie nie mogła wszystkiego załatwić. Planowała poodhaczać kartę obiegową, oddać służbowy telefon, identyfikator i odebrać świadectwo pracy, a przy okazji skontrolować, jak układa się bratu z nową rodziną. Do domu zamierzała wrócić dopiero nazajutrz.
Doktor ornitologii Andrzej Bliński nie towarzyszył żonie, bo dopiero co rozpoczął się rok akademicki i nie mógł sobie pozwolić na zaniedbywanie studentów oraz opuszczanie wykładów. W zamian postanowił spędzić wieczór na napawaniu się ciszą i dumaniu nad nowym pomysłem na życie, który coraz wyraźniej zaczynał dopominać się o uwagę.
Jędrek dotarł do domu koło siedemnastej. Dość pobieżnie uwinął się z bałaganem standardowo wykreowanym w ciągu dnia przez zrozpaczoną samotnością bokserkę Kufę. Pół wycieraczki szlag trafił. Niszczarka najwyższego sortu. W dodatku psica rozbebeszyła kosz na brudną bieliznę, bo ktoś zostawił otwartą łazienkę. W kieszeniach spodni Grzesia znalazła jakieś cukierki. Poczęstowała się, siejąc zwłokami papierków po podłodze salonu. Mężczyzna wstawił pranie, pomstując pod nosem na diabelskiego potwora, po czym, uzbrojony w smycz oraz motywacyjne psie ciasteczka służące do nauki karności, ruszył uskutecznić popołudniowy spacer.
W ciągu pierwszych dwóch kwadransów odebrał cztery z rzędu służbowe telefony. Każdy kolejny wyprowadzał go coraz bardziej z równowagi, bo poza godzinami pracy nie miał ochoty na żadne uczelniane debaty. Nie pełnił służby jako lekarz, strażak ani glina. Nie był nawet dyrektorem, tak jak szwagier, i zawracanie mu gitary podczas relaksacyjnej łazęgi z Kufą uważał za wysoce niestosowne. Cenił prywatność i swój wolny czas. W związku z tym piąte połączenie przyjął raczej niecierpliwie, nawet nie patrząc na wyświetlacz. Przy poprzednich zdążyły go rozboleć ręka i ucho. Miał dość.
– Bliński, słucham – warknął niezbyt przyjaźnie.
– Słuchaj, Bliński, słuchaj… – W tonie rozmówcy pobrzmiewała skoncentrowana pigułka ironii. – Słuchaj i płacz, bo zdążyłeś mnie wkurzyć.
– Już? I to zdalnie? Dopiero zaczęliśmy rozmowę. To chyba mój rekord – podjął pogawędkę, natychmiast się odprężając. – Czym konkretnie tym razem? Bałaganu nie mogłaś zobaczyć, chyba że za moimi plecami zamontowałaś w domu monitoring.
– Pomysł wart rozważenia. Podpadłeś, bo się dodzwonić nie mogłam. Pytlujesz i pytlujesz przez tę komórkę, jakbyś miał w tym jakiś interes. Natrętne studentki już do ciebie wydzwaniają? – Głos Edyty grzmiał słusznym małżeńskim gniewem. – Przecież sezon polowania na podstarzałych doktorków dopiero się zaczął.
– Asystentki, nie studentki. Mamy dwie nowe, śliczne jak z obrazka. Na mój widok nieustannie wywracają oczami. Najwidoczniej uważają, że nadal jestem wart zachodu, mimo obrączki i podeszłego wieku niemal trzydziestu pięciu lat.
– Wnerwiaj mnie tak dalej, to wcale do ciebie nie wrócę. Piękna złota jesień osaczyła moje rodzinne miasto. Nie mogę się napatrzeć, jak tu uroczo.
– Wrócisz. Po pierwsze, w swoim mieszkaniu zainstalowałaś lokatorów, a Wojtek nie będzie cię trzymał na waleta bez końca. Na pewno już mu zbrzydło twoje pyskowanie. Po drugie, jutro ściąga do domu z wycieczki Grześ. Chociaż próbujesz mi udowodnić, że nie nadajesz się na żonę, w roli matki, na razie, aż tak nie nawalasz.
– No dobra, tu mnie masz. Dziecka nie porzucę. Jutro wieczorem się zjawię i dopiero ci pokażę, jak wybitnie nie nadaję się na żonę. Nabierzesz pewności nieodwracalnej. A niech znajdę w domu cień śladu po obcej babie, asystentce czy studentce, to zasadzę ci takiego kopa, że polecisz wyżej niż to całe twoje ornitologiczne badziewie.
– Z całego ornitologicznego badziewia najbardziej by mi pasowało, żeby przyleciał mój osobisty ślubny Rudzik. Najlepiej z jakąś misją pokojową, bez wycelowanej we mnie armaty. Jedź grzecznie, nie spiesz się i nie rozbijaj po drodze żadnych hydrantów. Odbiorę Grzesia spod szkoły i spotkamy się w domu. Teraz kończę, bo asystentka mi się niecierpliwi.
– Czego chce?
– Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zaangażowania w rzucaniu patykiem. Tylko nie wiem, czy zasłużyła, bo obgryzła pół wycieraczki. Za to niewątpliwie będzie dzisiaj spać na twoim miejscu.
– Wymiziaj ją ode mnie po brzuszku. – Usłyszał jeszcze. Następnie w głośniku zabrzmiał krótki, beztroski chichot i połączenie zostało przerwane.
Od kiedy zdołali z Edytą wszystko między sobą poukładać i stworzyć szczęśliwe stadło, wciąż atakowali się wzajemnie uszczypliwymi docinkami na bazie zazdrości i wszystkiego innego, co akurat się napatoczyło. Bawiło ich to i znacznie skuteczniej dodawało ikry niż wszelkie mdlące, słodkie tkliwości. Jędrek nie był pewien, kto zaczął, choć trwał w przekonaniu, że jednak ona, jakby przedkładała pieprzne docinki nad czułostki i górnolotne wyznania. Często się zastanawiał, czy to aby na pewno wyłącznie żarty. Niby wszystko toczyło się w jak najlepszym porządku, a szczęście tryskało kolorami niczym jesienny krajobraz, lecz czasem miał wrażenie, że w tym udawanym niepokoju i podejrzliwości tkwi jakieś ziarno prawdy.
Mimo wszelkich zapewnień pani Blińska, zwana przez męża Rudzikiem z racji barwy swoich włosów, wciąż nosiła w sobie okruch obawy, że kiedyś coś się po prostu spieprzy. Histerycznie omijała wszelkie zagadnienia z przeszłości małżonka, zwłaszcza te dotyczące jej poprzedniczki. W sumie Jędrek też nie rwał się do zwierzeń dotyczących pierwszego małżeństwa, bo nie lubił wracać do tamtych czasów. Tak powstał temat tabu, bardzo niewygodny, niby nieistotny, a mimo to niedający się wykasować z pamięci, jak kredyt na samochód, którego na co dzień się nie roztrząsa, a jednak gdzieś z tyłu głowy wciąż gniecie myśl o konieczności wykonania kolejnego przelewu.
Bliński obleciał z psem wszystkie ulubione ścieżki, porzucał wymuszone patyki i wreszcie, po godzinie, wrócił pod dom. Planował zimną butelkę kozela i wieczór przy komputerze. Słomiana samotność miała swoje niezaprzeczalne zalety, o ile była krótkotrwała. Nic, tylko korzystać.
Pod bramą czekała na niego kobieta. Tkwiła przy domofonie, jakby od dłuższego czasu zastanawiała się, czy zadzwonić. Wprawdzie już się ściemniło, jednak tuż przy furtce znajdowała się uliczna latarnia i oświetlała przybyłą niczym na modowym wybiegu. Od razu rozpoznał kto to, chociaż nie była tak elegancko ubrana jak kiedyś. Prawdę mówiąc, wyglądała wręcz skromnie. Niby po staremu, w krótkiej sukience, żakiecie i szpilkach, lecz wszystko to dziwnie przykurzone. A może tylko mu się wydawało? Poza tym jakoś specjalnie się nie zmieniła. Te same krótkie gęste pszeniczne włosy, niezwykłe, przenikliwe, niemal granatowe oczy i wydatne usta pociągnięte obficie błyszczykiem. Wszystko dokładnie takie jak w czasach, kiedy stawał na głowie, żeby trzymać się jak najbliżej niej. Minęło zaledwie pięć lat. No, prawie sześć. Wtedy, gdy odeszła, trwała zima…
– Cześć, Endriu – zagaiła dawną ksywką. – Ale zarosłeś.
Skrócił smycz i przyciągnął psa do siebie. Próbował ukryć zaskoczenie i nagłą, nieproszoną falę dawnych emocji, których nie miał okazji wyrzucić z siebie kiedyś, przy rozstaniu. Pogładził się dłonią po równo przystrzyżonej brodzie, skarcił Kufę za wyrwanie się z nieuzasadnioną radością i wreszcie, usiłując zachować obojętność, spytał:
– Co tu robisz?
– Gawędzę z tobą i zachodzę w głowę, czemu nie golisz się tak jak dawniej. Uległeś tej dziwnej propagandzie, że niby brodacze są bardziej seksowni?
– Nie uważałaś mnie za seksownego niezależnie od tego, co mi rosło na twarzy, więc daruj sobie komentarze.
– Wiesz, to nie do końca było tak. – Usiłowała wzbudzić jego zainteresowanie.
– To teraz bez znaczenia. Czego chcesz?
– Porozmawiać. Spokojnie porozmawiać.
– Nie mamy o czym.
– Mylisz się. Muszę ci o czymś opowiedzieć.
– Spieszę się. – Wciąż próbował się wywinąć. – Nie mam czasu na pogawędki.
– Dokąd? Żona cię tak krótko trzyma? – spytała z kpiną w głosie, dostrzegając obrączkę na palcu. – Jakaś urocza i potulna domatorka? Gotuje obiadki, pierze skarpetki i z radością zachodzi w kolejne ciąże, tak jak dawniej marzyłeś? Wysłała cię na spacer z psem, a sama została przy garach?
– Nie twoja sprawa.
– Niby nie, a jednak jestem ciekawa. Powiedzmy, że się stęskniłam.
– Nie raczyłaś się zjawić nawet na rozprawie rozwodowej. Teraz nagle dopadły cię sentymenty?
– Byłam zajęta.
– Nie wątpię – mruknął i ulegając pokusie, że oto pokaże tej idiotce, jak bardzo jest mu bez niej dobrze, dodał: – Jeśli ci zależy, to chodź. Powiesz, co masz do powiedzenia, przy kawie.
Nie oglądając się za siebie, pchnął furtkę i ruszył przez ciemne podwórko w stronę wejścia.
Zgodnie z jego przewidywaniem poszła za nim. Przepuścił ją na małym, ciasnym ganku, tuż przed progiem. Weszła do domu, rozglądając się z zaciekawieniem po niewidzianych od kilku lat kątach. Dawniej na dole prowadzono coś na kształt knajpki z piwem i domowymi obiadami, a na piętrze mieścił się nieduży pensjonat. Teraz całość służyła wyłącznie do celów prywatnych. Omiatając w przelocie wzrokiem obszerny, wygodnie urządzony salon, powędrowała za gospodarzem do kuchni.
Pomieszczenie było intensywnie żółte, z białymi szafkami, ciemnym mahoniowym blatem, dużym stołem i wygodną wysepką na środku. Nie mogła sobie przypomnieć, czy to te same meble co kiedyś, choć klimat nieco się zmienił. Nie pchały się w oczy bibeloty, zbędne, dekoracyjne duperele i wszechobecne doniczki z różnymi odmianami paprotek, które tak lubiła jej teściowa. Lodówkę oblepiało mnóstwo karteczek i dziecięcych rysunków, w kącie parapetu nastroszyło się kilka kaktusów, bufet uginał się pod arsenałem herbat i kaw, a na stole piętrzył się niezły bałagan chyba jeszcze po śniadaniu.
Kobieta zdjęła żakiet i powiesiła go na najbliższym krześle.
– Pijasz kawę? – zdziwiła się, zerkając ku imponującej maszynie i obserwując, jak podwójna ciemna strużka płynie jednocześnie do dwóch kubków.
– Pijam. Żona mnie wciągnęła w ten nałóg. W tej kwestii jest nieuleczalną maniaczką – oznajmił Andrzej, a jego głos nabrał tak głębokiej barwy, że aż zakłuło ją w środku. – Zresztą w wielu sprawach to maniaczka i wariatka – dodał z rozpędu, jakby nie mógł się powstrzymać od mówienia o niej, jakby była dla niego niezwykle ważna.
– Pewnie urodziła ci mnóstwo dzieci? – palnęła kobieta na pewniaka, ruszając bezczelnie na obchód budynku, który w czasach jej bytności tutaj należał do teściów.
Doskonale wiedziała, że od dawna nie żyją i na włościach króluje tylko on. Zdążyła zebrać informacje o tym, że drugi syn państwa Blińskich, Janek, wyjechał na stałe do Norwegii i od dobrych czterech lat mieszka z rodziną w Trondheim. Pozostało wyjaśnienie kilku drobnych spraw, żeby zyskać pełen obraz sytuacji.
– Nie urodziła mi żadnego – odparł ze spokojem Jędrek, sięgając po gotowe napoje. Dolał mleko, upił łyk z jednego kubka, a do drugiego mechanicznie dosypał cukier. Wreszcie wyjaśnił, idąc krok w krok za nią: – Edyta nie może mieć dzieci. Wychowujemy przybranego syna.
– Ożeniłeś się z bezpłodną kobietą? – spytała z ogromnym zdumieniem, bo tego akurat się nie spodziewała.
– Tak – potwierdził, podając jej kawę.
– Dlaczego? – Stanęła w bezruchu, gdy za kolejnymi drzwiami natrafiła na sypialnię małżonków.
W pokoju panował nieład, jak zwykle u Andrzeja. Nigdy nie przywiązywał dużego znaczenia do porządków. Na fotelu obok wielkiego, niezaścielonego łóżka kotłowały się damskie i męskie fatałaszki. Na komodzie w ramkach stały zdjęcia, a obok nich muszle, kamyki i inne duperele, które można znaleźć na plaży. Zastanawiała się przez chwilę, czy zbierali je razem. Pewnie tak. Przecież normalni ludzie tak właśnie robią.
Podeszła bliżej i skrupulatnie przyjrzała się każdej fotografii. Chciała wyczytać z nich i zapamiętać jak najwięcej.
– Bo ją kocham. – Usłyszała gdzieś zza pleców.
– Rozmnażanie już jest nieważne? – Odwróciła się na pięcie. – Przecież ode mnie oczekiwałeś przede wszystkim tego. Przez to się rozstaliśmy!
– Nie przez to. Po pierwsze, to ty odeszłaś. Po drugie, z tobą nie było nawet szans na rozmowę o dzieciach – wyjaśnił, popijając drobnymi łykami kawę ze swojego kubka. – W ogóle nie chciałaś ze mną sypiać, chyba że na twoich warunkach, zabezpieczona po zęby, a i to niechętnie. W dodatku jakoś nigdy nie wpadłaś na to, żeby mi wytłumaczyć dlaczego.
– I z tego powodu, w ramach zemsty, musiałeś gzić się z połową Pomorza Zachodniego?
– Trochę przesadzasz – przerwał stanowczym tonem tę wzajemną falę pretensji. – Zresztą to bez znaczenia. Sama widzisz, że nasze małżeństwo okazało się kompletnym niewypałem. Nie ma do czego wracać.
– Sprawdźmy – zaproponowała. Następnie odstawiła kubek na podłogę i wczepiając się rękami w koszulę Andrzeja, zaczęła go znienacka całować.
Przez krótką chwilę poddawał się bez oporu, ulegając czemuś, co było dziwną mieszanką zadawnionego żalu i obecnego zaciekawienia. W jednej ręce wciąż trzymał kawę, drugą nonszalancko włożył do kieszeni, udając, że zachowuje pełną kontrolę i to spotkanie wcale nie jest dla niego trudne. Wreszcie cofnął się o dwa kroki i spytał z ironią:
– I co? Nagle po latach zrozumiałaś, że jednak coś nas łączyło?
Przyglądała mu się badawczo, jakby usiłowała go rozgryźć. Kiedy tak stała, musiał przyznać, że wciąż jest niezwykle piękną kobietą. Może nawet piękniejszą niż dawniej. Wydawała mu się bardziej naturalna, nie tak dopracowana, z tą nadmierną starannością we wszystkich szczegółach wyglądu i w każdym ruchu, jak sztuczna kukła.
– Niewątpliwie. Nadal wiesz, jaką lubię kawę – stwierdziła, wskazując porzucony na podłodze kubek.
– Po prostu mam dobrą pamięć – odparował, wzruszając ramionami. – To przecież bez znaczenia…
– Pieprzysz – przerwała mu i pozornie niedbałym gestem rozpięła zamek błyskawiczny w sukience, ciągnący się przez środek, na całej długości, od dekoltu po uda.
Nie założyła pod nią nic. Zanim zdążył zareagować, stała przed nim całkowicie naga.
– Jesteś szczęśliwy? – spytała jakiś czas później, gdy stanęli na ganku.
– Tak. Mam nadzieję, że ty też.
Przemilczała to. W ciszy opuściła dom. Nie ostrzegła go, nie zdradziła się ani słowem, chociaż w gruncie rzeczy dopuszczała taką myśl, gdy do niego szła. Mijało się to jednak z celem. Wszystko, co mógłby jej dać, było tylko marną namiastką jej wyobrażeń i oczekiwań. Nie po to wybrała się na tę wycieczkę w przeszłość. W tej sytuacji wolała pogodzić się z losem i zgodnie z własnym zwyczajem dołączyć do silniejszego.
Akson dopadł ją po kilku minutach, gdy wchodziła do niemal pustego autobusu.
– I co? – wysyczał przez zaciśnięte wargi, a jego nalana, okrągła twarz natychmiast poczerwieniała.
– Nic. – Wzruszyła ramionami i przycupnęła na pierwszym wolnym miejscu. – Wykonałam badanie terenowe, tak jak chciałeś. Możecie powoli planować tę waszą akcję. Wychodzi na to, że twój pomysł faktycznie ma sens.
Opadł z impetem na siedzenie. Jak na takiego byka poruszał się bardzo dziarsko. Pokiwał z zadowoleniem głową i pogładził ją po ramieniu.
– Powoli. Przyczaimy się na jakiś czas i wrócimy do tematu na wiosnę. Muszę znaleźć miejsce i przygotować je tak, żeby nie użerać się za bardzo. Chwilowo dorwałem inną fuchę. Szkoda odpuścić, bo śmierdzi kasą. To nie ucieknie. Spadamy na kwaterę. Błażeja nie ma. Zanim wróci, zdążymy się zabawić.
Jędrek przesiedział dobrą godzinę przy stole, zastanawiając się, po co w ogóle wpuszczał byłą żonę. Przez lata zmywał ją z siebie setki razy: alkoholem, kobietami, pracą. Nie chciał szukać odpowiedzi, zgłębiać, wyjaśniać ani znać żadnych szczegółów. Pragnął tylko zapomnieć, wywabić z głowy jak tłustą plamę z ulubionych dżinsów. Wreszcie doszedł do punktu, w którym nabrał niezachwianej pewności, że wraz ze swoim nowym, lepszym życiem zdołał wszystkie związane z nią myśli powyrywać jak chwasty i spalić w ognisku pamięci tak dokumentnie, by nie zostało nic poza resztką chłodnego popiołu. Tymczasem wystarczył jeden wieczór, żeby nabrać obaw, iż to jedynie ułuda.
Wszystkie silne przeżycia zostawiają ślady. Niedokończone, zgaszone w połowie myśli nie dają się upchnąć w żadnej bezpiecznej szufladzie. Błądzą po krańcach świadomości, obijając się o ściany ludzkiej duszy mniej lub bardziej głośnym echem, i tylko czekają na okazję, żeby wyjść na wierzch i upraszać się o należną im uwagę. Stłumiony żal jest jak upiór, który nie zaznał spokoju. Nigdy nie zasypia, wciąż gotów ukazać się w pełnej krasie i rzucić światu wszystkie pomijane dotąd pytania: „dlaczego?”.
Bliński przez chwilę otarł się myślami o matkę i ojca. Rzadko ich wspominał, stanowczo za rzadko. W końcu wstał, wygrzebał z szafki butelkę ballantine’a, nalał dobre pół szklanki i uzupełnił kostkami lodu. Pociągnął spory łyk. Smętnie poczłapał do małego gabinetu zwanego przez wszystkich pierdzielnikiem, pewnie z powodu nieładu. Tak, coś mogło w tym być. Usiadł przy biurku, otworzył laptopa i uruchomił ostatnio używany plik.
Kwadrans później podjął ostateczną decyzję, że nie wspomni Edycie o tych niespodziewanych, zaskakujących odwiedzinach. Nad ranem, gdy oderwał się od komputera, w ogóle już nie pamiętał, że miał gościa.