Śleboda - ebook
Śleboda - ebook
Anka Serafin, młoda doktor antropologii z Krakowa, jedzie w Tatry, by szukać własnej tożsamości. Znajduje trupa. Zmasakrowane zwłoki z Doliny Suchej Wody należą do starego górala Jana Ślebody. Jego historia wiedzie ku wstydliwie skrywanej podhalańskiej przeszłości. To zabójstwo jest dopiero pierwszą ze zbrodni, które zdają się karą za stare grzechy. Czy Anka i tabloidowy dziennikarz Sebastian Strzygoń odkryją, kto zabija w Murzasichlu? Dlaczego krwią ofiar maluje swastykę? I czy przekonają się, ile dla górali warta jest śleboda, czyli wolność?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5985-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A cyli to prowda, cyli nie,
zabili Janicka w dolinie.
Jakzeby to prowda nie beła
kied go moja rucka zabiła.
Ptaki rozpierzchły się w popłochu. Zwalista sylwetka zamajaczyła w gęstwinie spływającej spod Kopieńca ku potokowi.
Zatrzymał się i uniósł ciężką, kwadratową głowę. Powietrze pachniało mgłą, która snuła się w półmroku przedświtu. Przez kilka dni krążył w okolicach Hali Królowej Wyżniej. W końcu się wycofał: rejon Gąsienicowej roił się od ludzi roznoszących wszędzie swój nieznośny smród. Powędrował przez leśną przecinkę nartostrady, obszedł Kopieniec i znalazł się w okolicy Toporowych Stawów.
I czuł naprawdę silny głód.
Potok słychać było coraz głośniej, rwący i szalejący na kamieniach, bo zasilony wczorajszą burzą, która po południu przez kilka godzin łomotała w Tatry. Przeciął brukowany otoczakami szlak turystyczny i zaczął się rozglądać za jagodami. W wyższych partiach gór jeszcze ich nie było, dlatego zwlókł się tu, w dolinę, gdzie dojrzewały już teraz. Ale jak na złość nie znalazł niczego, co nadawałoby się do zapełnienia żołądka. Mruknął groźnie i podążył dalej, ku wodzie, licząc, że uda mu się złowić pstrąga albo dwa. Przystanął pod świerkiem i wypróżnił się donośnie.
To nie był dobry sezon. Najpierw wyjątkowo długa zima, potem męcząca ruja, a teraz na przemian suche i burzowe lato. I jeszcze ten głód.
Poczuł, że wiatr nagle zmienił kierunek. Zatrzymał się, stanął na tylnych łapach i zmarszczył nos, węsząc. Brunatny kolos ryknął triumfalnie, czując mdlący, słodkawy zapach, którym zawiało raptem znad strumienia. Opadł ciężko na cztery łapy i potoczył się przez gęste chaszcze podmokłej doliny.
Padlina. Może być.
Zaczął węszyć za obiecującą wonią, która mieszała się z mgiełką znad wody i zapachem deptanych pokrzyw. Znalazł się na szczycie skarpy, nad osuwiskiem wydartym dopiero co, bo tej nocy, przez wzburzony strumień. Podmyta ziemia odsłoniła źródło słodkawego odoru.
Olbrzymi półtonowy samiec, urodzony osiem lat temu w gawrze nad Suchą Wodą, zszedł po skarpie na osuwisko, zaparł się tylnymi łapami, a przednimi zaczął łapczywie kopać. Żwir i otoczaki bryzgały wokół, a niedźwiedź zarył pyskiem w ziemi, miażdżąc w zębach pomarszczone, zieleniejące już przedramię ze starym radzieckim zegarkiem na nadgarstku. Grzebał dalej. Z jamy zionącej odorem śmierci wydzierał psujące się mięso spowite w strzępy białej koszuli.