- W empik go
Śledztwo diabła - ebook
Śledztwo diabła - ebook
Gdy najciemniejsze pragnienia stają się więzieniem, wolność to tylko iluzja.
Kuba Sobański przez przypadek trafia na miejsce nieswojej zbrodni, stając się głównym podejrzanym. Od odpowiedzialności ratuje go Dorian, policjant i kuzyn Dony, dawnej kochanki Kuby. Ma w tym swój cel – potrzebuje sojusznika, który pomoże rozwikłać mu zagadkę nietypowych zgonów i wymierzyć sprawiedliwość.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-247-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nałóg to potężna siła. Sięgnięcie po używkę wywołuje u uzależnionego poczucie wielkości, pozwalając mu górować nad innymi. Taki człowiek odrzuca świadomość wyniszczającej specyfiki nałogu lub doskonale zdaje sobie z niej sprawę, tylko ma ją gdzieś. Niektórzy podejmują z nim walkę, dobrowolnie poddają się katorżniczym cierpieniom, wmawiając sobie, że robią to w imię odzyskania wolności. Są w błędzie. Wolnym od nałogu można być tylko przed zaproszeniem go do siebie. Nawet stłumiony zostaje ze swoim nosicielem na zawsze. Często chowa się w najgłębszych zakamarkach umysłu, czekając na wielki kryzys wymagający oczyszczenia lub jeszcze większy triumf, który bez symbiozy z używką jest niepełny niczym seks pozbawiony orgazmu.
Nałóg nigdy nie znika. Tylko ci, którzy są w stanie to zrozumieć, umieją się z nim dogadać. Inni żyją w ciągłym strachu, każdy dzień zaczynając z obawą, że to właśnie dziś demon rozszarpie pręty i zaatakuje.
Jestem nałogowcem z wieloletnim stażem i zaliczam się do wyjątkowego grona ludzi potrafiących dogadać się ze swoją bestią. Choć sam, z własnej woli, nie zacząłem tego przekleństwa, większość mojego życia składa się z różnych faz obcowania z nałogiem. Na studiach oddawałem mu się w pełni – to on decydował, kiedy i jak zostanie zaspokojony. Potem, wraz z dojrzałością i towarzyszącymi jej doświadczeniami, próbowałem się go pozbyć. Myślałem, że znalazłem idealną odmianę używki, po której już żadna nie będzie odpowiednio smakować. Nie miałem racji. Czas zatarł wspomnienie doskonałości i nałóg znów upomniał się o swoje. Później trafiłem na sześć lat do więziennej izolacji. Tam przekonałem się, że potrafi być również cierpliwy. Na wolność wrócił wraz ze mną.
Gdy z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogłem po niego sięgnąć, spróbowałem innego gatunku draga. Znów naiwnie wierzyłem, że oszukam rzeczywistość i silniejszy halucynogen wreszcie mnie wyleczy. Ostatecznie nałóg i tak zaatakował, wybierając najbardziej nieodpowiednią odmianę ulubionej używki. Świadomy ryzyka podjąłem kolejną walkę. Byłem za słaby, żeby ją wygrać, i za silny, żeby ponieść całkowitą klęskę, dlatego zawarliśmy sojusz. Na mocy jego postanowień spędzam piątkową noc daleko od domu.
Wnętrze niewygodnej škody octavii przesiąknięte jest dymem. Palę jednego papierosa za drugim, bo bezczynne siedzenie doprowadza mnie do szału. Nie mogę wysiąść, zostają fajki i własne myśli. Jestem pobudzony, choć jednocześnie zmęczony. Adrenalina skacze, orzeźwiając niczym lodowaty prysznic, zaraz po niej przychodzi zjazd zachęcający do krótkiej drzemki. Gaszę kolejną fajkę, zamykam oczy. Pod powiekami pojawia się ona. Jej kocie spojrzenie wywołuje dreszcze. Opiera dłoń na mojej nodze, brnie wyżej.
Zrozum wreszcie, że nienawiść i pożądanie wspólnie tworzą doskonałość.
Słyszę jej głos, jest ostry jak stal damasceńska.
To jedyne, czego jeszcze nie próbowaliśmy…
Dłoń pojawia się na moim kroku, chce uczynić mnie twardym.
– Nie! – Myślę o Soni, Donie, Julii i innych niezwykłych kobietach, których w ten sposób pragnąłem. Ona nie jest żadną z nich. – Nie uda ci się!
Osiągam efekt odwrotny do zamierzonego. Zaczynam niebezpiecznie pulsować, wyobraźnia podpowiada niewłaściwie przyjemne obrazy.
Nie lubię nieposłuszeństwa!
Przyjemność szybko zamienia się w ból. Ręka znika, pojawia się twardość poniżej lędźwi. Powoli wypełnia moje wnętrze swoją niszczycielską masą. Szczypie, piecze, zaczyna rozsadzać mnie od środka. Chciałbym przerwać, ale powieki mam sklejone ze skórą, nie podniosę ich, póki koszmar będzie trwał…
Tak wygląda mój głód.
Nałóg ma na imię Klara. Stanowi dziedzictwo po starszej siostrze pedofilce, którą muszę regularnie niszczyć. Jeśli tego nie zrobię, jej głos nie ucichnie, koszmary będą mnie dręczyć i stracę kontrolę nad skrupulatnie budowaną codziennością.
Wiem, że prawdziwa Klara nie żyje, sam ją zabiłem, ale głód zawsze wywołuje namacalne omamy. Czuję, że ona naprawdę jest obok i krzywdzi mnie, jak w czasach, kiedy byłem małym chłopcem. Zbyt długie odstawienie jest zmorą nałogowców.
Chcę czegoś więcej, Kubusiu! Chcę, żebyś mnie…
Głos siostry nagle się rozmywa, ból maleje, mogę otworzyć oczy. Potworność przerwała salwa z karabinu maszynowego, sygnalizująca powiadomienie na tablecie. Ekran przenośnego urządzenia, które stoi oparte o środek kokpitu auta, przekazuje obraz z minikamery szpiegowskiej. Czujnik wykrył ruch i ożywił aplikację. Na ekranie widzę dom zbudowany piętnaście, może dwadzieścia lat temu. Żółta elewacja, poddasze, garaż, betonowe wsporniki, metalowy płot. Przed nim, za nim i naprzeciwko wąskiej drogi z chodnikiem ciągną się kolejne domy. Kamerę wcisnąłem w żywopłot okalający posesję naprzeciwko.
Klara mieszka w Żernikach Wrocławskich. To położona na południowych obrzeżach metropolii mieścina, w której emeryci dzielą się przestrzenią z ludźmi w wieku produkcyjnym. Kapliczki, kościół i stare spożywczaki krzyżują się z przedszkolem, żłobkiem, kompleksem sportowym oraz firmami z branż usługowych. Spokój, brak korków, prawdziwa idylla, która po dzisiejszej nocy już nigdy nie będzie taka sama.
Škodę zaparkowałem w szczerym polu przy Smardzowie, na ziemistym terenie wyżłobionym kołami traktorów. Wybrałem to miejsce, bo obcy często kręcący się po wiosce przykuwa uwagę tak samo jak obcy na potężnym blokowisku w największej dzielnicy Krakowa. Lepiej obserwować zdalnie, korzystając z dobrodziejstw technologii, i cierpliwie czekać.
Siedzę tu już trzy godziny, wreszcie dostałem nagrodę, bo z posesji wyjeżdża auto. Na tablecie widać męską postać za kierownicą. Pewnie zostałby dłużej albo wziął ją ze sobą, ale jutro czekają go ważne sprawy. Nie może ich zawalić. Ustawiam ciągły tryb działania kamery i uważnie przyglądam się jednemu z okien na piętrze. Przez kilka minut nie dzieje się nic. Potem błyska światło. W oknie pojawia się niewyraźna postać. Opuszcza roletę mniej więcej do trzech czwartych wysokości. To znak do działania.
Wkładam wodoodporne rękawiczki. Z plecaka wyjmuję maskę zrobioną ze skóry bydlęcej. Kupiłem ją w olbrzymim Halloween Store w Pradze. Ma kształt trupiej czaszki z mocno wyeksponowanymi zębami i lekko odstającymi kośćmi jarzmowymi. Pomalowana jest na krwistoczerwony kolor, czarne wstawki na dziąsłach, czole, nosie i oczodołach czynią ją jeszcze mroczniejszą. Od wewnątrz podszyta jest elastycznym materiałem, który dodatkowo zabezpiecza szyję. Podbródek wzmocniono miękką pianką, zapewniając odpowiednią stabilizację.
Gdy ją zakładam, nos wypełnia specyficzny zapach. Nie jest przytłaczający ani nie wywołuje wstrętu. Maska pachnie jak ekskluzywna kurtka z naturalnej skóry. Zapinam czarną bluzę z technologią Dri-FIT. Odprowadzi wilgoć, dzięki czemu nie zmarznę. Na głowę naciągam kaptur, na buty wkładam zimowe ochraniacze wykonane z poliestru. Gaszę tablet, biorę plecak i wychodzę wprost w rozkoszne objęcia wietrznej nocy.
Jest październik, na zewnątrz zimno, nieprzyjemnie. Zjazd pogodowy odstrasza od późnych spacerów. Ludzie wolą bunkrować się w domach, wypić grzańca albo zapalić jointa i obejrzeć serial na streamach. Mnie to nie dotyczy. Ja muszę biec. Mam około dwudziestu minut i trzy kilometry do pokonania.
Od kilku dni w ogóle nie biegam. Przyzwyczajony do wysiłku organizm łaknie endorfin i żeby je wydzielić, przyspiesza skuteczniej, niż gdy dostaje je codziennie. Wiem, którędy się przemieszczać, sprawdziłem trasę kilka razy, żeby nie nadziać się na kamery. To uspokaja, choć serce cały czas bije w natarczywym rytmie wyznaczanym przez pracę mięśni i wyobrażenia oczekiwanej przyjemności.
Wizualizując spełnienie, zbiegam z łąki, przecinam krajową trzysta dziewięćdziesiątkę piątkę i wpadam do wioski. Poruszam się wzdłuż starych budynków, mijam kilka ładnych willi, zapyziałe rudery, park, kapliczkę. Nad krzyżem z kwiatów ułożono napis „ratuj duszę swoją”. Brzmi zabawnie dla kogoś, kto nie ma duszy, tylko demoniczną pustkę wypełnianą pojedynczymi spotkaniami z Klarą.
Jeszcze bardziej przyspieszam. Zegarek na nadgarstku odlicza dziewiątą minutę. Ostatnie metry pokonuję truchtem. Chcę uspokoić organizm i wyrównać oddech, jednocześnie sprawdzając okolicę. W większości domów rolety są opuszczone, w niektórych jest ciemno, raptem w dwóch widać zapalone światła i ekrany telewizorów. Oba znajdują się w głębi działek.
Zatrzymuję się przed żywopłotem domu naprzeciwko celu. Z kieszeni wyciągam scyzoryk, staję na palcach, przecinam trytkę, którą przypiąłem kamerę do gałęzi, i wrzucam sprzęt do plecaka. Zegarek wskazuje czternastą minutę, w oknie naprzeciwko wciąż pali się światło, a szyba jest zaparowana. Przebiegam przez chodnik i z łatwością przeskakuję niski płot.
Gdy jestem na jej terenie, w uszach natychmiast pojawia się jęk Klary. Mąci, kusi do niewłaściwego. Kiedyś tego nie chciała. Jej odrażająca potrzeba wykształciła się w izolacji, gdy byliśmy zdani wyłącznie na siebie. Wciąż umiem się temu oprzeć.
Idąc wzdłuż domu, docieram na taras. Parter spowity jest w ciemności, góra też. Z bluzy wyciągam ratowniczy zbijak do szyb. Poręczne urządzonko wielkości połowy dłoni służy do rozbijania hartowanego szkła. Przykładam końcówkę do szyby blisko miejsca, w którym po drugiej stronie znajduje się klamka, ściskam zbijak, napieram nim na szkło, to po chwili rozbryzguje się na setki małych kawałków. Otwieram drzwi tarasowe, ściągam nakładki z butów i wrzucam je do plecaka. W końcu przekraczam próg. Nie chcę, żeby ślady trawy oraz ziemi dostały się do środka. Podeszwy mam czyste, adidasy założyłem dziś pierwszy raz.
Przyzwyczajony do ciemności wchodzę po schodach. Na górze światło przebija przez zamknięte drzwi od łazienki, słychać też lejącą się wodę. Klara zawsze kąpie się przed snem, zawsze bardzo długo i zawsze zostawia minimalnie podniesioną roletę. Dolna część okna w łazience odparowuje średnio po dwudziestu pięciu minutach od zapalenia się światła. Wtedy musi się suszyć albo wychodzi. Codzienna rutyna bywa zgubna. Przez nią pozwoliła intruzowi dostać się do domu.
Zrzucam plecak, który mógłby krępować moje ruchy, i czekam. Jak zwykle w takich chwilach napięcie uderza do mózgu niczym bąbelki szampana pitego duszkiem z półlitrowej szklanki. Woda w łazience przestaje się lać, a moje ciało wariuje. Pojawia się mrowienie w rękach, plecy zaczynają swędzieć, każda komórka i każdy nerw pragną wreszcie zatańczyć z siostrą…
W końcu klamka opada, sekundę później w drzwiach pojawia się ona. Ma mocno prześwitującą koszulkę nocną. Sięga początku jędrnie wysportowanych ud. Widzę jej piersi, wklęsłe brodawki, wspaniale szczupły brzuch i niewielki kłębek nad kobiecością. Smolistoczarne włosy są mokre, zielone spojówki błyszczą strachem. Jest zdezorientowana, zastyga w osłupieniu. Wiele bym dał, żeby móc odczytać jej myśli.
– Dzień dobry, Klaro – witam ją chrapliwym głosem.
Wiem, że naprawdę nazywa się inaczej, ale stając twarzą w twarz z ofiarą, odzieram ją z tożsamości. Jest tylko używką.
– Ty… – Język grzęźnie jej w gardle. Rozpoznała mój głos.
Specjalnie dla ciebie nie włożyłam dziś bielizny. Chyba rozumiesz tak prosty przekaz? Jestem twoja, Kubusiu, zróbmy to wreszcie!
Wewnętrzny, rozpalony głos sprawia, że na moment się zawieszam. Moja używka próbuje to wykorzystać i startuje w stronę schodów. Nie wie, że człowiek na głodzie za nic jej nie wypuści…
– Uwodzisz, a potem uciekasz?!
Chwytam ją przedramieniem za brzuch. Jest lekka jak koperta. Z łatwością rzucam nią plecami o ścianę.
– Nie! Źle to odebrałeś! – Przerażenie w jej piskliwym głosie brzmi jak najpiękniejsza ballada. – Nie uwodziłam cię, przysię…
Zaciskam dłoń na jej gardle. Posłuchałbym ballady dłużej, ale mimo odurzenia pamiętam o ryzyku. Jest piątkowa noc, do Wrocławia blisko, a nie wszyscy grzecznie siedzą w domach. Ktoś może wracać z imprezy i usłyszeć, jak wrzeszczy.
– Uwodzisz. – Górną częścią maski ocieram się o jej policzki. Klara drży, zaczyna płynąć z niej pot, czuję kwaśny zapach przez maskę. Chciałbym móc ją dotknąć. To jedyne pragnienie, którego nigdy nie spełnię. – Namawiasz do dziwnych rzeczy, proponujesz mi… – Urywam, gdy pierwszy cios ląduje na mojej masce.
Klara zaczęła się bronić. Uderzenia jej drobnych piąstek przypominają rzucanie śnieżkami. Jest to niewygodne, ale nie bolesne. Dociskając jej szyję do ściany, odsuwam się na długość wyprostowanej ręki. Wygina się, próbuje mnie dosięgnąć, ale nie daje rady. Przechodzi do kopania. Jej spojrzenie wypełniają łzy bólu, gdy trafia bosą stopą w ochraniacz piłkarski, który mam pod spodniami.
– Przyniosłem prezent, siostrzyczko. – Spojrzenie używki podąża za moją prawą ręką. – Dobrze go naostrzyłem…
Przy specjalnym pasie mam przypięty nóż do skórowania. Na widok dwudziestopięciocentymetrowego ostrza ze stali węglowo-chromowo-molibdenowej używka zaczyna piszczeć tak przeraźliwie, że dźwięk przedostaje się na zewnątrz mimo ściśniętego gardła. Rodzaj broni wybrałem celowo. Wiem, że nie wolno mi zabić jej tak, jak zabiłem poprzednią. Mimo kolejnej fazy odurzenia potrafię zachować resztki rozsądku. To efekt dogadania się z nałogiem.
– Zniszczyłaś mnie… – mruczę. – Nic ci nie zrobiłem, mogłaś znaleźć kogoś innego. Nie zakorzeniłabyś we mnie tego świństwa. – Mocno wyginam rękę, szykując się do zadania ciosu. – Nie zasługujesz na przyjemności, tylko żeby zdechnąć!
Używka zaczyna wierzgać na wszystkie strony, miota swoim pięknym ciałem, z jej oczu leci coraz więcej łez, po udzie spływa żółty strumień. Zlała się ze strachu.
– Naprawdę? – Jestem trochę rozczarowany. Lubię, kiedy Klara się broni, a nie pęka. – Myślałem, że masz w sobie więcej godności! – Wykonuję pierwszy cios.
Ostrze rozcina cienki materiał, wchodzi w brzuch i brnie dalej jak łopata w podmokłą ziemię. Klara drży, piana z ust spływa mi na rękawiczkę, nóż przeciska się przez kolejne narządy i trafia na coś twardego. Nogi dziwnie jej przy tym podrygują, gały ma wybałuszone, jej skóra blednie zaskakująco szybko. Chyba doszedłem do kręgosłupa.
– Zabójstwo to cała nasza intymność! – Przechodzą mnie dreszcze, gdy na nią krzyczę. – Wiem, że nie przestanę! – Wyjmuję nóż, wbijam ponownie, tuż obok. Chcę jeszcze raz trafić w tę samą kość. – Ale nie ty będziesz wybierać!
Ostrze przeciska się przez mięso i znów zatrzymuje na twardej powierzchni. Oczy używki zachodzą mgłą. Krew spływa z brzucha na podłogę, brudząc coraz bardziej bezwładne nogi.
– Ty mną nie rządzisz!
Czuję rozkoszne ciepło rozlewające się po moich dolnych rejonach, wszystko we mnie wibruje, przeżywam wewnętrzną ekstazę zarezerwowaną dla nielicznych. Słyszę skomlenie Klary, nieustannie patrzę jej w oczy. Zamglony wzrok czernieje, spojówki tracą blask. Umiera po trzecim ciosie, kiedy ostrze kotwiczy na tej samej kości.
Chciałbym więcej, chciałbym zmienić jej kobiecość w gulasz, połamać ręce, odciąć głowę, zerwać skórę z tych pięknych nóg. Ukarać ją za to, co mi zrobiła, w najbardziej dosadny sposób, ale nie mogę. Wbijam nóż łącznie cztery razy. Liczę, żeby nie dojść do punktu, w którym rozsądek przestanie mieć znaczenie. Przyjmuję nałóg z szacunkiem, nie grozi mi przedawkowanie.
– To ja rządzę tobą. Ty tylko uczyniłaś mnie wybitnym…
Puszczam ją. Klary nie ma, zostaje trzeźwość. Zdaję sobie sprawę, kogo naprawdę zabiłem.
***
Ponad dwieście kilometrów później parkuję škodę przed leśniczówką w okolicach Gubina. Jej największą zaletę stanowi lokalizacja. Zgodnie z ofertą totalne zadupie z dala od ludzkiego oka. Nikt nie widzi, kiedy wjeżdżam ani kiedy wyjeżdżam. W leśniczówce od razu ściągam ubrania i kładę się na kanapie. Otwieram piwo, mimo zakazu palę papierosa. Jak każdy nałogowiec po przyjęciu używki góruję nad innymi. Myśli o konsekwencjach są lekkie i błahe. Nie burzy ich nawet przypomnienie nieodebranego SMS-a w telefonie, którego numer zna tylko jedna osoba. Sięgnąłem po używkę i nic mi nie grozi. Mogę wracać do raju.1
Kraków, tydzień później
Budzę się po wspaniałej nocy. Koszmary minęły, głosy w głowie ucichły, napięcie zelżało. Ogarnia mnie błogość podszyta wiarą we własne możliwości. Stan charakterystyczny dla zaspokojonego nałogowca. W Krakowie raczę się nim od wtorku, choć nikt o tym nie wie. Potrzebowałem czasu, żeby kontemplować osiągniętą doskonałość. Dziś piątek, idealna pora na włączenie telefonu i zderzenie z rzeczywistością. Zaczynam od porannych rytuałów. Piję espresso, robię krótkie serie brzuszków, potem idę biegać. Klasyczny rock kołysze myślami, endorfiny zalewają organizm, przypominając o drodze, jaka już za mną.
Kiedy wyjeżdżałem, nie miałem określonego celu, chciałem tylko uciec od przepięknej odmiany używki, która obudziła demona. Przejechałem pół kraju, chowałem się w drogich leśniczówkach i w samotności próbowałem poskromić moją mroczną stronę. Naiwnie liczyłem, że może tym razem coś się zmieni i gdy pocierpię, potrzeba sama zniknie. Byłem niczym heroinista na katorżniczym odwyku.
Broń mojej używki stanowiły wizje. Gumowa pałka Klary niszczyła mnie codziennie. Czułem ją w sobie, widziałem i słyszałem radosne okrzyki siostry. Zdarzyło mi się płakać, gryźć skórę, a nawet rzucać różnymi przedmiotami. W ten sposób dawałem upust niemocy i ciągle potrafiłem się powstrzymać, choć chęć ani trochę nie zmalała. Najważniejsze, że miałem motywację, żeby walczyć. Regularnie próbowałem zajmować czymś myśli.
Biegałem, ćwiczyłem, wylegiwałem się w saunach będących stałym wyposażeniem leśnych domów. Czytałem książki, oglądałem filmy, grałem w gry, zmieniałem lokalizacje, a wieczorami tłumaczyłem wyimaginowanej Klarze, czemu tym razem nie wolno nam się zabawić. Nic to nie dawało, noce należały do siostry, dlatego musiałem wymyślić nową taktykę. Postawiłem na włóczenie się po dużych miastach, co miało pomóc przekonać samego siebie, że wspaniała swoboda nazywana wolnością jest lepsza od zgubnego naćpania mogącego wpakować mnie do pierdla. Katowałem się tym na trzeźwo, nie chciałem znieczuleń, bo po nich zaczynał się zjazd lub kac i Klara wracała z podwójną mocą.
Na wyjeździe zupełnie przestałem dbać o wygląd. Jeździłem škodą, nosiłem obszerne dresy i stare kurtki. Rzadko czesałem włosy. Brody w ogóle nie goliłem, jakbym w głębi siebie przeczuwał, że ucieczka skończy się fiaskiem i lepiej nie przypominać standardowego wydania Kuby Sobańskiego. Miałem rację…
Naładowany bieganiem i wspomnieniem niedawnej katorgi staję przed lustrem z trymerem w ręce. Broda działa skuteczniej niż makijaż. Gęsta, kilkucentymetrowa strzecha zakrywa kształty, czyniąc mnie optycznie starszym. Włosy w kolorze słomy opadają na czoło i kończą się przed samymi brwiami. W czujnym spojrzeniu niebieskich oczu dostrzegam sytość. Każdy kolejny ruch maszynki przywraca twarzy właściwą formę. Widać ostre rysy, odstające kości policzkowe, powagę wypisaną na ustach. Znów jestem sobą.
Odświeżony zjadam śniadanie, wkładam luźne dżinsy, jasnoniebieską bluzę, zgarniam kluczyki od bmw M850i gran coupé i jadę do firmy.
Czteropiętrowy biurowiec Future znajduje się na Ruczaju. Jest dziełem Soni, która przekazała mi połowę jako rekompensatę za sześć lat więzienia. Gdy została zamordowana, odziedziczyłem całość. Oddałbym wszystko, co posiadam, żeby wróciła. Mieliśmy ten sam nałóg, a ja nie umiałem tego docenić. Choć nadal za nią tęsknię, pogodziłem się z jej śmiercią, zabijając Anastazję, która miała taką samą pustkę w oczach. To właśnie Nastia stanowiła nowy halucynogen i on miał mnie wyleczyć. Owszem, zredukował smutek po Soni, ale nie podołał zadaniu wyeliminowania Klary.
Wchodzę do budynku, mijam recepcję, od razu kierując się do windy. Ta zawozi mnie na ostatnie piętro. Na samym końcu korytarza znajduje się specjalna kanciapa na dwa biura. Lewe należy do mnie, prawe kiedyś zajmowała Bestyjeczka. Teraz siedzi w nim Marta, dyrektorka operacyjna, choć sama woli lansiarski skrót COO. Biurowiec jest mój, więc wbijam do jej gabinetu bez pukania.
– O! Wreszcie! – Dziewczyna siedzi za masywnym biurkiem i popija kawę. Nie jest zaskoczona moim wtargnięciem. – Trzynasta piętnaście, prawie bez spóźnienia.
Ma dwadzieścia siedem lat, łagodny wyraz twarzy i brązowe oczy, z których bije inteligencja. Włosy w kolorze karmelu związała dziś w kucyk. Co miesiąc płacę jej piętnaście tysięcy, stawka adekwatna do zakresu obowiązków.
– Nie muszę być punktualny – przypominam.
– Fakt. Choć podkreśliłam, że to pilne. – Klepie fioletową teczkę, która leży na biurku. – Zechce szef usiąść?
– Idziemy do mnie. – Marta reaguje parsknięciem. – Powiedziałem coś zabawnego?
– A więc musi pan pokazać, kto tu tak naprawdę rządzi? Naprawdę, nie trzeba fatygi.
– U ciebie się nie pali. – Wytrzymałbym bez szluga, ale Marta ma rację, muszę od czasu do czasu uświadomić ją, że to wciąż mój biurowiec i nie ma ludzi niezastąpionych.
COO wstaje, po czym zgarnia teczkę. Przepuszczam ją w drzwiach, oglądając całkiem zgrabną figurę, którą za każdym razem podkreśla eleganckimi kompletami złożonymi z marynarek i spódniczek. Marta to mój biznesowy skarbik. Sprawia, że nie muszę siedzieć we Future i mogę robić, co chcę. Gdyby ktoś mi ją uszkodził, zabiłbym go.
– Dbasz o porządek – reaguję na widok swojego gabinetu.
Nie zaglądałem tu od dawna, a wszystko lśni. Okno jest wypolerowane, na biurku stoi firmowy laptop, obok opróżniona popielniczka, wykładzina jest odkurzona, w powietrzu unosi się zapach środków do pielęgnacji skóry. Zabijam go, odpalając papierosa, i rozsiadam się na swoim fotelu.
– Dbam o wszystkie lokale w firmie – odparowuje z dumą. – Taki mój _job_.
Za biurkiem dopada mnie dziwne zmęczenie. Nie chcę tu przebywać dłużej, niż to konieczne. Future to pomysł Soni, nie jest związane z moją pasją. Powinienem przygotowywać się teraz do procesu albo czarować sędziego na sali rozpraw. Brak możliwości wykonywania ukochanego zawodu nigdy nie przestanie mnie uwierać.
– Usiądziesz?
Marta wciąż stoi przy blacie i nic nie zwiastuje zmiany pozycji, a wolałbym skupić się na czymś innym niż na oglądaniu jej nóg. Wyznaję zasadę _don’t shit, where you eat_.
– Kiedy człowiek ma własne biuro, fotel dla interesantów robi się za ciasny. Nawet w prezesowskim gabinecie.
– Więc leć z raportem na stojąco – przechodzę do konkretów. Nie zmuszę jej, żeby posadziła zadek na miejscu.
– Najpierw wyjaśnijmy najważniejszą kwestię. Ten numer, który mi szef dał… Mam o nim zapomnieć czy jeszcze będziemy go używać?
Na wyjeździe ograniczyłem kontakty do niezbędnego minimum. W ogóle nie używałem swojego telefonu, kupiłem nowy aparat i nową kartę. Kontaktowałem się tylko z moją COO i tylko, gdy zachodziła najwyższa konieczność. Marta ostatni raz przysłała mi eskę w noc zabójstwa Klary. Prosiła o możliwie szybkie spotkanie. W odpowiedzi wysłałem dzisiejszą datę z godziną trzynastą. Kartę SIM połamałem, telefon wyrzuciłem do kosza na MOP-ie przy autostradzie.
– Wykasuj z kontaktów i ze swojej pamięci – mówię. – Gdyby ktoś pytał, podczas mojej nieobecności samodzielnie prowadziłaś biurowiec. Taki rodzaj testu, który notabene zdałaś – rzucam, żeby poczuła się doceniona.
– Jasne, a mogłabym… – Wbija wzrok w swoje szpilki. Gest świadczący o zmieszaniu. Chce pogadać, ale brak jej śmiałości. – Nie żebym była wścibska, ale…
– Płyń do brzegu.
– Co szef robił, jak szefa nie było? – Udaje jej się zebrać na odwagę i uderzyć bezpośredniością.
– Siedziałem na wsi, polowałem na ryby.
Oficjalnie zafundowałem sobie spontaniczne wakacje. Dałem znać kilku osobom, że znikam na czas nieokreślony poużywać życia. Uwierzyli. Jestem zamożnym singlem, nic dziwnego, że szukam przygód.
– Okej, nie wnikam. Chciałam tylko powiedzieć, że gdyby miał szef jakieś kłopoty, to… – Marta bębni wystylizowanymi pazurami w blat biurka. – Można na mnie liczyć. Jestem wdzięczna za tę pracę i zależy mi na niej.
– Ty mi powiedz, czy mamy jakieś kłopoty.
Zamiast ust otwiera teczkę i podaje mi dokument. Sądząc po nagłówkach, jest pierwszą stroną raportu. Wypisała krok po kroku istotne zmiany, jakie zaszły podczas mojej nieobecności, a także własne przemyślenia. Tych jest najwięcej.
– Zaszczycisz mnie streszczeniem? – Nie mam zamiaru tego czytać.
– Cóż, nie jesteśmy w najlepszej sytuacji.2
Aura rozluźnienia, czyste energetyczne pole, które stworzyłem wokół siebie, przyjmując używkę, znika po pierwszym starciu z rzeczywistością. Papieros smakuje gorzko, pojawia się senna niechęć na myśl, że znów muszę rozwiązywać toporne problemy.
– To jak niby wygląda nasza sytuacja? – Poirytowany wydmuchuję dym.
– Wiem, że uderzam centralnie po wakacjach, w sumie to zaczęłam w ich trakcie, ale ciągnęły się szefowi jak szlauch ogrodowy… – Moja COO zasłania nos, robi skwaszoną minę i cofa się o krok. – Mamy sporo problemów i one nie mogą czekać.
– Kto to ten Świeboda? – pytam o nazwisko podkreślone na czerwono. – Jest jednym z tych problemów?
– Game tester, niezbyt ogarnięty łebek. Wynajmuje najtańszą klitkę i siedzi w niej całe dnie tylko dlatego, że jego laska nie zgadza się, żeby pracował w ich mieszkaniu. – Mówiąc o pracy, kreśli w powietrzu cudzysłów. – Według mnie wyciąga na tej bzdurze maksymalnie pięć koła, nam zostawia dwójkę. Łatwo policzyć, że domowy budżet mu się nie spina, dlatego nie zapłacił ostatniego czynszu. Z poprzedniego przelał połowę.
Znałem jedną, co też nie płaciła za małe biuro. Kosztowało ją to życie, a mnie pół miliona.
– Czemu wciąż tu siedzi? – Gaszę szluga.
– Bo i tak nie mamy chętnych na jego miejsce, choć oferta wisi, a zawsze istnieje szansa, że on w końcu zapłaci. Tak myślę…
Drażniące uczucie frustracji narasta. Mógłbym bronić klienta oskarżonego o zabójstwo, a muszę użerać się z gówniarzem, który całe dnie obmacuje spoconymi łapskami pada i wisi mi kilka drobniaków.
– Zagroź mu natychmiastowym założeniem sprawy o niewywiązywanie się z warunków umowy i daj tydzień na spłatę długu. – Sięgam po fajkę, odkładam ją na widok zniesmaczonej miny mojej dyrektorki. – Jeśli nie będzie kasy, wywal go. Szkoda zachodu na adwokata, a wiecznie nie będziemy czekać, nie jesteśmy Caritasem. Co jeszcze nam nie bangla?
– Sporo rzeczy… – Marta podaje następną kartkę. Cała jest pozaznaczana na czerwono.
– Możesz opisać własnymi słowami?
– Niektórzy mają drobne poślizgi w płatnościach, podkreśliłam którzy. – Wychodzi na to, że aż sześć całkiem dużych biur zalega z kasą. – Sporo firm złożyło nam ostatnio wypowiedzenia i wcale im się nie dziwię.
– Hm?
– Bez urazy, ale szef żyje w swojej bańce, budzi się, kiedy chce, jeździ, gdzie chce, wybiera sobie godziny pracy i czas urlopu. Większość ludzi tak nie funkcjonuje. – W jej głosie słychać przekąs. – Zapierdzielają _nine-to-five_ albo jak ja _eight-to-six_.
– Co to ma do rzeczy?
Denerwuję się coraz bardziej. Miałem usłyszeć, że lokale śmigają, Marta werbuje nowych klientów, a Future przynosi zysk odpowiedni do zapewnienia mi wygodnej codzienności.
– Jesteśmy dość drodzy, mamy za małą przestrzeń dla największych korporacji, niektóre firmy, tnąc koszty, wybierają mniej prestiżowe miejscówki lub przerzucają pracowników na home office, a ci najbardziej rozkręceni kupują własne lokale, uznając, że lepiej płacić bankom niż nam… – Wzdycha. – Nie muszę przypominać, że od dłuższego czasu jest wakat w najdroższej przestrzeni na czwartym piętrze?
– Nie musisz.
Kiedyś topowych klientów werbował mi Ligudziński, były polityk i drobny cwaniak, kolega z aresztu. O nowe przysługi nie chcę go prosić. Wystarczy, że załatwił mi słupa na mieszkanie, z którego obserwowałem Anastazję.
– Robi się tu piętro duchów. Poza mną siedzi jeszcze tylko małżeństwo zajmujące się doradztwem podatkowym.
– Masz choć jedną dobrą wiadomość? – Powrót do zwyczajności jest przytłaczający.
– Podczas szefa nieobecności zwerbowałam firmę na biuro znajdujące się w topce trzeciego piętra. – Marta sięga do teczki, przegląda papiery i podkłada mi pod nos umowę. – Zaczynają w przyszłym miesiącu.
– Wieszczycki & Tomasson Project spółka z o.o. – czytam na głos. – Co to?
– Przeważające PKD to działalność w zakresie architektury oraz w zakresie inżynierii i związane z nią doradztwo techniczne – recytuje niczym babuszka zdrowaśkę. – Kapitał zakładowy pięćdziesiąt tysięcy. Właściciele to dwóch typów w średnim wieku, wiarygodni – stwierdza, jakby wiek był wyznacznikiem zaufania. – Od początku istnienia siedzieli w Newtonie, odeszli, bo podniesiono im czynsz.
– Sprawdziłaś tę firmę?
Po incydencie z Anastazją, kiedy wślizgnęła się do Future i nikt nie wyczuł, że jej firma śmierdzi niczym gnojówka, kazałem Marcie zagłębiać się w historię nowych firm.
– Zajmują się doradztwem technicznym w zakresie poprawy efektywności energetycznej oraz rozwoju niskoemisyjnego. Chodzi o szukanie oszczędno… – urywa, widząc, że ziewam. Jej wywód jest prawie tak skuteczny jak krople usypiające Sonirem, które trzymam w sejfie. – Mówiąc w skrócie: audytują obiekty służby zdrowia, obiekty sakralne, budynki oświatowe, galerie. To dobre fuchy.
– No widzisz, nie jest źle – rzucam bez przekonania. Gdyby faktycznie nie było źle, nie toczylibyśmy tej dyskusji.
– Umowa z Wieszczycki & Tomasson jest w porządku, ale nam nie wystarczy. Jeśli odejmiemy przychód od klientów, którzy już złożyli wypowiedzenia, zaraz będziemy mieć zajęte ledwie trzydzieści pięć procent powierzchni biurowca. Zyski drastycznie spadną, wjedziemy na bardzo niską granicę opłacalności.
– Kurwa mać! – Przekleństwo samo wyskakuje z moich ust. Zapomniałem już, jak to jest mieć problemy finansowe. – Nie bierzesz szmalu za nic, więc słucham, jaki masz plan?
– Musimy szukać firm, które nie mogą sobie pozwolić na home office’y i nie planują zakupu własnych nieruchomości. Prawnicy, maklerzy, może jakieś biuro księgowe. Najlepszy byłby zarząd banku albo coś z IT… – Spogląda na przeszkloną ścianę rozmarzonym wzrokiem.
– Zajmij się tym, daję ci wolną rękę. Sprawdzisz się, to dostaniesz olbrzymią premię.
Nic innego nie mogę zaproponować. Sytuacja faktycznie jest zła, ale dotąd moja COO umiała wyciągać nas z tarapatów.
– Cały czas mam wolną rękę i cały czas się tym zajmuję! – podnosi głos. – Wysyłam oferty, dzwonię, spotykam się z ludźmi, nawet zaczęłam chodzić do cholernego Royal Golf Clubu, żeby złapać kontakty. Wypruwam sobie żyły, ale to szef ma znajomości w branży prawniczej, które możemy wykorzystać…
– Robisz twórczą przemowę, bo liczysz, że zacznę wypełniać twoje obowiązki, choć wszystko, co związane z werbowaniem klientów, leży wyłącznie po twojej stronie i mamy to na piśmie. – Wkurwiony odpalam szluga.
– Ostatnio myślałam o kancelarii Merka. Szef dobrze zna tego gościa, może warto tam uderzyć? – Marta czeka na moją reakcję. Nie ma żadnej. – Posiadają własny lokal, ale prowadzą różne sprawy, byle kogo nie obsługują. Mogliby nas polecić swoim klientom. Albo chociaż zostawilibyśmy im swoje broszury.
Jej pomysły są coraz bardziej abstrakcyjne. Nie dociera do niej, że Kuba Sobański nie bawi się w domokrążcę.
– Płacę ci, żebym sam nie musiał do nikogo uderzać – wyjaśniam rzeczowo.
– Rozumiem, ale to nadal szefa fir… – urywa na dźwięk marimby grającej w moich spodniach.
– Obrady skończone, działaj i melduj o postępach. – Wyjmuję telefon, a Marta odwraca się na pięcie i wychodzi.
Nazwa kontaktu sprawia, że w moim gardle pojawia się twarda gula. Dzwoni Dorian, pitbull z wydziału kryminalnego, z którym łączy mnie więcej, niż mógłbym sobie wyśnić w najgorszych koszmarach. Jest kuzynem wyjątkowo przebiegłej prawniczki, z którą miałem przyjemność mieszkać pod jednym dachem, groził mi bronią i wspólnie zabiliśmy seryjnego mordercę. Przede wszystkim jednak zakochał się w używce, którą mój nałóg uznał za najpiękniejszą.