Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śledztwo ostatniej szansy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Śledztwo ostatniej szansy - ebook

Warszawa rok 1931; to czas katastrof lotniczych, zdrady oficera sztabu generalnego i upadku słynnego kabaretu Qui Pro Quo. To nie jest także dobry rok dla szefa Brygady XI Specjalnej Urzędu Śledczego.

Podkomisarz Kornel Strasburger przeżywa kryzys. Nie układa mu się w życiu osobistym, jeszcze gorzej jest w zawodowym – jemu i jego ludziom grozi zesłanie na prowincję. Wtedy otrzymują sprawę ostatniej szansy. Brygada Specjalna ma pomóc wywiadowi w rozbiciu siatki szpiegowskiej. Kto odpowiada za zamachy na wybitnych polskich konstruktorów? Kolejni zdrajcy w sztabie generalnym? Gospodarze modnych salonów? Żydowscy komuniści, z których Sowieci stworzyli oddział dywersyjny? By rozwiązać tę sprawę Strasburger, musi niejednokrotnie przekraczać granice prawa, poznać największe tajemnice wywiadu, poznać historię własnej rodziny i ludzi bardziej tajemniczych niż chasydzi.

To, co kryje się za zamachami, zaskoczy wszystkich!

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-1024-5
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Sobota, 21 marca 1931

Dla mieszkańców eleganckiego profesorskiego domu przy Grójeckiej 43 dźwięk silnika samolotu nie był niczym nadzwyczajnym, ponieważ niedaleko znajdowało się Lotnisko Mokotowskie. Maszyna, która nadleciała nad ulicą w sobotnie popołudnie, wydawała jednak odgłosy zmuszające do spojrzenia w górę. Silnik pracował dziwnie: najpierw zawył, po czym przycichł, a po chwili znów wszedł na wysokie obroty.

To nie jest normalne, pomyślał Krzyś Zawadzki, który wracał właśnie ze szkoły i był już na podwórku przed swoim domem. Bez zastanowienia obrócił się na pięcie i popędził z powrotem na ulicę.

Warkot nadlatującego samolotu narastał, maszyna zaraz wyłoni się znad dachów wysokich budynków otaczających plac Narutowicza. Krzyś spojrzał na zegarek, jakby uczestniczył w jakimś historycznym wydarzeniu. Samolotem tym na pewno nie był Lotowski fokker, bo symfonia na trzy silniki grana przez taką maszynę jest niepowtarzalna, a ten samolot musiał mieć tylko jeden motor. I tak było, od razu rozpoznał charakterystyczną sylwetkę najnowszego dzieła inżyniera Puławskiego, jednosilnikowej latającej amfibii PZL-12. Samolot leciał jak pijany, miotało nim po niebie, jakaś niewidoczna siła ściągała go w dół, po czym pełna moc silnika podrywała w górę, nie płynnie jednak, lecz tak, jakby pijany człowiek wchodził po schodach, potykając się o stopnie i odbijając od ściany do poręczy. Czyżby to z powodu wiatru, którego silne podmuchy dawały się dziś we znaki? Pilot na przemian poddawał się temu naporowi, po czym dodawał gazu, maszyna próbowała wyszarpnąć się w górę, jakby była wciąganym przez wir topielcem, bezskutecznie – dachy domów stojących przy ulicy Kaliskiej i kocie łby były coraz bliżej. Posadzi go czy nie? – zastanawiał się Krzyś, zagryzając wargi tak, że pojawiły się na nich kropelki krwi.

– Boże, daj mu go posadzić! – krzyknął.

Na próżno, nie pomogły jego prośby i zaklęcia. Samolot wleciał między domy i na szczęście nie zawadził o żaden z nich, lecz zwalił się na ulicę bokiem i pod takim kątem, który uniemożliwił pilotowi wykonanie hamującego impet ślizgu. Stało się to kilkaset metrów od Krzysia, widział to na własne oczy i słyszał huk. W powietrze wzbił się uliczny pył oraz lecące na boki fragmenty kadłuba samolotu amfibii. Krzyś rzucił klipę na ziemię i puścił się biegiem na miejsce katastrofy. Tym razem nic go nie ominie.

Przed niespełna rokiem niedaleko stąd, przy Kopińskiej, spadł breguet XIX i zginęły trzy osoby: dwóch lotników i mieszkaniec domu, w który trafił samolot. Wydawało się, że ogień strawi całą dzielnicę, płonęły trzy domy, a maszyna wypalała się, wisząc na drutach telefonicznych i telegraficznych. Krzyś siedział wtedy w szkole, więc ominęło go to niezwykłe widowisko, teraz jednak był blisko. Biegł niemal sprintem obok kamienicy Monopolu Tytoniowego i wytwórni papierosów, minął Węgierską, gdzie było już prawdziwe przedmieście, prawie wieś, choć między małymi domkami budowano nowe gmachy. To właśnie przy jednym z nich, u zbiegu Kaliskiej i Sękocińskiej, wciąż jeszcze otoczonym drewnianym płotem, leżały szczątki maszyny.

Od wypadku minęły nie więcej niż dwie minuty, a on już był na miejscu! Ludzie z okolicznych domów wyciągnęli z wraku pechowego lotnika. Mimo krwi zalewającej mu twarz Krzyś go rozpoznał – to był sławny inżynier Zygmunt Puławski, konstruktor doskonałych myśliwców i maszyny, z którą właśnie się zwalił. Na miejscu byli także dwaj policjanci, którzy zjawili się w okamgnieniu. Rzadko się zdarza, by samolot runął niemal wprost na komisariat, a tak się właśnie teraz stało, bo XXXIII komisariat Policji Państwowej znajdował się dwieście, góra trzysta metrów od miejsca katastrofy!

– Zmykaj, mały, tu nie ma żadnych widoków dla takich młodych kawalerów jak ty. Szoruj, chłopaku, do domu, a jeśli twój ojciec jest lekarzem, to niech tu czym prędzej przybiegnie, może jeszcze da się go uratować! – Przodownik policji obrzucił Krzysia uważnym spojrzeniem i dodał: – Ktokolwiek tym nieszczęśnikiem jest.

– Mój ojciec nie jest lekarzem, wykłada na uczelni przy Opaczewskiej, a ten pilot to inżynier Zygmunt Puławski – wyjaśnił Krzyś najbardziej pewnym głosem, na jaki było go stać. – A ja nie jestem wcale taki mały, niedługo skończę siedemnaście lat!

Tym razem policjant spojrzał na niego sceptycznie i zapytał:

– Znasz go? A skąd? To ktoś z rodziny?

– Pewnie, że znam! Kto by go nie znał! To wielki konstruktor… Wiem, bo chodzę do aeroklubu!

– A ja go tam nie znam! To znaczy teraz już znam… – Policjant pochylił się nad rannym. – Słabo z tym panem inżynierem, nieprzytomny, ale dycha. Jeszcze dycha. Nie przeszkadzaj, mały, nic tu po tobie. Zmiataj stąd, bo zaraz przyjedzie ambulans pogotowia ratunkowego, trzeba im umożliwić dojazd do rannego!

W tym momencie Puławski otworzył oczy, spojrzał zamglonym, nieprzytomnym wzrokiem na Krzysia i jęknął.

– Chyba mnie poznał! – wykrzyknął Krzyś i ku zaskoczeniu policjanta schylił się, niemal na czworakach przebiegł pod jego ręką i wcisnął się między ludzi udzielających pomocy inżynierowi.

– Panie inżynierze, panie inżynierze!

Przycupnął przy rannym pilocie, a ten wyszeptał kilka słów.

– Co mówi?! – krzyknęła pielęgniarka, która nadbiegła z pobliskiej fabryki tytoniu. Odciągnęła go od Puławskiego. – Powiedz, chłopcze!

– Nic – szepnął Krzyś, do którego powoli docierało, że to nie zabawa w puszczanie szybowców, że doszło do prawdziwej katastrofy i ma przed sobą umierającego człowieka. – To majaczenie. Z nim naprawdę jest źle – powiedział z powagą, starając się nie rozpłakać.

Tuż za pielęgniarką nadbiegł z fabryki lekarz. Przyszli też robotnicy, którzy na wieść o katastrofie przerwali pracę.

– Nic tu po tobie, chłopaku – powiedział ktoś do Krzysia, a on czuł, że robi się coraz bledszy. – Zmiataj do domu, bo zemdlejesz, a lekarze mają już pacjenta.

Krzyś rzeczywiście czuł się słabo, ale nie miał zamiaru nikogo słuchać. Lekarz, pielęgniarka i gapie skoncentrowali się na inżynierze Puławskim, wykorzystał więc to, podszedł do maszyny i ostrożnie zajrzał do szczątków kadłuba. Doskonale wiedział, że samolot jest dwumiejscowy, więc spodziewał się zobaczyć jeszcze jedne zwłoki. Z inżynierem latała często jego narzeczona, panna Hanna Henneberg, pilotka, która szkoliła się w aeroklubie. Nie zobaczył jednak zwłok, lecz coś, czego zobaczyć się nie spodziewał: dwa betonowe bloczki. Ja jednak jeszcze mało wiem o lataniu, pomyślał zdziwiony. Dalsze rozważania przerwała syrena karetki pogotowia. Nieprzytomnego, ale wciąż jeszcze żyjącego Puławskiego ułożono na noszach i wsunięto do ambulansu.

Nic tu po mnie, pomyślał Krzyś, widząc, że przyjechała także ciężarówka z policjantami, którzy zaczęli odsuwać gapiów i otoczyli kordonem szczątki maszyny.

Ruszył więc do domu. Po drodze, na środku trotuaru, leżała porzucona przez niego teczka, a w mieszkaniu czekała z obiadem gosposia Gabriela. Gdy o niej pomyślał, zrobiło mu się raźniej. Zawsze potrafiła go pocieszyć…ROZDZIAŁ I

w którym aspirant Pancer wygłasza ważną deklarację, alkohol jest najlepszym lekarstwem na samotność, a w starciu z bólem egzystencji przegrywają największe autorytety i przyjaźnie.

Wtorek, 18 sierpnia 1931, Warszawa

Komisarz Kornel Strasburger czuł się coraz marniej. Alkohol począł z niego parować wszystkimi porami i zdawał się wychodzić z organizmu nie samotnie, lecz z resztką sił. Trzeba się skupić, mieć dobrą bokserską sylwetkę, by przynajmniej sprawiać dobre wrażenie. Ustawił się jak należy, bokiem, na lekko ugiętych nogach i z wysoką gardą. Było to zbawienne w skutkach, bo dzięki temu mógł sprawniej wykonać unik przed ciosem, który niczym pocisk poszedł w jego kierunku. Była to kolejna fanga mogąca zakończyć walkę i gdyby nie chwila koncentracji i skupienia, pewnie by taka była. Raz za razem ten gnojek dawał mu pokaz siły, szybkości i sprawności. Musi wytrwać, przeczekać napór tego cholernie mocnego i aroganckiego typka. Przystojniaczek Faustyn, nazywany przez wszystkich Faustem, był doskonałym bokserem, który swoimi atutami, siłą i pewnością siebie, grał z wielką swobodą. Teraz, po wyprowadzeniu kolejnej serii ciosów, w ogóle niezdyszany, uśmiechnął się do posapującego Strasburgera, odgarniając blond włosy, które opadły mu aż na kwadratową szczękę. Pieprzony modniś, ale przyoszczędził na dobrej brylantynie, pomyślał podkomisarz Strasburger i też się uśmiechnął, bo wyobraził sobie, jak z twarzy napastnika znika zadowolenie. Na razie jednak to on się cofał, lecz robił to powoli, bez paniki, tak by zachować kontrolę i żeby oddanie inicjatywy silniejszemu przeciwnikowi było taktyką, a nie ucieczką. Był w defensywie, nie tracił jednak pewności siebie. Znów kolejna seria ciosów, z których jeden odebrał mu oddech. Przywarł do przeciwnika, żeby w klinczu zyskać na czasie i odpocząć.

– Znów był bal i znów się lała wódzia strumieniami – zasyczał mu tamten do ucha. – Zaraz panu komisarzowi zacznie brakować sił!

Faust go przecenił, bo sił brakowało mu od dawna! Strasburger zebrał się jednak w sobie i odskoczył, chcąc mieć przeciwnika na dystans, by lepiej przewidzieć jego ruchy. To szarpnięcie wypompowało z niego siły, czas nie pracował na jego korzyść, coraz bardziej dawały o sobie znać zmęczenie i kac. Trzeba to skończyć jak najszybciej, tylko jak?

– No chodź, cwaniaku – starał się sprowokować napastnika.

– Idę, hincie, ale nie sam! – zaśmiał się tamten, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej nóż. – Nudzi mi się już ta zabawa, a na mnie czeka towarzystwo i panienki, więc załatwimy to ekspresowo, jeszcze dwie minutki i padniesz. – Z ciemności dobiegł śmiech, bo obserwatorom tych coraz bardziej nierównych zmagań spodobały się słowa silnego młodzieńca.

Tylko Strasburgerowi nie było do śmiechu, dla niego żarty skończyły się już dawno temu, a teraz zaczęły się poważne kłopoty. O tym, że nie będzie łatwo, przekonał się już na starcie. Wydawało mu się, że załatwi tego pewnego siebie szczeniaka tak jak wielu innych, że zrobi to jak zwykle, czyli tak, jak robią to rewolwerowcy na westernach: błyskawicznie wyciągają broń i w try miga kończą konfrontację. Strasburger zawsze robił to w okamgnieniu, tym razem jednak coś poszło nie tak. Może to wina kolejnej ciężkiej, zakrapianej alkoholem nocy, a może przeciwnik był zbyt czujny i szybki? Pewnie jedno i drugie, więc skurwiel czytał w nim jak w otwartej książce, unikając tego, co spotkało już wielu przed nim. Do tej pory niemal każdy czyhający na zdrowie czy życie Strasburgera kończył, spoglądając bezradnie i w strachu w lufę jego służbowej broni, a że umiał jej używać, o tym wiedzieli wszyscy, bo to przecież on przyczynił się do śmierci sławnego Krwawego Wiktora!

Tym razem nic nie poszło po jego myśli, bo gdy wyciągał rękę, otrzymał silnego kopniaka w dłoń, a rewolwer poleciał w dal, koziołkując w powietrzu, i upadł gdzieś w ciemnym kącie. Strasburger chciał poszukać go wzrokiem, musiał jednak koncentrować się na szybkich, mocnych pięściach przeciwnika. Modniś dobrze walczył, serie ciosów wyprowadzał z rozmysłem. Ta ostatnia sprawiła, że po kilku uderzeniach Strasburger odsłonił pierś i ciosy na moment pozbawiły go oddechu, a potem dostał potężną fangę w nos. Było blisko nokautu, a za chwilę będzie jeszcze bliżej. Teraz musiał skoncentrować się przede wszystkim na prawej ręce przeciwnika uzbrojonej w nóż. Faust Pancer nie był tępym osiłkiem, lecz spryciarzem, który miał wszystko przemyślane, a więc teraz na pewno będzie chciał zmniejszyć dystans i doprowadzić do zwarcia, by zadać z bliska śmiertelny cios nożem. Robiło się gorąco. Po czole Strasburgera spłynęła kropla potu, było przecież lato.

Pocił się nie tylko z emocji i wysiłku, ale też z powodu kieliszków wódki wypitych poprzedniej nocy oraz kufli piwa, którymi gasił pragnienie następnego dnia.

– Męczy cię kac, psie – szepnął tamten, podchodząc coraz bliżej.

Strasburger ruszył do przodu, mając do dyspozycji tylko gołe pięści. Zaskoczył tym Pancera, odchylił się niemal jak dyskobol, ale zrobił do przodu tylko pół kroku, co zaakcentował mocnym tupnięciem. Przystojniaczek zamierzał go obejść i wbić mu nóż między żebra, on jednak to przewidział, czekał na to i chciał założyć mu dźwignię, ale przeciwnik też przewidywał więcej niż jeden ruch do przodu. Faust odskoczył, po czym stanął z opuszczonymi rękoma i się zaśmiał.

– Dobrze, że odpuściłeś, cep przeszyłby powietrze, a ja nie potrzebowałbym nawet noża, skontrowałbym cię sierpowym na podbródek, później wziąłbym pod obcasy, a na koniec popieścił majchrem. Ale co się odwlecze, to nie uciecze, może lepiej wcześniej niż później, skoro nie masz już siły?

Nim te słowa wybrzmiały, blondyn dopadł do komisarza z nożem wycelowanym w jego brzuch. Strasburger odskoczył, zginając się w paragraf, i właśnie wtedy poszedł lewy zamachowy. A więc pchnięcie nożem było tylko na wabia, dla zmyłki, żeby spodziewał się czegoś zupełnie innego! Szarpnął głową w tył tak, że o mało nie skręcił sobie karku, ale się opłaciło: pięść przeleciała obok. Brakło niewiele, tak niewiele, że w nosie i na policzku poczuł podmuch. Od ciężkiego nokautu dzielił go milimetr, góra dwa, niechybnie straciłby przytomność, a później pewnie i życie, ugodzony nożem.

Kornel Strasburger jednak nigdy nie pękał, a od czasu krwawej walki w willi na Saskiej Kępie był gotowy na wszystko. Pokonanie dwóch byłych zapaśników z cyrku przy Okólniku, którzy zarabiali na życie jako zawodowi mordercy, dodało mu pewności siebie. Wykorzystał to, że Faust z trudem złapał równowagę i przez chwilę stał w wykroku, i kopnął go tam, gdzie powinno najbardziej boleć.

– O kurwa, moje jaja! – usłyszał ryk.

Walka była skończona. Aspirant Faustyn Pancer leżał skulony na macie i wył, jakby powtarzał mantrę:

– O kurwa, moje jaja!

– Ja tego nie rozmasuję! – zastrzegł starszy przodownik Zyga Stolarczyk, który wyłonił się z mroku.

Młodzi śledczy, aspirant Tomasz Jung i posterunkowy Wincenty Rybski, zaśmiali się cicho, bo nie przepadali za Pancerem, którego uważali za dupka. Ich śmiech zagłuszyły oklaski policyjnej publiczności.

– Znakomity finał, panie podkomisarzu. Piękny pokaz na koniec ostatnich zajęć przed urlopem! – Komisarz Władysław Pytlasiński bił brawo potężnymi dłońmi. – Możemy już zapalić światło!

Ktoś przekręcił bakelitowy włącznik i w sali zrobiło się jasno. Dopiero teraz Strasburger zobaczył, że rewolwer leży blisko niego. Cholera, w takich sytuacjach przydają się latarka i gwizdek, ale on nie wypychał sobie kieszeni takimi rzeczami, przecież musiały się w nich pomieścić portfel, zapalniczka, papierośnica i zapasowa paczka papierosów.

Podniósł rewolwer i schował go do kieszeni, po czym podszedł do Pancera. Młody, dobrze zbudowany śledczy był teraz jak swoja własna miniaturka. Leżał zwinięty w precelek i wciąż jęczał.

– O kurwa, moje jaja…

– Przepraszam, mierzyłem w brzuch! – szepnął mu do ucha Strasburger, podnosząc z maty drewnianą atrapę noża. – Gdybym był bardziej wygimnastykowany, przynajmniej tak jak pan, pokusiłbym się o trafienie pana szpicem buta w czubek brody. Trudno, wyszło, jak wyszło.

– Nie musiał pan tak mocno! – stęknął Pancer.

– Naprawdę mierzyłem w inne miejsce, ale straciłem równowagę. – Strasburger łgał jak najęty, a na koniec klepnął młodszego kolegę w ramię.

– Ale dlaczego tak mocno?

– Bo nie lekko, panie aspirancie – powiedział dobrotliwym tonem starszy przodownik Stolarczyk. – Chciałem tylko zauważyć, że gdyby pana cios dosięgnął nosa pana komisarza, toby mu ten nos razem z głową i płucami odleciał. Nie żałował pan siły.

– Biłem zamachowym, żeby pan komisarz miał czas na unik – tłumaczył się Pancer z głupkowatym, przymilnym uśmiechem, który na jego wykrzywionej bólem twarzy wyglądał jak grymas.

– Poszła taka torpeda, że ledwie się wywinąłem. O mało nie urwałem sobie głowy, panie kolego. – Strasburger rozmasowywał sobie kark i szyję, jakby chciał pokazać Pancerowi, że obaj ponieśli straty.

– To była dobra walka, panowie – pochwalił ich komisarz Pytlasiński. – Chodzi mi nie tylko o taktykę i sprawność fizyczną, ale i o prowokację. Pan aspirant pięknie wszedł w skórę bandziora. Jest pan młodym policjantem, ale znakomicie wczuł się pan w tę rolę! Ten język, ta intonacja, zupełnie jakbym słuchał starego recydywisty, brawo, brawo!

– Ale summa summarum przegrałem – stwierdził, krzywiąc się, Pancer, który wciąż siedział na macie i masował obolałe krocze.

– To była najdłuższa walka, jaką musiał stoczyć pan podkomisarz – powiedział Pytlasiński, śmiejąc się. – On zawsze działał jak rewolwerowiec, w okamgnieniu wyciągał rewolwer i było po wszystkim. Aż do dzisiaj. No, ale skoro nie zakończył pan walki w pierwszej sekundzie, potrafił pan postawić akcent na koniec rundy – zwrócił się do Strasburgera. – Podobała mi się próba założenia dźwigni, ale w końcu musiał pan improwizować i zakończyć walkę za pomocą brudnego triku. Ten kopniak to był prawdziwy majstersztyk, panie komisarzu. Majstersztyk!

– No, wstawaj pan. – Stolarczyk zaczął podnosić Pancera. – Skoro wielki Pytlas mówi, że było git, to znaczy, że było git. Niejeden dałby się za taki komplement porąbać!

Starszy przodownik nie przesadzał, bo zanim Władysław Pytlasiński został komisarzem do spraw samoobrony, zaczął uczyć w szkole policyjnej i prowadzić zajęcia z warszawskimi funkcjonariuszami, był największą gwiazdą zapasów. To on przetarł drogę na szczyt Zbyszkowi Cyganiewiczowi oraz Teodorowi Sztekkerowi, będąc pierwszym mistrzem świata pochodzącym z Polski, i nawet po ich wielkich sukcesach pozostawał największym zapaśniczym autorytetem.

Na twarzy aspiranta Faustyna Pancera pojawił się uśmieszek.

– Kiedyś to ja postawię kropkę nad „i” – powiedział butnie.

– Nie sądzę – odrzekł Strasburger z czarującym uśmiechem.

– Nie będę potrzebował tej atrapy noża, załatwię pana gołymi pięściami. Stale wzbogacam mój repertuar ciosów! – Aspirant Pancer nie miał już cierpiętniczego oblicza. Górę nad bólem wzięły dziecięca złość i dojrzała wizja zemsty.

Na te słowa Kornel Strasburger ucieszył się jak sztubak i uderzył dłońmi o uda, aż poszedł huk na całą, wcale niemałą salę gimnastyczną.

– A ja będę wiedział, że kopiesz pan jak koń, i już nie dam się zaskoczyć. Przekonałeś się, że i ja potrafię dać kopa jak jakiś futbolista. Pamiętaj pan, panie Faust, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie! C’est la vie! Ale cieszę się, że już pan nie cierpi, znaczy się, klejnoty całe? – zakończył ze złośliwym uśmieszkiem.

Aspirant Pancer chciał zripostować, lecz nie zdążył.

– Pan, panie aspirancie, jesteś silny, ale musisz wiedzieć, że podkomisarz Strasburger nie popełnia dwa razy tego samego błędu – powiedział z powagą starszy przodownik Stolarczyk. – On ma kiepełę nie od parady i wszystko w niej jest posegregowane i ułożone akuratnie i dokładnie jak w szwajcarskim banku!

– Przekonamy się – mruknął Faustyn Pancer. – Następnym razem zaskoczę wszystkich, a najbardziej pana Strasburgera. Zobaczycie, panowie!

– Zobaczymy, zobaczymy… – Stolarczyka rozśmieszyły te groźby. – Nie mogę się doczekać! Może i mnie rzuci pan kiedyś wyzwanie? – Odpowiedź na to pytanie nie była prosta, przecież przodownik Stolarczyk był kiedyś nie lada zapaśnikiem, a nawet kandydatem na wyjazd na paryskie igrzyska. Nie na darmo był ulubieńcem mistrza Pytlasińskiego i miał ksywkę Sztekker, którą koledzy z policji nadali mu na cześć najlepszego zapaśnika ich czasów, Teodora Sztekkera. – Mogę liczyć na pana łaskawość? – Starszy przodownik skłonił się grzecznie.

Dyskusję zakończył mistrz Pytlasiński:

– Na dzisiaj koniec, dżentelmeni. Za chwilę zaczyna się trening klubu zapaśniczego. Koniec z brudną grą, mata znów będzie należała do walki francuskiej!

Po tych słowach „zawodnicy” i publika ruszyła do drzwi, okazało się jednak, że nie dla wszystkich był to koniec spotkania z czempionem zapasów.

– Panie komisarzu, pan pozwoli na słowo. – Pytlasiński odciągnął Strasburgera na bok. – Dobrze, że wziął się pan za siebie, że znów znalazł pan czas na ćwiczenia. To ostatni dzwonek, więc korzystaj pan, ile możesz!

– Tak ze mną źle? – Strasburger uniósł brwi.

– To też. – Pytlasiński uśmiechnął się pod bujnym wąsem. – Nadużywasz pan alkoholu, tego nie da się ukryć. Przełożeni w Urzędzie Śledczym panu pobłażają, boś pan gwiazda, a i ja mam do pana słabość, bo mimo wszelkich wad wygrywasz pan sprytem, siłą woli i opanowaniem… Ale ja nie o panu, nie o pana problemach, ale o swoich muszę powiedzieć słów kilka. Prowadzę zajęcia, ale wiem, że dużo już nie pokażę. Czuję się słabo…

– Pan, słabo? – zdziwił się Strasburger. – Panie komisarzu!

– Mam sześćdziesiąt osiem lat! – powiedział mistrz Pytlasiński, akcentując każdą głoskę, by mieć pewność, że informacja dotrze do adresata.

– Nie wygląda pan na tyle!

– Metryki nie można oszukać, a już na pewno nie w sporcie. Długo, może nawet za długo startowałem…

– To było całkiem niedawno. Bodaj w dwudziestym piątym prowadził pan przed tysiącami ludzi pokaz atletyczny z okazji trzeciego maja. Publiczność ledwie pomieściła się na Placu Zamkowym. Pamiętam to jak dziś, wypatrywaliśmy wtedy kieszonkowców.

– Ale to nie było dziś, tylko sześć lat temu, a dzisiaj jest dzisiaj i to już zupełnie co innego. W pewnym momencie czas przyśpiesza i pędzi, a na starość człowiek zmienia się tak szybko, jak w dzieciństwie. Z roku na rok postępują zmiany, których nie da się zatrzymać, tak jak nie daje się zatrzymać czasu. – Pytlasiński położył wielką dłoń na ramieniu Strasburgera i spojrzał mu w oczy z ojcowską troską. – Mogę pomóc dobrym słowem, mogę coś podpowiedzieć, ale coraz mniej mam do pokazania. Siły nie te. – Jakby na potwierdzenie tych słów potężnym ciałem Pytlasińskiego wstrząsnął kaszel. – Korzystaj pan, póki można! – Kornel Strasburger pokiwał głową. – Masz pan refleks, nie poddajesz się, znakomicie panujesz pan nad nerwami – ciągnął Pytlasiński. – Sporoś pan przeszedł, w samej policji było tego dużo, a do tego wojna i to pańskie pływanie, portowe życie… Masz pan doświadczenie i ufasz swojemu sprytowi oraz gracji, z jaką wyciągasz z kieszeni rewolwer, ale dzisiaj się nie udało, bo pan aspirant Pancer pana uprzedził.

– Wiedział, że sięgnę po rewolwer!

– Każdy bandzior, który ma do czynienia z policjantem, o tym wie.

– Zwykle się udawało!

– Zwykle byłeś pan szybszy! Musisz trenować i szybkość, i refleks, i siłę oraz, ma się rozumieć, wytrzymałość. Dam panu sztangę, niech pan popracuje w domu. Słyszałem, że wyjechała pana narzeczona, więc wykorzystaj pan ten czas jak najlepiej! Wiem, jak to jest, każdy mężczyzna, nawet jeśli najbardziej kocha swoją kobietę, ma jakieś słabostki… Broń Boże nie mówię o zdradzie, bo najczęściej to są spotkania z kolegami, wyścigi i karty, a wszędzie tam jest alkohol. Wódka to największy wróg, panie komisarzu, ale metodą walki z nim nie jest lać go w pysk. – Mistrz uśmiechnął się, zadowolony ze swoich słów. – A pan, zdaje się, walczy ostatnio z gorzałką na wszystkich frontach i okłada ją i sierpowym, i prostym, i podbródkowym, a jak trzeba, to i oburącz. Po takiej walce zawsze trzeba wrzucić w siebie trochę kalorii, a to bywa jeszcze gorsze niż picie. Zaokrąglił się pan na twarzy, nie tylko zresztą na twarzy, ruchy już nie te, a pan nie pracujesz za biurkiem i od pańskiej sprawności może zależeć pana zdrowie, a nawet życie. Zbastuj, człowieku, szkoda by było pana stracić, panie podkomisarzu Strasburger!

Poczuł się jak uczniak. Jego miłość, panna Ola Fuks, wyjechała, a on używał kawalerskiego życia, nie żałując sobie wódki ani piwa, które zakąszał wszystkim z wyjątkiem nóżek, bo od zawsze ich nie cierpiał. Pochylił lekko głowę, dziękując i dając znak, że pojął wykład mistrza, jednak ten jeszcze nie skończył.

– Panie przodowniku Stolarczyk! – zawołał Pytlasiński. – Niech pan pilnuje pana Strasburgera!

– Rozkaz, panie komisarzu. Przypilnuję tego nicponia. – Zygmunt Stolarczyk wyprężył się jak struna.

– Nie traktuję tego jak żart, lecz jak zobowiązanie! Masz pan tu sztangę dla pana oficera i pilnuj, żeby regularnie zażywał z nią ćwiczeń. Jesteście sąsiadami, więc proszę mieć na niego oko. To nie towarzyski żarcik, tylko poważna, służbowa sprawa! Rozumie pan, panie starszy przodowniku?

– Tak jest, panie komisarzu! – Stolarczyk wyprężył się jeszcze bardziej. – Dla mistrza wszystko!

– Jest pan doskonałym zapaśnikiem, a do tego nie marnował pan czasu na zajęciach, gdy omawialiśmy japońskie dżu-dżitsu i wolną amerykankę – ciągnął Pytlasiński. – Ufam, że wywiąże się pan z zadania, jakim jest praca nad wyjątkowo niezdyscyplinowanym osobnikiem, czyli panem podkomisarzem Strasburgerem!

– Ale, panie komisarzu… – zaczął Strasburger.

Pytlasiński gestem nakazał mu milczenie.

– To rozkaz! Są jakieś pytania?

Zydze Stolarczykowi to pasowało i tylko uśmiechał się pod wąsem, a Kornel Strasburger nie czuł się na siłach kwestionować słów starszego stopniem.

– Sprawę uważam za załatwioną, panie starszy przodowniku Stolarczyk. Jesteś pan odpowiedzialny za kondycję fizyczną pana podkomisarza Strasburgera! – Władysław Pytlasiński wyprostował się tak, jakby znów był młodym czempionem zapasów, a nie blisko siedemdziesięcioletnim instruktorem Policji Państwowej. – Postępy zweryfikuję za dwa miesiące. Teraz wyjeżdżam do wód i proszę, by panowie dobrze wykorzystali ten czas. Adieu!

Strasburger i Stolarczyk wyszli z budynku szkoły policyjnej przy Ciepłej 13 i pożegnali się z kolegami.

– No i co z tym zrobimy? – zapytał Strasburger.

– Jak to co? – prychnął aspirant Stolarczyk. – W śledztwach szefem jesteś ty, ale jeśli chodzi o twoją kondycję fizyczną, musisz podporządkować się komisarzowi Pytlasińskiemu.

– Ze mną jak z dzieckiem, za rączkę i do baru!

– Brawo! – wykrzyknął starszy przodownik. – To doskonały początek, ale chyba nie na dzisiejszy wieczór.

– Dlaczego?

– Po pierwsze, masz o siebie dbać. To, co powiedział Pytlas, jest święte!

– Nie przesadzaj, służbista się z ciebie zrobił?

– Przecież wiesz, że komisarz Pytlasiński to dla mnie ktoś więcej niż tylko starszy stopniem.

– Doceniam, ale ja chyba też coś znaczę. – Strasburger się zaśmiał i zapalił papierosa.

– A po drugie, Kornelu, to może być ostatni rozkaz Pytlasa. Niedomaga i jego pobyt u wód na pewno się przedłuży. To jak testament. Poza tym… – Stolarczyk wbił wzrok w Strasburgera. Wyglądało na to, że coś powie, ale tylko machnął ręką.

– No co, Zyga, co masz mi do powiedzenia? – zachęcał komisarz, ale Stolarczyk tylko przestępował z nogi na nogę i mimo że był starszy od Strasburgera, teraz wyglądał jak przerośnięty zdenerwowany uczniak. – No, wal śmiało.

– Pijak się z ciebie robi! – wypalił Zyga. – Nie widzisz, że stajesz się ochlejusem?

– I kto to mówi? – Strasburger parsknął śmiechem. – I kto to mówi? Przyganiał kocioł garnkowi. Przecież ty też nie wylewasz za kołnierz!

– Nie, nie wylewam, dlatego widzę, że pijesz za dużo. Nie ma dnia, żebyś nie skończył w szynku. Przychodzisz na Daniłowiczowską w coraz gorszym stanie, już szepcą za twoimi plecami, pokazują cię palcami. Nie widzisz tego?

– Sram na nich. – W Strasburgerze nie było ani odrobiny skruchy. – Sram i tyle. – Stolarczyk pokiwał głową. – A co, może i ty tak sądzisz, hę? – Strasburger, nie czekając na odpowiedź, obrócił się na pięcie i poszedł w kierunku Woli, zostawiając Zygę ze sztangą od mistrza Pytlasińskiego.

– Kornelu! Nie obrażaj się! – zawołał Stolarczyk. – Chodź, razem zabierzemy się do domu, we dwójkę jakoś damy radę przewieźć sztangę tramwajem na Mokotów.

I o to właśnie chodziło Strasburgerowi, o ten tramwaj, o wspólną jazdę do domu, o to, że będzie musiał znosić obecność Zygi i jego gadki jak z harcerskiego katechizmu. Zdrowie, tężyzna, dieta, mniej alkoholu, wszystkie te mądrości od komisarza Pytlasińskiego.

Obaj mieszkali w tym samym ministerialnym budynku przy Łowickiej i do tego na tym samym piętrze. Możliwość zamieszkania w tak eleganckim miejscu była nagrodą za rozwiązanie głośnej sprawy serii morderstw, którą warszawska prasa ochrzciła mianem nowego alfons pogromu. Ich przełożony, nadkomisarz Wawrzyniec Słubica-Popielski, dotrzymał słowa i za śledztwo, które nie tylko dało mu awans na podinspektora i wywindowało na posadę dyrektora w ministerstwie, odwzajemnił się przydzieleniem im mieszkań w kolonii pracowników MSW. Do tego Stolarczyka awansowano na starszego przodownika, a Strasburgera na podkomisarza i przydzielono mu funkcję kierownika brygady specjalnej.

To jednak, co jeszcze niedawno było radością i luksusem, teraz stało się niewygodą. Kornelowi Strasburgerowi nie chciało się słuchać mendzenia Zygi przez co najmniej trzy kwadranse. Najpierw musieliby iść dziesięć minut na przystanek na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej, nie wiadomo jak długo czekać na trójkę, a potem pół godziny jechać do pętli na Rakowieckiej. Prawie godzina morałów, dobrych rad i próśb. Chrzanił to! Poza tym suszyło go, a niedaleko, przy Chłodnej pod pięćdziesiątym, był Bar pod Pięćdziesiątką. Pyszna nazwa. Marszałkowska 100 ma Bar pod Setką, Chłodna 50 Pięćdziesiątkę. Najpiękniejsze w tej historii było to, że specjalność zakładu można było powtarzać raz za razem!

– Kornelu, zrzucimy się na dorożkę, będzie łatwiej dowieźć sztangę! – usłyszał głos Stolarczyka. Stał, trzymając sztangę od mistrza Pytlasińskiego. – Kornelu, to twoja sztanga!

– Ja się na to nie pisałem, to nie moje, tylko twoje zobowiązanie. Rób z nią, co chcesz! Ja do domu nie wracam, nikt na mnie nie czeka. Jeśli chcesz, to chodź ze mną. – Strasburger odszedł, zostawiając Stolarczyka na ulicy. Starszy przodownik nie wiedział, co powiedzieć, postał chwilę, po czym ruszył w stronę Królewskiej, mamrocząc pod nosem:

– Ale mnie urządził, kurtka na wacie, ale mnie urządził…

Niektórzy muszą nieść krzyż, a on niósł sztangę, bo na samotną jazdę dorożką nie było go stać. Meblowanie nowego mieszkania i wyjazd na letniaki wyssały z niego wszystkie pieniądze.

*

Wicekonsul Griebienszczykow siedział w swoim gabinecie, który mieścił się w budynku sowieckiego poselstwa przy Poznańskiej 15, i czekał na to, co powie jego gość. Gość tylko z nazwy, bo choć gabinet był jego, a rangą przewyższał przybyłego, to jednak tamten zdawał się gospodarzem. Bo asystent radcy handlowego, Michaił Iwanowicz, w rzeczywistości wojskowy z IV Zarządu Sztabu Generalnego Armii Czerwonej, nazywanego Razwieduprem, był jedną z najważniejszych osób w poselstwie.

Oficer sowieckiego wywiadu Iwanowicz rozparł się w fotelu i spojrzał na wicekonsula jak na petenta, a ten nieco zmieszany zapytał:

– Zatem, towarzyszu, nie wierzycie w jego słowa?

– Nie. Dopóki nie zrobi tego, do czego się zobowiązał, nie mamy do tego żadnych podstaw. Moim zdaniem to nie biezumiec, a sumasszedszij! Sumasszedszij i do tego basniopisiec, Kryłow, job jego mat’! – Iwanowicz patrzył na Griebienszczykowa tak, jakby chciał przeszyć go wzrokiem na wylot.

– A może tylko biezumiec? – Wicekonsul Griebienszczykow się uśmiechnął. – Bo trzeba być szaleńcem, żeby się podjąć takiej roboty, nieprawdaż?

– Może się też okazać, że to prowokator! Ta jego historyjka! – prychnął Iwanowicz.

– To, co mówił, było jak wiele innych historii. Zawsze tak jest, bo wszystko obraca się wokół burżuazyjno-sanacyjnej polskiej zgnilizny. W wielu przypadkach zdrada to rezultat rozwiązłego życia, upadłych kobiet, hazardu i alkoholu. Takie życie kosztuje, więc zaczyna brakować pieniędzy i wtedy pukają do naszych drzwi! Coraz więcej jest jednak ludzi, których mierzi hipokryzja i brak możliwości rozwoju i uczciwej pracy, jaką daje tylko Kraj Rad. – Iwanowicz słuchał wywodu Griebienszczykowa i czuł, że jego cierpliwość się kończy. Kręcił się nerwowo w fotelu, a wicekonsul tłumaczył z zapałem: – Nasze uczelnie, akademie, kursy, perspektywa dobrego życia i wielkiej przygody. Kto chce pracować i walczyć dla Związku Radzieckiego, ten gotów dokonywać czynów niezwykłych. Robi to spontanicznie, a dopiero później planuje! Tak postępuje człowiek ufny w swoje możliwości, a oszukany przez burżuazyjny system!

– Nie tłumaczcie mi takich rzeczy. – Iwanowicz zacisnął na moment wąskie wargi. – Ja najlepiej wiem, kto się zgłasza i kogo werbujemy! Są różne przypadki i różne sposoby zemsty na burżuazyjnych oprawcach i wykazania się przywiązaniem do naszej sprawy. Ale ja nie wierzę, że to jego robota, tym bardziej nie wierzę w to, co zrobić obiecuje. Bzdura! Bzdura i tyle. – Iwanowicz skierował swoje szare wodniste oczy na okno. Wydawało się, że mówi sam do siebie, że nie potrzebuje potwierdzenia swoich słów. Griebienszczykow jednak się odezwał, bo nie miał zamiaru zgadzać się z oficerem Razwiedupra.

– Zobaczymy. Jeśli mówi prawdę, to zrobi także to, co zapowiada. Dowiemy się jutro rano…

– Nie powiem, żebym tego nie chciał, bo wtedy czekalibyśmy na jego kolejny krok, a ten byłby dla nas niezwykle doniosłą sprawą. – Wąskie jak nitka wargi Iwanowicza rozciągnęły się w uśmiechu. – Towarzysz Stalin lubi takie akcje i ceni takich ludzi. Nie muszę was przekonywać, że wtedy nasza placówka zyskałaby uznanie. – W oczach wicekonsula pojawił się błysk.

– Bo wciąż jesteśmy w cieniu ekspozytury w Gdańsku – wyrwało się Griebienszczykowowi. – A przecież robimy tu doskonałą robotę. Oczywiście cieszę się, że pracujemy, jak możemy najlepiej, dla towarzysza Stalina i Związku Radzieckiego, uważam jednak, że nie powinno być tak, że to Gdańsk jest naszą centralą.

– Jest, jak jest! – uciął Iwanowicz, jakby uważał, że rozmowa może być podsłuchiwana albo że sam Griebienszczykow sporządzi z niej raport i jej zapis trafi na biurko w centrali. – Towarzysze w Moskwie wiedzą, co robić. Ja miałem na myśli to, że pokażemy, na co nas stać. A stać nas na wiele i bez tego człowieka.

– A ja w niego wierzę. – Griebienszczykow był niebezpiecznie uparty.

Iwanowicz przeciągnął się w fotelu i huknął:

– Pożywiom, uwidim! Na razie musimy się pozbierać po lipcowej wpadce. Straciliśmy mocnego agenta, a towarzysz Bogowoj został wydalony z Polski. – Popatrzył na dyplomatę ni to z wyrzutem, ni to z pogardą. – Towarzysz Bogowoj jest już w Moskwie, a tutaj jestem ja i muszę te sprawy uporządkować. Twardo stąpam po ziemi, więc jakieś przechwałki nie robią na mnie wrażenia. Lepiej wziąć się do roboty niż liczyć na cud. Bo cuda są dobre dla polskich panów, oni nawet gdy wygrywają, to mówią, że to cud! Cud nad Wisłą, job ich mat’!

Wicekonsul poczuł, że na jego czole zbiera się pot. Powiedział o jedno zdanie za dużo, nie wykazał należytej ostrożności, dał się podejść. Wiedział, że teraz wszystko zależy od tego człowieka. On mu wierzył, wyczuwał w nim ideowca, który kocha Związek Radziecki i chce dla niego pracować. A może po prostu chciał wierzyć, bo człowiek, który zgłosił się do poselstwa i obiecywał tajną pracę dla Związku Radzieckiego, dawał mu nadzieję na odbudowanie pozycji nadszarpniętej przez niedawną wpadkę i stratę agenta. Lipcowa wsypa była niezwykle bolesna, bo przecież niełatwo zwerbować kogoś, kto pracuje w sztabie generalnym.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: