-
nowość
-
promocja
Ślepiec - ebook
Ślepiec - ebook
Na gruzach czterech świeżo podbitych państw okrutny Dion Hergraves próbuje zbudować imperium obejmujące w przyszłości cały kontynent.
Nie kieruje nim wyłącznie żądza władzy. Uwierzył w odkrycie przez pewnego żeglarza drugiego kontynentu, na którym trwają przygotowania do najazdu na ich ziemie. Podobno czasu na przygotowanie obrony jest mało.
Jedyny ocalały król, stary i ślepy Achtenberg z Ekki, próbuje zorganizować zamach na Diona w przekonaniu, że kiedy go zabraknie, podbite już kraje zdołają odzyskać wolność. Inwazję uważa za pretekst do wzniecenia wojny.
Zamachowcom przewodzi Alec de Vries, nieślubny syn Achtenberga. Jest posłuszną ręką ślepego króla, a przy tym próbuje udowodnić ojcu, że zasługuje na pełne uznanie.
Po przeciwnej stronie stoi Brecht, człowiek o niezwykłych umiejętnościach. On również toczy własną wojnę, której powodów Dion się nie domyśla.
Wojna na kontynencie wcale się więc nie kończy, przeszła tylko w nową fazę. Pojawia się też pytanie, czy żeglarz nie skłamał dla sławy, czy też inwazja jest nieunikniona.
Być może, jeszcze nim skończy się wojna domowa, dojdzie do starcia dwóch kontynentów.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68593-18-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świtało. W kłębach mgły gęstych jak bela niebarwionego jedwabiu, w ciszy z rzadka zakłócanej odgłosami wart, Mirca de Lumenau usłyszał nagle cichy plusk. Taki dźwięk mogła wydać niewielka ryba uciekająca przed drapieżnikiem, wyskakująca nad wodę, nim z powrotem wślizgnie się pod powierzchnię po zmyleniu prześladowcy.
Jednak po pięciu latach służby w forcie potrafił bezbłędnie odróżnić bystrzynkę od większego głowacza. Pomyłka ze słodkowodnym delfinem w ogóle nie wchodziła w rachubę. Nie było to żadne z nich. Pod mury twierdzy próbowali dostać się najeźdźcy.
Zaszemrała kusza Mircy, bełt pomknął w stronę, skąd wcześniej napłynął dźwięk owinięty mgłą. Stal uderzyła w stal, rozległ się krótki, zduszony krzyk, jakby bełt przebił pancerz i dotarł do ciała. Strażnik uśmiechnął się z okrutną satysfakcją: właśnie upolował w tej bezlitosnej jesiennej mgle dzikusa z Avarestu albo yoremskiego najemnika na służbie Hergravesa.
Ich dowódca, Iago Deskantes, dotąd przebijający mgłę wzrokiem niby czapla zastygła w bezruchu, wypatrująca ofiary, nagle ożył.
– Jeden strzał! – wydał komendę.
Więcej szkoda marnować na mgłę. Wystarczy zawiadomić napastników, że obrońcy nie dadzą się wybrać jak śpiące w kojcu szczenięta. Cała reszta poleci, kiedy się rozwidni, będą mogli wycelować w nieosłonięte ciała, w słabsze elementy uzbrojenia.
Salwa pomknęła w kierunku wyznaczonym przez bełt Mircy de Lumenau. Przy akompaniamencie krzyków, jęków i przekleństw, jakimi zagotowało się to mleko podnoszące się znad wody, pospiesznie ładowali kusze do kolejnego strzału. Na pozostałych odcinkach muru do życia budziły się strzegące ich oddziały.
Zapłonęły pochodnie, oświetlając pole nadchodzącej bitwy. Forteca Makay nie podda się bez walki, choć bardziej niż o życie walczyć będzie o honor. Inaczej niż ludzie na łodziach, także ci, którzy zaczną szturmować Most od strony obu brzegów, moreńskiego oraz ekkańskiego. Oni mają jakieś perspektywy, będą chcieli dożyć łupów i chwały zwycięzcy.
Ogień – niby goniec z najpilniejszym meldunkiem – pobiegł wzdłuż obu drewnianych ramion, pośrodku których tkwiła twierdza. Wkrótce podwójne krechy płomieni, wykreślone na wodach Cieśniny Styrneńskiej zamykającej dostęp do Morza Wewnętrznego, zalały światłem wielką połać wody. Mogło się wydawać, że to jakiś bóg wojny zstąpił, aby w blasku pochodni przyjrzeć się poczynaniom żołnierzy obu stron.
Makay, jedno z największych osiągnięć moreńskiej nauki, zdawała się wyrastać wprost z fal, wynosić pionowo niby wyskakujący w górę, zbyt mocno upasiony delfin. Osadzona na wielkiej podwodnej skale, dobrych pięćdziesiąt stóp wznosiła się ponad poziom wody. Nawet zimowy sztorm, z rzadka wdzierający się od strony ujścia do oceanu, nie był w stanie spiętrzyć fal na taką wysokość, aby zatopić platformę. Bloki kamienia zostały idealnie dopasowane, szczeliny między nimi cienkie jak włos i pociągnięte wciąż uzupełnianą zaprawą.
Kiedy wzniesiono Makay w najwęższym miejscu cieśniny, niejeden nabrał przekonania, że jeśli cokolwiek będzie w stanie zniszczyć tę fortecę, dosięgnąć szczytu murów i przewalić się przez nie, to prędzej zabłąkany z Wszechoceanu potwór o mackach długich na sto stóp niż ludzie. Ten przynajmniej mógłby przeleźć przez mury, choć wciąż musiałby sprostać liczącej pół tysiąca żołnierzy załodze twierdzy.
Teraz ze wszystkich stron spływali ku Makay wrogowie. Statki wiozły na pokładach długie drabiny oraz brutalną siłę, po kilkudziesięciu żołnierzy na każdym.
Obrońcy twierdzy mogli być pewni, że wszystkie – nieliczne – porty Morza Wewnętrznego wkrótce doślą uzupełnienia. Armia Diona zajęła je już dawno, teraz wysyłają nie tylko towary, także siły mające oczyścić Most z resztek upadłej armii moreńskiej. Dotąd z pojedynczymi okrętami radziły sobie dwie katapulty zamocowane u podstawy wieży. Sile półsetki czy setki łodzi, które w końcu wyłonią się z tej mgły, rady nie dadzą, to oczywiste. Aż dziw, że Dion nie nakazał wcześniej wziąć twierdzy szturmem, odkąd opanował nadmościa po obu stronach. Chyba tylko dlatego, że te dzikusy pewniej czuły się na lądzie niż na łajbie kołysanej przez fale i wiatr.
Niewykluczone też, że do końca wierzył w ocalenie cudu, który był ważnym szlakiem komunikacyjnym między dwiema częściami kontynentu. Makay była twierdzą, ale całą przeprawę nazywano właśnie Mostem, od tego, co umożliwiał za sprawą wykorzystania moreńskiego rozumu.
– Na mój rozkaz! – przerywając niecierpliwe oczekiwanie de Lumenau i reszty, z wysokości ponad nimi rozległ się wrzask kapitana Kokone. Dowódca twierdzy nie zamierzał pozwolić, żeby bitwa toczyła się bez niego. Może był stary, może w walkach na początku wojny stracił lewą rękę, w dowodzeniu to jednak nie przeszkadzało. Niejeden słyszał jego słowa, że myśli się głową, a nie rękami i jak ktoś uważa inaczej, to wypad z Mostu, nim dowódca sprawną ręką zasiecze go na śmierć.
Na twarzy Mircy i stojących przy nim towarzyszy z oddziału wykwitły okrutne uśmiechy. Kokone był zimnym draniem, kiedy jednak stał w granatowym mundurze na platformie wieży dziesięć stóp ponad głowami ludzi schowanych za blankami i gardząc śmiercią, z wysoka przyglądał się polu bitwy, musiał budzić respekt.
De Lumenau nie miał złudzeń: zginą. Jedyne, co im pozostało, to walczyć do końca. Dać podbitym narodom opowieść, poniesioną w przyszłość nadzieję, wzór heroizmu raz kończącego się śmiercią i przegraną, innym razem – być może – zwycięstwem. Sposób, w jaki się ginie, też ma znaczenie.
Z mgły wyskoczyły bełty i grad strzał, zmierzając chmarą w stronę obrońców fortecy. Oświetlenie dawało napastnikom lekką przewagę, która zaraz jednak zostanie zniwelowana. Już majaczyły we mgle rozświetlonej błyskami pochodni pierwsze dzioby okrętów, zaraz będzie je można wziąć na cel.
Deskantes uniósł rękę z kuszą, drugą nerwowo poskrobał się po kitce włosów na wygolonej potylicy. Czekali na sygnał od Kokonego na platformie ponad nimi.
De Lumenau poczuł gryzącą woń dymu, zmieszaną ze smrodem smoły. To łucznicy podpalali nasycone smołą szmaty przy pierzyskach strzał. Może część najeźdźców zdoła się wedrzeć na mur, za to zepchnięci z niego, wrócą na płonące pokłady swoich okrętów.
Niby poruszona trzęsieniem ziemi, nagle zadrgała pod stopami posadzka w czarno-białe kwadraty. Pocisk z katapulty poszedł niskim łukiem i we mgle rozległ się potworny trzask łamanych wręg, zaraz zastąpiony wrzaskami strachu.
Mimo pierwszych strat jazgot avarestańskich żołnierzy, płynący po wodzie w rzednącej mgle, wciąż rósł. Dzicz walczyła jak dzicz, barbarzyńskim zwyczajem wznosząc harmider, w którym ginęły nawet ich własne komendy.
Ciemne plamy avarestańskich jednostek, idących wprost na mury twierdzy, stały się wyraźnie widocznymi dziobami okrętów wycinających dziury we mgle. Z tej strony nadpływało ich co najmniej kilkanaście, choć połowę stanowiły galery i mniejsze łodzie rybackie. Kokone użył gwizdka.
Niepotrzebnie. Gdy kapitan unosił gwizdek do ust, Deskantes już trzymał rękę w górze, tylko rozcapierzone palce kazały czekać. Wprawnie zgrał komendę z pierwszym dźwiękiem sygnału.
De Lumenau już wcześniej wybrał jednego z żołnierzy na dziobie okrętu sunącego ku murom bronionym przez oddział Deskantesa. Bełt pomknął ze świstem. Tamten mógł tylko patrzeć, jak ostrze idące ukosem z góry przebija jego zbroję i plami ją krwią niby wiosennym kwiatem w barwie soczystej purpury. Już padając, Avarestańczyk wystrzelił – jego bełt pomknął chaotycznie w górę, ku niebu, niegroźnie dla nikogo poza ptakami, jeśli się jakiś zabłąkał ponad płomieniami bijącymi niby z dna wypełnionej ogniem czeluści. Ptaków ostatnio kręciło się wokół Makay pełno, szczególnie tych, które lubiły mięso.
Towarzysze Avarestańczyka odpowiedzieli. Część strzał i bełtów nie sięgnęła blanek, część znalazła drogę i przerzedziła szeregi na murach.
Posadzka znów zadrgała. To druga katapulta znalazła cel.
W powietrzu krzyżowały się bełty i strzały, okrzyki w kilku językach, wrzaski bólu i satysfakcji, tąpnięcia, gdy któraś z katapult miotała głazem w namierzony cel. Ludzie padali, zastępowali ich inni. Coraz więcej avarestańskich okrętów płonęło.
Na statkach, które zdołały podpłynąć pod ścianę, dzioby uzbrojone były w tarany. Skruszyły parę skalnych płyt, te z chlupotem runęły w toń, jednak dziur w murze nie udało się wybić, zresztą za nimi była lita skała. Napastnicy dźwignęli w górę drabiny, obrońcy z różnym skutkiem próbowali je odrzucić. Obok Mircy wciąż była pustka, jego oddział poradził sobie z napastnikami, jednak blisko północnego narożnika fortecy Avarestańczykom udało się wedrzeć na mur.
– Wsparcie! – ryknął ktoś.
Część oddziału de Lumenau rzuciła się w tamtą stronę, odkładając na bok kusze, sięgnęła po miecze i piki leżące na posadzce.
Pozbawieni elementu zaskoczenia, Avarestańczycy w końcu odpuścili. Tych, którzy wdarli się na mury, wyrżnięto co do jednego, leżeli teraz obok zabitych lub śmiertelnie rannych obrońców. Ci, którym udało się odpłynąć na nieuszkodzonych okrętach albo takich, które przynajmniej nie zatonęły, pewnie modlili się, by dotrzeć do brzegu widocznego na horyzoncie.
De Lumenau wytarł miecz z krwi, powiódł palcem po mechanizmie kuszy, sprawdził, czy nie wymaga naprawy. Jego mięśnie drżały, próbując wrócić do normalnego stanu. W głowie narastał ćmiący ból, jak zawsze po bitwie.
Popatrzył na most. Forteca wciąż stała, tych kilka płyt, które odpadło od budowli, to błahy problem. Trzeba by pewno jeszcze ze stu takich uderzeń, aby wzruszyć fundamenty. Krew można zmyć, jeśli będzie po co to robić. Choć wiedział, że nie warto.
– Przecież wrócą – mruknął do siebie. – Wrócą, żeby to dokończyć.
Po bitwie u zarania świtu wyznaczono szkieletowe warty, reszcie pozwolono spać albo odpoczywać. Nikomu nie przydadzą się zmęczeni. Choć wielkiej różnicy to nie zrobi, nie w sensie rozstrzygnięcia, wciąż myślał Mirca. Różnica w tym, ilu więcej wrogów zdołają pociągnąć za sobą w śmierć. To też miało znaczenie. Krew za krew, ból rodzin tamtych, wściekłość na Diona. Plus, do czego de Lumenau nigdy by się nikomu nie przyznał… legenda.
Obrona twierdzy może zostać drobną wzmianką w dziełach poświęconych tej wojnie albo wydarzeniem, o którym kronikarze będą się rozpisywać przez wieki. To mniej zależało od rozstrzygnięcia, bardziej od tego, jak zostaną zapamiętani, jakie emocje wzbudzi ich nieprzejednana postawa.
Tylko dowódcy oddziałów nie poszli spać, udali się na odprawę do wieży wyrastającej ze środka platformy. Układacze pochodni rozbiegali się w obie strony mostu, przeskakując częściowo spalone fragmenty albo balansując na linach, gdzie pomost został zerwany. Nikt na razie nie będzie niczego naprawiać. A może i nigdy. Nowe pochodnie musiały być jednak gotowe, gdy nadejdzie czas następnej bitwy.
To jasne, że w dzień, kiedy widać nadpływające okręty wroga, Avarestańczykom będzie trudniej ruszyć do ataku. Choć wcale nie jest wykluczone, że się na to odważą, skoro trzymali oba krańce Mostu. Być może zaryzykują wędrówkę po zniszczonych częściach. To także gońcy mieli za zadanie: sprawdzić, czy trapy wytrzymają ciężar pojedynczego człowieka, czy udźwigną uzbrojony oddział, a zatem trzeba tam oddelegować więcej żołnierzy.
Jedno było pewne: żagli ani wioseł galer Avarestańczycy nie ukryją, nie podkradną się pod wodą, warty w porę okrzykną ludzi do bitwy.
Po przebudzeniu de Lumenau zabrał się za ćwiczenia. Nie chciał przejść do legendy jako wielka dynia robiąca za nieruchomy cel. Dźgał powietrze ostrzem miecza, celował z kuszy tak, jakby chciał zabrać za sobą nie kilku, lecz stu napastników. Wreszcie starannie wyczyścił całą broń. Aż w końcu towarzysz z jego oddziału, Amos Warhan, poklepał go po ramieniu i rzucił:
– Ja bym zostawił brudny, jeszcze napluł dla pewności, że jak trafisz, a nie zabijesz od razu któregoś z tych ujeżdżaczy kóz, solidna gangrena dokończy dzieła.
Później w milczeniu razem przyglądali się nędznym ruinom Mostu. Wspaniałość tej niezwykłej konstrukcji zniknęła.
W tym miejscu Morze Wewnętrzne miało niemal dziesięć mil szerokości, z jednego wysokiego brzegu widać było drugi, Moreńczycy mogli spoglądać na Ekkę i odwrotnie. A pośrodku tkwiła grupa skał – wystających z wody jak szpilki albo majaczących pod powierzchnią i ostrych niczym najlepszy nóż do mięsa.
Wyspy były utrapieniem dla statków, które wychodziły z portów na brzegach morza z zamiarem przepłynięcia cieśniny, na której teraz stał Most – i dotarcia do portów na zewnętrznych granicach kontynentu. Spychał je rwący nurt, a gdy podchodziły bliżej, wpadały w wiry i prądy. Trudno było się przemknąć bez szwanku, nie pomagały mapy, przy gorszej pogodzie szlak w ogóle nie nadawał się do żeglugi. To plus regularne mgły podnoszące się z wody czyniły tę drogę trudną do przebycia.
Moreńscy architekci wymyślili sposób przerzucenia bezpiecznej drogi przez cieśninę w miejscu, gdzie brzegi po obu stronach obniżały się mocno, dając obmywać wartkiemu nurtowi z głębi Morza Wewnętrznego. Skrócili w ten sposób drogę lądową między Moreni a Ekką z długich tygodni drogi i setek mil do pokonania do zaledwie kilkunastu i może dnia jazdy! Wyspy wykorzystali, wiążąc między nimi segmenty drewnianego mostu z poręczami, zaś na wielkiej, ledwo wystającej z wody skale nabudowali kamienną konstrukcję o boku długości stu kroków, fundamenty osadzając poniżej powierzchni. Pośrodku platformy ustawili wieżę pełniącą rolę obserwatorium, a w nocy latarni. Konstrukcja była na tyle solidna, że mogły się tędy przeprawiać wozy z towarami, zaś celnicy stanowiący część obsady twierdzy pobierali myto, którym zgodnie dzieliły się oba kraje. Osobne drogi wyznaczyli dla statków w miejscach, gdzie pod kilem zostawało dosyć wody, by żaden szkier nie rozorał poszycia.
Kamienna forteca wciąż stała, choć nie wiadomo jak długo, za to z drewnianych elementów przeprawy pozostało niewiele. Część niemal się spaliła podczas kolejnych nocnych ataków, liny grube jak beczki się poprzerywały. Ze śluz pozwalających statkom przechodzić z jednej strony na drugą nie zostało nic, co by pozwalało wciąż dokonywać odpraw i poboru myta.
– Nie patrz tak – mruknął Warhan, jakby czytał w głowie Mircy. Leniwie się przeciągnął, jakby znużył go już ten cały niepotrzebny odpoczynek. – Co raz udało się zbudować, uda i powtórzyć.
– Nie Avarestańczykom – pokręcił głową de Lumenau. Ze swojego miejsca przez szczerbę w murze obserwował ludzi, którzy ryzykując porwanie przez wartką wodę, próbowali osadzić nowe pochodnie w miejsce wypalonych. – Przecież oni umieją nie budować, tylko niszczyć.
Kiedy Iago wrócił z odprawy, właściwie nie musiał nic mówić, wszelkie najgorsze wieści, jakie potrafili sobie wyobrazić, miał wypisane na twarzy.
– Jest do dupy – zaczął szorstkim głosem, pocierając kciukiem jakąś rankę na brodzie. – To wiecie. Jest tak do dupy, że bardziej już nie będzie.
Zmierzył swoich ludzi ponurym spojrzeniem. Deskantes zawsze był ponury, zawsze twierdził, że z nich są obozowe ciury, a nie porządne kuszniki, co to każdy jeden powinien trafić jabłko ze stu kroków. Nigdy się nie zwierzał z prywatnych spraw, jak inni między sobą. Chodziła jednak plotka, że owszem, prywatne sprawy miał, a jakże! Zostawił je w Moreni, kiedy zaś w czasie jego nieobecności te prywatne sprawy przytulił jakiś łazęga, to go Deskantes poczęstował bełtem z małej kuszy ze stu pięćdziesięciu kroków prosto w serce. Nie poszedł siedzieć, za to dostał dożywocie na Moście. Mogło tak być, nigdy nie poszedł na przepustkę na stronę Moreni czy Ekki. Nie wsiadł też na pokład żadnego statku, choć okazji do ucieczki miałby tysiąc i sto, tylko dokąd, jak od samego siebie nie da się donikąd uciec?
Teraz mierzył ich ponurym spojrzeniem przekrwionych oczu, niebieskie zwykle tęczówki jakby poszarzały.
– Pięciornik padł – oznajmił chrapliwie, głosem pełnym bólu. – Avarestańczycy wyrżnęli wszystkich, którzy przeżyli. Zostaliśmy tylko my, reszta już pod butem barbarzyńcy.
Rozległo się kilka westchnień, ktoś zaklął, inny rzucił pół słowa modlitwy, nim zorientował się, że to bez sensu.
Pięciornik, pompatycznie zwany Wieżą Rozumu, budowany przez kilka dekad, wydawał się czymś najtrwalszym na świecie, symbolem Moreni na równi z Mostem. A może wręcz symbolem samego świata, równie żywym jak prawa moreńskie, kultura moreńska i cały ten cywilizacyjny sznyt, który spajał pięć państw kontynentu. A przy tym o wiele bardziej chwytliwym, skoro żadna inna ludzka budowla nie dźwigała się tak majestatycznie ku niebu, jak centralna wieża kompleksu.
De Lumenau odwiedził kiedyś Pięciornik. Wież było tak naprawdę pięć, jak pięć zmysłów, do których poszczególne budynki nawiązywały zresztą kształtami frontonów. Cztery ze ścianami ułożonymi we wzór z białych i czarnych płyt, jak łapy mocno zakotwiczone w gruncie. Pośrodku, w obrysie kwadratu wytoczonego niższymi siostrami, o połowę wyższa, strzelająca w niebo biała wieża symbolizująca wzrok, którym Rozum sięga daleko.
– Wyrżnęli ludzi do ostatniego, nawet ukrywające się tam kobiety i dzieci – powtórzył szorstkim głosem Iago. – Wyłapali, gdy próbowały uciec, po czym stracili. A sam Pięciornik… – Nabrał powietrza. – Zawalił się. Teraz to tylko kupa gruzów nakrywająca zwłoki obrońców i napastników.
Wyjął jakiś paproch z oka. Raczej trudno uznać, że wzruszył go los obrońców Pięciornika. Wiedzieli, że zamiast łez zaproponuje im pomszczenie zabitych przez krwawą łaźnię, jaką sprawią atakującym. De Lumenau zmarszczył brwi z niedowierzaniem. Jakim cudem udało się zburzyć tak szybko te budynki? Pięciornik można było zdobyć, każda armia jest w stanie oblec jakąś fortecę i wziąć obrońców głodem. Może pójść na wyniszczenie, mając tak wielką przewagę w ludziach, że chociaż straci trzy razy więcej żołnierzy, w końcu obrońców zabraknie, jak atakami na wyczerpanie brali właśnie Makay. Ale zniszczyć, zgruzować jak chałupę ze starej, skruszonej cegły?
– Wiecie, jak jest. Po ostatniej bitwie, kto nie zginie od razu, tego stracą później. Nie będą nikogo trzymać żywcem, bo jeszcze im ucieknie i co? Trupy łatwiej obwozić po kontynencie jako przestrogę. Zatem kto chce, może dziś odejść – niespodziewanie podjął Iago. – Kapitan, za zgodą wyższych szarż, dziś pozwala odejść z honorem, nie dezerterować po cichu. Po szczątkach przeprawy jak najbliżej wybranego brzegu, a później szukać szczęścia na nadmościach albo dalej. Może się komuś uda wspiąć po skałach lub wypatrzyć drogę, którą chodzą kozice, kto wie?
Patrzyli na niego, zaskoczeni, nierozumiejący.
– Nawet kiedy padnie Most, można walczyć – dokończył Iago szorstkim, jakby pełnym znużenia głosem. Może sam nie rozumiał, dlaczego zasada, która wydawała się niepodważalna, nagle uległa zmianie. – Kąsać Diona z ukrycia. Aż zdechnie.
De Lumenau mocniej oparł się o mur, zważył w dłoni miecz. Stal była dobrej jakości, ale cudu nie sprawi. Zabierze jednak kilku Avarestańczyków ze sobą. Odbierze im słońce, ześle w mrok, ciemność, przy odrobinie szczęścia w głębiny, gdzie zjedzą ich ryby, i nawet kości tych kozojadów nie obejrzą więcej światła dnia.
Mury twierdzy były wciąż wilgotne. Jedynie w lecie, kiedy słońce smażyło jak oszalałe, trochę podsychały, choć nie na tyle, żeby wydać z siebie całą zebraną z mgły i fal wodę. Żołnierze i celnicy odchorowywali służbę, mówili, że Most zabiera im życie – a jednak żaden z nich dobrowolnie w czasie pokoju nie zamierzał opuszczać ani największej fortecy, ani bastionów po obu stronach, na brzegu.
Teraz mogli zweryfikować swoje poglądy.
Przed wieczorem odeszło z całej obsady twierdzy trzech ludzi. Jeden miał kaleką żonę i dwójkę dzieciaków. Drugi powiedział, że schodzi z Mostu, ale będzie walczyć partyzancko, nawet kiedy Makay upadnie. Trzeci… Trzecim ku zaskoczeniu wszystkich był Deskantes! Nikomu się ze swojej decyzji nie spowiadał, po prostu oznajmił, że dowodzenie przejmuje Embolach, wprawiając wskazanego w osłupienie.
A potem odszedł, ignorując szemranie, że stchórzył. Kitka z tyłu głowy podrygiwała prześmiewczo jak machanie ręką przez kogoś, kto wybiera życie nad śmierć.
– Jak on mógł?! – krzyczał Oltest, jeden z młodych kuszników. Ten by miał powód uciekać, a przecież został. Teraz zapewne przez jego głowę przelatywały myśli, czy nie jest frajerem, honor stawiając ponad życie, skoro nawet Deskantes nie zamierza bronić straconej sprawy.
De Lumenau nie miał siły, aby cokolwiek powiedzieć. Dowódca był dla niego wzorem, kotwicą w słuszności powziętych decyzji. Żyć albo zginąć, stojąc ramię w ramię przeciw wrogowi. A teraz…
Splunął w wodę. Teraz Deskantes – niech go ciemność dogoni i zeżre, a jego kości niech rozwłóczą zwierzęta, żeby nawet grobu nie miał – uciekał jak przestraszone dziecko!
W nocy służba przypadła de Lumenau znów z Warhanem. Tym razem pochodnie płonęły na rozdartych, zniszczonych trapach Mostu. Oszczędnie, ale wiedzieli, że tak należy. Avarestańczycy nie będą zwlekać z wzięciem ostatniego miejsca na świecie, które się wciąż broniło. Morzenie obrońców głodem nie leżało w ich naturze.
– W takich chwilach jak ta myślę, że nawet maga bym zdzierżył na murach – ponurym głosem wyznał towarzysz de Lumenau, nasłuchując plusku fal i wpatrując się w bezgwiezdną ciemność. – Może i strach, ale jakby taki stanął po naszej stronie, to tamci by musieli mocniej srać w gacie niż my.
De Lumenau wzruszył ramionami. Z drugiej strony platformy, gdzie straż pełnili pozostali dwaj wartownicy, dobiegło go pogwizdywanie i głos. Ktoś zaczął śpiewać dziecięcą piosenkę o powrocie ojca z wojny i obietnicy, że już na zawsze w domu zostanie.
– A kiedyś ty widział maga, hę?
– No nigdy – przyznał z zaciętą miną Amos, trąc zaczerwienione oczy wielkimi palcami. Cały był wielki. Śmiali się z niego, że jeśli wskoczy do wody, to już nie wypłynie, taki ciężki. – Ale nie rozumiem, jak możemy z nich rezygnować, rżnąć i palić, jeżeli jakiegoś spotkamy, zamiast zamienić w broń walczącą po naszej stronie?
Mirca w temacie magów zdanie miał wyrobione. Oparł się o zimny kamień i prychnął lekceważąco.
– Jasssne. Daj takiemu pozycję i możliwości, ani się spostrzeżesz, jak to on cię zarżnie albo spali.
Tym razem to Warhan burknął coś pod nosem tonem pełnym pogardy. Pogarda do wszystkiego towarzyszyła mu od zawsze, odkąd trafił do oddziału. Właściwie nie wiadomo, jakim sposobem znalazł się na Moście, nigdy nie chciał o tym mówić, ignorował pytania.
– A nie? – ciągnął de Lumenau, uśmiechając się lekceważąco. – Dajmy na to, masz maga, który walczy po naszej stronie. Co, jeśli w obliczu porażki przejdzie na stronę wroga? Wyobrażasz sobie paru magów po stronie Avarestu? Makay by oddali Avarestańczykowi za życie i ani okiem nie mrugnęli.
– Bo oddziały zwykłych żołnierzy to nigdy nie przechodziły na stronę wroga. – Ironia w głosie Warhana mogłaby zabić, gdyby de Lumenau nie był na nią uodporniony. Nie pierwszy raz się tak z Amosem przerzucali słowami.
– My nie przejdziemy – ostro się odciął.
– I dlatego pisana nam śmierć – podsumował Warhan, patrząc na puste na razie morze i ledwie trzymające się części przeprawy. – Bo ani nie mamy maga, ani nie ma nas tylu, żeby odpierać te ataki w nieskończoność. A przeklęty Dion podobno ma i dlatego wygrywa.
– Jednym śmierć, inni tchórzem podszyci.
– Stoi ci w gardle Deskantes, co? Mnie też. Co zrobisz, może nie tchórzem podszyty, tylko z jakimś planem poszedł na ląd? Bo to wszystko wiemy?
– A wiemy! Jak zginąć, to razem, jak żyć, też! Zgrywał bohatera, a teraz co mam o nim myśleć, powiedz?
Warhan nie odpowiedział, splunął w wodę. Zaraz jakaś mała rybka zainteresowała się, czy nie jedzenie.
Jeszcze nie, pomyślał gorzko Mirca. Jeszcze musisz poczekać, malutka.
Nadpłynęli ze wszystkich stron, następnego dnia, nie ukrywając się wcale. Słoneczny dzień, który skończy się ciemnością, pomyślał refleksyjnie de Lumenau.
Czego nie dokonała poprzednia bitwa, uczyniono teraz. Śmiałkowie pobiegli po trapach w obie strony, odcinając liny i podpalając drewno. Resztki Mostu nie posłużą najeźdźcy, od razu z nurtem zaczęły spływać w stronę oceanu. Kilka zderzyło się z nadciągającymi pod wiatr i przeciw nurtowi łodziami Avarestańczyków.
Większość łodzi przybyła jednak z nurtem, widoczna z dala. Teraz obierały za cel różne fragmenty muru. Było ich kilka razy więcej niż w czasie pierwszego, nocnego ataku, jakby tamten był ledwie rekonesansem, który mógł się udać, choć porażka nie stanowiła problemu. Teraz szła cała armia.
Zbyt wiele drabin, zbyt wiele łodzi, być może obietnice sławy, być może obietnice kary, jeśli nie zdobędą fortecy. Nikt nie uchylał się od walki, po żadnej ze stron. Okrzyki triumfu mieszały się ze spazmami zwiastującymi ból i śmierć. Zgrzyt żelaza, kamienia szorowanego ostrzem, szurgot drewnianych drabin. Tonęły okręty, spadali z murów obrońcy i napastnicy, wszystkich pochłaniała toń.
Wreszcie, patrząc na Warhana, de Lumenau zrozumiał, że to koniec końców. Jego towarzysz odrzucił kuszę i wyjął miecz. Napastnicy byli już na murach, w swoich niebiesko-białych strojach gdzieniegdzie przeciętych żółcią wyglądali jak robactwo wiosną rojące się w wodzie i oblepiające burty łodzi. Nie milkły ich głosy, okrzykami wciąż zagrzewali się do bitwy, już wyczuwając w powietrzu zapach triumfu. Wielu z nich dziś zginie, lecz robactwo ma zdumiewającą płodność – ziemie Avarestu urodzą oraz wykarmią następne pokolenie wojowników, dla których chwałą będzie żyć z mieczem i umrzeć w bitwie, nie w starości i niedołężności, na gnijącym barłogu.
Obrońcy cofali się w stronę ostatniej reduty, tkwiącej pośrodku kamiennej wieży obserwacyjnej. To tam, w wydrążonej skale, kryły się zbrojownie i kwatery dla oficerów, izby dla niezmordowanych gońców i nadąsanych, chciwych celników. Teraz stanie się ich wspólnym grobem – tych, którzy zdążą tam dotrzeć. Zatrzasną kamienne drzwi. Będą się cofać coraz głębiej, wpychani ostrzami, albo utkną, by umrzeć zamorzeni głodem.
De Lumenau zabił kolejnego Avarestańczyka, cofnął się o krok. Warhan przy jego boku skulił się, chwycił za szyję. Bełt z kuszy trafił go w tętnicę szyjną, krew żywym strumieniem zaczęła ciec przez palce. Niektórzy nie dojdą do wieży, pomyślał ze smutkiem Mirca, puszczając ciało przyjaciela, który nawet w tej chwili na ustach miał pogardę wobec śmierci, nie strach.
Cofnął się o kolejny krok. Szereg od tej strony rzedł.
Nagle rozległ się potężny huk, potem trzaski, z wieży poleciał czarny dym, wysypały się skalne złomy, rozbite fragmenty drewnianych mebli, beczek, sprzętu. Błysnęły metalowe fragmenty. A pośród nich kilka ciał.
De Lumenau miał sokoli wzrok, zawsze z tego słynął. Jedno z ciał, z tych, które wysypały się bliżej niego, należało do potężnie zbudowanego mężczyzny z czaszką wygoloną na łyso, z wyjątkiem cienkiej małej kitki z tyłu. W ręku wciąż trzymał osmoloną pochodnię.
Mirca zamarł, a przez jego głowę przemknęła zaskakująca myśl, że przecież należało się tego spodziewać. Iago by nie stchórzył, jak mogli tak myśleć o swoim ukochanym dowódcy?! Kiedy nadeszła właściwa chwila, zrobił po prostu to, co do niego należało. Wieści, o których się mówiło od dawna, a szczególnie w ostatnich dniach, kiedy jakimś cudem przez warty Avarestańczyków przekradł się kurier z wieścią o upadku Pięciornika, okazały się prawdziwe: Moreni dysponowało ładunkami, które wybuchały z wielką siłą. Być może nawet tamta budowla zawaliła się nie z ręki najeźdźców, tylko obrońcy postanowili zabrać z sobą tak wielu napastników, jak zdołali.
Nagle kolejny, znacznie potężniejszy wstrząs poderwał go w górę. To wyspa ostatecznie rozpadała się pod jego nogami. Forteca rozpękła się na wielkie kawały muru i skały, osuwała w toń głębszą, niż sięgały sieci. Zabierała wszystkich, którzy uznali, że nabudowana nad skałą konstrukcja jest wieczna. Ciała i żywych. De Lumenau wzrokiem odprowadził swego dowódcę, nim ten odpłynął z falą.
Przynajmniej Mostu nie będą mieć. Nie przeprawią się tędy. A nas dobrze zapamiętają, pomyślał, nim pochłonęła go ciemność.