- promocja
Śliczni - ebook
Śliczni - ebook
Druga część charyzmatycznej serii Scotta Westerfelda!
„Nowa” Tally Youngblood bardzo się zmieniła. Właśnie skończyła szesnaście lat, przeszła operację, stała się idealnie piękna i weszła w świat niekończącej się zabawy w Mieście Nowych Ślicznych. Kiedy jednak na balu kostiumowym pojawia się tajemniczy nieznajomy przebrany za agenta Wyjątkowych Okoliczności, do dziewczyny powracają strzępy wspomnień i uczuć. W jej głowie rodzi się mnóstwo pytań o sens nowego, cudownego życia, powrót do Nowego Dymu i chłopaka, którego w ogóle nie pamięta. Każdy wybór niesie nieodwracalne konsekwencje. Czy Tally dotrze do prawdy o sobie i odnajdzie miłość?
„Nie ma w życiu większej przygody niż poszukiwanie samych siebie. I większego zaskoczenia niż to, że nie zawsze właściwy cel znajdujemy już za pierwszym razem. Nie jesteśmy biernymi obserwatorami wydarzeń. Z Tally przeżywamy emocje, a co nawet ważniejsze — jako czytelniczki i czytelnicy — też dojrzewamy. Wciągająca i rozwijająca lektura. Polecam!”
Justyna Suchecka
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-180-5 |
Rozmiar pliku: | 794 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętajcie, że najpiękniejsze rzeczy na tym świecie są też najmniej użyteczne.
— John Ruskin
1. Kryminalistki
Wybór stroju zawsze stanowił najtrudniejszą część popołudnia.
Na zaproszeniach do rezydencji Valentino widniało zastrzeżenie „półoficjalne”. I właśnie słówko „pół” nastręczało najwięcej problemów. Podobnie jak wieczór bez imprezy, „pół” otwierało zbyt wiele możliwości. Już chłopcy mieli ciężko, to „pół” mogło bowiem oznaczać marynarkę i krawat (pewne typy kołnierzyków — bez krawata), biel i koszule (tylko w letnie popołudnia) albo też najróżniejsze odmiany surdutów, kamizelek, fraków, kiltów, a nawet eleganckich swetrów. Jednak w przypadku dziewcząt definicja praktycznie nie miała granic, jak to często bywało z definicjami w Mieście Nowych Ślicznych.
Tally właściwie wolała oficjalne stroje wieczorowe bądź superwieczorowe. Ubrania były mniej wygodne, a imprezy nudne do czasu, aż wszyscy się upili, lecz przynajmniej wcześniej nie trzeba było łamać sobie głowy nad wyborem ciuchów.
— Półoficjalne, półoficjalne — wymamrotała, przebiegając wzrokiem otwartą przestronną szafę. Tworzące karuzelę wieszaki przeskakiwały, posłuszne chaotycznym kliknięciom ocznej myszki Tally. Na nich kołysały się ubrania. Tak, „pół” to niewątpliwie przegięte słowo.
— Czy to w ogóle słowo? — spytała głośno Tally. — Pół? — W ustach czuła dziwny, suchy smak, prawdopodobnie pozostałość poprzedniego wieczoru.
— Tylko połówka — odparł pokój, uważając to zapewne za dowcipne.
— Jasne — mruknęła Tally.
Z powrotem padła na łóżko i leżała tak, wpatrując się w sufit. Miała wrażenie, że pokój lada chwila zacznie się obracać. To nieuczciwe tak się nakręcać z powodu połówki jednego słowa.
— Pozbądź się go — mruknęła.
Pokój źle zrozumiał i cofnął wieszak, zamykając szafę. Tally nie miała siły wyjaśniać, że tak naprawdę chodziło jej o kaca, który umościł się w jej głowie niczym tłusty kocur, ciężki, nadąsany i niemający ochoty ruszyć się z miejsca.
Poprzedniego wieczoru wraz z Perisem wybrali się na łyżwy w towarzystwie innych Krimów, na nowe lodowisko unoszące się nad stadionem Nefretete. Tafla lodu podtrzymywana przez sieć lotek była cienka i przejrzysta. Tę przejrzystość utrzymywało całe stado małych automatów, zamboni, śmigających pomiędzy łyżwiarzami niczym nerwowe pająki nartniki. Fajerwerki rozbłyskujące w dole nad stadionem sprawiały, że tafla lśniła niczym obłąkańczy witraż, co parę sekund zmieniający kolory.
Wszyscy musieli założyć kamizelki bungee na wypadek, gdyby ktoś przebił się przez lód. Oczywiście nic takiego się nie stało, lecz sama świadomość, że w każdej chwili mogą runąć w dół z głośnym trzaskiem, sprawiła, że Tally wypiła tego wieczoru mnóstwo szampana.
Zane, nieoficjalny przywódca Krimów, znudził się i wylał na lód całą zawartość butelki. Oznajmił, że alkohol ma niższą temperaturę zamarzania niż woda, więc może posłać kogoś w dół między fajerwerki. Lecz nie wylał dosyć, by ocalić głowę Tally przed poranną męką.
Pokój wydał z siebie dźwięk oznaczający, że dzwoni jeden z Krimów.
— Hej.
— Hej, Tally.
— Shay-la! — Tally z trudem dźwignęła się i oparła na łokciu. — Potrzebuję pomocy.
— Chodzi o imprezę? Wiem.
— Co to za pomysł z tym półoficjalnym strojem?
Shay roześmiała się.
— Tally-wa, nie jesteś na czasie. Nie odebrałaś pinga?
— Jakiego pinga?
— Wysłali go kilka godzin temu.
Tally zerknęła na obrączkę interfejsową, wciąż leżącą na stoliku przy łóżku. Zawsze zdejmowała ją na noc — nawyk z czasów, gdy była brzydka i nieustannie wykradała się z domu. Obrączka tkwiła tam, pulsując łagodnie, przygaszona.
— Ach tak. Dopiero co się obudziłam.
— Zapomnij o półoficjałce, zmienili koncepcję. Musimy wymyślić kostiumy.
Tally zerknęła na zegarek — dochodziła piąta po południu.
— W trzy godziny?
— Tak, wiem, sama też jestem w lesie. Straszny wstyd. Mogę wpaść?
— Proszę.
— Za pięć minut?
— Jasne, przynieś śniadanie. Pa.
Tally pozwoliła głowie opaść na poduszkę. Łóżko wirowało niczym lotodeska. Dzień dopiero się zaczynał, a już dobiegał końca.
Wsunęła na palec obrączkę interfejsową i wysłuchała ze złością pinga informującego, że nikt nie zostanie wpuszczony za próg, jeśli nie będzie miał na sobie naprawdę pysznego kostiumu. Trzy godziny na to, by wymyślić coś porządnego, a pozostali mieli spore wyprzedzenie.
Czasami odnosiła wrażenie, że bycie prawdziwą kryminalistką było znacznie, znacznie prostsze.
***
Shay zjawiła się wraz ze śniadaniem — zamówiła omlety z homarem, tosty, placuszki ziemniaczane, ciasteczka kukurydziane, winogrona, czekoladowe babeczki i krwawe Mary, więcej jedzenia niż mogło skasować całe opakowanie znikacza kalorii. Przeciążona taca chybotała się lekko w powietrzu, jej lotki drżały niczym maluchy po raz pierwszy wchodzące do szkoły.
— Um, Shay, wybieramy się jako para kul czy co?
Shay zachichotała.
— Nie, ale brzmiałaś kiepsko, a dziś musisz być w pysznym nastroju. Wszyscy Krimowie przyjdą, by przegłosować twoje przyjęcie.
— Super, pysznie — Tally westchnęła i zdjęła z tacy krwawą Mary. Pociągnęła łyk i zmarszczyła brwi. — Nie dość słona.
— Nie ma sprawy — Shay zdrapała łyżeczką z omletu warstewkę kawioru i wmieszała do drinka.
— Błe, śmierdzi rybą.
— Kawior pasuje do wszystkiego.
Shay nabrała porządną łyżeczkę i wsunęła do ust. Zamknęła oczy, przeżuwając rybie jajeczka. Przekręciła obrączkę, by włączyć muzykę.
Tally przełknęła i wypiła jeszcze trochę krwawej Mary. Przynajmniej pokój przestał wreszcie wirować. Czekoladowe babeczki zapachniały zachęcająco. Następnie przeszła do placuszków, potem wzięła się za omlet, myśląc, że może nawet skosztuje kawioru. To właśnie podczas śniadań Tally czuła, że musi nadrobić czas stracony w głuszy. Dzięki porządnemu śniadaniowemu obżarstwu czuła, że panuje nad sytuacją — jakby burza miejskich smaków mogła zatrzeć w pamięci miesiące gulaszu i SpagBoli.
Muzyka była nowa, sprawiła, że szybciej zabiło jej serce.
— Dzięki, Shay-la, ratujesz mi życie.
— Nie ma sprawy, Tally-wa.
— Gdzie się wczoraj podziewałaś?
Shay uśmiechnęła się, jakby coś spsociła.
— No co, nowy chłopak?
Przyjaciółka pokręciła głową, zatrzepotała rzęsami.
— Chyba się znów nie opnęłaś? — spytała Tally. Shay zachichotała. — Opnęłaś się! Nie powinnaś tego robić częściej niż raz w tygodniu. Jesteś okropnie nie na czasie.
— W porządku, Tally-wa, tylko miejscowo.
— Gdzie?
Twarz Shay wyglądała tak samo jak przedtem. Czyżby operacja kryła się pod piżamą?
— Przyjrzyj się — Shay znów zatrzepotała długimi rzęsami.
Tally pochyliła się naprzód, patrząc wprost w wielkie, doskonałe, miedzianobrązowe oczy, pokryte drobinami lśniącego pyłu. Serce zabiło jej jeszcze szybciej. Choć już od miesiąca mieszkała w Mieście Nowych Ślicznych, wciąż zachwycały ją oczy innych. Były takie wielkie i przyjazne, jaśniejące zainteresowaniem. Barwne tęczówki Shay zdawały się szeptać: słucham cię, fascynujesz mnie. Z całego świata wybrały właśnie Tally, która samotnie pławiła się w blasku uwagi przyjaciółki.
W przypadku Shay czuła się jeszcze dziwniej, bo znała ją z czasów brzydkich, sprzed operacji.
— Bliżej.
Tally odetchnęła, próbując się uspokoić. Pokój znów wirował, lecz tym razem przyjemnie. Posłuszne jej gestowi szyby rozjaśniły się i w blasku słońca dostrzegła nowe dodatki.
— Ooo, dośliczniają.
Wokół tęczówek Shay jaśniało dwanaście maleńkich rubinów, wyraźniejszych niż pozostałe wszczepione klejnociki. Ciemna czerwień odcinała się od szmaragdowych źrenic.
— Pyszne, co?
— Tak, ale chwileczkę. Czy dolne różnią się od reszty? — Tally wytężyła wzrok. Pojedyncze klejnoty w obu oczach zdawały się migotać niczym maleńkie białe płomyki w miedzianej głębinie.
— Jest piąta! — zawołała Shay. — Chwytasz?
Tally potrzebowała sekundy, by przypomnieć sobie, jak odczytuje się godziny z wielkiego zegara na wieży w centrum miasta.
— No tak, ale przecież pokazują siódmą. Czy dolna prawa to nie piąta?
Przyjaciółka prychnęła.
— Biegną w przeciwnym kierunku, z prawej w lewą, głuptasie. Inaczej byłoby strasznie nudno.
W głębi gardła Tally wezbrał śmiech.
— Zaczekaj, dobrze zrozumiałam? Masz w oczach klejnoty? Które wskazują czas? Tyle że w drugą stronę? Czy to nie o jedną rzecz za wiele, Shay?
Natychmiast pożałowała swoich słów. Twarz Shay pociemniała, przybierając tragiczny wyraz. Promienna radość sprzed zaledwie minuty zniknęła bez śladu. Przyjaciółka wyglądała, jakby miała się rozpłakać, tyle że bez opuchniętych oczu i czerwonego nosa. Nowe opki zawsze stanowiły drażliwy temat, prawie jak nowe fryzury.
— Nie podobają ci się — rzuciła oskarżycielsko Shay.
— Oczywiście, że mi się podobają. Jak mówiłam, totalnie dośliczniające.
— Poważnie?
— Jasne. I dobrze, że poruszają się w drugą stronę.
Uśmiech Shay powrócił i Tally odetchnęła z ulgą. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co zrobiła. Tylko zupełnie nowi śliczni popełniali podobne błędy, a ona przeszła operację ponad miesiąc temu. Czemu wciąż mówiła przegięte rzeczy? Gdyby dziś wieczór rzuciła podobny tekst, któryś z Krimów mógłby zagłosować przeciw niej. Jedno weto wystarczyło, by kandydat nie został dopuszczony.
A wtedy zostałaby sama, zupełnie jakby znów uciekła.
— Może przebierzemy się dziś za wieże zegarowe, by uczcić moje nowe oczy? — zaproponowała Shay.
Tally roześmiała się, wiedząc, że ten kiepski dowcip oznacza, iż przyjaciółka jej wybaczyła. W końcu wiele razem przeszły.
— Rozmawiałaś z Perisem i Faustem?
Shay pokiwała głową.
— Powiedzieli, że wszyscy mamy się przebrać za kryminalistów. Mają już pomysł, ale nie chcieli nic zdradzić.
— Co za przegięcie; jakby sami byli tacy źli. W swoich brzydkich czasach co najwyżej wymykali się z sypialni i parę razy zakradali za rzekę. Nie dotarli nawet do Dymu.
W tym momencie piosenka dobiegła końca i ostatnie słowa Tally rozległy się głośno w nagłej ciszy. Zastanawiała się, co jeszcze powiedzieć, lecz rozmowa po prostu wygasła niczym fajerwerki na ciemnym niebie. Tally miała wrażenie, iż upłynęły wieki, nim muzyka rozbrzmiała ponownie.
Dopiero wówczas odetchnęła z ulgą.
— Kostiumy Krimów to będzie łatwizna, Shay-la. W końcu jesteśmy dwiema największymi kryminalistkami w mieście.
***
Shay i Tally przez dwie godziny szukały kostiumów, zamawiając w dziurze w ścianie kolejne stroje i mierząc je. Najpierw myślały o bandytach, nie wiedziały jednak, jak naprawdę wyglądali — we wszystkich starych filmach wyświetlanych na ściennych ekranach bandyci wydawali się bardziej kretyńscy niż krim. Piraci ubierali się znacznie lepiej, lecz Shay nie chciała zasłaniać przepaską jednego z nowych oczu. Kolejny pomysł — myśliwi — odpadł, bo dziura w ścianie miała opory przed produkowaniem broni, nawet takiej na niby. Tally zastanawiała się nad słynnymi dyktatorami, ale większość z nich to mężczyźni, i to zerostylowi.
— Może powinnyśmy przebrać się za Rdzawców? — zaproponowała Shay. — W szkole zawsze uważaliśmy ich za czarne charaktery.
— Ale zdawało mi się, że wyglądali zupełnie jak my, tyle że byli brzydcy.
— No nie wiem. Mogłybyśmy ścinać drzewa, palić ropę czy coś takiego.
Tally roześmiała się.
— To kostium, Shay–la, nie styl życia.
Shay rozłożyła szeroko ręce i nie ustępowała, starając się zachowywać pysznie.
— Może paliłybyśmy tytoń albo jeździły samochodami.
Lecz dziura w ścianie nie zgodziła się dać im papierosów ani samochodów.
Mimo wszystko fajnie było wygłupiać się z Shay i mierzyć kolejne stroje, po czym parskać śmiechem, chichotać i wrzucać kostiumy do recyklera. Tally uwielbiała oglądać siebie w nowych ubraniach, nawet tych niemądrych. Jakaś jej część wciąż pamiętała dawne czasy, gdy cierpiała, patrząc w lustro na swoje zbyt blisko osadzone oczy, za mały nos i nieustannie napuszone włosy. Teraz miała wrażenie, że naprzeciwko stoi ktoś niewiarygodnie piękny, naśladujący każdy jej ruch — ktoś o idealnie harmonijnej twarzy, z cerą jaśniejącą nawet podczas potwornego kaca, ktoś o ciele niezwykle proporcjonalnym i umięśnionym. Ktoś, czyje srebrzyste oczy pasowały do każdego stroju. Ale ów ktoś miał wyjątkowo przegięty gust co do kostiumów.
Po dwóch godzinach padły na łóżko, które znów zaczęło wirować.
— Wszystko jest do kitu, Shay-la. Czemu wszystko jest do kitu? Nigdy mnie nie przyjmą. Nie potrafię nawet wymyślić nieprzegiętego kostiumu.
Shay pokręciła głową.
— Nie martw się, Tally-wa, już jesteś sławna. Nie masz się co denerwować.
— Łatwo ci mówić.
Choć urodziły się tego samego dnia, Shay stała się śliczna kilka tygodni przed Tally. Już prawie miesiąc była pełnoprawną członkinią Krimów.
— Pójdzie jak z płatka — oznajmiła Shay. — Ktoś, kto zadawał się z Wyjątkowymi Okolicznościami, to urodzony Krim.
Gdy Shay wymówiła tę nazwę, Tally poczuła coś dziwnego. To było jak ping, tyle że bolesne.
— Mimo wszystko nie lubię nie czuć się pysznie.
— To wina Perisa i Fausta. Nie powiedzieli nam, co włożą.
— Zaczekajmy na nich i skopiujmy ich stroje.
— Zasłużyli sobie — przytaknęła Shay. — Napijesz się?
— Chyba tak.
Tally była zbyt nakręcona, by gdziekolwiek iść, Shay odesłała więc tacę śniadaniową i zamówiła szampana.
***
Gdy Peris i Fausto stanęli w drzwiach, obaj płonęli.
Tak naprawdę były to zimne ognie wplecione we włosy i przyczepione do ubrań, tryskające wokół bezpiecznymi płomieniami. Fausto zaśmiewał się, bo płomyki łaskotały. Obaj mieli na sobie kamizelki bungee — przebrali się za ludzi, którzy zeskoczyli z dachu płonącego budynku.
— Fantastyczne! — wykrzyknęła Shay.
— Przezabawne — zgodziła się Tally, potem jednak zapytała. — Ale czemu to ma być krim?
— Nie pamiętasz — zdziwił się Peris — kiedy zeszłego lata wprosiłaś się na imprezę i uciekłaś, kradnąc kamizelkę i zeskakując z dachu? Najlepszy numer brzydkich w dziejach.
— Jasne. Ale po co ten ogień? Jeśli budynek naprawdę się pali, to już nie krim.
Shay zerknęła na Tally, jakby ta znów powiedziała coś przegiętego.
— Nie mogliśmy tak po prostu założyć kamizelek — tłumaczył Fausto. — Ogień jest znacznie pyszniejszy.
— Tak — mruknął Peris, lecz Tally widziała, że zrozumiał, co miała na myśli, i to go zasmuciło.
Pożałowała, że w ogóle o tym wspomniała. Głupia Tally. Kostiumy naprawdę były pyszne.
Zgasili ognie, oszczędzając je na imprezę, i Tally poleciła dziurze w ścianie dostarczyć jeszcze dwie kamizelki.
— Hej, to plagiat! — zaprotestował Fausto, ale nie miało to już znaczenia.
Dziura nie zgodziła się wyprodukować kostiumowych kamizelek w obawie, że ktoś mógłby się zapomnieć, zeskoczyć z wysoka i zginąć. Nie mogła też zrobić prawdziwych. O rzeczy trwałe i skomplikowane trzeba było zwracać się do Zamówień, a Zamówienia nie przesłałyby kamizelek, bo nie było pożaru.
Shay parsknęła gniewnie.
— Dom zachowuje się dziś okropnie przegięcie.
— A skąd wzięliście swoje? — spytała Tally.
— Są prawdziwe — Peris uśmiechnął się i pogładził palcami kamizelkę. — Ukradliśmy je z dachu.
— Czyli są krim! — Tally zeskoczyła z łóżka i uścisnęła go mocno.
Kiedy trzymała w ramionach Perisa, nie obawiała się, że impreza będzie do kitu i że ktokolwiek zagłosuje przeciwko niej. Patrzył na nią czule wielkimi piwnymi oczami, a potem uniósł ją do góry i uścisnął. W dawnych czasach, gdy oboje byli brzydcy, robili różne numery i dorastali, zawsze czuła się bardzo bliska Perisowi. Pysznie było znów się tak poczuć.
Przez wszystkie tygodnie spędzone w głuszy Tally pragnęła jedynie wrócić tu do Perisa i zostać śliczną w Mieście Nowych Ślicznych. To głupota czuć się nieszczęśliwie, nie tylko dziś. Pewnie to przez szampana.
— Przyjaciele na zawsze — wyszeptała, kiedy postawił ją na ziemi.
— Hej, a to co? — Shay grzebała w szafie Tally w poszukiwaniu pomysłów. Uniosła bezkształtną masę wełny.
— A, to — Tally wypuściła Perisa z objęć. — To mój sweter z Dymu, pamiętasz?
Sweter wyglądał dziwnie, zupełnie nie tak, jak go zapamiętała. Był prymitywny i niekształtny. Wyraźnie widziała miejsca, w których ludzkie ręce połączyły poszczególne fragmenty. Mieszkańcy Dymu nie mieli dziur w ścianach — wszystko musieli robić sami, a jak się okazało, ludzie nie radzą sobie z tym najlepiej.
— Nie zrecyklingowałaś go?
— Nie, chyba jest zrobiony z czegoś dziwnego. Dziura go nie łyknęła.
Shay uniosła sweter do nosa i głęboko wciągnęła powietrze.
— Rany, wciąż pachnie jak Dym, ogniskami i tym gulaszem, którym ciągle nas karmili. Pamiętasz?
Peris i Fausto podeszli, żeby też powąchać. Nigdy nie opuszczali miasta, poza kilkoma szkolnymi wycieczkami do Rdzawych Ruin i nie dotarli do Dymu, gdzie wszyscy musieli całymi dniami pracować, produkować różne rzeczy, hodować żywność dla siebie (a nawet ją zabijać) i wszyscy pozostawali brzydcy po swoich szesnastych urodzinach, brzydcy aż do śmierci.
Oczywiście Dym już nie istniał, dzięki Tally i Wyjątkowym Okolicznościom.
— Hej Tally, wiem! — zawołała Shay. — Przebierzmy się dziś za Dymiarzy.
— Niesamowicie kryminalny pomysł — Fausto spojrzał na nią z podziwem.
Cała trójka odwróciła się do Tally, zachwycona pomysłem. A choć Tally poczuła kolejne bolesne ukłucie, wiedziała, że przegięłaby, nie zgadzając się z przyjaciółmi. A poza tym jeśli włoży superpyszny kostium, prawdziwy dymiarski sweter, nie ma mowy, by ktokolwiek zagłosował przeciwko niej. Bo Tally Youngblood to urodzona Krimka.
2. Balanga
Impreza odbywała się w apartamentowcu Valentino, najstarszym budynku Miasta Nowych Ślicznych. Przycupnął nad rzeką, wysoki na zaledwie parę pięter, lecz zwieńczony masztem transmisyjnym, widocznym z niemal całej wyspy. Ściany wewnętrzne zbudowano z prawdziwego kamienia, dlatego pokoje nie mówiły, lecz rezydencja słynęła z wystawnych i bajecznych balang. Trzeba było czekać wieki, by stać się mieszkańcem Valentino.
Peris, Fausto, Shay i Tally maszerowali przez ogrody rozkoszy, w których roiło się już od ludzi zmierzających na imprezę. Tally dostrzegła anioła o pięknych, upierzonych skrzydłach, które musiały zostać zamówione kilka miesięcy wcześniej, co było paskudnym przegięciem, oraz grupkę nowych ślicznych przebranych w kostiumy grubasów i maski z potrójnymi podbródkami. Prawie naga ekipa Balangersów udawała Przedrdzawców rozpalających ogniska i walących w bębny. Jak zawsze urządzili sobie własną satelicką imprezę.
Peris i Fausto kłócili się, kiedy znów powinni się podpalić — chcieli mieć mocne wejście, ale też oszczędzić ognie na spotkanie z innymi Krimami. Gdy znaleźli się bliżej świateł i odgłosów apartamentowca, Tally znów zaczęła się denerwować. Kostiumy Dymiarzy nie wyglądały zbyt imponująco. Założyła stary sweter, a Shay jego kopię. Do tego prymitywne spodnie, plecaki i buty, wyglądające na zrobione ręcznie. Tally przypomniała sobie, że ktoś w Dymie nosił coś takiego i dokładnie opisała to dziurze w ścianie. By wyglądać bardziej autentycznie, ubrudziły sobie ubrania i twarze. Początkowo wydawało się to pysznym pomysłem, ale teraz czuła się po prostu brudna.
Przy drzwiach czekało dwóch Valentińczyków przebranych za opiekunów; pilnowali, by do środka nie dostał się nikt bez kostiumu. Z początku zatrzymali Fausta i Perisa, gdy jednak tamci się podpalili, wybuchnęli śmiechem i wpuścili ich. Na widok Shay i Tally jedynie wzruszyli ramionami, ale ich nie zatrzymali.
— Zaczekaj, aż zobaczą nas pozostali Krimowie — powiedziała Shay. — Oni zrozumieją.
Cała czwórka zaczęła przeciskać się przez tłum. Po chwili otoczył ich istny kalejdoskop kostiumów. Tally widziała bałwany, żołnierzy, postaci z minigier i całą Radę Urody: naukowców niosących w dłoniach wykresy i projekty twarzy. Wszędzie roiło się od postaci historycznych w szalonych strojach z całego świata i Tally przypomniała sobie, że kiedyś, gdy ludzi było dużo, dużo więcej, wszyscy bardzo różnili się od siebie. Sporo starszych nowych ślicznych przebrało się w kostiumy współczesne: lekarzy, opiekunów, budowniczych albo polityków — przedstawicieli zawodów, do których mieli nadzieję się dostać po operacji zmiany w średnich ślicznych. Grupka strażaków ze śmiechem próbowała zgasić płomienie na Perisie i Fauście, udało im się jednak tylko ich wkurzyć.
— Gdzie oni są? — pytała co chwila Shay, lecz kamienne ściany nie odpowiadały. — To takie niefajne. Jak ludzie mogą tu żyć?
— Mam wrażenie, że stale noszą przy sobie telefony — odparł Fausto. — Trzeba było zamówić kilka.
Problem polegał na tym, że w apartamentowcu Valentino pomieszczenia były stare i głupie, nie można było zadzwonić do kogoś, po prostu mówiąc do ściany, zupełnie jakby znajdowali się na dworze. Przechodząc, Tally przyłożyła dłoń do muru, spodobał jej się chłodny dotyk starego kamienia. Przez moment skojarzył jej się z dawnymi czasami w głuszy — szorstki, milczący, niezmienny. Tak naprawdę wcale nie miała ochoty spotykać się z resztą Krimów: wszyscy będą się jej przyglądać i zastanawiać się, jak zagłosować.
Krążyli po zatłoczonych korytarzach, zaglądając do pokojów pełnych dawnych astronautów i badaczy. Tally naliczyła pięć Kleopatr i dwie Lillian Russell. Zauważyła nawet kilku Rudolphów Valentino. Okazało się, że apartamentowiec ochrzczono nazwiskiem naturalnego ślicznego z czasów Rdzawców.
Inne ekipy zorganizowały sobie kostiumy tematyczne — zespoły Mięśniaków chwiejących się na lotołyżwach z kijami hokejowymi w dłoniach, Twisterów udających chore szczenięta w wielkich, stożkowatych, plastikowych obrożach. No i oczywiście wszędzie wałęsali się członkowie Roju, gadający do siebie za pomocą obrączek interfejsowych. Rojowcy wszczepiali sobie anteny skórne, by móc rozmawiać ze sobą gdziekolwiek, nawet wewnątrz głuchego apartamentowca Valentino. Pozostałe ekipy zawsze naśmiewały się z Roju, którego członkowie bali się chodzić sami i wszędzie poruszali się w wielkich grupach. Dziś przebrali się za muchy o ogromnych owadzich oczach. To przynajmniej miało sens.
W korowodzie kostiumów nie dostrzegli żadnych Krimów i Tally zaczęła się już zastanawiać, czy aby nie odpuścili imprezy, nie chcąc na nią głosować. Zaczęły ją dręczyć paranoidalne myśli, miała wrażenie, że kątem oka dostrzega kogoś skrywającego się wśród tłumu, kto wciąż im towarzyszy. Za każdym razem, gdy się odwracała, szary jedwabny kostium natychmiast znikał jej z oczu.
Nie potrafiła powiedzieć, czy to chłopak, czy dziewczyna. Postać miała na twarzy maskę, groźną, lecz jednocześnie piękną; jej okrutne wilcze oczy lśniły w blasku przygaszonych, migotliwych imprezowych lamp. Widok plastikowej twarzy poruszył coś w Tally, jakieś bolesne wspomnienie. Potrzebowała chwili, by zrozumieć jakie.
W końcu zrozumiała, kogo miał przedstawiać kostium: agenta Wyjątkowych Okoliczności.
Tally oparła się o jedną z zimnych kamiennych ścian i zadrżała. Przypomniała sobie szare jedwabne kombinezony Wyjątkowych i okrutne śliczne twarze, jakimi ich obdarzono. Widok ów sprawił, że zakręciło jej się w głowie; zawsze się tak czuła, gdy powracała myślą do czasów w głuszy.
Ten kostium tu, w Mieście Nowych Ślicznych, kompletnie nie miał sensu. Prócz Tally i Shay nikt inny nie widział przecież Wyjątkowych. Większość ludzi uważała ich za mit, legendę, za kogoś, kogo obwinia się, kiedy dzieje się coś dziwnego. Wyjątkowi pozostawali w ukryciu. Mieli chronić miasto przed zagrożeniami z zewnątrz, jak żołnierze i szpiedzy w czasach Rdzawców, lecz tylko prawdziwi kryminaliści tacy jak Tally Youngblood spotykali ich osobiście.
Niemniej ktoś całkiem udatnie przygotował sobie kostium. Musiał (albo musiała) widzieć kiedyś prawdziwego Wyjątkowego. Ale czemu ją śledził? Tally? Za każdym razem, gdy obracała głowę, dostrzegała znajomą postać, poruszającą się ze straszliwą, drapieżną gracją. Pamiętała ją doskonale z owego okropnego dnia, gdy ścigali ją w ruinach Dymu, aby zabrać ją z powrotem do miasta.
Pokręciła głową. Kiedy wracała myślami do tamtych dni, w jej mózgu zawsze pojawiały się fałszywe, niepasujące do niczego wspomnienia. Oczywiście Wyjątkowi nie ścigali Tally. Bo niby dlaczego? Oni ją ratowali, chcieli zabrać do domu po tym, jak uciekła z miasta, by odnaleźć Shay. Myśli o Wyjątkowych zawsze sprawiały, że kręciło jej się w głowie, ale wyłącznie dlatego, że ich okrutne twarze zaprojektowano tak, by straszyły ludzi, podobnie jak oblicza zwykłych ślicznych miały budzić sympatię.
Może owa tajemnicza postać wcale jej nie śledziła? Może to więcej niż jedna osoba, jakaś ekipa przebrana w takie same kostiumy i kręcąca się w tłumie, by sprawiać wrażenie jednego człowieka? Taka myśl brzmiała znacznie mniej wariacko.
Tally dogoniła pozostałych i żartując, dołączyła do poszukiwań reszty Krimów. Wypatrywała ukradkiem tej postaci wśród cieni, powoli dochodząc do przekonania, że to nie grupa, tylko jedna osoba, która nie rozmawiała z nikim, przyczajona. A jej ruchy, pełne wdzięku…
Tally starała się zachować spokój. Przecież Wyjątkowe Okoliczności nie miały powodów, by ją śledzić, poza tym żaden z ich agentów nie przyszedłby na bal maskowy przebrany za Wyjątkowego.
Zaśmiała się sztucznie. Pewnie to któryś z Krimów robi jej dowcip, ktoś, kto sto razy słuchał historii Shay i Tally i wiedział o Wyjątkowych Okolicznościach. A jeśli tak, strasznie by przegięła, pozwalając, żeby odwaliło jej na oczach wszystkich. Lepiej w ogóle zignorować fałszywego Wyjątkowego.
Zerknęła na własny kostium, zastanawiając się, czy dymiarskie ubranie nie podsyciło jej niepokoju. Shay miała rację: woń starego, ręcznie zrobionego swetra przywoływała wizje czasu spędzonego poza miastem, dni morderczej pracy i wieczorów przy cieple ogniska, ale i obrazy starzejących się brzydkich twarzy, które sprawiały, że wciąż jeszcze czasem budziła się z krzykiem.
Życie w Dymie ostro namieszało jej w głowie.
Nikt inny nie wspomniał o tajemniczej postaci. Czyżby uczestniczyli w dowcipie? Fausto martwił się, że zimne ognie zgasną, nim zobaczą je pozostali Krimowie.
— Sprawdźmy, czy nie ma ich na jednej z wież — zaproponował.
— Z prawdziwego budynku przynajmniej będziemy mogli zadzwonić — zgodził się Peris.
Shay prychnęła i skierowała się w stronę najbliższych drzwi.
— Wszystko, byle tylko wydostać się z tej przegiętej sterty kamieni.
Przyjęcie i tak rozlewało się na zewnątrz, poza stare kamienne mury. Shay poprowadziła ich w stronę losowo wybranej wieży imprez. Minęli grupkę Fryzów wystrojonych w wysokie peruki-ule, każdą otoczoną własnym rojem trzmieli — odgrywały je mikroliftery pomalowane na żółto i zielono, wiszące w pogotowiu wokół ich głów.
— Brzęczenie mało przypomina prawdziwe — zauważył Fausto, lecz Tally widziała, że kostiumy mu zaimponowały. Wplecione w jego włosy zimne ognie przygasały, ludzie patrzyli na niego zdziwieni.
Z wnętrza wieży Peris zadzwonił do Zane’a, który oznajmił, że Krimowie faktycznie zebrali się na górze.
— Dobrze zgadłaś, Shay.
Cała czwórka wcisnęła się do windy wraz z chirurgiem, trylobitem i dwoma pijanymi hokeistami, z trudem trzymającymi się na lotołyżwach.
— Przestań się denerwować i uśmiechnij się, Tally-wa — Shay ścisnęła ją za ramię. — Przyjmą cię bez problemów. Zane cię lubi.
Tally zdołała zmusić się do uśmiechu, ale zastanawiała się, czy to prawda. Zane ciągle wypytywał ją o czasy, gdy była brzydka, ale robił to ze wszystkimi, spijając opowieści z ust i przenikając swoimi cętkowanymi złoto oczami. Naprawdę uważał, że Tally Youngblood jest kimś wyjątkowym?
Wyraźnie jednak ktoś tak sądził — przez zasuwające się drzwi windy Tally dostrzegła postać w szarym jedwabiu, przemykającą wdzięcznie w tłumie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki