- promocja
- W empik go
Słodkich snów, Anno - ebook
Słodkich snów, Anno - ebook
Anna Rogozińska jest trzydziestoparoletnią, atrakcyjną i bardzo ambitną dziennikarką TV. Kiedy wpada na trop afery lekarskiej, robi wszystko, aby odkryć prawdę. Nawet kosztem prywatnego życia. Annie pomaga Łukasz, dawny kolega ze studiów z tajemniczym tatuażem na przedramieniu. To nie jedyny mężczyzna w jej życiu. Dziennikarka dostaje pierwszy list od mordercy, nie ma czasu na pomyłki. Zabójca czai się w pobliżu, obserwuje nieświadomą dziewczynę i zadaje zagadki.
Kim jest Bezdenny Kapelusznik?
Jaki związek z zabójstwami ma największa katastrofa kolejowa PRL? W końcu Anna musi podjąć decyzję, być może najważniejszą w życiu.
Czy wybór dziewczyny okaże się słuszny?
Czy spowiedź mordercy stanie się przepustką do kariery, czy też przeciwnie, położy się długim cieniem na losach Anny?
„Słodkich snów, Anno” to dynamiczna opowieść o kobiecie, która dąży do celu za wszelką cenę. Opowieść o szukaniu sensu w życiu i o tym, że czasem trzeba coś stracić, aby ten sens wreszcie odnaleźć. Pierwszy tom obyczajowo-kryminalnej serii z dziennikarką śledczą Anną Rogozińską.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7407-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Gdy weszła do pomieszczenia, czarne skórzane łóżko wydało jej się odrobinę perwersyjne. Miłe skojarzenie jednak odpłynęło z chwilą, gdy się położyła i oślepiło ją rażąco białe światło lampy.
Później było już coraz gorzej. Jej świadomość wędrowała w stronę przerażającego mroku. Obserwowała cienki drut nieuchronnie zbliżający się do skóry. Metalowa pętla zaciskała się na jej ciele. Kościstymi dłońmi ścisnęła odruchowo krawędź łóżka. W tej chwili skórzany mebel był jedynym przyjacielem gotowym bez sprzeciwu przyjąć na siebie małą część jej cierpienia.
– Sssss – syknęła.
Impuls elektryczny przeskoczył z pętli na wystający fragment ciała. Jej zmysły zwariowały. Poczuła coś, co uznała za ukłucie. Dopiero sekundę później swąd palonej skóry przypomniał, że ukłucie mogło być jedynie wątpliwie przyjemną ułudą, fantomowym złudzeniem, sposobem pojmowania świata przez pryzmat własnych doświadczeń. Nikt nigdy wcześniej nie próbował jej przypalać, za to igły nieraz wbijano w przeróżne części jej ciała.
Nagle ciszę stanowiącą tło śmierdzącego tête-à-tête z prądem przerwał dzwonek telefonu komórkowego.
– Halo? – Zimny damski głos obił się o bladoniebieskie ściany obskurnego pomieszczenia.
– Jest kolejna robota!
– Tak?
– Niech będzie, pomogę pani.
– Słucham? – spytała automatycznie, nie kojarząc niskiego męskiego głosu.
– Biel. Prosiła mnie pani o pomoc – odpowiedział zdecydowanie.
– Aaa, witam. Cieszę się, że pan dzwoni. – Kiedy dwa dni wcześniej zostawiała lekarzowi swoją wizytówkę, nie liczyła, że z niej skorzysta. Kategorycznie dał jej do zrozumienia, że nie ma ochoty wypowiadać się na temat kolegów po fachu. – Skąd zmiana zdania?
– Nie, to nie. Nie muszę z panią rozmawiać!
– Przepraszam, przepraszam. Niech się pan nie denerwuje. Nie zamierzam atakować. Pytam z ciekawości – odpowiedziała najłagodniej, jak potrafiła.
Mimo że słowa, które usłyszała, mogły sprawiać wrażenie, jakby doktor Biel dzwonił do niej od niechcenia, niemal przypadkiem, głos lekarza zdradzał napięcie. Chwilami zanikał, by sekundę później przejść w nienaturalnie wysoki, wręcz histeryczny ton.
– Mam dość tego środowiska… – Biel zamilkł, by po chwili niczym karabin maszynowy wyrzucić z siebie serię palących słów. – Jego zakłamania. Etyki, pożal się Boże, lekarskiej. Tego obsesyjnego mycia rąk. Ręka rękę myje. Sterylność odmienia się przez wszystkie przypadki. Przypadki zaniechania, zapomnienia, lekkomyślności, zachłanności…
– A Magiel i Konopielski? – zdecydowała się przerwać. Nie wątpiła, że lekarz z takim stażem jak Adam Biel dobrze wie, w których szpitalnych zakamarkach kryje się kurz. Ją w tej chwili interesowała tylko jedna afera lekarska. – Pamięta ich pan?
– Tak, tak. Jeden kochał pieniądze. Drugi wiedział, jak je zarabiać. Idealny duet.
– A dokładniej?
– Nie! Nie ma mowy. To nie jest rozmowa na telefon.
– Dobrze, przyjadę do pana, porozmawiamy na spokojnie.
– Czekam na panią we wtorek, z samego rana. – Władczy ton dał dziennikarce wyraźnie do zrozumienia, na czyich warunkach dojdzie do spotkania. – Ale tym razem nie w klinice, tylko u mnie w domu.
– Będę – potwierdziła. Zaraz też dodała rzeczowo: – O ósmej. A w domu, czyli gdzie?
– Tam, gdzie psy dupami szczekają. Turzno, dwadzieścia siedem…
– To może jeszcze jedną kawusię?
– Czy ja wiem?
Robert Zieliński spojrzał kontrolnie na filiżankę stojącą przed nim na szklanym stole. Jej dno przykrywała warstwa ciemnobrązowego napoju. Życiodajnego w jego mniemaniu. Bez niego nie miałby siły znosić tych wszystkich fałszywych uśmiechów, śliskich uścisków dłoni i zazdrosnych spojrzeń. To on każdego dnia pobudzał go do działania, orzeźwiał i zwiększał sprawność myślenia.
Robert wiele wymagał od siebie, od życia i od kawy. Kawa według niego musi być idealnie zaparzona i podana w eleganckiej porcelanie. Powinna mieć odpowiedni wygląd (bez dodatku mleka czy śmietanki!) oraz kuszący zapach. Na jej powierzchni ma się unosić delikatna crema wytworzona przez ekspres ciśnieniowy. I co najważniejsze: kawa musi być odpowiednio gorąca, by wysoka temperatura przyjemnie drażniła jego przełyk, a jednocześnie na tyle wystudzona, by nie parzyć języka. Resztka napoju, która została w filiżance, była już zimna. Brzydził się taką kawą.
Dyrektor poznańskiego oddziału telewizji Primo TV – Kamil Grabowski – nie czekając na odpowiedź gościa, wezwał do siebie sekretarkę.
– Pani Grażynko, niech pani nam jeszcze zrobi po kawie. Może tym razem espresso? – Grabowski zwrócił się do siedzącego przy stole czterdziestoośmioletniego blondyna w idealnie skrojonym garniturze. – Pamiętam, że podczas ostatniej wizyty bardzo panu smakowało, panie prezesie.
– Co za pamięć. – Mężczyzna zdziwił się od niechcenia.
– Espresso dwa razy, migiem – zarządził Grabowski tonem nieznoszącym sprzeciwu, a młoda sekretarka w jednej sekundzie zniknęła za drzwiami, by po chwili wrócić i obdarować przełożonych kawą i szczerym uśmiechem.
Aromat espresso wprawił Zielińskiego w zadumę. Lubił bywać w Poznaniu. Obserwował właśnie tętniące życiem centrum Poznania zza szyby klimatyzowanego i nowoczesnego biura, w którym przez wszystkich traktowany był jak król.
Wizyty w Poznaniu kojarzyły mu się z poznańskim Starym Browarem – Centrum Sztuki i Biznesu. On w stolicy Wielkopolski stworzył dla siebie nową jakość. Miejsce łączące przyjemności z biznesem, oczywiście przy kuflu dobrego piwa. Jego prywatne Centrum Seksu i Biznesu. Po spotkaniach zawodowych odwiedzał bowiem Stary Browar, by kupić żonie mały upominek, po czym udawał się do niej.
Stałym punktem wizytacji poznańskiego oddziału telewizji były wieczory spędzane z młodym ciałem, skrywającym intrygujący umysł. Z nią – kobietą idealną: inteligentną, atrakcyjną, emocjonalną, ale nie robiącą scen. Spotkania bez zobowiązań i bez uczuć. Biznes wieczorową porą. Gra w otwarte karty.
– Miałeś nie dzwonić!
– Miałem. Ale…
– O co chodzi?!
– Co z dokumentami po jego śmierci? Musisz się o nie zatroszczyć!
– Nie tym tonem! Nie do mnie! Dobrze wiem, co muszę, a czego nie!
– Musisz…
– Kurwa! Próbowałem. Za późno! Byłem w jego domu. Sejf stał pusty. Ktoś mnie ubiegł.
Mężczyzna nie chciał tego słuchać. Bez pożegnania rozłączył się i rzucił telefonem komórkowym. Aparat starego typu upadł na ziemię, a mężczyzna chwilę później z podobnym hukiem opadł na fotel. Jednym ruchem ręki skierował pilota w kierunku wieży CD.
Gabinet wypełniły dźwięki sonaty fortepianowej numer czternaście.
– Spokojnie, spokojnie – tłumaczył sam sobie, chcąc uregulować przyspieszony oddech. – Pam, pa, pam.
Zamknął oczy i starał się dostosować ciało do muzyki, która przez nie przepływała. Powolny wdech nosem. Przerwa. Wydech ustami. Powtarzający się trójkowy rytm działał na niego uspokajająco. Uwielbiał Beethovena za ten utwór – _Sonatę Księżycową_ – melancholijną opowieść o miłości, w której zaburzona została kolejność typowej sonaty. Kompozytor złamał panujące zasady, zaplanował nieład i jednocześnie niebywale uporządkował dźwięki. Uwielbiał _Adagio sostenuto._ Każda nuta wydawała się niezbędna, by całość opowieści mogła istnieć.
– Pewnie wcale nie było ich w tym sejfie. Nie ma się czym martwić. – Jego oddech uspokoił się.
Mógł z rozkoszą oddawać się przyjemności. Melodia przyspieszyła i przyjęła postać beztroskiego młodzieńca podskakującego z radości na łące. Rozpalone policzki młodzieńca kontrastowały z zimną i mokrą ziemią.
Pomarszczone dłonie mężczyzny uniosły się bezwiednie i rozpoczęły w powietrzu taniec, malując abstrakcyjne obrazy. Reszta ciała nieruchomo spoczywała w fotelu.
– A co jeśli dokumenty wpadły w niepowołane ręce? – zapytał, a wzburzenie narastało wraz z kolejnymi taktami muzyki.
Galopujące _Presto agitato_ zniszczyło nikły spokój, który udało mu się osiągnąć. Kolejne fragmenty partytury niosły odważne kolaże i mocno akcentowane nuty. Wysokie dźwięki, narastające i nieokiełznane emocje, przed którymi nie mógł uciec. Widział swoją przyszłość. Dokumenty w rękach wroga. Ucieczkę ostatkiem sił. Był już zbyt stary, by biec tak długo. Przewracał się.
Nerwowo powtarzane akordy oddawały charakter kłótni. Bardzo ostrej wymiany zdań.
Po kilkunastu sekundach sonata jeszcze przyspieszyła. Zbliżała się do końca, ale on nawet nie był w stanie tak szybko przebierać palcami! Pauza. Sekundowa przerwa. Po chwili muzyka wróciła… i te emocje.
– Nie, nie, nie! – zaczął krzyczeć, odganiając myśli.
Gdyby muzyka opowiadała jego historię, w tej chwili musiałby pchnięty paść na ziemię. Na kolana. I błagać… błagać o przebaczenie.
Gdy tylko wybrzmiał ostatni, nadspodziewanie mocny akcent kończący dzieło, mężczyzna odsłuchał trzecią część sonaty jeszcze raz. Te ostatnie prawie siedem minut było dla niego najistotniejszym elementem opowieści. Nie tylko dla niego. Dla Beethovena również.ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ II
Pociąg szarpie, a tłuste ciało kołysze się i uderza w niego z taką siłą, że sam aż odchyla się do tyłu, szturchając stojącą za nim kobietę.
Kurwa, a myślałem, że stoję wystarczająco daleko od tego śmierdzącego typa.
Ludzie ustawiający się w wąskim korytarzu wagonu kolejowego nie mogą doczekać się momentu zatrzymania pociągu i dopchnięcia się do drzwi. Stają blisko siebie i gdy maszynista hamuje, pociąg wytraca swoją prędkość, a doznania dźwiękowe nieprzyjemnie wibrują w uszach – przechylają się jak kostki domina. Po kolei. Jeden na drugiego. Do przodu.
– Tu… cja… do… – ogłasza zniekształcony męski głos płynący z peronowych głośników.
Że co? Jaka stacja? Czy naprawdę nie można zatrudniać na dworcach osób, które mówią wyraźnie? Po prostu zwyczajnie zrozumiale?!
Kontrolnie spojrzał na białą tablicę na budynku dworca. Tak, to Gniezno. Stacja końcowa jego ojca.
Kto by pomyślał, że wyzionie ducha właśnie tu. W miejscu, w którym wszystko się zaczęło, w kolebce państwa polskiego, pierwszej stolicy Polski. Też sobie wybrał miejsce na śmierć. Patriota pieprzony. Mógł umierać w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu. Wtedy on wsiadłby do pierwszego lepszego samolotu i może zdążyłby się pożegnać. Powiedziałby, że wybacza…
Tymczasem tłukł się znienawidzonym pociągiem z poczuciem moralnej zgagi, by odebrać z domu starców osobiste rzeczy zmarłego. Po co mu te szpargały? Szkoda fatygi. Gdyby mu nie wybaczył, pewnie by ich nie odebrał, ale teraz… Nie, nie mogą wyrzucić ich na śmietnik. Osobiste rzeczy Jana Nowaka nie będą leżeć wśród resztek zepsutego jedzenia i obsranych pampersów w rozmiarze XXL.
– Pociąg osobowy do Bydgoszczy przez Inowrocław gotowy do odjazdu z toru drugiego przy peronie pierwszym. Planowy odjazd pociągu godzina trzynasta pięćdziesiąt siedem. Życzymy przyjemnej podróży.
Przyjemnie to mu będzie, jak opuści to cholerne miejsce. Nie może znaleźć schodów. Kurwa, czy te dworce nie mogą być czytelnie oznaczone? Makabra. A podobno jesteśmy w Europie! Świetnie, żadnej ławki na peronie, za to śmieci obok kosza i obsikany murek do kompletu. Jaka piękna Europa… I ten pociąg, z którego wysiadłem; śmierdzący, obdrapany. Skrzywił się z obrzydzeniem na samo jego wspomnienie.
– O kurwa!
– O Boże, dzwońcie po pogotowie! – pierwsza krzyczy starsza kobieta, opierająca się o betonowy filar podtrzymujący zadaszenie peronu. – Jezus Maria!
– Skąd ten hałas? – Mężczyzna wychodzący z tunelu rozgląda się zdezorientowany.
– Coś wjechało w pociąg… – ktoś odpowiada.
– Jak to? Co?
Wzburzeni ludzie mijają go, trącając to z jednej, to z drugiej strony. Krzyczą, płaczą, modlą się. A on stoi i patrzy na pociąg, a właściwie na to, co z niego zostało: rozbite szyby i pogięta stal. Siła uderzenia musiała być duża. Ostatni wagon pociągu osobowego złożył się w harmonijkę, środkowe dwa leżą na torach.
– Pomóżcie, ludzie, pomóżcie, moja żona! – W jednym z rozbitych okien wagonu ukazuje się zakrwawiony mężczyzna.
Odwraca głowę i zamyka oczy. Ludzie krzyczą histerycznie, domagając się pomocy, a on walczy z postępującym paraliżem.
Muszę uciekać. Muszę uciekać! – Tylko jedna myśl kołacze mu w głowie.
Jeśli szybko stąd nie zniknie, przestanie oddychać. Straci siły i umrze. Musi uciekać. Musi stąd zabrać swoje ciało. Musi stąd zabrać swoje myśli.ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ III
Renata Rogozińska siedziała podekscytowana przed telewizorem. Na szklanej ławie stały: koszyk z chlebem, talerz ze zwiniętymi w rulony plastrami baleronu, szynki i pokrojonymi kawałkami pomidora oraz dwa kubki z gorącą herbatą.
– Stasiu, wszystko już jest przygotowane! Kolacja na stole – krzyknęła w stronę kuchni, z której dochodziły trzaski. Jej mąż nie potrafił cicho zamykać szafek. Popychał otwarte drzwiczki, czekając, aż uderzą o drewniany korpus. – Chodź już, zaraz się zacznie.
– Idę.
– Aaa, Stasiu? – Renata spojrzała na talerz z wędliną i pomidorem.
– Tak?
– Mógłbyś przynieść szczypiorek? Zostawiłam go na kuchennym blacie. Przy czajniku.
– Nie.
– Nie? Nie widzisz?
– Widzę, ale skoro mówisz, że wszystko przygotowałaś, to szczypiorek możesz przynieść sobie sama. – Stanisław stanął w drzwiach wejściowych do salonu z obrażoną miną.
Kobieta spojrzała na męża. Od ponad dwunastu tysięcy dni budziła się przy nim i zasypiała, słuchając jego chrapania. Nawet nie zauważyła, kiedy jego włosy stały się siwe, a twarz zaczęła przypominać powierzchnię wysuszonych rodzynek. Nie lubiła smaku rodzynek, nie lubiła ich koloru. Uwielbiała za to winogrona; nabrzmiałe, jędrne i soczyste.
„Stasiek kiedyś był zupełnie inny” – pomyślała z nostalgią. „Odważny, pełen energii i przytulał mnie… Ale niestety czas robi swoje. Zasuszamy się. Naturalna kolej rzeczy. Rodzynkowatość dopada nie tylko ludzi, ale też emocje i uczucia. Po trzydziestu latach małżeństwa ogromna i soczysta miłość pomarszczyła się, zmniejszając swoją objętość kilkukrotnie. Pozostała tylko skórka. Pomarszczone wspomnienie tamtego smaku…”
– Siadaj. – Machnęła ręką i zamiast wdawać się w zupełnie niepotrzebne małżeńskie dyskusje, sama pobiegła do kuchni. – Już się skończyły reklamy? – zapytała, gdy wróciła z aromatycznym szczypiorkiem.
– Aha – mruknął Stanisław Rogoziński, nie podzielając ekscytacji żony tym, co ma nastąpić.
Na ekranie kolorowa animacja oraz irytująca muzyka zwiastowały rozpoczęcie wieczornego programu informacyjnego. Mężczyzna usiadł na sofie i sięgnął po kromkę ulubionego pieczywa oraz plasterek chudej szynki. Z odrazą spojrzał na ociekający tłuszczem baleron.
– Jak ty możesz to jeść? – Wpatrywał się w znienawidzoną wędlinę, czując, jak treść żołądka podchodzi mu do gardła. – Ohydny ten tłuszcz, wejdzie ci w niemałe już biodra, osadzi się na tętnicach. Kobieto…
– Ciii. – Renata chwilami cieszyła się z rodzynkowej miłości. Nie musiała brać do serca uwag męża. Wiedziała, że nie chce sprawić jej przykrości, a jedynie martwi się. Umartwiał się, bo lubił. – Zobacz, zobacz! Jest! Ania, nasza Ania.
Nie czekając na reakcję męża, zrobiła głośniej.
– Dziś o godzinie trzynastej pięćdziesiąt pięć na gnieźnieńskim dworcu pociąg towarowy najechał na tył pociągu osobowego. Dotychczas nie ustalono, z jakiego powodu obydwa pociągi zostały skierowane na jeden tor. Pociąg osobowy czekał na podróżnych, by wyruszyć o trzynastej pięćdziesiąt siedem do Bydgoszczy. – Na ekranie jedyna córka Rogozińskich relacjonowała zdarzenia. Za nią widniał budynek odrapanego dworca.
– Na miejscu już po piętnastu minutach od wypadku zjawiły się karetki pogotowia oraz straż pożarna. Do szpitali dowieziono piętnastu rannych, w tym dwie osoby w stanie ciężkim. Akcja została przeprowadzona sprawnie… – tłumaczył rzecznik kolei.
– Wysiadłem z tego pociągu jakieś dwie minuty przed wypadkiem. Najpierw usłyszałem bardzo głośny pisk, a potem hałas uderzenia… przeraźliwy hałas. Na peronie zapanował chaos. Boże, gdyby ten pociąg… gdyby wjechał dwie minuty wcześniej… nie rozmawiałbym teraz z panią… – Relacja wstrząśniętego świadka wydarzenia została przerwana, a na ekranie ponownie pojawiła się córka Rogozińskich.
– Jak widać, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – podsumowała reporterka. – Władze kolei nie ujawniają, dlaczego doszło do takiej tragicznej omyłki. Omyłki, która dla kilku osób może zakończyć się śmiercią. Dla wiadomości z Gniezna mówiła Anna Rogozińska.
Renata ściszyła telewizor i pełna dumy spojrzała na męża. Siedział na fotelu, rytmicznie gryząc kanapkę i udając, że jest zajęty czytaniem gazety.
– Anna Rogozińska, pięknie to brzmi, prawda?
– Mhm. – Stanisław nawet nie uniósł wzroku.
– Stanisław! – krzyknęła zniecierpliwiona. – Dlaczego ignorujesz i mnie, i Anię?
– Anię? – Mężczyzna zdziwiony odłożył gazetę.
Rozejrzał się wokoło, jakby chcąc dać do zrozumienia, że nie pojmuje problemu i wzburzenia żony. Córki nie było ani w salonie, ani w kuchni, ani w innych pomieszczeniach ich domu.
– No przecież była tu przed chwilą. – Kobieta wskazała ręką w stronę telewizora.
– Renatko, nie pamiętam, kiedy Ania była u nas po raz ostatni. Nie rozumiem, dlaczego tak się podniecasz.
– Podniecam? Nasze dziecko ciężko pracuje! Osiąga sukcesy. Przecież wiesz, jak musi się starać… „Dla wiadomości mówiła Anna Rogozińska”. Pięknie to brzmi, prawda? Jestem z niej taka dumna, a ty nie? – zapytała z wyrzutem.
– Dumny z czego? Ja ciebie przepraszam, ale co to za wielka filozofia opowiedzieć o wypadku na dworcu kolejowym?
– W ogólnopolskiej telewizji? Wielka filozofia! – zaprotestowała głośno.
– Ta… – przytaknął, nie chcąc po raz kolejny dyskutować z żoną na ten sam temat. Od kilku lat przekonywali siebie nawzajem do zmiany zdania – bezskutecznie.
– Zamiast ekscytować się, że miliony ludzi w tej chwili patrzyły na TWOJĄ córkę, że miliony usłyszały TWOJE nazwisko, ty przeglądasz głupkowatą gazetę. – Renata nie mogła opanować złości.
– A kto je w ogóle zdążył zauważyć? To moje nazwisko? Przecież relacja nie trwała dłużej niż czterdzieści sekund.
Renata odłożyła przygotowaną kanapkę na talerz. Odechciało jej się jeść. Dyskusja z mężem zmierzała w znanym jej od dawna kierunku. Anna, córka Stanisława Rogozińskiego noszącego głowę wysoko, powinna pracować na prestiżowym stanowisku. Ludzie powinni zwracać się do niej z należnym rodzinie Rogozińskich szacunkiem. Co najmniej pani sędzino, pani notariusz, w najgorszym wypadku – pani dyrektor. Powinna cieszyć się zaufaniem publicznym, a nie szukać taniej sensacji i prezentować swoje wdzięki przed kamerą.
– Halo? Kochanie? – Oddaliła się od denerwującego ją w tej chwili męża, wyjęła z kieszeni fartucha telefon i zadzwoniła do córki.
– Cześć, mamo.
– Witaj, cudownie było. Jestem zachwycona, wiesz?
– Mhm.
– Mówiłaś takim zdecydowanym głosem, cudownie.
– Mhm.
– I bardzo ładnie wyglądałaś. To była nowa bluzka, prawda? Ładna, z taką falbaną. Pięknie!
– Mhm, nowa.
– Kochanie – i to podsumowanie na koniec. Bardzo dobrze wyszło. Dobrze zmontowali, prawda?
– Mhm.
– Jesteś zadowolona? Bo my z tatą jesteśmy zachwyceni. Jesteśmy z ciebie dumni.
– Mhm.
– Mhm? – Dopiero teraz zauważyła, że rozmowa z córką niewiele odbiega od rozmów z jej ojcem. – A ty czemu nic nie mówisz?
– Bo trochę jestem zajęta… – bąknęła nieśmiało córka.
– Aha, zajęta? Pracujesz jeszcze? – Renata spojrzała na zegar ścienny. – Przecież za chwilę będzie dwudziesta pierwsza.
– Tak jakby…
– Ojej, o tej porze – zdziwiła się, ale zaraz przypomniała sobie, że czas pracy w mediach jest nieograniczony. – Dobrze, to ja nie przeszkadzam. Tylko nie przemęczaj się, proszę. Pamiętaj. Kochamy cię, jesteś świetna, córuś.
– Dobrze, paa!
– Pa, pa, kochanie. Jestem z ciebie taka dumna. Nie pracuj zbyt długo. Wyśpij się.
– Przepraszam. Musiałam odebrać. Matka się podnieca. – Anka próbowała ukryć zawstydzenie.
Jej matka miała wystarczająco dużo czasu na oswojenie się z tym, że córka jest dorosła, jednak jakoś jej to nie wyszło. Była w stosunku do niej zbyt opiekuńcza, zbyt gadatliwa, zbyt przyjazna, zbyt pomocna i brakowało jej przy tym wyczucia czasu. Dzwoniła zazwyczaj wtedy, gdy Ania przebywała w towarzystwie innych osób. To nie był najlepszy moment na opowiadanie matce o swoich odczuciach. Owszem, bywały chwile, gdy była Anią, małą dziewczynką, która chciała wesprzeć się na ramieniu opiekuńczej mamy, wypłakać wszystkie łzy, naładować akumulatory miłością i bezwarunkową akceptacją. Przy obcych ludziach starała się jednak zachować pozory silnej, dorosłej kobiety. Poza domem była Anną. Odbieranie telefonów od mamy psuło jej misternie budowany wizerunek. A już zwłaszcza wtedy, gdy była z NIM.
– Nie szkodzi. – Mężczyzna po czterdziestce roześmiał się, nie kryjąc zadowolenia. – Ja też się podniecam, gdy o tobie myślę.
– Spróbowałbyś się nie podniecać – prowokowała.
– Fakt, nie mam wyjścia. Zawsze kręciły mnie młode, ambitne i inteligentne dziewczyny. Wiesz, że nie mogę ci się oprzeć? Tobie i kolumbijskiej kawie.
– Tak? Nie zauważyłam. – Uśmiechnęła się figlarnie, obserwując, jak mężczyzna wkłada śnieżnobiałą koszulę, markową marynarkę i krawat.
Wyglądał imponująco. Krótko przycięte włosy, dwudniowy zarost na twarzy, umięśniona klatka piersiowa. Zdecydowanymi ruchami narzucał kolejne warstwy służbowego uniformu. Takiego go poznała. Sztywnego, wyprasowanego, odpychająco oficjalnego, w spodniach wyprasowanych na kant i koszuli bielszej od najbielszej bieli. Budzącego szacunek i lęk. Dopiero później zauważyła duże brązowe oczy, otoczone firanami długich rzęs i uśmiech mężczyzny, który dokładnie wie, na co ma ochotę. Ona również nie potrafiła się mu oprzeć.
– Zatem, Anno, dziękuję za przemiły wieczór. – Mężczyzna stał już w przedpokoju, gotowy do wyjścia. Jego ton z minuty na minutę stawał się coraz bardziej oficjalny. – Do zobaczenia.
– Ja również dziękuję. Powiedziałabym, że cała przyjemność po mojej stronie, ale to nie byłoby chyba zgodne z prawdą. – Ruch, który wykonała biodrami, sprawił, że mężczyzna przywarł do jej ust.
– Hmm – zamruczał na wspomnienie ich wieczoru. – Przyjemność była również po mojej stronie. Ale czas wrócić do brutalnej rzeczywistości. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia – powtórzyła, studząc emocje chłodnym profesjonalizmem.
Chciała zasypać go pytaniami. Czy zadzwoni? Kiedy znowu przyjedzie? Czy kiedyś powie, że ją kocha? Nie mogła. Złamałaby ich niepisaną umowę. Zachowałaby się jak pierwsza lepsza słaba kobietka, a on cenił w niej siłę i niezależność. Nie mogła więc tego zepsuć. Zbyt dużo by straciła.
– Wiesz… – Stał już w otwartych drzwiach, gdy nagle się odwrócił. – Gdyby nie ty, nie przyjeżdżałbym do Poznania…
Nie czekając na jej reakcję, zamknął drzwi. Ania zakluczyła je i wróciła do sypialni. Na łóżku stłamszona atłasowa pościel przypominała o tym, że kilka chwil wcześniej odwiedził ją mężczyzna aspirujący do miana idealnego. Zdjęła seksowny bordowy peniuar, który zwykła na siebie narzucać podczas jego wizyt, i schowała do szuflady. Zamiast niego włożyła ulubioną pidżamę.
– Auuua! – krzyknęła, gdy przez głowę wciągała górę od pidżamy. Podbiegła do lustra i spojrzała na bolącą szyję. – Cholera, zapomniałam! Muszę uważać – strofowała samą siebie. – Lekarz mówił, że może mnie to boleć jeszcze kilka dni. Boże, co za dzień!
Zamknęła oczy i wciągnęła nosem duży haust powietrza. Poczuła nikłą nutkę zapachu Roberta. _Le Male_ zmieszany z jego potem. „Kurczę, mógłby być mężczyzną idealnym! Czy zawsze coś musi nie grać?” – pomyślała rozżalona. „Albo facet jest głupi, albo brzydki, albo biedny jak mysz kościelna… albo… cholera!”
Usiadła na fotelu i spojrzała na komórkę. Odbierając telefon od mamy, widziała na wyświetlaczu informację o dwóch nieodebranych połączeniach.
– To Łukasz. – Machnęła ręką i odłożyła komórkę. – Wybacz Łukaszku, nie jestem w nastroju. Nie oddzwonię. Wiem, że zadzwonisz później, prawda? Zawsze dzwonisz.
Poczuła zmęczenie, nie chciała jednak sama wracać do łóżka, w którym kilka chwil wcześniej leżała z NIM. Potrzebowała paru minut na złapanie dystansu. Odwrócenia uwagi od emocji. Spojrzała przez okno. Na dworze panowała już ciemność. Z kilku otwartych okien dochodziły dźwięki ostatniego wieczornego wydania wiadomości. Na rogu jej balkonu, między posadzką a balustradą, zauważyła niewielką kupkę śmieci. Wyraźnie widziała, że większość to niewielkie patyki leżące jeden na drugim.
– Muszę to sprzątnąć – westchnęła i już miała podnieść się z fotela, gdy usłyszała dzwonek swojej komórki. Spojrzała więc na wyświetlacz i zanim odebrała, uspokoiła sumienie, dodając: „jutro”. – Sprzątnę to jutro.
– Halo? – Usłyszała głos kobiety, będącej głównym źródłem informacji w dziennikarskim śledztwie, nad którym pracowała od kilku dni.
– Tak, pani Żaneto?
– Pani redaktor, ja przepraszam, bo już późno, no. Obudziłam panią? Pewnie przeszkadzam, ale taka podekscytowana jestem, dlatego dzwonię, no. Muszę pani o tym powiedzieć. – Informatorka nie mogła opanować słowotoku. – Dzwoniła do mnie kolejna kobieta. Też trafiła do tych doktorów. Kono… jak mu było? No i do Magla.
– Leczył ją? – Ania skorzystała z sekundy ciszy, kiedy rozmówczyni zamilkła, by przełknąć ślinę, i przeszła do ustalania faktów.
Wiedziała już, że Żaneta Cieplak była prostą kobietą, która mogła ciągnąć swoją opowieść bez końca. Unikając faktów jak ognia, nie szczędząc swoich mało odkrywczych przemyśleń, domysłów i hipotez, dodając za to milion szczegółów ze swojego życia.
– Leczył.
– Wystąpi przed kamerą?
– No, ale z zakrytą twarzą. Straciła przez niego wszystko, co miała. Chce go udupić. Znaczy się, no wie pani, chce, żeby jej za to zapłacił. No!
– A wyniki badań ma? Dokumentację?
– Ma. Ma. Coś ma.
– Coś?
– No wie pani, ja się nie orientuję w tych nazwach. Pytałam, czy ma papiery. Mówiła, że ma.
– Dobrze, porozmawiam z nią. Umówi mnie pani?
– No. Mam jej adres. Już jej gadałam, że pani jest taka kochana i że pani nam pomoże. No i że ten kutas nie może tak oszukiwać kobiet! No! Sprawiedliwości musi się stać… – Rozmówczyni przez chwilę szukała odpowiedniego słowa. – Dość.
– Pani Żaneto. – Ania przerwała ostro. – Już późno. Proszę powiedzieć, gdzie mam być i kiedy?ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ IV
– Jestem gotowy. – Oparty o ścianę Artur wpatrywał się w ekran kamery.
– Dobrze, zacznijmy od początku. Pani Marleno, proszę opowiedzieć, w jakich okolicznościach poznała pani doktora Konopielskiego. – Ania zbliżyła mikrofon do siedzącej naprzeciwko niej zmęczonej kobiety.
Twarz pokrzywdzonej idealnie pasowała do wnętrza domu, którego adres podała Ance Żaneta. Zrazim osiem. Pożółkłe ściany niczym malarskie płótno przyjmowały kolejne warstwy naturalnych farb – brudu, potu i tłuszczu. W niektórych miejscach odchodził tynk, w innych przyklejone do niego szare smarki tworzyły wymyślny wzór. Dom przesiąknięty był zapachem strawionego i wypoconego alkoholu wlewanego do przełyku bez większych ograniczeń i bez preferencji smakowych. Rozgrzewającego i ważniejszego dla domowników niż tlen. Cieczy, która w zaskakująco szybkim tempie uwalnia endorfiny i dopaminę, niszcząc komórki wątroby i mózgu oraz zmniejszając aktywność leukocytów, a później wydostaje się wraz z wydychanym powietrzem i potem osadzającym się na powierzchni skóry.
– W jakich okolicznościach? – powtórzyła część pytania bezmyślnie.
– Tak – Ania potwierdziła. – Gdzie się spotkaliście po raz pierwszy?
– Przecież mówiłam przed chwilą… – Zmęczona kobieta przyglądała się dziennikarce takim wzrokiem, jakby ta oczekiwała, że wyrecytuje jej całego _Pana Tadeusza._
– Pani Marleno… – Ania siliła się na uśmiech, by nie zdenerwować rozmówczyni. – Spokojnie.
Studia dziennikarskie dały jej teoretyczne podstawy, które w ciągu kilku lat praktyki zmodyfikowała. Na swoje potrzeby podzieliła ludzi na heliofitów i skiofitów. Heliofici, jak rośliny światłożądne, rozglądali się za światłem kamery i dopiero przy dużym jego natężeniu czuli się dobrze. Zrobiliby i powiedzieli wszystko, byle tylko obiektyw był jak najdłużej skierowany w ich stronę. Skiofici wręcz przeciwnie. Zamierali przy kamerze, gubili wątki, tracili głos i chęć rozmowy.
– Proszę w ogóle nie patrzeć na kamerę, tak jakby jej nie było, dobrze? – Dziennikarka starała się oswoić skiofitkę. – My będziemy sobie rozmawiały, będę zadawała pytania, a pani niech opowiada, wszystko swoimi słowami, dobrze?
– No dobrze. Tylko to światło daje po oczach, myśleć nie mogę! – Kobieta wykrzywiła się i zasłoniła zmrużone oczy ręką.
– Rozumiem. – Ania ledwo powstrzymała się od komentarza. Wiedziała, że praca przed kamerą na kacu jest wybitnie drażniąca. Gdy jej się przydarzał, najchętniej nie zdejmowałaby okularów przeciwsłonecznych. – Niestety światło jest potrzebne. Chce pani ładnie wyglądać?
– Ja? – Kobieta spuściła głowę i przyjrzała się dżinsowej spódnicy, wygrzebanej z dna szafy, specjalnie na dzisiejszą okazję. Pogładziła materiał ręką. – Chcem.
– Dobrze, pani Marleno, proszę powiedzieć, w jakich okolicznościach poznała pani doktora Konopielskiego?
– No więc tak. – Marlena przygryzła wargi i zaczęła wypowiedź, naśladując ton dziennikarki. – Doktora Konopielskiego poznałam w okolicznościach… – zamilkła, podrapała się po głowie i wróciła do swojego niskiego głosu: – takich normalnych, no wie pani. No co mam powiedzieć? Poznałam go i od razu rozłożyłam przed nim nogi, ha, ha, ha. – Nerwowy śmiech odbił się od ścian obskurnego pokoju. – Koleżanka mi mówiła, że powinnam sobie zrobić cytologię. Wie pani, ja nawet nie pamiętałam, kiedy robiłam ją sobie przedtem. Pewnie jeszcze przed pierwszą ciążą. Po co mam łazić do ginekologa, skoro nic mi nie jest? Żeby łapy swoje wtykał…
– Czyli poszła pani do niego na wizytę, tak?
– Tak. Poszłam. I on mi tam pogmerał. Potem kazał przyjść po wyniki.
– Ale to była prywatna wizyta?
– Pani, jaka prywatna? Zwyczajna, w ośrodku zdrowia na państwową kasę. Kogo stać na prywatne? Czy pani płaciłaby kilkadziesiąt złotych tylko po to, by jakiś obcy dziad zajrzał pani w tyłek?
– Pani Marleno, yyy… – Anię zaskoczyła bezpośredniość rozmówczyni. – Dobrze – skapitulowała, pocieszając się w myśli, że ten fragment rozmowy się wytnie. – I jaki był wynik cytologii?
– Zły.
– Zły?
– Tak. Doktor powiedział, że jest bardzo źle.
– Źle, czyli jak?
– No, że rak. – Kobieta wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do kamery, odsłaniając żółte, niepełne uzębienie.
– Co rak? – Dziennikarka gimnastykowała się, by wydusić z kobiety odpowiedź, która nie będzie zlepkiem wyrazów. Potrzebowała zdania. Pełnego. Z orzeczeniem i podmiotem. Takiego, które wykorzysta w materiale.
– No, że to rak.
– Czyli postawił diagnozę, że ma pani raka, tak?
– Tak. Postawił tą, no tego, diagnozę. Rak szyjki.
– Macicy?
– No tak, przecież nie czego innego.
– Dobrze. I co pani wtedy czuła?
– A co miałam czuć? Pani kochana, wszystko spadło mi na głowę. Rak to wyrok. Rak to śmierć. Poryczałam się. A pan doktór złapał mnie za rękę i powiedział, że jeszcze nie wszystko stracone.
– Doktor Konopielski, tak?
– Rany, tak, Konopielski. Skurwiel jeden. Złapał za rękę i poczułam się tak, jakby mnie rozumiał, jakby się przejął moim losem. Czuje to pani? Taki doktór, pachnący i wyuczony, pochylał się nade mną. Całe życie pracowałam fizycznie. Nie jestem ładna. Nawet mój stary już na mnie nie patrzy tak, jak kiedyś. A ten doktór się przejął. I już wiedziałam, że umieram i dlatego jest dla mnie miły. Przedtem, przed rakiem, to nawet oczu znad papierów nie unosił.
– I co dalej? Dał pani jakieś leki? Pokazał wynik badania?
– Pani, nawet jeśliby mi pokazał, to co bym z tego zrozumiała? Powiedział, że to jest dość zaawansowane studium…
– Stadium – Ania skorygowała błąd.
– Co?
– Zaawansowane stadium. Przejęzyczyła się pani. Proszę powtórzyć, to w montażu dokleimy – poinstruowała. – Zaawansowane stadium.
– No, za-a-wansowane sta-dium, ale jeszcze się kwalifikuje do leczenia. Tak powiedział. Ale, że to już ostatni dzwonek. Że zna taki ośrodek, w którym z tym, no, kurczę, uciekł mi ten wyraz… że tam ludzi leczą z dobrym skutkiem.
– Podał nazwę?
– Dał mi nazwisko innego doktórka i jego telefon.
– Poszła pani do niego?
– Nie od razu. Bo Konopielski zaznaczył, że ten facet to lekarz prywatny. Że na darmową wizytę u niego musiałabym czekać przynajmniej dwa lata, bo on właściwie nowych nie przyjmuje, a za dwa lata to ja już mogę być trupem.
– Czyli z wizytą refinansowaną przez fundusz trzeba by czekać. I tak trafiła pani do doktora Krzysztofa Magla?
– No. Brał siedemdziesiąt złotych za wizytę. Ale dawał leki. Jakieś superleki, sprowadzane z Niemiec. Miały zatrzymać raka i spowodować jego zniszczenie.
– Nie bała się pani przyjmować leków zza granicy? Bez polskiej ulotki?
– Ulotki, pani? Kto czyta to gówno? Maczkiem zadrukowane małe karteczki. Doktór mówił, że te tabletki są właśnie w trakcie badań, takich, co po nich będą w polskich aptekach, i że dawno by już były, ale tam jakieś polityczne kłótnie to opóźniały. Pani, ja mam politykę w dupie. Ja chcę żyć.
– Tabletki kupowała pani u Magla? – Dziennikarka zadawała kolejne pytania, układając sobie w myślach ostateczny wygląd nagrywanego właśnie reportażu.
– Tak. Chodziłam do niego co dwa miesiące, na kontrolę i po zapas leków.
– I jak się pani po nich czuła?
– Dobrze, bardzo dobrze. Nawet prawie przestałam pić, ha, ha, ha. Prawie, bo wie pani, są takie okazje, gdzie nie można odmówić. Ale między okazjami nie piłam.
– I co się stało? – Ania starała się maksymalnie skracać wypowiedzi kobiety. Potrzebowała konkretnych zarzutów, a nie jej prywatnych opowieści.
– Po jakiejś okazji bolała mnie głowa, wypiłam parę piw i poszłam do doktora. Wkurzył się, że jestem pijana i wykreślił mnie z listy swoich pacjentów, zjebał z góry do dołu, że albo się leczę, albo chlam. Skurwiel jeden, przecież od czasu do czasu trzeba wypić, jak jest okazja.
– I?
– I nic. Wkurwiłam się, ale dobrze wyszło. I tak już się zapożyczałam. Skąd miałam brać kasę na te wizyty? I jeszcze za leki mu płacić? No skąd? Niech mi pani powie?
– Kiedy skończyły się lekarstwa, to jak pani się czuła?
– Na początku źle. Jakoś słabo. I brzuch mnie bolał. Tak mi się wydawało. Dzieciakami zajmować mi się nie chciało. Obiadu staremu ugotować też nie. Ale szybko przeszło.
– Jak długo nie bierze pani tych specyfików?
– Od roku. I żyję. I mam się dobrze. Jak pani widzi.
– Leczy się pani u innego lekarza?
– Nie. Jak nie myślę o tym raku, to czuję się lepiej. Jestem zdrowa. Czuję to.
– Dobra, Artur, wyłącz kamerę. – Ania zniecierpliwiona kiwnęła na kolegę. – Pani Marleno, czy ma pani jakiekolwiek dokumenty potwierdzające to, co pani mówi? Wynik cytologii? Innych badań? Robiono pani dodatkowe badania?
– Coś tam robili, ale nie dawali do rąk, tylko chowali do akt.
– „Coś tam”, czyli co na przykład?
– Nie wiem. Nie pamiętam.
– Pani Marleno, ja muszę mieć jakiś dowód. A może ma pani te lekarstwa? Albo receptę?
Rogozińska nie odpuszczała, chociaż powoli traciła nadzieję. Nie tak wyobrażała sobie rozmowę z kobietą, która miałaby posunąć do przodu jej dziennikarskie śledztwo.
– Nie. Mówiłam, że on nie dawał recept. Dawał tabletki.
– Rozumiem. Może ma pani chociaż opakowanie po tabletkach?
– Nie, nie zbieram śmieci.
Operator, korzystając z chwili przerwy, zmienił ustawienie kamery i zaczął filmować stary fotel stojący w kącie. Przykrywała go sterta ubrań, siatek foliowych i gazet.
– To jak mam uwiarygodnić pani wersję wydarzeń? Może z mężem porozmawiam? Chodził z panią na wizyty?
– Żartuje pani, a po co miałabym go brać?
Rogozińska nie odpowiedziała.
– To jak to sobie pani wyobraża?
– Zwyczajnie. Da mi pani kasę, za wywiad i na badania. Zrobię komplet badań i zobaczy pani, że nie mam raka. Jestem zdrowa i że okłamali mnie dokładnie tak samo, jak tą kobietę z Gniezna, co o niej było w telewizorze. Tą, co umarła.
– To byłby dobry pomysł, gdyby miała pani dokument potwierdzający, że wcześniej postawiono taką, a nie inną diagnozę. Bez tego…
– Co się dzieje, kurwa, co to za ludzie? – W sieni domu pojawił się pijany mężczyzna.
Wszedł do pokoju, zdjął czapkę z daszkiem, rzucił ją w kierunku starego fotela. Czapka upadła dwadzieścia centymetrów przed meblem. Mężczyzna starał się złapać równowagę, trzymając framugę drzwi. Intensywnie mrugał, jakby próbując ustawić odpowiednią ostrość widzenia.
– Niech pani już idzie, to zły czas. – Spłoszona kobieta poderwała się z krzesła, popchnęła Anię w kierunku drzwi wyjściowych i pobiegła do męża. – Nic, stary, kładź się do łóżka. Pomogę ci.
Ania mrugnęła porozumiewawczo na Artura. Ten kiwnął głową. Rozumieli się bez słów. Zabrali sprzęt i opuścili dom, nie żegnając się z kobietą.
– Ja pierdzielę, ale tu klimat… – Artur nie mógł opanować śmiechu, gdy znaleźli się już na podwórku.
– Co chcesz? Zrazim to się nazywa.
– Mam nadzieję, że niczym się tu nie zarazim – zażartował.
– Dobra, nakręć jeszcze to podwórko. – Wskazała ręką na zniszczoną budę, do której przypięty był łańcuchem wychudzony pies. – To błoto, rozwaloną stodołę. Może się przyda.
– Myślisz?
– Jeszcze nie wiem, spodziewałam się konkretów. Nie wiemy, czy baba mówi prawdę. Może jest głupia, ale nie kłamie. A może jest cwaniarą i powie wszystko, by dostać kilkanaście złotych na jabola. Myślę, że nie ma sensu rezygnować z tego tematu. Może coś z tego da się wydusić? Jak tu się wytnie, tam się skróci? Zobacz, jak tu filmowo. – Dziennikarka rozłożyła ręce. – Może materiał nie nada się na główny wątek… ale to taki bonus. Smaczek.
– Zajebiście śmierdzący bonus!
– No kurczę, Artek, nie ma się co dziwić. Wiadomo, że takich prostych ludzi najłatwiej naciągnąć.
– Czy ja wiem, czy prostych w tym wypadku nie jest nadużyciem? To są zwyczajni alkoholicy. Z wypalonymi mózgami…
– I brudnymi dziećmi. – Ania zauważyła dwóch małych chłopców.
Wybiegli zza stodoły. Jeden miał nie więcej niż cztery lata. Drugi przewyższał brata o głowę. Byli umorusani błotem, potargani, w rękach trzymali patyki.
– Dziećmi, którymi nikt się nie interesuje. Bo są ważniejsze rzeczy. Na przykład ojciec nawalony w trupa, mimo że jeszcze nie ma południa. – Ania westchnęła ciężko. – Wiesz co, może podjedziemy do sklepu i kupimy trochę słodyczy? Jakieś czekolady, batony, chipsy? Sprawię tym maluchom choć odrobinę przyjemności.
Artur wzruszył obojętnie ramionami, jednak widząc, jakim wzrokiem koleżanka przygląda się dzieciakom, zamyślił się.
– Zadziwiasz mnie, wiesz?
– Wiem. – Spojrzała mu prosto w oczy.
Gdy Ania pojawiła się w firmie, świeżo po studiach, przy Arturze nabywała pierwszych szlifów. To on opowiadał jej o relacjach panujących w tym biznesie – o tym, z kim musi się liczyć, a na kogo nie zwracać uwagi. Zaprzyjaźniła się z nim wyłącznie zawodowo. Ceniła jego zdanie, on liczył się z jej spojrzeniem. Prywatnie żył jednak w zupełnie innym świecie. Artur Lipiec wkrótce miał skończyć czterdzieści lat, był mężem i ojcem. Po pracy wkładał na siebie dres, wełniane kapcie i starał się nie odbierać nieznanych połączeń, by nikt nie kradł mu czasu spędzanego z rodziną. Ania była jego przeciwieństwem. Żyła pracą, nawet gdy z niej wychodziła.
– Dobra, wsiadaj – zarządził, gdy w jej oczach zobaczył łzy. – Widziałem sklep po drodze. Podjedziemy. Nie wiedziałem, że widok zaniedbanego dziecka może poruszyć twoje serce.
– Jak to, chcesz powiedzieć, że nie mam serca? – Wzruszenie próbowała przykryć żartem.
– A masz? – spytał, nie spodziewając się odpowiedzi.
Przekręcił kluczyk w stacyjce. Samochód opuścił brudne podwórko.
– W sprawach zawodowych… nie. – Roześmiała się szczerze. – Każdy człowiek jest kowalem swojego losu. Jak się podkłada, to można to wykorzystać. Ale takie dzieci? Mają przesrane.
– No mają. Wiesz, Anka, odzyskuję nadzieję w to, że gdzieś głęboko w tobie siedzi ukryta wrażliwa kobieta, która kiedyś będzie dobrą matką.
– Wkurwiasz mnie, wiesz? – Wyjęła błyszczyk z torebki, odchyliła osłonę przeciwsłoneczną i pomalowała usta.
– A jak się sprawuje twoje autko? – zmienił temat.
– Nawet mi o nim nie wspominaj, stoi u mechanika. – Ania ze złością wrzuciła błyszczyk do torebki. – Odmówił posłuszeństwa. Coś mu się zepsuło, ale nie pytaj mnie co. Nie zapamiętuję niepotrzebnych nazw. Coś, co trzeba sprowadzić. Mechanik już się tym zajął. A ja… tęskniąc za moją „cytrynką”, jeżdżę komunikacją miejską albo samochodem firmowym mojego upierdliwego kamerzysty.
– Upierdliwego, tak? – Zahamował, udając, że chce się zatrzymać i zostawić ją na poboczu.
– Tak, ale za to przystojnego i z rewelacyjnym wyczuciem, jeśli chodzi o zamykanie emocji na filmie. A właśnie, skoro o emocjach mowa, jak się sprawuje twoja żona?
– Dobrze, nie narzekam. Nie psuje się.
– Kurczę, liczę na to, że ten Biel nam coś powie. – Ania zamyśliła się. – Może wskaże, gdzie szukać dowodów, bo na razie nie mam ich zbyt wiele. Moje śledztwo stoi w miejscu. Póki co mam hipotezę i źródło, a muszę mieć jeszcze dowody potwierdzające wersję Żanety Cieplak. Nie mam dojścia do kartotek pacjentów doktora Magla, chociaż nawet gdybym miała, to pewnie niczego bym tam nie znalazła. Założę się, że kart oszukiwanych pacjentek tam nie ma.
– Dziwne, że ten Biel jednak do ciebie zadzwonił. Środowisko medyczne trzyma się razem. Na początku kategorycznie odmówił. Co się stało, że zmienił zdanie?
– Widzisz. – Wzruszyła obojętnie ramionami. – Może pomyślał, że nie ma nic do stracenia. Jest zbyt stary. Cieszę się, że pojedziesz tam ze mną.