- W empik go
Słodkie życie - ebook
Słodkie życie - ebook
Kornelia Rudzka wreszcie opuszcza dom rodzinny. Nie jest to łatwe, jeśli spędziło się w nim prawie 30 lat. Kornelia nie wierzy w siebie, wyprowadzka to dla niej trudny krok. Na szczęście dziewczyna ma kilka pięknych marzeń, które dodają jej skrzydeł. Przed nią wielkie wyzwania, kilka trudnych decyzji i walka z własnymi słabościami. Dziewczyna spotyka na swojej drodze życzliwe osoby, dzięki którym to, co wydaje się trudne, staje się możliwe. Okazuje się, że wystarczy otworzyć serce na świat i ludzi wokół, aby wypełnić dojmującą pustkę i poczuć się mniej samotnym. Tak właśnie wygląda życie. Wszyscy musimy przedrzeć się przez gąszcz życiowych wyborów, by kiedyś wreszcie, w jednej chwili, poczuć słodki smak życia…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67502-20-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby nie fakt, że tej nocy psu sąsiadów zebrało się na amory, życie Kornelii Rudnickiej potoczyłoby się zupełnie inaczej. Rano poszłaby jak zwykle do pracy i tam odebrała codzienną porcję przykrości. Wszystko, co ważne, swoim zwyczajem odłożyłaby na później, sądząc, jak wielu innych ludzi, że ma jeszcze mnóstwo czasu.
Ale tej pamiętnej nocy pies poczuł wolę bożą i wył jak wściekły w swoim boksie, domagając się wypuszczenia na wolność. Sąsiad wyjechał zapewne do swojej najnowszej narzeczonej, bo też był w romansowym usposobieniu, więc pies nie doczekał się żadnej reakcji ze strony właściciela. Odpowiadali mu tylko inni towarzysze niedoli powiązani na łańcuchach lub zamknięci w sąsiednich ogrodach. Koncert trwał do piątej nad ranem.
Zabiorę cię kiedyś – postanowiła po raz tysięczny Kornelia, słuchając żałosnego ujadania psa, choć dobrze wiedziała, że nie wystarczy jej odwagi, by zmierzyć się z aroganckim właścicielem zwierzaka. Raz spróbowała i do tej pory na samą myśl o konfrontacji wiązał jej się w gardle supeł nie do przełknięcia.
Kiedy psy w końcu ucichły, Kornelia, umęczona przewracaniem się w pościeli i bezskutecznymi próbami zdystansowania się od sytuacji za oknem, zasnęła stalowym snem.
Śniło jej się, że naprawdę żyje.
Jest szczęśliwa i zakochana. Realizuje marzenia, snuje plany. Ta wizja pochłonęła ją do tego stopnia, że nie usłyszała dzwoniącego kilkakrotnie budzika ani porannego rozgardiaszu na parterze. Rodzina jadła śniadanie, stukały obcasy, szumiała woda w rurach, a pod oknami domu trzaskały drzwiczki samochodów. W końcu i to ucichło.
Kornelia przewróciła się na drugi bok. We śnie każdy może być, kim tylko zechce. Czasem ten senny świat nie zamierza współpracować i funduje człowiekowi jakiś koszmar, ale bywa, że przenosi nas do alternatywnego życia. Tam właśnie znajdowała się Kornelia. Była szczupłą, atrakcyjną brunetką i mieszkała w domu z drewnianym gankiem, który zaprojektował jej mąż, ozdabiając go jedynymi w swoim rodzaju rzeźbionymi ornamentami. Była absolutnie szczęśliwa. Wykonywała pasjonujący zawód, miała dwóch synów, cudnie kwitnący ogród i wymarzonego mężczyznę u boku.
Kiedy wreszcie otworzyła oczy, przez chwilę trwała w upojeniu, delektując się tym przyjemnym uczuciem, po czym, mocno rozespana i w związku z tym przekonana, że musi być jeszcze bardzo wcześnie, sięgnęła po telefon. Spojrzała na wyświetlacz i przez chwilę nie mogła zrozumieć odczytanej informacji. Dziesiąta trzydzieści?!
Dziwna godzina – pomyślała jeszcze nie całkiem przytomnie. Jest sobota – uspokoiła się, nie znajdując chwilowo innego wytłumaczenia.
Spojrzała ponownie i momentalnie otrzeźwiała. Szesnaście nieodebranych połączeń z pracy! To nie była żadna sobota, tylko zwyczajna cholerna środa, koniec września. Kornelia już dawno powinna być w szkole. Od siódmej czterdzieści pięć pełnić dyżur na korytarzu, a potem przez osiem godzin bez wytchnienia prowadzić zajęcia, znosząc ze sztucznym, siłą przyklejonym do twarzy uśmiechem wszystko, co dzień przyniesie, czyli jak zwykle rzeczy nieprzyjemne albo przykre.
Przez moment trwała w apatii, wpatrując się w wyświetlacz smartfona. Nie miała pojęcia, co dalej robić.
Pierwszy raz w życiu spóźniła się do pracy. Od dziecka była punktualna i świetnie zorganizowana. Tego wymagała od niej mama. Martyna Rudnicka, która pracując jako pedagog w miejscowej szkole podstawowej, na własnych dzieciach testowała wszystkie koncepcje wychowawcze i nie akceptowała żadnej skazy na idealnym wizerunku potomstwa. Tylko wygląd Kornelii musiała jakoś przełknąć. Choć nie można jej zarzucić, że nie walczyła. Opowiadała na prawo i lewo, jak wspiera córkę psychicznie i ile kilogramów dziecko schudło w ostatnim miesiącu. A dziecko dostawało gęsiej skórki od tych publicznych wyznań. Połykało w samotności łzy i kolejne batoniki, a waga wbrew zapewnieniom mamy ciągle rosła.
Aktualny wynik wynosił dziewięćdziesiąt pięć kilogramów, co przy wzroście Kornelii oznaczało solidny obwód w talii. A przecież dziewczyna była jeszcze młoda. Jaką liczbę pokaże wyświetlacz wagi za pięć czy dziesięć lat?
Buka, wieloryb, krążownik, czołg, tankowiec – to były te bardziej eleganckie określenia, jakie słyszała od uczniów. Niestety, niejedyne. Były też takie jak prosię, beka, wieprz i wiele innych, o których starała się zapomnieć.
Nie bez trudu podniosła ciężkie ciało z łóżka. Usiadła na krawędzi i spuściła głowę.
W szkole pewnie radość – pomyślała.
Nie ma większego święta w liceum niż choroba nauczyciela fizyki. Na cały rocznik uczniów liczący ponad sto osób fizykę lubiło co najwyżej sześć. Można więc przyjąć, że Kornelię darzyło sympatią niewielu. Wcale się temu nie dziwiła, sama czuła do siebie wyłącznie pogardę, nie przepadała też za swoimi uczniami, a oni odwzajemniali jej uczucia z nawiązką. Byli bandą przemądrzałych, szczupłych i w przeważającej mierze zakochanych nastolatków. Zazdrościła im wszystkiego.
Wsunęła pulchne stopy w wielkie pantofle i owinęła się szczelnie szlafrokiem szerokim niczym płótno namiotowe.
Westchnęła z rezygnacją na samą myśl o konieczności wykonania telefonu do pracy. Potrafiła sobie wyobrazić, co tam się teraz dzieje. Jakby słyszała te wszystkie komentarze: „Taka sensacja. Pani Rudnicka nie przyszła do pracy i, wyobraź sobie, nawet nie zadzwoniła!”.
Dwie wicedyrektorki, wyrywając sobie nawzajem z rąk księgę zarządzeń, zapewne ustalają naprędce zastępstwa, o każdym ruchu długopisu szczegółowo informując dyrektora, żeby wiedział, jak bardzo są niezastąpione. Co drugie napisane słowo robią przerwę na wygłoszenie sążnistego komentarza na temat niekompetencji pani Rudnickiej i licznych zastrzeżeń do jej pracy. A wszystko tylko dlatego, że Kornelia od lat, choć nielubiana przez uczniów, miała najwyższe wyniki egzaminów i każdego roku przynajmniej jednego olimpijczyka z wysoką lokatą. Błąd. Nie do wybaczenia. W niektórych środowiskach bycie najlepszym to niebezpieczne zajęcie.
Na samą myśl, że ma zadzwonić do sekretariatu, cierpła jej skóra. Po krótkim namyśle wysłała więc tylko wiadomość:
_Jestem bardzo chora, przepraszam, że dopiero teraz piszę. Dam znać, kiedy już będę wiedzieć, jak długo to potrwa. Po południu mam wizytę u lekarza_.
Nie było to do końca uczciwe, ale co miała zrobić… Musiała wyjść z tego z twarzą. O pracę teraz trudno, niż demograficzny, likwidacja etatów, a żyć z czegoś trzeba, zwłaszcza kiedy jest się kobietą samotną, mieszkającą kątem u rodziców i zdaną wyłącznie na siebie.
Postanowiła pójść prywatnie do jakiegoś lekarza i wyprosić ze trzy dni chorobowego. Akurat wystarczy do końca tygodnia. Nawet nieźle się składało. Od miesięcy miała zamiar przebadać się u ginekologa, bo cykle w ostatnim roku dziwnie jej się rozregulowały. Czasem trwały tylko dwa tygodnie, innym razem półtora miesiąca. Nie martwiła się tym zbytnio, wszystkie fizyczne dolegliwości zrzucając jak zawsze na karb tuszy. Ale chciała mieć pewność, że jest zdrowa. Wciąż nie traciła jeszcze nadziei, że znajdzie się jakiś desperat, który zechce z nią zamieszkać i mieć dzieci.
Kończyła trzydzieści lat. Dziewczyny w jej wieku robiły kariery, chodziły na siłownię i zmieniały partnerów z prawie równą częstotliwością jak wkłady w ekspresie do kawy. One wciąż się bawiły, ale jej zegar biologiczny został wyregulowany według innych standardów. Rozpaczliwie pragnęła prawdziwej miłości. Rodziny.
Gotowa była poślubić kogokolwiek. Niestety, żaden, nawet najbardziej pryszczaty, najmniejszy, najchudszy czy najgłupszy mężczyzna nigdy nie zwrócił na nią uwagi, choć przecież nie sposób było przeoczyć ją w towarzystwie. Wyróżniała się zdecydowanie okazałą posturą.
Powlokła się do łazienki.
Poczuła wielką ulgę na myśl o wolnym dniu. Tym bardziej że to środa. Na dzisiaj miała zaplanowaną rozmowę z Leonardem Kordasem. Dałaby sobie rękę uciąć, że jego matka wybrała mu to imię na dobrą wróżbę, po najsławniejszym geniuszu wszech czasów. Plotka głosiła, że kiedy chrzczono niemowlę, jego ojciec – sam niespełniony artysta – włożył mu do becika dwa pędzle. W pewnym stopniu sztuczka się udała. Pan Kordas, czyli Leo – bo tak go wszyscy nazywali – był wziętym malarzem, cenionym artystą i jednocześnie przemądrzałym samotnym ojcem.
Kiedy Kornelia usłyszała, że żona Kordasa wyjechała, zdziwiła się początkowo, choć równocześnie doskonale rozumiała decyzję kobiety. Ten mężczyzna był wyjątkowym oryginałem. Przystojny i czarujący, ale czasem wkurzający do granic. Podejrzewała, że ta mieszanka na co dzień okazywała się nie do zniesienia. Jej opinia nie miała jednak dla tego mężczyzny żadnego znaczenia. Spotykali się wyłącznie służbowo.
Była wychowawczynią jego syna. Swojej klasy i obowiązków wychowawcy nienawidziła, o ile to możliwe, jeszcze bardziej niż nauczania fizyki. Kochała swój kierunek studiów, zgłębianie zawiłych kwestii, odkrywanie tajemnic wszechświata. Fizyka była bliższa magii, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Skomplikowane obliczenia zbliżały do istoty stworzenia. Ale nie w liceum. Tu wytłumaczenie najprostszego wzoru graniczyło z cudem. Kornelia nie miała cierpliwości dla zbuntowanych lub znudzonych nastolatków, a ci odpłacali jej niechęcią. Nie wiedziała już, jak przerwać ten zaklęty krąg.
A ze wszystkich uczniów jej klasy najgorszy był Daniel Kordas. To on wiódł prym w wymyślaniu nędznych dowcipów i głupich komentarzy. Nie można go było nawet zostawić na drugi rok w tej samej klasie (żeby choć na chwilę zszedł z oczu), bo niestety był świetny z fizyki. Prócz wrodzonej błyskotliwej inteligencji i ciętego języka Daniel miał jeszcze swojego roszczeniowego, aroganckiego ojca – miejscowego artystę. A Leonard Kordas wiedział, jak korzystać z popularności. Ludzie się z nim liczyli. Uważał też, że polski system szkolnictwa jest do niczego, i postawił sobie za cel poinformowanie Kornelii o wszystkich jego absurdach, tak jakby sama ich nie dostrzegała.
Jednak najbardziej upokarzający w tym wszystkim był fakt, że wbrew zdrowemu rozsądkowi Kornelia od pierwszego wejrzenia zakochała się w tym mężczyźnie. Głupią, naiwną, pozbawioną szans miłością. Leo drażnił ją, irytował, a jednocześnie pociągał. I była wobec tego uczucia zupełnie bezradna.
Na szczęście nikt nie znał jej tajemnicy.
Bardzo dobrze się stało, że zaspałam – pomyślała. – Rozmowę przeprowadzi tym razem dyrektor i to on dowie się, jak słabo współczesna szkoła przygotowuje do życia młode pokolenie.
Spotkania z ojcem Daniela, wzywanym ze względu na liczne występki syna dość często, sporo ją kosztowały, a jednak nigdy żadnego nie opuściła. Siadała w jakiejś pustej sali za biurkiem, patrzyła, jak Kordas mości się wygodnie w pierwszej ławce, po czym słuchała jego słów, z trudem znajdując na nie sensowne odpowiedzi.
Leonard nawet na nią nie patrzył, a jeśli już, to jak na istotę zupełnie pozbawioną cech płciowych. Na jej roztargnienie reagował irytacją i wiecznie zgłaszał zastrzeżenia do jej pracy. Co mu miała powiedzieć? Że nie radzi sobie z jego błyskotliwie inteligentnym synem, który nie przepuści najmniejszej okazji, by jej dokuczyć? Że w konfrontacji z gromadą przemądrzałych i pewnych siebie nastolatków gubi drogę do miejsca, gdzie zgromadzona jest cała jej wiedza? Nie potrafi znaleźć riposty, choć nie brakuje jej inteligencji, poczucia humoru ani danych?
Czy miała mu powiedzieć o tym, jak bardzo ją to boli, po czym dodać, że czasem nachodzi ją pokusa, by posłużyć się tradycyjnym orężem nauczycieli i dać chłopakowi jedynkę za bezczelność, a nie brak wiedzy (choć przecież gardziła takimi metodami)? Czy może opowiedzieć o marzeniu pielęgnowanym od lat, by Leonard zobaczył w niej kogoś więcej niż nieudolną nauczycielkę… Kobietę godną jego uczuć.
Z oczywistych względów milczała, bo żadna z tych kwestii nie nadawała się do głośnego wypowiedzenia, a on odchodził rozdrażniony i zniechęcony kolejną taką samą, nudną i niczego niewnoszącą do sprawy rozmową.
Tym razem wezwała Kordasa, bo jeszcze od początku nowego roku szkolnego nie pokazał się w szkole w sprawie syna. A skarg nie brakowało, mimo że zbliżał się dopiero koniec września. Daniel jednak dostarczał powodów do uwag każdego dnia. Mogłaby długo referować zastrzeżenia przekazane ostatnio przez innych nauczycieli. Ale cieszyła się, że spotkanie ją ominie. Nie miała złudzeń co do tego, że przebiegłoby dokładnie tak jak poprzednie. Leo Kordas z właściwym sobie wdziękiem odparłby wszystkie jej zarzuty.
Przy okazji zwolnienie chorobowe sprawiało, że przepadało jej sporo lekcji i zajęć dodatkowych, dwie godziny kółka, kilka dyżurów na korytarzu, jedna konferencja oraz poprzedzające ją nudne spotkanie w zespole przedmiotowym. Sporo.
Trzy dni wyzwolenia od codziennego koszmaru brzmiały kusząco. Rzadko miewała wolne, a ceniła je ponad wszystko.
Tak właśnie wyglądało jej życie. Toczyło się od jednej przerwy świątecznej do drugiej. W jej sypialni najważniejsze miejsce zajmował kalendarz, a na nim codziennie skreślane okienka. Do kolejnego długiego weekendu. To wcale nie oznaczało, że te wolne dni były szczególnie fascynujące. Po prostu telewizor, komputer, łzawe powieści i… tony słodyczy. Nieważne, czy święto było kościelne, czy państwowe – wszystkie spędzała według tego samego schematu.
Tę dość nędzną i pełną frustracji wegetację Kornelia wiodła w doskonale zorganizowanym domu rodziców, bez szans na samodzielność. Pracowała od ośmiu lat i co miesiąc próbowała odłożyć coś na mieszkanie. Ale ceny nieruchomości wciąż rosły i kobieta była w tym wyścigu z góry skazana na porażkę, tym bardziej że większość jej dochodów pochłaniało jedzenie.
Mówi się, że zdrowa żywność jest droga, ale niech ktoś spróbuje żywić się naprawdę niezdrowo… Ze zdumieniem przekona się, że koszty są jeszcze wyższe. Jeden marny batonik kosztował prawie trzy złote. A żeby wieczorem uspokoić wzburzony żołądek, tęskniące za miłością serce i ciało szarpane nigdy niezaspokojonymi potrzebami, musiała ich zjeść kilka, a do tego ze dwie paczki ciastek i bułkę. To wszystko oczywiście już po oficjalnej kolacji, którą spożywała na parterze, we wspólnej kuchni, w towarzystwie rodziny. Tam jadła razowy chleb z liściem sałaty i popijała wodą mineralną, okraszoną wyłącznie estetycznym plasterkiem cytryny, czasem gorzką herbatą, od której dostawała mdłości. Plecy trzymała wyprostowane, łokcie przy sobie. Wypowiadała się pełnymi zdaniami i grzecznie słuchała codziennych wieści o sukcesach starszego rodzeństwa oraz taty. Udawała, że u niej także wszystko w porządku, choć dobrze wiedziała, że nikt jej nie wierzy.
***
Poczłapała ciężko w stronę łazienki. Niewielkie pomieszczenie na poddaszu, przeznaczone tylko dla niej, miało jedno malutkie lusterko. Wystarczało, by zobaczyć kawałek twarzy, wykonać makijaż i zwinąć długie włosy w byle jaki węzeł. Lustra, w których widać było coś więcej, wpędzały ją w zły nastrój.
Jak zawsze napełniła wannę do połowy, dodała sporo płynu do kąpieli i weszła do środka. Poziom piany natychmiast podniósł się aż do samych krawędzi.
Oszczędnie – pomyślała z satysfakcją.
Jej szczupła siostra i jeszcze szczuplejsza szwagierka, żeby się w pełni zanurzyć, potrzebowały dużo więcej wody.
Jakie to nieekologiczne – skrzywiła się z nieszczerą przyganą.
Łzy natychmiast pociekły jej po policzkach.
Też zasilą poziom wilgotności w przyrodzie – pomyślała.
W wannie płakała właściwie zawsze. Chowała się w obłoczkach pachnącej piany, próbując zapomnieć o tym, jak wygląda, ale i tak, żeby się umyć, musiała dotknąć zwalistych ud, dwóch wielkich fałdów skóry na brzuchu, potężnych i obwisłych piersi. Dla niej samej było to nieprzyjemne, a co dopiero dla kogoś obcego. Każda, nawet najbrzydsza kobieta może umówić się z mężczyzną, zgasić światło i ukryć w delikatnym świetle świecy wszelkie mankamenty urody. Ale takiej nadwagi nie dało się zatuszować żadnym sposobem.
Powtarzała sobie każdego dnia, że powinna wziąć się w garść. Tego poranka również, jak przez wszystkie poprzednie lata, postanowiła wreszcie to zrobić. Lecz w głębi serca dobrze wiedziała, że nic z tego nie wyniknie. Nie miała nawet pomysłu, od czego można by zacząć. Uprawiać sportu z taką liczbą kilogramów nie była w stanie. Męczyła się po dwóch minutach, a głód sprawiał, że mdlała, więc wszelkie diety też odpadały w przedbiegach.
Westchnęła tylko ciężko i, starając się myśleć o czymś innym, umyła się i dokładnie wytarła.
Pół godziny później, ubrana w szeroki czarny podkoszulek i spodnie na gumce, zeszła do kuchni. Na szczęście nikogo już nie było w domu. Siostra pojechała skoro świt kontynuować błyskotliwą karierę w banku, dzięki której już niebawem miała stać się właścicielką własnego mieszkania, brat pilnował ostatnich prac przy budowie swojego domu, jego żona zawiozła dzieci do przedszkola, by zaraz potem w tym samym liceum, w którym pracowała Kornelia, od rana w natchnieniu uczyć języka polskiego. Bratowa lubiła swoją pracę, ale nie ma się czemu dziwić. Uczniowie patrzyli w nią jak w obraz. Na lekcjach siedzieli grzecznie, chętnie się odzywali, uśmiechali nawet. Jakby to były zupełnie inne dzieci… A przecież obie kobiety uczyły w tych samych oddziałach.
Kornelia po raz tysięczny próbowała zrozumieć ten fenomen. Agnieszka zapominała podstawowych dokumentów, wciąż miała jakieś zaległości, czasem nie wiedziała nawet, jaki jest dzień tygodnia, a wszyscy ją cenili. Tymczasem Kornelia, doskonale realizująca program, wiecznie była na szarym końcu rankingowych list popularności i gdyby nie wyniki nauczania dyrektor pewnie już dawno by ją zwolnił. Bo to jedno ją tylko ratowało. Krwią i blizną wpychała uczniom fizykę do głów i była w tym skuteczna. Tylko jakim kosztem.
Usiadła przy stole i podniosła talerz. Na półmisku jak zwykle czekało śniadanie. Mama robiła je, odkąd Kornelia sięgała pamięcią. Wysokokaloryczne, ale pyszne. Mama była zdania, że ludzie, którzy się odchudzają, powinni jeść pożywne posiłki rano, żeby w ciągu dnia nie męczyły ich pokusy. W przypadku Kornelii to się zupełnie nie sprawdzało.
Pochyliła się nad kolorowymi kanapkami i przez ułamek sekundy trwała w postanowieniu, żeby je odłożyć i zmienić coś wreszcie. Ale szybko się poddała. Nie zjeść tego śniadania oznaczało narazić się na zarzut niewdzięczności – to po pierwsze. Po drugie – wymagało to o wiele większej siły woli niż ta, którą w godzinach porannych dysponowała Kornelia.
***
Leonard Kordas klął pod nosem, stojąc w korku na źle zaprojektowanym, beznadziejnie wykonanym i zbyt małym parkingu przed szkołą podstawową. Przed momentem zatrzymał się, by wysadzić młodszego syna, i teraz bezskutecznie próbował wyjechać. Ze zdenerwowania zaciskał dłonie na kierownicy i siłą woli powstrzymywał się, by nie trąbić co kilka sekund oraz nie wrzeszczeć na wszystkich wokół. Był rozdrażniony, jeszcze zanim na dobre się obudził, ale to akurat od pewnego czasu stało się u niego normą. Denerwowała go konieczność wstawania o nieludzko dla niego wczesnej porze, irytowały poranne zmagania synów mające na celu pozbieranie wszystkich rzeczy koniecznych do wyjścia z domu. Wciąż czegoś brakowało, więc albo wszyscy szukali w pośpiechu, miotając się po pokojach, albo wrzeszczeli na siebie nawzajem, zrzucając jeden na drugiego winę za ewidentny chaos.
Organizacja codziennych obowiązków szwankowała, to fakt. W tym domu zdecydowanie brakowało kobiecej ręki, ale z drugiej strony to nie do uwierzenia, o ilu sprawach powinien pamiętać przeciętny siedmiolatek każdego poranka. Dzisiaj na przykład pierwszoklasista Michał musiał zgromadzić przed wyjściem: plakat na angielski na sporym arkuszu papieru, strój na zajęcia wychowania fizycznego, tratwę z patyków, którą wspólnie z bratem robił wczoraj na zadanie domowe, kluczyk do szafki, drugie śniadanie, picie, kurtkę, buty i kamizelkę odblaskową, której brak zawsze był skrupulatnie odnotowywany przez dyżurującego nauczyciela. I tak codziennie.
Prawie nigdy nie udawało się skompletować wszystkiego. Najgorszy był kluczyk do szafki. Mimo że przywiązywali do niego kolorowe smycze, sporych rozmiarów breloczki albo odblaskowe maskotki, wiecznie gdzieś się gubił. Dzisiaj też musieli przekopać cały pokój, żeby go odnaleźć głęboko pod łóżkiem.
Leonard zgrzytnął zębami i ponownie zacisnął dłonie na kierownicy. Musiał się mocno spiąć, żeby nie opuścić szyby i nie powiedzieć dosadnie pozostałym kierowcom, co myśli o tym wszystkim. Spojrzał na zegarek. Dziesięć po ósmej.
– Jasna cholera! – zaklął po raz tysięczny.
Okropna wychowawczyni jego starszego syna już zapewne zaczęła lekcje i teraz trzeba będzie na nią czekać pół godziny. Nauczyciele zawsze myślą, że rodzice mają czasu jak lodu i o niczym innym nie marzą, jak tylko o tym, żeby wystawać godzinami przed szkołą, a potem dowiadywać się samych przykrych rzeczy o własnym dziecku.
Pani Rudnicka wprawdzie nigdy niczego konkretnego nie miała do zarzucenia Danielowi, ale dziwne aluzje i wiecznie skwaszona mina wyraźnie dawały do zrozumienia, że różne sprawy nie zyskują jej aprobaty, tylko z jakiegoś powodu nie chce o nich głośno mówić. To było właśnie najgorsze. Najbardziej na świecie Leo nienawidził odgadywać, co jakaś kobieta może mieć na myśli.
W końcu wyjechał sprzed podstawówki i po chwili stanął na szerokim, o tej porze prawie pustym parkingu przed liceum. Wyłączył silnik. Zaciskał dłonie na kierownicy, po czym prostował palce i znów zaciskał. Bezskutecznie próbował się uspokoić. Trwało to dobrą chwilę. W końcu nie wytrzymał i uderzył pięścią w sam środek. Klakson mocno zatrąbił.
Szlag by to trafił! Zawsze mu się to przydarzało, kiedy pragnął chwili spokoju. Robił łomot na całą okolicę. Kiedy chciał w nocy wejść do domu niepostrzeżenie, by nie obudzić synów, zawsze się napatoczyło jakieś wiadro, w które musiał wleźć, albo pęk kluczy spadający z hukiem i stawiający cały dom na nogi. Teraz też nie było na ulicy człowieka, który by się nie obejrzał. Leo kochał małe miasteczka z ich specyficzną atmosferą, ale w tym momencie wolałby znajdować się w Warszawie, gdzie wszyscy są anonimowi i człowiek ma święty spokój.
Wziął głęboki oddech i policzył do dziesięciu. Niewiele pomogło.
Minuty dłużyły się bardzo, a myśli, jakby ciągnięte niewidzialną liną, wracały do prawdziwej przyczyny jego zdenerwowania. Nie chodziło ani o zakorkowany parking przed szkołą podstawową, ani nawet o zaplanowane na dzisiaj spotkanie z panią Rudnicką. Prawdziwą przyczynę stresu stanowiła jak zwykle jego żona nieżona.
W tej kwestii jego myśli zachowywały się jak rosyjska wańka-wstańka. Ilekroć próbował naprowadzić umysł na inny temat i na chwilę udawało mu się oderwać od ponurych rozważań, zaraz powracały do punktu wyjścia.
Cholerne weekendowe wesele kuzynki! – pomyślał ze złością, w ostatniej chwili powstrzymując dłoń przed kolejnym niekontrolowanym uderzeniem w klakson.
Sprawa była naprawdę okropnie stresująca. Chętnie wcale by nie poszedł, wykręcając się byle pretekstem, ale dobrze widział, że Michaś bardzo czeka na spotkanie z mamą, a i Daniel tylko udaje, zresztą dość nieumiejętnie, totalną obojętność dla sprawy.
Trzeba się będzie stawić na miejscu, i to w pełnej zbroi. Tak, żeby nikt się nie zorientował, a w szczególności Lena, jak bardzo czują się porzuceni i jak okropnie boli ich fakt, że mama i żona pewnego dnia naprawdę to zrobiła. Po prostu spakowała się i odeszła.
Chciała się… realizować.
To takie modne słowo wytrych. Tak ładnie się nim tłumaczy zwykłe tchórzostwo i brak odpowiedzialności. – Miał ochotę szpetnie zakląć. – Twierdziła, że rodzina i powtarzalna do bólu szara rzeczywistość ją tłamszą. Ponoć potrzebowała chwili wytchnienia. Rozumiał to. Sam znalazł w sieci, a potem zaproponował jej to cholerne szkolenie w zakopiańskim spa na temat odkrywania tajemnic kobiecości i określania życiowej drogi.
Okazało się diabelnie skuteczne. Lena rzeczywiście odnalazła tam pomysł na życie. Spakowała walizki i zostawiła dom, żeby szukać samorealizacji. Cokolwiek miałoby to oznaczać. A teraz, po miesiącu, zamierzała zabrać do siebie dzieci.
Leonard zgrzytnął zębami. Kochał swoich synów. Kochał też nadal swoją okropną, kapryśną żonę, która go zostawiła. Naprawdę nie wiedział, jak mogła to zrobić.
Wysiadł z samochodu, trzasnął mocno drzwiczkami i ruszył w stronę wejścia do szkoły. Biada tej wychowawczyni, jeśli wzywała go dzisiaj z błahego powodu!
Wszedł do środka, po czym znajomym korytarzem skierował się pod pracownię fizyczną.
– Pan do pani Rudnickiej? – zapytała go przechodząca nauczycielka.
– Tak – odparł niechętnie. Miał wrażenie, że wszyscy go tutaj osądzają i z pewnością wiedzą o nim więcej, niż chciałby ujawnić. Gorzej niż w szkole czuł się tylko w urzędzie skarbowym.
– Pani Rudnickiej dzisiaj nie ma – powiedziała nauczycielka uprzejmie. – Zachorowała. Zapraszam do pana dyrektora.
– Dziękuję za informację – Leonard ucieszył się jak dziecko. – A z zaproszenia na razie nie skorzystam. Nie ma potrzeby zajmowania cennego czasu pana dyrektora – tłumaczył, szybko oddalając się od drzwi pracowni. – Umówię się z panią Rudnicką, kiedy wróci. Do widzenia – pożegnał się.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł, powstrzymując się siłą woli, żeby nie biec w podskokach.
Dzień dobroci dla rodziców. Chora wychowawczyni. To się nazywa prawdziwy prezent od losu.