Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słodkie życie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lutego 2023
Ebook
42,99 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słodkie życie - ebook

Kornelia Rudzka wreszcie opuszcza dom rodzinny. Nie jest to łatwe, jeśli spędziło się w nim prawie 30 lat. Kornelia nie wierzy w siebie, wyprowadzka to dla niej trudny krok. Na szczęście dziewczyna ma kilka pięknych marzeń, które dodają jej skrzydeł. Przed nią wielkie wyzwania, kilka trudnych decyzji i walka z własnymi słabościami. Dziewczyna spotyka na swojej drodze życzliwe osoby, dzięki którym to, co wydaje się trudne, staje się możliwe. Okazuje się, że wystarczy otworzyć serce na świat i ludzi wokół, aby wypełnić dojmującą pustkę i poczuć się mniej samotnym. Tak właśnie wygląda życie. Wszyscy musimy przedrzeć się przez gąszcz życiowych wyborów, by kiedyś wreszcie, w jednej chwili, poczuć słodki smak życia…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-20-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Gdyby nie fakt, że tej nocy psu sąsia­dów zebrało się na amory, życie Kor­ne­lii Rud­nic­kiej poto­czy­łoby się zupeł­nie ina­czej. Rano poszłaby jak zwy­kle do pracy i tam ode­brała codzienną por­cję przy­kro­ści. Wszystko, co ważne, swoim zwy­cza­jem odło­ży­łaby na póź­niej, sądząc, jak wielu innych ludzi, że ma jesz­cze mnó­stwo czasu.

Ale tej pamięt­nej nocy pies poczuł wolę bożą i wył jak wście­kły w swoim bok­sie, doma­ga­jąc się wypusz­cze­nia na wol­ność. Sąsiad wyje­chał zapewne do swo­jej naj­now­szej narze­czo­nej, bo też był w roman­so­wym uspo­so­bie­niu, więc pies nie docze­kał się żad­nej reak­cji ze strony wła­ści­ciela. Odpo­wia­dali mu tylko inni towa­rzy­sze nie­doli powią­zani na łań­cu­chach lub zamknięci w sąsied­nich ogro­dach. Kon­cert trwał do pią­tej nad ranem.

Zabiorę cię kie­dyś – posta­no­wiła po raz tysięczny Kor­ne­lia, słu­cha­jąc żało­snego uja­da­nia psa, choć dobrze wie­działa, że nie wystar­czy jej odwagi, by zmie­rzyć się z aro­ganc­kim wła­ści­cie­lem zwie­rzaka. Raz spró­bo­wała i do tej pory na samą myśl o kon­fron­ta­cji wią­zał jej się w gar­dle supeł nie do prze­łknię­cia.

Kiedy psy w końcu uci­chły, Kor­ne­lia, umę­czona prze­wra­ca­niem się w pościeli i bez­sku­tecz­nymi pró­bami zdy­stan­so­wa­nia się od sytu­acji za oknem, zasnęła sta­lo­wym snem.

Śniło jej się, że naprawdę żyje.

Jest szczę­śliwa i zako­chana. Reali­zuje marze­nia, snuje plany. Ta wizja pochło­nęła ją do tego stop­nia, że nie usły­szała dzwo­nią­cego kil­ka­krot­nie budzika ani poran­nego roz­gar­dia­szu na par­te­rze. Rodzina jadła śnia­da­nie, stu­kały obcasy, szu­miała woda w rurach, a pod oknami domu trza­skały drzwiczki samo­cho­dów. W końcu i to uci­chło.

Kor­ne­lia prze­wró­ciła się na drugi bok. We śnie każdy może być, kim tylko zechce. Cza­sem ten senny świat nie zamie­rza współ­pra­co­wać i fun­duje czło­wie­kowi jakiś kosz­mar, ale bywa, że prze­nosi nas do alter­na­tyw­nego życia. Tam wła­śnie znaj­do­wała się Kor­ne­lia. Była szczu­płą, atrak­cyjną bru­netką i miesz­kała w domu z drew­nia­nym gan­kiem, który zapro­jek­to­wał jej mąż, ozda­bia­jąc go jedy­nymi w swoim rodzaju rzeź­bio­nymi orna­men­tami. Była abso­lut­nie szczę­śliwa. Wyko­ny­wała pasjo­nu­jący zawód, miała dwóch synów, cud­nie kwit­nący ogród i wyma­rzo­nego męż­czy­znę u boku.

Kiedy wresz­cie otwo­rzyła oczy, przez chwilę trwała w upo­je­niu, delek­tu­jąc się tym przy­jem­nym uczu­ciem, po czym, mocno roze­spana i w związku z tym prze­ko­nana, że musi być jesz­cze bar­dzo wcze­śnie, się­gnęła po tele­fon. Spoj­rzała na wyświe­tlacz i przez chwilę nie mogła zro­zu­mieć odczy­ta­nej infor­ma­cji. Dzie­siąta trzy­dzie­ści?!

Dziwna godzina – pomy­ślała jesz­cze nie cał­kiem przy­tom­nie. Jest sobota – uspo­ko­iła się, nie znaj­du­jąc chwi­lowo innego wytłu­ma­cze­nia.

Spoj­rzała ponow­nie i momen­tal­nie otrzeź­wiała. Szes­na­ście nie­ode­bra­nych połą­czeń z pracy! To nie była żadna sobota, tylko zwy­czajna cho­lerna środa, koniec wrze­śnia. Kor­ne­lia już dawno powinna być w szkole. Od siód­mej czter­dzie­ści pięć peł­nić dyżur na kory­ta­rzu, a potem przez osiem godzin bez wytchnie­nia pro­wa­dzić zaję­cia, zno­sząc ze sztucz­nym, siłą przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem wszystko, co dzień przy­nie­sie, czyli jak zwy­kle rze­czy nie­przy­jemne albo przy­kre.

Przez moment trwała w apa­tii, wpa­tru­jąc się w wyświe­tlacz smart­fona. Nie miała poję­cia, co dalej robić.

Pierw­szy raz w życiu spóź­niła się do pracy. Od dziecka była punk­tu­alna i świet­nie zor­ga­ni­zo­wana. Tego wyma­gała od niej mama. Mar­tyna Rud­nicka, która pra­cu­jąc jako peda­gog w miej­sco­wej szkole pod­sta­wo­wej, na wła­snych dzie­ciach testo­wała wszyst­kie kon­cep­cje wycho­waw­cze i nie akcep­to­wała żad­nej skazy na ide­al­nym wize­runku potom­stwa. Tylko wygląd Kor­ne­lii musiała jakoś prze­łknąć. Choć nie można jej zarzu­cić, że nie wal­czyła. Opo­wia­dała na prawo i lewo, jak wspiera córkę psy­chicz­nie i ile kilo­gra­mów dziecko schu­dło w ostat­nim mie­siącu. A dziecko dosta­wało gęsiej skórki od tych publicz­nych wyznań. Poły­kało w samot­no­ści łzy i kolejne bato­niki, a waga wbrew zapew­nie­niom mamy cią­gle rosła.

Aktu­alny wynik wyno­sił dzie­więć­dzie­siąt pięć kilo­gra­mów, co przy wzro­ście Kor­ne­lii ozna­czało solidny obwód w talii. A prze­cież dziew­czyna była jesz­cze młoda. Jaką liczbę pokaże wyświe­tlacz wagi za pięć czy dzie­sięć lat?

Buka, wie­lo­ryb, krą­żow­nik, czołg, tan­ko­wiec – to były te bar­dziej ele­ganc­kie okre­śle­nia, jakie sły­szała od uczniów. Nie­stety, nie­je­dyne. Były też takie jak pro­się, beka, wieprz i wiele innych, o któ­rych sta­rała się zapo­mnieć.

Nie bez trudu pod­nio­sła cięż­kie ciało z łóżka. Usia­dła na kra­wę­dzi i spu­ściła głowę.

W szkole pew­nie radość – pomy­ślała.

Nie ma więk­szego święta w liceum niż cho­roba nauczy­ciela fizyki. Na cały rocz­nik uczniów liczący ponad sto osób fizykę lubiło co naj­wy­żej sześć. Można więc przy­jąć, że Kor­ne­lię darzyło sym­pa­tią nie­wielu. Wcale się temu nie dzi­wiła, sama czuła do sie­bie wyłącz­nie pogardę, nie prze­pa­dała też za swo­imi uczniami, a oni odwza­jem­niali jej uczu­cia z nawiązką. Byli bandą prze­mą­drza­łych, szczu­płych i w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze zako­cha­nych nasto­lat­ków. Zazdro­ściła im wszyst­kiego.

Wsu­nęła pulchne stopy w wiel­kie pan­to­fle i owi­nęła się szczel­nie szla­fro­kiem sze­ro­kim niczym płótno namio­towe.

Wes­tchnęła z rezy­gna­cją na samą myśl o koniecz­no­ści wyko­na­nia tele­fonu do pracy. Potra­fiła sobie wyobra­zić, co tam się teraz dzieje. Jakby sły­szała te wszyst­kie komen­ta­rze: „Taka sen­sa­cja. Pani Rud­nicka nie przy­szła do pracy i, wyobraź sobie, nawet nie zadzwo­niła!”.

Dwie wice­dy­rek­torki, wyry­wa­jąc sobie nawza­jem z rąk księgę zarzą­dzeń, zapewne usta­lają naprędce zastęp­stwa, o każ­dym ruchu dłu­go­pisu szcze­gó­łowo infor­mu­jąc dyrek­tora, żeby wie­dział, jak bar­dzo są nie­za­stą­pione. Co dru­gie napi­sane słowo robią prze­rwę na wygło­sze­nie sąż­ni­stego komen­ta­rza na temat nie­kom­pe­ten­cji pani Rud­nic­kiej i licz­nych zastrze­żeń do jej pracy. A wszystko tylko dla­tego, że Kor­ne­lia od lat, choć nie­lu­biana przez uczniów, miała naj­wyż­sze wyniki egza­mi­nów i każ­dego roku przy­naj­mniej jed­nego olim­pij­czyka z wysoką lokatą. Błąd. Nie do wyba­cze­nia. W nie­któ­rych śro­do­wi­skach bycie naj­lep­szym to nie­bez­pieczne zaję­cie.

Na samą myśl, że ma zadzwo­nić do sekre­ta­riatu, cier­pła jej skóra. Po krót­kim namy­śle wysłała więc tylko wia­do­mość:

_Jestem bar­dzo chora, prze­pra­szam, że dopiero teraz piszę. Dam znać, kiedy już będę wie­dzieć, jak długo to potrwa. Po połu­dniu mam wizytę u leka­rza_.

Nie było to do końca uczciwe, ale co miała zro­bić… Musiała wyjść z tego z twa­rzą. O pracę teraz trudno, niż demo­gra­ficzny, likwi­da­cja eta­tów, a żyć z cze­goś trzeba, zwłasz­cza kiedy jest się kobietą samotną, miesz­ka­jącą kątem u rodzi­ców i zdaną wyłącz­nie na sie­bie.

Posta­no­wiła pójść pry­wat­nie do jakie­goś leka­rza i wypro­sić ze trzy dni cho­ro­bo­wego. Aku­rat wystar­czy do końca tygo­dnia. Nawet nie­źle się skła­dało. Od mie­sięcy miała zamiar prze­ba­dać się u gine­ko­loga, bo cykle w ostat­nim roku dziw­nie jej się roz­re­gu­lo­wały. Cza­sem trwały tylko dwa tygo­dnie, innym razem pół­tora mie­siąca. Nie mar­twiła się tym zbyt­nio, wszyst­kie fizyczne dole­gli­wo­ści zrzu­ca­jąc jak zawsze na karb tuszy. Ale chciała mieć pew­ność, że jest zdrowa. Wciąż nie tra­ciła jesz­cze nadziei, że znaj­dzie się jakiś despe­rat, który zechce z nią zamiesz­kać i mieć dzieci.

Koń­czyła trzy­dzie­ści lat. Dziew­czyny w jej wieku robiły kariery, cho­dziły na siłow­nię i zmie­niały part­ne­rów z pra­wie równą czę­sto­tli­wo­ścią jak wkłady w eks­pre­sie do kawy. One wciąż się bawiły, ale jej zegar bio­lo­giczny został wyre­gu­lo­wany według innych stan­dar­dów. Roz­pacz­li­wie pra­gnęła praw­dzi­wej miło­ści. Rodziny.

Gotowa była poślu­bić kogo­kol­wiek. Nie­stety, żaden, nawet naj­bar­dziej prysz­czaty, naj­mniej­szy, naj­chud­szy czy naj­głup­szy męż­czy­zna ni­gdy nie zwró­cił na nią uwagi, choć prze­cież nie spo­sób było prze­oczyć ją w towa­rzy­stwie. Wyróż­niała się zde­cy­do­wa­nie oka­załą posturą.

Powlo­kła się do łazienki.

Poczuła wielką ulgę na myśl o wol­nym dniu. Tym bar­dziej że to środa. Na dzi­siaj miała zapla­no­waną roz­mowę z Leonar­dem Kor­da­sem. Dałaby sobie rękę uciąć, że jego matka wybrała mu to imię na dobrą wróżbę, po naj­sław­niej­szym geniu­szu wszech cza­sów. Plotka gło­siła, że kiedy chrzczono nie­mowlę, jego ojciec – sam nie­speł­niony arty­sta – wło­żył mu do becika dwa pędzle. W pew­nym stop­niu sztuczka się udała. Pan Kor­das, czyli Leo – bo tak go wszy­scy nazy­wali – był wzię­tym mala­rzem, cenio­nym arty­stą i jed­no­cze­śnie prze­mą­drza­łym samot­nym ojcem.

Kiedy Kor­ne­lia usły­szała, że żona Kor­dasa wyje­chała, zdzi­wiła się począt­kowo, choć rów­no­cze­śnie dosko­nale rozu­miała decy­zję kobiety. Ten męż­czy­zna był wyjąt­ko­wym ory­gi­na­łem. Przy­stojny i cza­ru­jący, ale cza­sem wku­rza­jący do gra­nic. Podej­rze­wała, że ta mie­szanka na co dzień oka­zy­wała się nie do znie­sie­nia. Jej opi­nia nie miała jed­nak dla tego męż­czy­zny żad­nego zna­cze­nia. Spo­ty­kali się wyłącz­nie służ­bowo.

Była wycho­waw­czy­nią jego syna. Swo­jej klasy i obo­wiąz­ków wycho­wawcy nie­na­wi­dziła, o ile to moż­liwe, jesz­cze bar­dziej niż naucza­nia fizyki. Kochała swój kie­ru­nek stu­diów, zgłę­bia­nie zawi­łych kwe­stii, odkry­wa­nie tajem­nic wszech­świata. Fizyka była bliż­sza magii, niż kto­kol­wiek mógł przy­pusz­czać. Skom­pli­ko­wane obli­cze­nia zbli­żały do istoty stwo­rze­nia. Ale nie w liceum. Tu wytłu­ma­cze­nie naj­prost­szego wzoru gra­ni­czyło z cudem. Kor­ne­lia nie miała cier­pli­wo­ści dla zbun­to­wa­nych lub znu­dzo­nych nasto­lat­ków, a ci odpła­cali jej nie­chę­cią. Nie wie­działa już, jak prze­rwać ten zaklęty krąg.

A ze wszyst­kich uczniów jej klasy naj­gor­szy był Daniel Kor­das. To on wiódł prym w wymy­śla­niu nędz­nych dow­ci­pów i głu­pich komen­ta­rzy. Nie można go było nawet zosta­wić na drugi rok w tej samej kla­sie (żeby choć na chwilę zszedł z oczu), bo nie­stety był świetny z fizyki. Prócz wro­dzo­nej bły­sko­tli­wej inte­li­gen­cji i cię­tego języka Daniel miał jesz­cze swo­jego rosz­cze­nio­wego, aro­ganc­kiego ojca – miej­sco­wego arty­stę. A Leonard Kor­das wie­dział, jak korzy­stać z popu­lar­no­ści. Ludzie się z nim liczyli. Uwa­żał też, że pol­ski sys­tem szkol­nic­twa jest do niczego, i posta­wił sobie za cel poin­for­mo­wa­nie Kor­ne­lii o wszyst­kich jego absur­dach, tak jakby sama ich nie dostrze­gała.

Jed­nak naj­bar­dziej upo­ka­rza­jący w tym wszyst­kim był fakt, że wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi Kor­ne­lia od pierw­szego wej­rze­nia zako­chała się w tym męż­czyź­nie. Głu­pią, naiwną, pozba­wioną szans miło­ścią. Leo draż­nił ją, iry­to­wał, a jed­no­cze­śnie pocią­gał. I była wobec tego uczu­cia zupeł­nie bez­radna.

Na szczę­ście nikt nie znał jej tajem­nicy.

Bar­dzo dobrze się stało, że zaspa­łam – pomy­ślała. – Roz­mowę prze­pro­wa­dzi tym razem dyrek­tor i to on dowie się, jak słabo współ­cze­sna szkoła przy­go­to­wuje do życia młode poko­le­nie.

Spo­tka­nia z ojcem Daniela, wzy­wa­nym ze względu na liczne występki syna dość czę­sto, sporo ją kosz­to­wały, a jed­nak ni­gdy żad­nego nie opu­ściła. Sia­dała w jakiejś pustej sali za biur­kiem, patrzyła, jak Kor­das mości się wygod­nie w pierw­szej ławce, po czym słu­chała jego słów, z tru­dem znaj­du­jąc na nie sen­sowne odpo­wie­dzi.

Leonard nawet na nią nie patrzył, a jeśli już, to jak na istotę zupeł­nie pozba­wioną cech płcio­wych. Na jej roz­tar­gnie­nie reago­wał iry­ta­cją i wiecz­nie zgła­szał zastrze­że­nia do jej pracy. Co mu miała powie­dzieć? Że nie radzi sobie z jego bły­sko­tli­wie inte­li­gent­nym synem, który nie prze­pu­ści naj­mniej­szej oka­zji, by jej doku­czyć? Że w kon­fron­ta­cji z gro­madą prze­mą­drza­łych i pew­nych sie­bie nasto­lat­ków gubi drogę do miej­sca, gdzie zgro­ma­dzona jest cała jej wie­dza? Nie potrafi zna­leźć ripo­sty, choć nie bra­kuje jej inte­li­gen­cji, poczu­cia humoru ani danych?

Czy miała mu powie­dzieć o tym, jak bar­dzo ją to boli, po czym dodać, że cza­sem nacho­dzi ją pokusa, by posłu­żyć się tra­dy­cyj­nym orę­żem nauczy­cieli i dać chło­pa­kowi jedynkę za bez­czel­ność, a nie brak wie­dzy (choć prze­cież gar­dziła takimi meto­dami)? Czy może opowie­dzieć o marze­niu pie­lę­gno­wa­nym od lat, by Leonard zoba­czył w niej kogoś wię­cej niż nie­udolną nauczy­cielkę… Kobietę godną jego uczuć.

Z oczy­wi­stych wzglę­dów mil­czała, bo żadna z tych kwe­stii nie nada­wała się do gło­śnego wypo­wie­dze­nia, a on odcho­dził roz­draż­niony i znie­chę­cony kolejną taką samą, nudną i niczego nie­wno­szącą do sprawy roz­mową.

Tym razem wezwała Kor­dasa, bo jesz­cze od początku nowego roku szkol­nego nie poka­zał się w szkole w spra­wie syna. A skarg nie bra­ko­wało, mimo że zbli­żał się dopiero koniec wrze­śnia. Daniel jed­nak dostar­czał powo­dów do uwag każ­dego dnia. Mogłaby długo refe­ro­wać zastrze­że­nia prze­ka­zane ostat­nio przez innych nauczy­cieli. Ale cie­szyła się, że spo­tka­nie ją omi­nie. Nie miała złu­dzeń co do tego, że prze­bie­głoby dokład­nie tak jak poprzed­nie. Leo Kor­das z wła­ści­wym sobie wdzię­kiem odparłby wszyst­kie jej zarzuty.

Przy oka­zji zwol­nie­nie cho­ro­bowe spra­wiało, że prze­pa­dało jej sporo lek­cji i zajęć dodat­ko­wych, dwie godziny kółka, kilka dyżu­rów na kory­ta­rzu, jedna kon­fe­ren­cja oraz poprze­dza­jące ją nudne spo­tka­nie w zespole przed­mio­to­wym. Sporo.

Trzy dni wyzwo­le­nia od codzien­nego kosz­maru brzmiały kusząco. Rzadko mie­wała wolne, a ceniła je ponad wszystko.

Tak wła­śnie wyglą­dało jej życie. Toczyło się od jed­nej prze­rwy świą­tecz­nej do dru­giej. W jej sypialni naj­waż­niej­sze miej­sce zaj­mo­wał kalen­darz, a na nim codzien­nie skre­ślane okienka. Do kolej­nego dłu­giego week­endu. To wcale nie ozna­czało, że te wolne dni były szcze­gól­nie fascy­nu­jące. Po pro­stu tele­wi­zor, kom­pu­ter, łzawe powie­ści i… tony sło­dy­czy. Nie­ważne, czy święto było kościelne, czy pań­stwowe – wszyst­kie spę­dzała według tego samego sche­matu.

Tę dość nędzną i pełną fru­stra­cji wege­ta­cję Kor­ne­lia wio­dła w dosko­nale zor­ga­ni­zo­wa­nym domu rodzi­ców, bez szans na samo­dziel­ność. Pra­co­wała od ośmiu lat i co mie­siąc pró­bo­wała odło­żyć coś na miesz­ka­nie. Ale ceny nie­ru­cho­mo­ści wciąż rosły i kobieta była w tym wyścigu z góry ska­zana na porażkę, tym bar­dziej że więk­szość jej docho­dów pochła­niało jedze­nie.

Mówi się, że zdrowa żyw­ność jest droga, ale niech ktoś spró­buje żywić się naprawdę nie­zdrowo… Ze zdu­mie­niem prze­kona się, że koszty są jesz­cze wyż­sze. Jeden marny bato­nik kosz­to­wał pra­wie trzy złote. A żeby wie­czo­rem uspo­koić wzbu­rzony żołą­dek, tęsk­niące za miło­ścią serce i ciało szar­pane ni­gdy nie­za­spo­ko­jo­nymi potrze­bami, musiała ich zjeść kilka, a do tego ze dwie paczki cia­stek i bułkę. To wszystko oczy­wi­ście już po ofi­cjal­nej kola­cji, którą spo­ży­wała na par­te­rze, we wspól­nej kuchni, w towa­rzy­stwie rodziny. Tam jadła razowy chleb z liściem sałaty i popi­jała wodą mine­ralną, okra­szoną wyłącz­nie este­tycz­nym pla­ster­kiem cytryny, cza­sem gorzką her­batą, od któ­rej dosta­wała mdło­ści. Plecy trzy­mała wypro­sto­wane, łok­cie przy sobie. Wypo­wia­dała się peł­nymi zda­niami i grzecz­nie słu­chała codzien­nych wie­ści o suk­ce­sach star­szego rodzeń­stwa oraz taty. Uda­wała, że u niej także wszystko w porządku, choć dobrze wie­działa, że nikt jej nie wie­rzy.

***

Poczła­pała ciężko w stronę łazienki. Nie­wiel­kie pomiesz­cze­nie na pod­da­szu, prze­zna­czone tylko dla niej, miało jedno malut­kie lusterko. Wystar­czało, by zoba­czyć kawa­łek twa­rzy, wyko­nać maki­jaż i zwi­nąć dłu­gie włosy w byle jaki węzeł. Lustra, w któ­rych widać było coś wię­cej, wpę­dzały ją w zły nastrój.

Jak zawsze napeł­niła wannę do połowy, dodała sporo płynu do kąpieli i weszła do środka. Poziom piany natych­miast pod­niósł się aż do samych kra­wę­dzi.

Oszczęd­nie – pomy­ślała z satys­fak­cją.

Jej szczu­pła sio­stra i jesz­cze szczu­plej­sza szwa­gierka, żeby się w pełni zanu­rzyć, potrze­bo­wały dużo wię­cej wody.

Jakie to nie­eko­lo­giczne – skrzy­wiła się z nie­szczerą przy­ganą.

Łzy natych­miast pocie­kły jej po policz­kach.

Też zasilą poziom wil­got­no­ści w przy­ro­dzie – pomy­ślała.

W wan­nie pła­kała wła­ści­wie zawsze. Cho­wała się w obłocz­kach pach­ną­cej piany, pró­bu­jąc zapo­mnieć o tym, jak wygląda, ale i tak, żeby się umyć, musiała dotknąć zwa­li­stych ud, dwóch wiel­kich fał­dów skóry na brzu­chu, potęż­nych i obwi­słych piersi. Dla niej samej było to nie­przy­jemne, a co dopiero dla kogoś obcego. Każda, nawet naj­brzyd­sza kobieta może umó­wić się z męż­czy­zną, zga­sić świa­tło i ukryć w deli­kat­nym świe­tle świecy wszel­kie man­ka­menty urody. Ale takiej nad­wagi nie dało się zatu­szo­wać żad­nym spo­so­bem.

Powta­rzała sobie każ­dego dnia, że powinna wziąć się w garść. Tego poranka rów­nież, jak przez wszyst­kie poprzed­nie lata, posta­no­wiła wresz­cie to zro­bić. Lecz w głębi serca dobrze wie­działa, że nic z tego nie wynik­nie. Nie miała nawet pomy­słu, od czego można by zacząć. Upra­wiać sportu z taką liczbą kilo­gra­mów nie była w sta­nie. Męczyła się po dwóch minu­tach, a głód spra­wiał, że mdlała, więc wszel­kie diety też odpa­dały w przed­bie­gach.

Wes­tchnęła tylko ciężko i, sta­ra­jąc się myśleć o czymś innym, umyła się i dokład­nie wytarła.

Pół godziny póź­niej, ubrana w sze­roki czarny pod­ko­szu­lek i spodnie na gumce, zeszła do kuchni. Na szczę­ście nikogo już nie było w domu. Sio­stra poje­chała skoro świt kon­ty­nu­ować bły­sko­tliwą karierę w banku, dzięki któ­rej już nie­ba­wem miała stać się wła­ści­cielką wła­snego miesz­ka­nia, brat pil­no­wał ostat­nich prac przy budo­wie swo­jego domu, jego żona zawio­zła dzieci do przed­szkola, by zaraz potem w tym samym liceum, w któ­rym pra­co­wała Kor­ne­lia, od rana w natchnie­niu uczyć języka pol­skiego. Bra­towa lubiła swoją pracę, ale nie ma się czemu dzi­wić. Ucznio­wie patrzyli w nią jak w obraz. Na lek­cjach sie­dzieli grzecz­nie, chęt­nie się odzy­wali, uśmie­chali nawet. Jakby to były zupeł­nie inne dzieci… A prze­cież obie kobiety uczyły w tych samych oddzia­łach.

Kor­ne­lia po raz tysięczny pró­bo­wała zro­zu­mieć ten feno­men. Agnieszka zapo­mi­nała pod­sta­wo­wych doku­men­tów, wciąż miała jakieś zale­gło­ści, cza­sem nie wie­działa nawet, jaki jest dzień tygo­dnia, a wszy­scy ją cenili. Tymcza­sem Kor­ne­lia, dosko­nale reali­zu­jąca pro­gram, wiecz­nie była na sza­rym końcu ran­kin­go­wych list popu­lar­no­ści i gdyby nie wyniki naucza­nia dyrek­tor pew­nie już dawno by ją zwol­nił. Bo to jedno ją tylko rato­wało. Krwią i bli­zną wpy­chała uczniom fizykę do głów i była w tym sku­teczna. Tylko jakim kosz­tem.

Usia­dła przy stole i pod­nio­sła talerz. Na pół­mi­sku jak zwy­kle cze­kało śnia­da­nie. Mama robiła je, odkąd Kor­ne­lia się­gała pamię­cią. Wyso­ko­ka­lo­ryczne, ale pyszne. Mama była zda­nia, że ludzie, któ­rzy się odchu­dzają, powinni jeść pożywne posiłki rano, żeby w ciągu dnia nie męczyły ich pokusy. W przy­padku Kor­ne­lii to się zupeł­nie nie spraw­dzało.

Pochy­liła się nad kolo­ro­wymi kanap­kami i przez uła­mek sekundy trwała w posta­no­wie­niu, żeby je odło­żyć i zmie­nić coś wresz­cie. Ale szybko się pod­dała. Nie zjeść tego śnia­da­nia ozna­czało nara­zić się na zarzut nie­wdzięcz­no­ści – to po pierw­sze. Po dru­gie – wyma­gało to o wiele więk­szej siły woli niż ta, którą w godzi­nach poran­nych dys­po­no­wała Kor­ne­lia.

***

Leonard Kor­das klął pod nosem, sto­jąc w korku na źle zapro­jek­to­wa­nym, bez­na­dziej­nie wyko­na­nym i zbyt małym par­kingu przed szkołą pod­sta­wową. Przed momen­tem zatrzy­mał się, by wysa­dzić młod­szego syna, i teraz bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał wyje­chać. Ze zde­ner­wo­wa­nia zaci­skał dło­nie na kie­row­nicy i siłą woli powstrzy­my­wał się, by nie trą­bić co kilka sekund oraz nie wrzesz­czeć na wszyst­kich wokół. Był roz­draż­niony, jesz­cze zanim na dobre się obu­dził, ale to aku­rat od pew­nego czasu stało się u niego normą. Dener­wo­wała go koniecz­ność wsta­wa­nia o nie­ludzko dla niego wcze­snej porze, iry­to­wały poranne zma­ga­nia synów mające na celu pozbie­ra­nie wszyst­kich rze­czy koniecz­nych do wyj­ścia z domu. Wciąż cze­goś bra­ko­wało, więc albo wszy­scy szu­kali w pośpie­chu, mio­ta­jąc się po poko­jach, albo wrzesz­czeli na sie­bie nawza­jem, zrzu­ca­jąc jeden na dru­giego winę za ewi­dentny chaos.

Orga­ni­za­cja codzien­nych obo­wiąz­ków szwan­ko­wała, to fakt. W tym domu zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wało kobie­cej ręki, ale z dru­giej strony to nie do uwie­rze­nia, o ilu spra­wach powi­nien pamię­tać prze­ciętny sied­mio­la­tek każ­dego poranka. Dzi­siaj na przy­kład pierw­szo­kla­si­sta Michał musiał zgro­ma­dzić przed wyj­ściem: pla­kat na angiel­ski na spo­rym arku­szu papieru, strój na zaję­cia wycho­wa­nia fizycz­nego, tra­twę z paty­ków, którą wspól­nie z bra­tem robił wczo­raj na zada­nie domowe, klu­czyk do szafki, dru­gie śnia­da­nie, picie, kurtkę, buty i kami­zelkę odbla­skową, któ­rej brak zawsze był skru­pu­lat­nie odno­to­wy­wany przez dyżu­ru­ją­cego nauczy­ciela. I tak codzien­nie.

Pra­wie ni­gdy nie uda­wało się skom­ple­to­wać wszyst­kiego. Naj­gor­szy był klu­czyk do szafki. Mimo że przy­wią­zy­wali do niego kolo­rowe smy­cze, spo­rych roz­mia­rów bre­loczki albo odbla­skowe maskotki, wiecz­nie gdzieś się gubił. Dzi­siaj też musieli prze­ko­pać cały pokój, żeby go odna­leźć głę­boko pod łóż­kiem.

Leonard zgrzyt­nął zębami i ponow­nie zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy. Musiał się mocno spiąć, żeby nie opu­ścić szyby i nie powie­dzieć dosad­nie pozo­sta­łym kie­row­com, co myśli o tym wszyst­kim. Spoj­rzał na zega­rek. Dzie­sięć po ósmej.

– Jasna cho­lera! – zaklął po raz tysięczny.

Okropna wycho­waw­czyni jego star­szego syna już zapewne zaczęła lek­cje i teraz trzeba będzie na nią cze­kać pół godziny. Nauczy­ciele zawsze myślą, że rodzice mają czasu jak lodu i o niczym innym nie marzą, jak tylko o tym, żeby wysta­wać godzi­nami przed szkołą, a potem dowia­dy­wać się samych przy­krych rze­czy o wła­snym dziecku.

Pani Rud­nicka wpraw­dzie ni­gdy niczego kon­kret­nego nie miała do zarzu­ce­nia Danie­lowi, ale dziwne alu­zje i wiecz­nie skwa­szona mina wyraź­nie dawały do zro­zu­mie­nia, że różne sprawy nie zyskują jej apro­baty, tylko z jakie­goś powodu nie chce o nich gło­śno mówić. To było wła­śnie naj­gor­sze. Naj­bar­dziej na świe­cie Leo nie­na­wi­dził odga­dy­wać, co jakaś kobieta może mieć na myśli.

W końcu wyje­chał sprzed pod­sta­wówki i po chwili sta­nął na sze­ro­kim, o tej porze pra­wie pustym par­kingu przed liceum. Wyłą­czył sil­nik. Zaci­skał dło­nie na kie­row­nicy, po czym pro­sto­wał palce i znów zaci­skał. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał się uspo­koić. Trwało to dobrą chwilę. W końcu nie wytrzy­mał i ude­rzył pię­ścią w sam śro­dek. Klak­son mocno zatrą­bił.

Szlag by to tra­fił! Zawsze mu się to przy­da­rzało, kiedy pra­gnął chwili spo­koju. Robił łomot na całą oko­licę. Kiedy chciał w nocy wejść do domu nie­po­strze­że­nie, by nie obu­dzić synów, zawsze się napa­to­czyło jakieś wia­dro, w które musiał wleźć, albo pęk klu­czy spa­da­jący z hukiem i sta­wia­jący cały dom na nogi. Teraz też nie było na ulicy czło­wieka, który by się nie obej­rzał. Leo kochał małe mia­steczka z ich spe­cy­ficzną atmos­ferą, ale w tym momen­cie wolałby znaj­do­wać się w War­sza­wie, gdzie wszy­scy są ano­ni­mowi i czło­wiek ma święty spo­kój.

Wziął głę­boki oddech i poli­czył do dzie­się­ciu. Nie­wiele pomo­gło.

Minuty dłu­żyły się bar­dzo, a myśli, jakby cią­gnięte nie­wi­dzialną liną, wra­cały do praw­dzi­wej przy­czyny jego zde­ner­wo­wa­nia. Nie cho­dziło ani o zakor­ko­wany par­king przed szkołą pod­sta­wową, ani nawet o zapla­no­wane na dzi­siaj spo­tka­nie z panią Rud­nicką. Praw­dziwą przy­czynę stresu sta­no­wiła jak zwy­kle jego żona nie­żona.

W tej kwe­stii jego myśli zacho­wy­wały się jak rosyj­ska wańka-wstańka. Ile­kroć pró­bo­wał napro­wa­dzić umysł na inny temat i na chwilę uda­wało mu się ode­rwać od ponu­rych roz­wa­żań, zaraz powra­cały do punktu wyj­ścia.

Cho­lerne week­en­dowe wesele kuzynki! – pomy­ślał ze zło­ścią, w ostat­niej chwili powstrzy­mu­jąc dłoń przed kolej­nym nie­kon­tro­lo­wa­nym ude­rze­niem w klak­son.

Sprawa była naprawdę okrop­nie stre­su­jąca. Chęt­nie wcale by nie poszedł, wykrę­ca­jąc się byle pre­tek­stem, ale dobrze widział, że Michaś bar­dzo czeka na spo­tka­nie z mamą, a i Daniel tylko udaje, zresztą dość nie­umie­jęt­nie, totalną obo­jęt­ność dla sprawy.

Trzeba się będzie sta­wić na miej­scu, i to w peł­nej zbroi. Tak, żeby nikt się nie zorien­to­wał, a w szcze­gól­no­ści Lena, jak bar­dzo czują się porzu­ceni i jak okrop­nie boli ich fakt, że mama i żona pew­nego dnia naprawdę to zro­biła. Po pro­stu spa­ko­wała się i ode­szła.

Chciała się… reali­zo­wać.

To takie modne słowo wytrych. Tak ład­nie się nim tłu­ma­czy zwy­kłe tchó­rzo­stwo i brak odpo­wie­dzial­no­ści. – Miał ochotę szpet­nie zakląć. – Twier­dziła, że rodzina i powta­rzalna do bólu szara rze­czy­wi­stość ją tłam­szą. Ponoć potrze­bo­wała chwili wytchnie­nia. Rozu­miał to. Sam zna­lazł w sieci, a potem zapro­po­no­wał jej to cho­lerne szko­le­nie w zako­piań­skim spa na temat odkry­wa­nia tajem­nic kobie­co­ści i okre­śla­nia życio­wej drogi.

Oka­zało się dia­bel­nie sku­teczne. Lena rze­czy­wi­ście odna­la­zła tam pomysł na życie. Spa­ko­wała walizki i zosta­wiła dom, żeby szu­kać samo­re­ali­za­cji. Cokol­wiek mia­łoby to ozna­czać. A teraz, po mie­siącu, zamie­rzała zabrać do sie­bie dzieci.

Leonard zgrzyt­nął zębami. Kochał swo­ich synów. Kochał też na­dal swoją okropną, kapry­śną żonę, która go zosta­wiła. Naprawdę nie wie­dział, jak mogła to zro­bić.

Wysiadł z samo­chodu, trza­snął mocno drzwicz­kami i ruszył w stronę wej­ścia do szkoły. Biada tej wycho­waw­czyni, jeśli wzy­wała go dzi­siaj z bła­hego powodu!

Wszedł do środka, po czym zna­jo­mym kory­ta­rzem skie­ro­wał się pod pra­cow­nię fizyczną.

– Pan do pani Rud­nic­kiej? – zapy­tała go prze­cho­dząca nauczy­cielka.

– Tak – odparł nie­chęt­nie. Miał wra­że­nie, że wszy­scy go tutaj osą­dzają i z pew­no­ścią wie­dzą o nim wię­cej, niż chciałby ujaw­nić. Gorzej niż w szkole czuł się tylko w urzę­dzie skar­bo­wym.

– Pani Rud­nic­kiej dzi­siaj nie ma – powie­działa nauczy­cielka uprzej­mie. – Zacho­ro­wała. Zapra­szam do pana dyrek­tora.

– Dzię­kuję za infor­ma­cję – Leonard ucie­szył się jak dziecko. – A z zapro­sze­nia na razie nie sko­rzy­stam. Nie ma potrzeby zaj­mo­wa­nia cen­nego czasu pana dyrek­tora – tłu­ma­czył, szybko odda­la­jąc się od drzwi pra­cowni. – Umó­wię się z panią Rud­nicką, kiedy wróci. Do widze­nia – poże­gnał się.

Odwró­cił się na pię­cie i wyszedł, powstrzy­mu­jąc się siłą woli, żeby nie biec w pod­sko­kach.

Dzień dobroci dla rodzi­ców. Chora wycho­waw­czyni. To się nazywa praw­dziwy pre­zent od losu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: