- promocja
Słodycz zapomnienia - ebook
Słodycz zapomnienia - ebook
Opowieść o miłości i wojnie, ludzkiej tragedii i woli przetrwania
Hope ma trzydzieści sześć lat, mieszka w niewielkim miasteczku letniskowym na Cape Code, od niedawna jest rozwódką, ma dwunastoletnią córkę Annie i prowadzi rodzinną cukiernię, którą założyła jej babcia Rose. Jednak z powodu wielu nieszczęśliwych sytuacji życiowych czuje się samotna, przegrana i stara.
Pewnego wieczoru Rose, która przebywa w domu opieki, chwilowo odzyskuje pamięć i prosi wnuczkę, żeby dowiedziała się, co się stało z ich krewnymi mieszkającącymi we Francji, o których nigdy wcześniej nie wspominała. Spełniając życzenie babci, pozna dramatyczne losy swojej rodziny. Życie Hope zmieni się na zawsze.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65928-04-7 |
Rozmiar pliku: | 872 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Dzieje Apostolskie 17,26)
„Świeca, którą zapala jeden człowiek, rozprasza mrok wielu ludziom”.
Talmud, II Seder Moed, traktat 1 Szabat
„Wszystkie stworzenia boskie należą do Jego rodziny, a On jest najbardziej kochanym z Bogów, który czyni najwięcej dobra dla boskich stworzeń”.
Prorok Mohamed
------------------------------------------------------------------------
1 Przekład fragmentu wersetu pochodzi z Biblii Gdańskiej (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ulica za oknem cukierni jest cicha i pusta. Na pół godziny przed wschodem słońca, gdy wąskie smugi świtu dopiero dosięgają horyzontu, niemal wierzę, że jestem jedynym człowiekiem na ziemi. Mamy wrzesień, półtora tygodnia po Labor Day, co w małych miastach wzdłuż Cape Cod oznacza, że turyści odjechali do domu, bostończycy zabili deskami okna swoich letnich domów, a ulice wyludniły się niczym w koszmarze sennym.
Liście drzew zaczęły się zmieniać. Za kilka tygodni, jak co roku, ich kolory upodobnią się do przygaszonych odcieni zachodzącego słońca. Tutejsi mieszkańcy na ogół nie wypatrują oznak nadchodzącej jesieni. Zainteresowani listowiem amatorzy podążą do Vermont, New Hampshire lub Berkshires w zachodniej części naszego stanu, gdzie dęby i klony zabarwią świat ognistą czerwienią i płomiennym oranżem. Lecz wraz z coraz krótszymi dniami na znieruchomiałym po sezonie półwyspie rozkołysana trawa na plaży stanie się złocista, przybędą z Kanady wielkie stada migrujących na południe ptaków, bagna zblakną niczym namalowane akwarelami. A ja, jak zawsze, będę wyglądać przez okno cukierni o nazwie Gwiazda Północna. Odkąd pamiętam, to miejsce, rodzinna cukiernia, zawsze była mi domem bardziej niż żółty budynek nad zatoką, gdzie się wychowałam i do którego teraz musiałam wrócić po zakończeniu sprawy rozwodowej.
Rozwód. To słowo wciąż rozbrzmiewa w mojej głowie. To przez nie czuję się jak ofiara losu, usiłująca zachować równowagę przy otwieraniu drzwiczek piecyka jedną stopą, jednocześnie żonglująca dwiema wielkimi blachami pełnymi miniaturowych placków cynamonowych i niespuszczająca z oczu drzwi do cukierni. Wsuwając do piekarnika blachy z placuszkami i wyjmując z niego blachę rogalików oraz zamykając biodrem drzwiczki, po raz kolejny uświadamiam sobie, że mam jednak pełne ręce roboty. W tym przypadku – dosłownie.
Ze względu na Annie starałam się nie dopuścić do rozpadu małżeństwa. Nie chciałam, żeby moja córka dorastała w domu, w którym będzie się czuła zagubiona, jak to się stało moim udziałem, gdy byłam mała. Pragnęłam dla niej lepszego losu. Ale życie nigdy nie układa się zgodnie z tym, co sobie zaplanujemy, prawda?
Zdejmuję z blachy francuskie maślane croissanty, gdy odzywa się dzwonek u drzwi. Zerkam na czasomierz drugiego piekarnika; waniliowe babeczki należy wyjąć za niecałą minutę. Mogę więc przejść na chwilkę do mieszczącego się od frontu sklepu.
– Hope? – Dobiega mnie głęboki męski głos. – Jesteś tam?
Wzdycham z ulgą. Klient, którego znam. Po wyjeździe turystów znam tu niemal wszystkich.
– Chwileczkę, Matt! – wołam.
Wkładam specjalne rękawice, jaskrawoniebieskie z wyhaftowanymi babeczkami. W ubiegłym roku Annie kupiła mi je na trzydzieste piąte urodziny. Wyjmuję z pieca waniliowe ciasteczka. Przez chwilę wdycham głęboko cukrową woń dzieciństwa. Moja Mamie, co po francusku znaczy babunia, założyła ciastkarnię Gwiazda Północna przed sześćdziesięcioma laty, kilka lat po tym, jak wprowadziła się z dziadkiem na Cape Cod.
Dorastałam tu i siadując na kolanach babci, uczyłam się cukiernictwa. Tłumaczyła mi cierpliwie, jak się wyrabia ciasto, wyjaśniała, dlaczego chleb rośnie oraz jak zamieniać tradycyjne i zaskakujące kombinacje składników w wypieki, którymi rokrocznie zachwycały się „Boston Glob” i „Cape Cod Times”.
Odstawiam babeczki na specjalną półkę, aby wystygły. Wsuwam na ich miejsce w piekarniku dwie blachy ciasteczek anyżowych i fenkułowych. Niżej, na dolną półkę, wstawiam porcję ciastek w kształcie półksiężyców: migdałową masę o zapachu pomarańczowym i z dodatkiem cynamonu w foremkach, które nadają im pożądany kształt.
Zamykam drzwi piekarnika i otrzepuję ręce. Biorąc głęboki oddech, nastawiam cyfrowy czasomierz i przechodzę z kuchni do jasno oświetlonego pomieszczenia od frontu cukierni. Chociaż czuję się mocno przybita, uśmiecham się; Annie i ja odmalowałyśmy to wnętrze zeszłej jesieni, gdy interes kiepsko się kręcił. Annie wybrała różową farbę i ozdobiła ściany białymi lamówkami. Czasami czujemy się tu jak w ogromnej polukrowanej babce.
Na krześle przy kontuarze siedzi Matt Hines. Na mój widok zrywa się z uśmiechem.
– Hej, Hope – mówi.
Ja także się uśmiecham. Dawno temu, w liceum, Matt był moim chłopakiem. Zerwaliśmy przed wyjazdem do różnych uczelni; po kilku latach wróciłam ze stopniem licencjata, nieprzydatnym, połowicznym wykształceniem prawniczym, z mężem i maleńką córeczką. Od tamtej pory przyjaźniliśmy się z Mattem.
Gdy się rozwiodłam, kilkakrotnie mi się oświadczał, ale niemal zdumiona zdałam sobie sprawę z tego, że wyrośliśmy z siebie. Jest dla mnie niczym ulubiony stary sweter, który już nie pasuje albo przestało mi w nim być do twarzy.
Życie zmienia nas, nawet gdy sobie tego nie uświadamiamy, i okazuje się, że już nie potrafimy wrócić do tego, co było. Matt jednak zdawał się tego nie dostrzegać.
– Hej, Matt. – Staram się, by mój ton zabrzmiał naturalnie i przyjaźnie. – Zrobić ci kawę? Na koszt firmy, bo musiałeś czekać. – Zanim pada odpowiedź, nalewam mu kawę. Dokładnie wiem, jaką Matt pija: z dwiema łyżeczkami cukru i jedną porcją śmietanki, w jednorazowym kubku, z którym może pójść do Bank of the Cape, gdzie pełni funkcję wiceprezesa, by zacząć papierkową robotę, zanim bank zostanie otwarty dla klientów. Ponieważ Matt pracuje przy Main Street, dwie przecznice dalej, wstępuje do cukierni raz lub dwa razy w tygodniu.
Z uśmiechem sięga po kawę.
– Podać ci coś jeszcze? – pytam, wskazując na szklaną gablotę z wypiekami. Jestem tu od czwartej rano i chociaż nie ze wszystkim się wyrobiłam, mam mnóstwo świeżych ciast. Sięgam po miniaturowe placki w kształcie muszelek wypełnione cytrynowo-migdałowym nadzieniem i polukrowane wodą różaną z miodem. – Co powiesz na ciastko migdałowo-różane? – pytam, podając mu jedno. – Wiem, że to twój ulubiony przysmak.
Matt waha się sekundę i bierze ciasteczko. Nadgryza je i przymyka oczy.
– Masz wrodzony talent cukierniczy, Hope – mówi z pełnymi ustami, i chociaż wiem, że to ma być komplement, jego słowa sprawiają mi przykrość, ponieważ nigdy nie miałam zamiaru zajmować się wypiekami. Nie takie życie sobie wymarzyłam, i Matt dobrze o tym wie. Ale moja babcia zachorowała, matka umarła, więc nie miałam wyboru.
Udaję, że jego uwaga mnie nie zraniła, a on ciągnie:
– Hej, posłuchaj, właściwie przyszedłem tu dziś rano po to, żeby z tobą o czymś porozmawiać. Możesz na chwilkę przysiąść? – Dopiero teraz spostrzegam, że jego uśmiech jest nieco wymuszony. Dlaczego nie zauważyłam tego wcześniej?
– Hmm... – spoglądam w stronę kuchni. Cynamonowe placki trzeba zaraz wyjąć z pieca, ale mam kilka minut, zanim odezwie się sygnał czasomierza. O tak wczesnej porze nie ma tu żywego ducha. Wzruszam ramionami. – Dobrze, ale tylko na minutkę. – Nalewam sobie czarnej kawy do kubka – to trzecia dzisiejszego ranka – i osuwam się na krzesło naprzeciwko gościa. Opieram się o stół i oczekuję, że Matt znowu zaprosi mnie na randkę. Nie wiem, co miałabym mu odpowiedzieć; przez wiele lat skupiałam się wyłącznie na mężu i córce. Kosztowało mnie to utratę wielu dawnych przyjaźni. Teraz, samolubnie, nie chcę stracić również Matta. – O co chodzi?
Nie odpowiada od razu. Odnoszę wrażenie, że coś jest nie w porządku. Prawdopodobnie dlatego, że ostatnio przywykłam do złych wiadomości. Rak matki. Demencja babci. Decyzja Roba, że nie chce już być moim mężem. Toteż jestem zaskoczona, gdy Matt pyta:
– Jak się ma Annie?
Przyglądam mu się uważnie, moje serce nagle przyspiesza; zastanawiam się, czy Matt wie coś, czego ja nie wiem.
– Dlaczego pytasz? Co się stało?
– Po prostu się zastanawiałem – pospiesznie odpowiada. – Staram się być miły. Prowadzę rozmowę.
– Och – mówię, czując ulgę. Cieszę się, że nie przyszedł tu z jakimiś złymi wiadomościami. Nie zdziwiłabym się, gdyby moja córka została przyłapana na czymś głupim w rodzaju kradzieży w sklepie lub robieniu sprayem malowideł na murach gimnazjum. Odkąd rozeszłam się z mężem, zmieniła się. Stała się nerwowa i łatwo wpada w złość. Nieraz z poczuciem winy przeszukiwałam jej pokój, spodziewając się, że znajdę papierosy lub narkotyki, ale jak dotychczas jedynym przejawem zmiany jej usposobienia jest przesadna drażliwość.
– Przepraszam, Matt – rzucam, wciąż obawiając się czegoś złego.
Matt odwraca wzrok.
– Może zjesz dziś ze mną kolację? – pyta. – Ty i ja. Annie znów będzie u Roba, prawda?
Przytakuję ruchem głowy. Mój eksmałżonek i ja dzielimy się opieką po równo. Nie jestem tym zachwycona. Według mojej opinii życie Annie jest przez to nieustabilizowane.
– Nie wiem, Matt – mówię. – Po prostu myślę... – Szukam właściwych słów, którymi go nie zranię. – Jest chyba za wcześnie. Tak myślę. Rozumiesz? Od rozwodu minęło niewiele czasu. Annie naprawdę się z tym boryka. Będzie chyba lepiej, jeśli po prostu...
– To tylko kolacja, Hope – przerywa Matt. – Nie proszę cię o rękę.
Moje policzki płoną.
– Jasne, że nie – mamroczę.
Matt śmieje się i bierze mnie za ręce.
– Odpręż się, Hope. – A gdy wciąż się waham, uśmiecha się lekko i dodaje: – Musisz coś jeść. Prawda?
– Tak. No, dobrze – zgadzam się.
W tej samej chwili otwierają się frontowe drzwi cukierni i wchodzi Annie z plecakiem na ramieniu, w ciemnych okularach, chociaż jeszcze nie świta. Przystaje na chwilę, przygląda się nam, a ja wiem, co sobie myśli. Odsuwam ręce od Matta, ale już jest za późno.
– No, pięknie! – woła Annie. Gwałtownym ruchem zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i odrzuca do tyłu długie, kręcone, jasne włosy, obrzucając nas krytycznym spojrzeniem. Jej ciemnoszare oczy stają się jeszcze bardziej chmurne niż zazwyczaj. – Do czego by doszło, gdybym nie przyszła w porę?
– Annie – mówię, wstając. – Nie jest tak, jak myślisz.
– Nieważne – odpowiada. To jej nowe ulubione słowo.
– Nie bądź niemiła dla Matta – napominam córkę.
– Nieważne – powtarza, przesadnie wywracając oczami. – Będę na zapleczu. Więc możecie, jeśli tak wam się podoba, wrócić do tego, co robiliście.
Annie znika za dwuskrzydłowymi drzwiami, a ja patrzę na nie bezradnie.
Wzdrygam się, słysząc, jak jej ciężki plecak ląduje z hukiem na bufecie, aż brzęczą stalowe miski, które tam trzymam. Wzdrygam się.
– Wybacz – zwracam się do Matta patrzącego na drzwi kuchni, za którymi zniknęła Annie.
– Ma charakterek.
Śmieję się z przymusem.
– Ach, te dzieciaki.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, jak możesz to znosić – dodaje.
Uśmiecham się ostrzegawczo. Ja mogę być krytyczna wobec własnej córki, on nie.
– Po prostu przeżywa trudny okres – wyjaśniam. Wstaję i też spoglądam w stronę kuchni. – Źle zniosła nasz rozwód. I nie zapominaj, że jest w siódmej klasie. To nie najłatwiejszy rok w szkole.
Matt także się podnosi.
– Ale sposób, w jaki pozwalasz jej zwracać się do ciebie...
Czuję ucisk w żołądku.
– Do widzenia, Matt – rzucam, zaciskając zęby tak mocno, aż bolą mnie szczęki. Nie czekając na odpowiedź, odwracam się, z nadzieją, że Matt się wyniesie.
– Nie wolno ci nieuprzejmie traktować klientów – przywołuję Annie do porządku, wchodząc przez dwuskrzydłowe drzwi do kuchni.
Stoi zwrócona plecami do mnie i wpatruje się w zawartość jednej z misek – ciasto na czerwone aksamitne babeczki. Przez chwilę wydaje mi się, że lekceważy mnie umyślnie. Potem dostrzegam w jej uszach słuchawki. Przeklęty iPod.
– Hej! – wołam. Brak odpowiedzi, więc podchodzę i przystaję za nią. Wyjmuję słuchawkę z jej lewego ucha. Moja córka podskakuje i odwraca się błyskawicznie. Jej oczy płoną, jakbym wymierzyła jej klapsa.
– Boże, mamo, o co ci chodzi? – pyta.
Zaskoczona malującym się na jej twarzy gniewem, nieruchomieję, bo wciąż mam w pamięci słodką dziewczyneczkę, która właziła mi na kolana, by słuchać bajek, dziewczyneczkę, która przychodziła do mnie po pociechę z każdym zadrapaniem, dziewczynkę, która robiła dla mnie biżuterię z modeliny i nalegała, bym ją nosiła, jadąc na zakupy do Stop&Shop. W jakimś sensie jest nią nadal, ale ukrywa się za lodowatą fasadą. Kiedy to się zmieni? Chcę jej powiedzieć „kocham cię i nie powinnyśmy się tak kłócić”, ale słyszę własne słowa:
– Nie mówiłam ci, Annie, żebyś się nie malowała do szkoły?
Mruży przesadnie umalowane oczy i krzywi uszminkowane wargi w bezczelnym uśmieszku.
– Tata nie ma nic przeciwko temu.
Przeklinam Roba w myśli. Zupełnie jakby jego najważniejszym celem było podkopywanie mojego autorytetu.
– A ja się na to nie zgadzam – stwierdzam stanowczo. – Marsz do łazienki i zetrzyj to z twarzy.
– Nie – odpowiada Annie buntowniczo i bierze się pod boki. Patrzy na mnie gniewnym wzrokiem. Ma na dżinsach smugi czerwonego ciasta na babeczki, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Gdy to spostrzeże, winą obarczy mnie.
– To nie jest pora na dyskusję, Annie – mówię. – Rób, co ci każę, bo inaczej masz szlaban.
Słyszę swój lodowaty ton i przypomina mi się matka. Przez moment nienawidzę sama siebie, ale twardo wpatruję się w córkę.
Ona pierwsza odwraca wzrok.
– Nieważne! – Zdejmuje fartuch i ciska go na podłogę. – Nie powinnam tutaj pracować! – wrzeszczy, wymachując rękami. – To niezgodne z prawami dziecka!
Spoglądam w niebo. Omawiałyśmy to dziesięć tysięcy razy. Annie nie pracuje tu za pieniądze; to nasza rodzinna firma, toteż oczekuję od córki pomocy. Wszak ja, będąc dzieckiem, także pomagałam mamie, a moja mama pomagała babci.
– Nie będę ci tego tłumaczyć od nowa – mówię kategorycznie. – Wolisz kosić trawnik i pomagać w domu?
Wypada z kuchni, prawdopodobnie zmierzając do łazienki.
– Nienawidzę cię! – krzyczy i znika za drzwiami.
Jej słowa ranią mnie niczym sztylet wbity w serce, chociaż pamiętam, że będąc w wieku Annie, wykrzykiwałam do matki to samo.
– Taaa... – mruczę pod nosem, sięgając po miskę i drewnianą łyżkę, którą moja córka zostawiła na bufecie. – Nic nowego pod słońcem.
O ósmej trzydzieści, gdy Annie zbiera się do oddalonej o cztery przecznice szkoły o wdzięcznej nazwie Sea Oats, wszystkie wypieki są wyprzedane, a sklep jest pełen stałych klientów. W piekarniku tkwi blacha ze strudlem różanym nadzianym jabłkami, migdałami, rodzynkami, kandyzowaną skórką pomarańczową i cynamonem. W cukierni unosi się smakowity zapach. Kay Sullivan i Barbara Koontz, osiemdziesięciokilkuletnie wdowy, które mieszkają po przeciwnej stronie ulicy, zatopione w rozmowie spoglądają przez okno, popijając kawę przy stole najbliżej drzwi. Gavin Keyes, którego wynajęłam do pomocy, aby w ciągu lata doprowadził dom mojej matki do stanu używalności, siedzi nieopodal. Sączy kawę, czytając „Cape Cod Times”. Derek Walls, owdowiały ojciec mieszkający w domu na plaży, jest tu z czteroletnimi bliźniaczkami – Jay i Merri. Obie liżą lody w waniliowych babeczkach, chociaż to pora śniadania. A Emma Thomas, pięćdziesięciokilkuletnia pielęgniarka z hospicjum, która opiekowała się moją umierającą mamą, stoi przy ladzie, wybierając ciastko do herbaty.
Już mam zapakować dla Emmy jagodziankę na wynos, gdy mija mnie Annie. Ma na sobie płaszcz, a na ramieniu plecak. Chwytam ją za rękę.
– Pokaż mi twarz – mówię.
– Nie – mamrocze ze spuszczoną głową.
– Annie!
– Nieważne – bąka. Podnosi głowę i widzę, że nałożyła sobie nowy makijaż i umalowała usta ohydną szminką. Policzkom nadała rumieńce o barwie fuksji.
– Zetrzyj to, Annie. Natychmiast. I zostaw tu kosmetyki.
– Nie możesz mi ich odebrać – odpowiada. – Kupiłam to za własne pieniądze.
Spoglądam wkoło i zauważam, że w cukierni zapadła cisza. Tylko Jay i Merri szczebioczą nieprzerwanie. Gavin patrzy na mnie z troską, a stare damy obok drzwi tylko się we mnie wpatrują. Odczuwam zakłopotanie. I tak mają mnie tutaj za ofiarę losu, bo pozwoliłam, by rozpadło się moje małżeństwo z Robem; wszyscy tu uważają go za doskonałość, a mnie za kogoś, kto miał szczęście, złapawszy go na męża.
Teraz okazuje się, że nie radzę sobie także z macierzyństwem.
– Annie – mówię przez zaciśnięte zęby. – Natychmiast zrób, co ci każę. I masz szlaban za nieposłuszeństwo.
– Najbliższe kilka dni spędzam u taty – odpowiada z drwiącym uśmieszkiem. – Nie możesz mi dać szlabanu. Już tam nie mieszkasz. Zapomniałaś?
Z trudem przełykam ślinę. Sprawiła mi ból, ale nie okażę jej tego.
– Wspaniale – stwierdzam radośnie. – Masz szlaban z chwilą, gdy wrócisz do domu.
Przeklina pod nosem, rozgląda się i spostrzega, że wszyscy jej się przyglądają.
– Nieważne – mamrocze i kieruje się do łazienki.
Wzdycham.
– Przepraszam – mówię do Emmy, a gdy sięgam po drożdżówkę, stwierdzam ze zdziwieniem, że drżą mi dłonie.
– Kochana, wychowałam trzy córki – odpowiada. – Nie przejmuj się, przejdzie jej.
Płaci i wychodzi. Spoglądam na panie Koontz i Sullivan, które przychodzą tu od sześćdziesięciu lat, czyli od początku istnienia cukierni. Obie wstają i kierują się ku drzwiom, wspierając na laskach. Derek i bliźniaczki także szykują się do wyjścia, więc wychodzę zza lady, aby zebrać ich naczynia. Pomagam Merri zapiąć guziki wiatrówki, podczas gdy Derek zasuwa zamek błyskawiczny Jay. Merri dziękuje mi za babeczkę. Macham im na pożegnanie.
Minutę później Annie wychodzi z łazienki. Jej twarz jest pozbawiona makijażu. Ciska tubkę z pudrem w kremie, szminkę i róż na jeden ze stołów i pyta, spoglądając na mnie wilkiem:
– Zadowolona?
– Nie posiadam się z radości – odpowiadam cierpko.
Waha się przez chwilę, jakby miała zamiar coś powiedzieć. Oczekuję jakiegoś sarkastycznego komentarza, więc nie mogę się nadziwić, gdy w końcu pyta:
– Kto to jest Leona?
– Leona? – Bezskutecznie szukam w pamięci. – Nie wiem. Skąd znasz to imię?
– Od Mamie – odpowiada. – Wciąż mnie tak nazywa. I chyba ją to zasmuca.
Nowa niespodzianka.
– Odwiedzasz Mamie?
Dwa lata temu, po śmierci mojej matki musieliśmy umieścić babcię w domu opieki, ponieważ jej demencja znacznie się pogłębiła.
– Tak – mówi Annie. – I co z tego?
– Ja... po prostu nie wiedziałam.
– Ktoś musi.
Na mojej twarzy zapewne pojawił się grymas świadczący o poczuciu winy, bo Annie triumfuje.
– Jestem zajęta pracą w cukierni – wyjaśniam.
– Nie ma sprawy. Cóż, znajdę czas i na to. Może gdybyś rzadziej się zadawała z Mattem Hinesem, miałabyś chwilkę dla Mamie.
– Nic mnie nie łączy z Mattem. – Nagle uświadamiam sobie, że Gavin siedzi tuż obok. Czuję, jak moje policzki stają w ogniu.
Nie życzę sobie, by całe miasto wiedziało, co się dzieje w moim życiu. Lub raczej, czego w nim brakuje.
– Nieważne – mówi moja córka, wywracając oczami. – W każdym razie przynajmniej ona mnie kocha. Powtarza mi to za każdym razem.
Uśmiecha się wyzywająco. Powinnam teraz powiedzieć: „Kochanie, ja też cię kocham” albo „Twój tata i ja bardzo cię kochamy” lub coś w tym rodzaju. Czyż nie tak postępują dobre matki?
Ponieważ jednak jestem okropną matką, z mich ust wydostaje się tylko:
– Tak? Mnie to wygląda raczej na to, że kocha kogoś o imieniu Leona.
Annie rozdziawia buzię i wpatruje się we mnie dobrą minutę. Mam ochotę przytulić ją do siebie, przeprosić za to, co powiedziałam, zapewnić, że wcale tak nie myślę. Ale ona odwraca się na pięcie i wychodzi na ulicę. Zauważam łzy w kącikach jej oczu.
Spoglądam za nią, a moje serce krwawi. Opadam na jedno z krzeseł. Wspieram głowę na rękach. Wszystko psuję, a już szczególnie to, co dotyczy ludzi, których kocham.
Nie spostrzegam, że staje nade mną Gavin Keyes. Nagle czuję jego dłoń na ramieniu. Gwałtownie podnoszę głowę i ze zdumieniem łapię się na tym, że patrzę prosto na małe rozdarcie na nogawce jego wyblakłych dżinsów. Przez chwilę korci mnie, by zaproponować, że je zaceruję, ale szwaczka ze mnie nie lepsza niż matka czy żona. Kręcę głową i podnoszę wzrok na jego niebieską, kraciastą, flanelową koszulę i na ciemny zarost pokrywający mocno zarysowaną szczękę. Jego gęste, ciemne włosy sprawiają wrażenie dawno nieczesanych, ale zamiast nadać mu niechlujny wygląd, sprawiają, że nieźle się prezentuje, co wprawia mnie w zakłopotanie. Uśmiecha się do mnie łagodnie. Dołeczki w jego policzkach uzmysławiają mi, jak bardzo jest młody. Ma pewnie jakieś dwadzieścia osiem lat, myślę, albo dwadzieścia dziewięć. Nagle czuję się bardzo wiekowa, chociaż jestem od niego starsza zaledwie o siedem lub osiem lat. Jak to jest być tak młodym, za nikogo nie odpowiadać, nie mieć nastoletniej córki, która cię nienawidzi, ani upadającej firmy do ratowania?
– Nie obwiniaj się – mówi. Klepie mnie po plecach i chrząka. – Ona cię kocha, Hope. Jesteś dobrą mamą.
– Aha, dzięki – odpowiadam, unikając jego wzroku. Latem pracował przy moim domu i widywaliśmy się niemal codziennie. Po powrocie z cukierni często przygotowywałam dla nas lemoniadę i siadywaliśmy popołudniami na ganku. Gawędziliśmy, a ja starałam się nie patrzeć na jego opalone bicepsy. Mimo to właściwie prawie mnie nie znał. A w każdym razie nie na tyle dobrze, by osądzać, jaką jestem matką. Gdyby mnie znał lepiej, wiedziałby, że sobie nie radzę.
Znów niezręcznie mnie poklepuje.
– Naprawdę – mówi.
A potem on także wychodzi, zostawiając mnie samą w ogromnej, różowej, polukrowanej na biało babce, która nagle staje się gorzka.
------------------------------------------------------------------------
2 Święto Pracy – pierwszy poniedziałek września.
3 Cape Cod – przez miejscową ludność nazywany The Cape – półwysep położony w Stanach Zjednoczonych, w stanie Massachusetts w Nowej Anglii. Półwysep jest najbardziej na wschód wysuniętą częścią stanu. W roku 1914 ukończono budowę kanału, który oddzielił półwysep od stałego lądu. Słowo cod w języku angielskim znaczy „dorsz”, a cape – „przylądek”, zaś nazwę nawiązującą do obfitości ryb na tym terenie nadał mu podróżnik Bartholomew Gosnold w 1602 roku.
4 Dokładnie „moja ukochana” (franc. m’amie lub mamie).
5 Sea Oats – (dosłownie „owies morski”) rodzaj traw rosnących na wydmach nadmorskich.ROZDZIAŁ DRUGI
Tego dnia wcześnie zamykam cukiernię, aby załatwić kilka spraw. Chociaż wróciłam do domu kwadrans po szóstej, a więc przed zachodem słońca, w domu, który staram się uważać za własny, jest ciemno i ponuro.
Panuje w nim głucha cisza. Do chwili, gdy w zeszłym roku przed Bożym Narodzeniem Rob zaskoczył mnie, oznajmiając, że chce się rozwieść, nie mogłam się doczekać powrotu z pracy. Byłam dumna z życia, jakie wiedliśmy w solidnym, wiktoriańskim, pobielonym budynku, którego okna wychodzą na Cape Cod Bay, nieco na wschód od plaży. Własnoręcznie pomalowałam ściany, położyłam nowe płytki w kuchni i holu, ułożyłam podłogi z twardego drewna w pomieszczeniach na piętrze i w pokoju dziennym oraz zasadziłam rośliny w ogrodzie. Niebieskie hortensje i różowe róże doskonale się prezentowały na tle białego tynku.
I wtedy, akurat gdy w końcu ze wszystkim się uporałam i byłam gotowa odprężyć się w wymarzonym domu, Rob poprosił, żebym usiadła, i spokojnym tonem, nie patrząc mi w oczy, oznajmił, że on także dobrnął do końca. Małżeństwa. I ma mnie dość. Tak więc w ciągu trzech miesięcy, podczas gdy wciąż jeszcze dochodziłam do siebie po śmierci matki, która zmarła na raka piersi, i po podjęciu decyzji, by umieścić Mamie w zakładzie opieki, musiałam wrócić do domu mamy, którego w żaden sposób nie mogłam wcześniej sprzedać. Kilka miesięcy później, wyczerpana i zniechęcona, podpisałam dokumenty rozwodowe, by mieć to wreszcie z głowy.
Prawdę powiedziawszy, czułam się jak odrętwiała i po raz pierwszy zrozumiałam coś, nad czym zastanawiałam się przez całe życie: dlaczego matka była taka zimna wobec mężczyzn. Nie poznałam swego ojca, nie powiedziała mi nawet, jak miał na imię. Kiedyś wyjaśniła mi lakonicznie:
– Odszedł. Dawno temu. Nigdy nie dowiedział się o twoim istnieniu. Dokonał wyboru.
Gdy dorastałam, miała przyjaciół, z którymi spędzała czas, ale nigdy nie dopuszczała do żadnej intymności. Naprawdę. Dlatego w końcu odchodzili, a ona tylko wzruszała ramionami i mawiała:
– Lepiej nam będzie bez niego, Hope. Sama wiesz, nie muszę ci niczego tłumaczyć.
Uważałam ją za osobę pozbawioną serca, chociaż wyczekiwałam tych krótkich okresów, gdy przez kilka tygodni miałam ją wyłącznie dla siebie. Teraz żałuję, że nie zrozumiałam jej wcześniej, w porę, by móc z nią o tym porozmawiać. W końcu to pojęłam, mamo. Nie dopuszczając ich do siebie, a przede wszystkim, nie kochając ich, nie pozwalałaś na to, by cię zranili, odchodząc. Ale podobnie jak w przypadku wielu spraw w moim życiu, dla mnie jest już za późno.
Kilka minut przed siódmą wychodzę spod prysznica, pozbywszy się mąki i cukru powlekających skórę i włosy. Chyba powinnam zatelefonować do Roba, żeby przeprosić Annie za to, jak się rozstałyśmy, ale jakoś nie mogę się do tego zmusić. A zresztą ona prawdopodobnie wspaniale spędza z nim czas i mój telefon tylko by jej przeszkodził. Niezależnie od tego, co czuję do Roba, muszę mu oddać sprawiedliwość. Zazwyczaj doskonale radzi sobie z Annie. Mam wrażenie, że od dawna ma z nią znacznie lepszy kontakt niż ja. Jestem zazdrosna, widząc, jak śmieją się razem konspiracyjnie, ale jednocześnie cieszę się ze szczęścia córki. Zupełnie jakby tworzyli nowy portret rodzinny, na którym dla mnie nie ma już miejsca.
Wkładam szary sweter i obcisłe czarne dżinsy i przeglądam się w lustrze, szczotkując sięgające do ramion ciemnobrązowe, faliste włosy, które na szczęście jeszcze nie zaczęły siwieć, chociaż, jeżeli Annie się nie zmieni, z pewnością wkrótce posiwieją. Wypatruję na twarzy podobieństwa do córki, ale jak zwykle bezskutecznie. Dziwne. Nie jest ani trochę podobna ani do mnie, ani do Roba. Z tego powodu zapytał mnie kiedyś, gdy miała trzy lata:
– Jesteś pewna, Hope, że to moje dziecko?
Te słowa głęboko mnie ubodły.
– Oczywiście – odparłam szeptem, mając oczy pełne łez, a on porzucił temat.
Pominąwszy karnację – Annie bowiem opala się równo i pięknie, zupełnie jak Rob – w niczym nie przypomina swojego wysokiego, niebieskookiego i ciemnowłosego ojca.
Badam własne rysy, pociągając wargi szminką i powlekając tuszem jasne rzęsy. Oczy Annie są szare, moje zaś mają niespotykaną barwę morskiej zieleni i są nakrapiane złocistymi plamkami. Gdy byłam młodsza, Mamie zwykła mawiać, że jej oczy ominęły dwa pokolenia i przeszły na Annie. Matka odziedziczyła proste, ciemnobrązowe włosy i brązowe oczy po moim dziadku. Ja zaś wyglądam zupełnie jak kopia kilku fotografii przedstawiających Mamie. Jej włosy na starych zdjęciach wydawały mi się zawsze jakieś smutne. Ale teraz ja i Mamie jesteśmy do siebie jeszcze podobniejsze. Moje ostro wygięte wargi – „jak harfa anielska” – mawiała Mamie – są dokładnie takie same, jak jej usta, gdy była młoda. Miałam również szczęście, dziedzicząc po niej mleczną cerę, lecz w minionym roku nabawiłam się poprzecznej zmarszczki pomiędzy brwiami, która nadaje mi wygląd osoby wiecznie zatroskanej. Zresztą ostatnio faktycznie jestem stale zmartwiona.
Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk dzwonka u drzwi. Ostatni raz przeciągam szczotką po włosach, a potem, po namyśle, burzę fryzurę, bo nie chcę wyglądać jak ktoś, kto stara się jak najlepiej prezentować. Nie chcę, by Matt miał co do nas jakiekolwiek złudzenia.
Otwieram drzwi. Matt pochyla się, by mnie pocałować, ale ja lekko się obracam i jego wargi lądują na moim prawym policzku. Czuję mroczną piżmową woń wody kolońskiej na jego karku. Matt ma na sobie spodnie koloru khaki, bladoniebieską koszulę z jakimiś ozdobnymi aplikacjami, których nie rozpoznaję, oraz brązowe mokasyny.
– Mogę się przebrać – mówię, bo nagle czuję się niemodna i zaniedbana. Matt lustruje mnie wzrokiem i wzrusza ramionami. – Ładnie ci w tym swetrze. Nie musisz się przebierać.
Zabiera mnie do ekskluzywnej włoskiej restauracji pośród bagien U Fratinellego. Lekceważę spojrzenie, jakim niedelikatnie obrzuca mnie maître, zanim poprowadzi nas do oświetlonego płomieniami świec stolika pod oknem.
– Bardzo tu miło, Matt – zauważam, gdy zostajemy sami. Wyglądam przez okno w ciemność i dostrzegam nasze odbicie w szybie. Sprawiamy wrażenie pary, dobranej pary. Na tę myśl odwracam wzrok od okna.
– Wiem, że lubisz ten lokal – odpowiada Matt. – Pamiętasz? Byliśmy tutaj przed balem maturalnym.
Śmieję się i kręcę głową.
– Zapomniałam. – Trzeba przyznać, że zapomniałam wiele rzeczy. Przez długi czas starałam się zapomnieć o przeszłości. Ale oto niemal dwadzieścia lat później siedzę w tej samej restauracji z tym samym facetem. Najwyraźniej nie można się pozbyć przeszłości. Odpędzam od siebie tę myśl i spoglądam na Matta. – Wspomniałeś, że chcesz o czymś porozmawiać.
Matt spuszcza wzrok na kartę.
– Najpierw zamówmy.
W milczeniu wybieramy coś z menu. Matt decyduje się na homara, a ja na spaghetti bolognese, najtańszą potrawę z karty. Później zaproponuję, że zapłacę za siebie, ale w razie gdyby Matt się nie zgodził, wolę, żeby nie wydawał na mnie majątku. Nie chcę się czuć zobowiązana.
Złożywszy zamówienie, Matt robi głęboki wdech i spogląda na mnie. Już ma przemówić, ale ja nie daję mu dojść do słowa, by nie znalazł się w kłopotliwym położeniu.
– Wiesz, że mam dla ciebie wiele sympatii – zaczynam.
– Hope – teraz on mi przerywa. Ale ja unoszę dłoń.
– Pozwól mi dokończyć – dodaję spiesznie. – Wiem, że mamy wiele wspólnego i oczywiście wspólną przeszłość, co wiele dla mnie znaczy. Ale chcę ci oznajmić, że na razie nie jestem gotowa na to, by się z kimś spotykać. Niech tak zostanie, dopóki Annie nie pójdzie na studia, a to jeszcze kawał czasu.
– Hope...
Nie słucham go, bo muszę to z siebie wyrzucić.
– To nie chodzi o ciebie, Matt. Przysięgam. Ale na razie możemy być tylko przyjaciółmi, tak będzie najlepiej. Uwierz mi. Nie wiem, co może się zdarzyć później, ale teraz Annie potrzebuje całej mojej uwagi i...
– Hope, tu nie chodzi o ciebie i o mnie – przerywa mi. – Chodzi o cukiernię i twój kredyt. Pozwolisz mi dojść do słowa?
Wpatruję się w niego, podczas gdy kelner stawia na stole koszyk z pieczywem i talerzyk z oliwą. Nalewa nam czerwone wino – drogi cabernet, który Matt wybrał, nie konsultując się ze mną. Kelner się oddala i zostajemy sami.
– Co z cukiernią? – pytam powoli.
– Mam złe wiadomości. – Matt unika mego spojrzenia. Zwilża w oliwie kawałek chleba i odgryza kęs.
– Mów dalej... – zachęcam go. Czuję się tak, jakby w pomieszczeniu zabrakło powietrza.
– Twój kredyt – ciągnie Matt z pełnymi ustami. – Bank domaga się zwrotu pożyczki.
Moje serce przestaje bić.
– Co? – pytam, wpatrując się w niego. – Od kiedy?
Spuszcza oczy.
– Od wczoraj, Hope. Spóźniłaś się z kilkoma spłatami. A przy obecnej sytuacji na rynku bank jest zmuszony cofnąć kilka kredytów, bo klienci nieregularnie spłacali raty. Obawiam się, że ty do nich należysz.
Wzdycham głęboko. To niemożliwe.
– Ale w tym roku spłaciłam wszystkie raty. Przyznaję, miałam kilka trudnych miesięcy parę lat temu, gdy było załamanie gospodarki, ale przecież mieszkamy w mieście żyjącym z turystyki.
– Wiem.
– Któż wtedy nie miał kłopotów?
– Wielu ludzi je miało – zgadza się Matt. – Niestety, znalazłaś się w tej grupie. I przy wysokości twojego kredytu...
Przymykam oczy. Nawet nie chcę myśleć o wysokości pożyczki. Na domiar złego rozwodziłam się, spłacałam hipotekę matki po jej śmierci i żonglowałam kilkoma kartami kredytowymi, żeby zdobyć produkty dla cukierni.
– Co mogę zrobić? – pytam wreszcie.
– Obawiam się, że niewiele – odpowiada Matt. – Możesz oczywiście spróbować u innych pożyczkodawców. Ale w tej chwili sytuacja jest trudna. Nie powiedzie ci się z żadnym innym bankiem. Gwarantuję ci to. A biorąc pod uwagę fakt, że nieregularnie spłacałaś raty, oraz to, że przy tej samej ulicy właśnie otwarto Bingham’s...
– Bingham’s – mamroczę. – Oczywiście. W minionym roku zatruwali mi życie. Niewielka sieć ciastkarni z Nowej Anglii z siedzibą na Rhode Island, systematycznie rozszerzająca swoje wpływy, aby dorównać Dunkin’ Donuts. Dziewięć miesięcy temu otworzyli szesnasty punkt w odległości niecałego kilometra od mojej cukierni, właśnie w chwili, gdy wychodziłam z finansowego dołka, w którym się znalazłam z powodu recesji.
Było to zawirowanie, z którym poradziłabym sobie, gdyby nie rozwód. Ale teraz radzę sobie lepiej, Matt dobrze o tym wie, bo kredyt brałam w jego banku.
– Posłuchaj – mówi – mogę ci coś zaproponować.
Upija duży łyk wina i pochyla się do przodu.
– Pracuję z kilkoma nowojorskimi inwestorami. Rozglądają się za małymi firmami, którym... mogliby pomóc. Mogę ich poprosić o przysługę.
– Dobrze – cedzę powoli. Nie jestem pewna, czy podoba mi się pomysł, aby obcy ludzie inwestowali w to, co zawsze było interesem prowadzonym przez rodzinę. I czy chcę, by Matt prosił o przysługę ze względu na mnie. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że alternatywą może być utrata cukierni. – Na czym to właściwie polega?
– Wykupiliby twoją firmę. Przejęliby na siebie kredyt. Dostałabyś kwotę wystarczająco wysoką, by opłacić wszystkie bieżące rachunki. I nadal prowadziłabyś cukiernię.
– A więc według ciebie jedyną możliwością jest sprzedanie rodzinnej cukierni jakimś obcym ludziom? – pytam, nie spuszczając oczu z Matta.
Wzrusza ramionami.
– To nie jest idealny sposób. Dobrze o tym wiem. Ale szybko rozwiązałabyś swoje problemy finansowe. I przy odrobinie szczęścia mógłbym ich przekonać, by pozwolili ci zarządzać cukiernią.
– Ale to jest firma rodzinna – mówię słabym głosem, zdając sobie sprawę z tego, że się powtarzam.
Matt odwraca wzrok.
– Nie potrafię poradzić ci nic innego, Hope. To jedyna możliwość, chyba że znajdziesz na ulicy pół miliona dolarów. A mając niespłacony kredyt, nie możesz otworzyć cukierni w innym miejscu.
Nie znajduję słów odpowiedzi. Po chwili Matt dodaje:
– Posłuchaj, to dobrzy ludzie. Znam ich nie od dziś. Pomogą ci. Przynajmniej uchronisz interes przed zamknięciem.
Czuję się tak, jakby Matt rzucił mi na kolana granat, wyciągnął zawleczkę i zaproponował, że uprzątnie skutki rzezi; wszystko z miłym uśmiechem.
– Muszę to sobie przemyśleć – stwierdzam bezradnie.
– Hope. – Odsuwa kieliszek i wyciąga ręce nad blatem. Ujmuje moje drobne dłonie. Gest ten ma oznaczać, że przy nim mogę czuć się bezpieczna. – Poradzimy sobie, prawda? Ja ci pomogę.
– Nie potrzebuję twojej pomocy – bąkam. Zraniłam go, to jasne. Jest mi przykro, więc odsuwam dłonie. Matt po prostu stara się być miły. Ale ja to odbieram jako jałmużnę, której nie umiem przyjąć. Mogę pójść na dno albo popłynąć dalej, ale chcę to zrobić o własnych siłach.
Milczymy. W torebce odzywa się dzwonek komórki. Zakłopotana sięgam po telefon. Zapomniałam go wyłączyć. Widzę, że maître spogląda na mnie z drugiego końca sali.
– Mama? – To Annie. Jest wzburzona.
– Co się stało? – pytam, podnosząc się z krzesła, gotowa, by pędzić na ratunek gdziekolwiek trzeba.
– Gdzie jesteś, mamo?
– Jem kolację w restauracji, Annie – odpowiadam, nie wspominając z kim. Nie chcę, by pomyślała, że jestem na randce. – A ty gdzie jesteś? Nie u taty?
– Tata musiał pójść na spotkanie z klientem – mówi. – Więc odwiózł mnie z powrotem do twojego domu. Zmywarka się popsuła.
Zamykam oczy. Wlałam do niej detergent i włączyłam na pół godziny przed przyjściem Matta, zakładając, że cykl dobiegnie końca, zanim wyjdziemy z domu.
– Co się stało?
– Ja nic nie zrobiłam – pospiesznie broni się Annie. – Ale na podłodze jest pełno wody. Jak powódź albo coś w tym rodzaju.
Serce skacze mi do gardła. Na pewno pękła rura. Nie mam pojęcia, ile będzie kosztowała naprawa i jakie zniszczenia poczyniła woda.
– Dziękuję, że mnie zawiadomiłaś, kochanie – mówię spokojnym tonem. – Zaraz będę w domu.
– Ale co mam zrobić, żeby się nie lało? – pyta Annie. – Woda zaleje cały dom.
Nie mam pojęcia, jak zamknąć dopływ w kuchni.
– Zastanowię się, dobrze? Oddzwonię. Już wyruszam.
– Nieważne – Annie kończy rozmowę.
Opowiadam Mattowi, co się stało. Matt wzdycha, przywołuje kelnera i prosi, by zapakowano nam zamówione dania.
– Wybacz – rzucam, gdy kilka minut później pędzimy do samochodu. – Ostatnio wciąż przytrafiają mi się katastrofy.
Tylko kręci głową.
– Wypadki chodzą po ludziach – kwituje zwięźle.
Odzywa się dopiero, gdy jedziemy do mnie.
– Nie lekceważ tego, co ci zaproponowałem. Bo stracisz cukiernię. Wszystko, na co pracowała twoja rodzina.
Milczę, bo po pierwsze wiem, że to prawda, po drugie, dlatego że teraz mam co innego na głowie. Wreszcie pytam, czy wie, jak odciąć dopływ wody do kuchni, ale mówi, że nie wie, więc w milczeniu jedziemy dalej.
– Czyj to jeep? – pyta Matt, zajeżdżając pod mój dom. – Nie mam gdzie zaparkować.
– Gavina – odpowiadam cicho. Jego dobrze znany niebieski wrangler stoi obok mojej starej corolli. Moje serce zamiera.
– Gavina Keyesa? – pyta Matt. – Tego majstra do wszystkiego? Co on tu robi?
– Pewnie wezwała go Annie – odpowiadam przez zaciśnięte zęby. Dotychczas nie zapłaciłam Gavinowi za pracę, którą wykonał w ciągu lata przy domu, ale moja córka o tym nie wie. Nie wie również, że pewnego lipcowego popołudnia, gdy siedząc z nim na ganku, odebrałam zawiadomienie z banku, zalałam się łzami, a miesiąc później, gdy Gavin skończył remont domu, uparł się, żebym na razie płaciła mu w formie darmowych wypieków i kawy.
Annie nie wie, że Gavin, oprócz Matta, jest jedyną osobą w mieście, która orientuje się, jaki rozgardiasz panuje w moim życiu. Nie ma również pojęcia o tym, że z tego powodu Gavin jest ostatnim człowiekiem, którego chcę w tej chwili widzieć.
Wchodzę do budynku. Kilka kroków za mną kroczy Matt, niosąc moją kolację od Fratinellego. W kuchni natykam się na córkę z naręczem ręczników. Gavin kuca pod zlewem. Dziwię się, bo moje oczy wędrują tam, gdzie dzisiejszego ranka spostrzegłam rozdarcie w jego dżinsach. Dziura oczywiście wciąż tam jest.
– Gavin – mówię, a on ogląda się, wstaje i odsuwa od zlewu.
Spogląda to na mnie, to na Matta. Skrobie się po głowie, gdy Matt przechodzi obok niego i wstawia do lodówki pudełko z moją kolacją.
– Hej – mówi Gavin. Znowu spogląda na Matta i na mnie. – Przyjechałem natychmiast po telefonie od Annie. Chwilowo zakręciłem dopływ wody. Wygląda na to, że pękła rura w ścianie pod zmywarką. Jeśli możesz poczekać, przyjdę pojutrze i ją naprawię.
– Nie musisz tego robić – odpowiadam cicho. Spoglądam mu prosto w oczy, myśląc: „nadal nie mogę ci zapłacić”. Mam nadzieję, że rozumie moje intencje.
Ale on tylko się uśmiecha i mówi dalej, jakby mnie nie słyszał:
– Jutro jestem zajęty, ale pojutrze mam sporo wolnego czasu. Muszę tylko zrobić coś rano u Foleyów. U ciebie nie potrwa długo. Trzeba tylko zreperować rurę i wszystko będzie w porządku. – Jego oczy znów wędrują ku mnie, to znów ku Matowi. – Posłuchaj, mam w jeepie specjalny odkurzacz. Przyniosę go i odessiemy wodę. Zobaczymy, czy zniszczyła podłogę.
Zerkam na Annie, która wciąż stoi z naręczem ręczników.
– Możemy to sprzątnąć same – zwracam się do Gavina. – Nie musisz ze mną zostawać – dodaję, spoglądając na Matta. – Prawda? – zwracam się do Annie.
– Chyba tak – stwierdza Annie, wzruszając ramionami.
Matt odwraca wzrok.
– Jutro rano mam spotkanie. Muszę wracać do domu.
Gavin prycha i bez słowa idzie do samochodu. Nie zwracam na niego uwagi.
– Och – mówię do Matta. – Oczywiście. Dzięki za kolację.
Odprowadzam go do drzwi. Gavin wraca z odkurzaczem.
– Powiedziałam, że nie musisz tego robić – bąkam.
– Słyszałem, co powiedziałaś – odpowiada Gavin, nawet nie przystając, by na mnie spojrzeć. Po chwili, gdy patrzę na odjeżdżającego lśniącym lexusem Matta, dobiega mnie hałas pracującego w kuchni odkurzacza Gavina.
Na chwilę przymykam oczy, a potem odwracam się i z powrotem wkraczam do mojego zrujnowanego życia, które można odbudować.
Następnego wieczoru Annie znów jest w domu Roba, a ja po pracy usuwam resztki nieporządku w kuchni i przyłapuję się na tym, że myślę o Mamie, która zawsze wiedziała, jak sobie radzić z niepowodzeniami. Powinnam być lepszą wnuczką, myślę z poczuciem winy. Powinnam być lepszym człowiekiem. Oto jeszcze jedna dziedzina, w której doświadczam niepowodzeń.
Ze ściśniętym gardłem kończę mycie podłogi, maluję usta przed lustrem w holu i sięgam po klucze. Annie ma rację. Muszę odwiedzić babcię. Wizyta u Mamie zawsze napawa mnie wielkim smutkiem, bo chociaż dom opieki, w którym przebywa, jest przyjazny i pogodny, trudno patrzeć, jak babcia się zapada. Zupełnie jakbym stała na pokładzie statku, obserwując kogoś, kto jest wciągany pod wodę, i nie miała koła ratunkowego, by mu je rzucić.
Po kwadransie wchodzę do domu opieki. Ogromny budynek jest pomalowany na kremowożółty kolor. Pełno tu obrazków przedstawiających kwiaty i leśne stworzenia. Wchodząc na najwyższe piętro, odwiedzający muszą skorzystać z panelu cyfrowego umieszczonego przy drzwiach. Idę korytarzem do pokoju Mamie, który mieści się na samym końcu zachodniego skrzydła.
Pokoje pensjonariuszy są urządzone po domowemu, ale posiłki spożywa się w jadalni, a pracownicy obsługi mają klucze do wszystkich pomieszczeń, aby mogli sprawdzać, co dzieje się z pensjonariuszami, oraz podawać im leki.
Mamie dostaje środek przeciwdepresyjny, dwa leki nasercowe oraz eksperymentalne lekarstwo na chorobę Alzheimera, które wydaje się nieskuteczne. Co miesiąc spotykam się z lekarzem, od którego otrzymuję sprawozdanie dotyczące zdrowia babci. Doktor powiedział mi kiedyś, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy stan jej umysłu szybko się pogarsza.
– Najgorsze jest to – oznajmił, spoglądając na mnie zza okularów – że pozostaje wystarczająco świadoma, by zdawać sobie z tego sprawę. To jedno z najbardziej przykrych stadiów choroby; pacjent wie, że wkrótce straci pamięć, a to bardzo źle na niego wpływa i powoduje dojmujący smutek.
Ze zdławionym gardłem przełykam ślinę i przyciskam dzwonek pod tabliczką z imieniem i nazwiskiem babci: Rose McKenna. Słyszę szuranie – prawdopodobnie z wysiłkiem podnosi się z łóżka o regulowanym oparciu i rusza ku drzwiom, podpierając się laską, której używa, odkąd w zeszłym roku upadła, co się skończyło złamaniem obydwu bioder.
Drzwi się otwierają i opanowuję gwałtowną chęć rzucenia się w jej ramiona, tak jak wtedy, gdy byłam mała. Aż do tej chwili wydawało mi się, że przyszłam tu względu na nią. Teraz uświadamiam sobie, że zrobiłam to dla siebie. Potrzebuję tego. Potrzebuję kogoś, kto mnie kocha, choćby miłością niedoskonałą.
– Witaj – mówi Mamie, uśmiechając się do mnie. Jej włosy pobielały od naszego ostatniego spotkania, zmarszczki się pogłębiły. Ale jak zawsze ma umalowane bordową szminką wargi, oczy obwiedzione proszkiem antymonowym, a twarz powleczoną pudrem w kremie. – Cóż za niespodzianka, kochanie. – Wypowiada te słowa z lekkim francuskim akcentem, który powinien był dawno zniknąć. Przebywa w Stanach od wczesnych lat czterdziestych dwudziestego wieku, ale ślady przeszłości wciąż pobrzmiewają w jej angielszczyźnie. Na szyi niemal zawsze nadal nosi zwiewne niczym piórko francuskie apaszki.
Wyciągam ręce, by ją uściskać. Kiedyś babcia była krzepka i silna. Teraz, przytulając ją, wyczuwam linię kręgosłupa i drobne kości ramion.
– Witaj, Mamie – mówię miękko, mrugając, by powstrzymać łzy.
Spogląda na mnie przesłoniętymi mgłą oczami.
– Musisz mi wybaczyć – odzywa się. – Czasami robię się trochę zapominalska. Kim jesteś, kochanie? Wiem, że powinnam pamiętać.
– Hope, Mamie. Twoja wnuczka.
– Oczywiście. – Uśmiecha się do mnie, ale jej szare oczy są mętne. – Wiedziałam. Po prostu trzeba mi czasem przypomnieć. Wejdź, proszę.
Idę za nią do słabo oświetlonego wnętrza; prowadzi mnie do okna w salonie.
– Właśnie patrzyłam na zachodzące słońce – wyjaśnia. – Za chwilę będziemy mogły zobaczyć Gwiazdę Wieczorną.PODZIĘKOWANIA
Do napisana tej książki przymierzałam się od wielu lat, i widząc, że mój pomysł wreszcie się realizuje, nauczyłam się, jak podążać za głosem serca i otaczać się wieloma cudownymi, uczciwymi ludźmi, którym naprawdę ufam i których wysoko cenię. Moja agentka Holly Root i mój redaktor Abby Zidle są niewiarygodnie mili, pracowici, mądrzy i utalentowani. Nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo cenię wszystkie ich wysiłki, przenikliwość, okazywaną mi przyjaźń i zachęty. Myślę, że mając możliwość współpracy z nimi, jestem najszczęśliwszą dziewczyną na świecie.
Agent Farley Chase to niedościgniony znawca sprzedaży praw zagranicznych, a przemiły Andy Cohen sprawił, że mam aż nadto spotkań autorskich na Wschodnim Wybrzeżu. Jestem również nieskończenie wdzięczna Lindsey Kennedy, Beth Phelan, Parisie Zolfaghari, Jane Elias, Susan Zucker, Jennifer Bergstrom i Louise Burke za wszystko, co uczyniły, by ta książka mogła się ukazać. Nie wyobrażam sobie, by możliwe było znalezienie milszego i bardziej konstruktywnego zespołu.
Pisarka Wendy Toliver zawsze była chętna do omawiania ze mną pomysłów i przyjazna. Przeprowadziła pierwszą redakcję książki i wspomagała nas w burzach mózgu. Pragnę również podziękować Annie Haze – która zmarła przedwcześnie w wieku dziewiętnastu lat – za to, że zetknęła mnie z Wendy. Cóż za wspaniały dar. Henri Landwirth, pierwszy poznany przeze mnie człowiek, który przeżył Holokaust, był dla mnie prawdziwą inspiracją. Lauren Elkin, moja bliska przyjaciółka i dawna współlokatorka w Paryżu, po raz kolejny udzieliła mi dachu nad głową podczas mojej badawczej podróży do Miasta Świateł; jej pierwsza powieść (Cités Flottantes) ukazała się w kwietniu 2012 we Francji, a ja nie posiadam się ze szczęścia.
Składam podziękowania wielu ludziom, którzy poświęcili swój cenny czas, by odpowiadać na moje pytania dotyczące faktów przedstawionych w niniejszej książce. Darlene Shea z Brewster Fire & Rescue pomogła sporządzić pierwszy szkic, a Danielle Ganung pomogła w sprawach dotyczących cukiernictwa. Karen Taieb z Mémorial de la Shoah w Paryżu była nadzwyczaj pomocna podczas moich dotyczących Holokaustu poszukiwań we Francji. Bassem Chaaban, dyrektor operacyjny w Islamic Society of Central Florida, i rabin Rick Sherwin z Kongregacji Beth Am w Orlando byli uprzejmi pomóc mi w sprawdzaniu faktów dotyczących odniesień religijnych i kulturowych. Wszelkie możliwe pomyłki są moje.
Wielkie podziękowania składam Kat Green, Tii Maggini, Vanessy Parise, Nancy Jeffrey, Megan Crane, Lizy Palmer, Sarah Mlynowski, Jane Porter, Alison Pace, Melissy Senate, Lyndy Curnyn, Brendy Janowitz, Emily Giffin, Kate Howell, Judith Topper, Betsy Hansen, Renee Blair, GK Sharman, Alex Leviton, Kathleen Henson, Anny Treiber and Jena Schefft Waterman, którzy przez wiele lat stanowili doskonałe źródło inspiracji, brali udział w burzach mózgów i okazywali mi przyjaźń! Dziękuję również zespołowi Daily Buzz, a zwłaszcza Bradowi Millerowi, Andrei Jackson, Andemu Campbellowi, Mitchowi Englishowi, Kii Malone, KyAnn Lewis, Michelle Yarn i Troy’owi McGuire’owi.
Dziękuję moim wielu, wielu innym wspaniałym przyjaciołom, a to: Marcie Golgoski, Kristen Milan Bost, Chubby Checkerowi (oraz jego cudownym dzieciom i żonie), Lisie Wilkes, Melixie Carbonell, Scottowi Moore’owi, Courtney Spanjers, Gillian Zucker, Amy Tan, Lili Latorre, Darrellowi Hammondowi, Kriscie Mettler, Christinie Sivrich, Pat Cash, Kristie Moses, Lanie Cabrera, Benowi Bledsoe, Sanjeev Sirpal, Ryanowi Moore’owi, Wendy Jo Moyer, Amy Green, Chadowi Kunerthowi, Kendrze Williams, Tarze Clem, Megan Combs, Amber Draus, Michael Ghegan, Dave’owi Ahernowi, Jeanowi Michelowi Colinowi, Johnowi and Christine Payne, Walterowi Caldwellowi, Scottowi Pace’owi, Ryanowi Provencherowi i Mary Parise. Jestem szczęściarą, bo w moim życiu są tacy wspaniali ludzie.
Specjalne podziękowania dla Jasona Lietza – za wszystko.
Jestem również obdarzona najcudowniejszą rodziną na świecie, a są to moja mama Carol (najbardziej wspomagająca osoba we wszechświecie), moja siostra Karen; mój brat Dave; i mój tata Rick. Dziękuję również memu szwagrowi Barry’emu Clevelandowi, i ciotce Donnie Foley, mojej macosze Janine, kuzynce Courtney Harmel, moim dziadkom oraz wszystkim innym, łącznie ze Stevem, Merri, Derekiem, Janet, Anne, Fredem, Jess i Gregiem. Bardzo was wszystkich kocham.