Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słomiany wdowiec - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słomiany wdowiec - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 306 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ma­jąc wie­le do za­wdzię­cze­nia sza­now­nym czy­tel­nicz­kom, któ­re opo­wia­da­nia moje jak sły­szę bio­rą w szcze­gól­niej­szą opie­kę, dłu­gi czas me­dy­to­wa­łem nad tem, w ja­ki­by tu spo­sób wza­jem­nie im się od­pła­cie. Szu­ka­łem, kom­bi­no­wa­łem, i wresz­cie zna­la­złem praw­dzi­wy mo­del na męża, per­łę ro­dza­ju mez­kie­go, ale to taką per­łę, kto­rą każ­da z pań wszem wo­bec, a ewen­tu­al­nie obok swo­je­go męża, po­sta­wić może dla po­rów­na­nia i po­wie­dzieć mu z lce­iu­chiiem wes­tchnie­niem:

– Słu­chaj Ja­siu, albo Sta­siu, ot że­byś ty był ta­kim!…

Nie mogę za­ta­ić, iż za­bie­ra­jąc się do ta­kich po­szu­ki­wań pier­wo­wzo­ru mę­żow­skie­go, kie­ro­wa­ła miia tro­chę i oso­bi­sta ze­msta nad tymi ty­ra­ni­zu­ją­cy­mi was de­spo­ta­mi. Mam i ja do nich pew­ną oso­bi­stą ura­zę, że nic chcą czy­ty­wać ob­raz­ków mo­ich, bio­rąc je za zbyt lek­ka stra­wę dla ich cięż­ko po­waż­nych głów oby­wa­tel­skich. Ho, ho, po­cze­kaj­cie sza­now­ne po­wa­gi, bio­rę ja się do was na se­ryo, i zo­ba­czy­cie jak po­tra­fię zbun­to­wać wa­sze żony, wa­sze ko­chan­ki i wszyst­kie róż­ne­go stop­nia i wie­ku ku­zyn­ki. Po wy­da­ję przed nie­mi nie­zli­czo­ne spraw­ki i se­kre­ta, wy­cią­gnę na świa­tło wszyst­kie szka­ra­dy i nie­go­dzi­wo­ści wa­sze, i ta­kie­go na­ro­bię w do­mo­wem po­ży­ciu rwe­te­su, spo­wo­du­ję tyle wy­mó­wek, na­rze­kań, pła­czów i spa­zmów, że bę­dzie­cie mie­li usu­szo­ne gło­wy, niby łeb­ki wę­dzo­nych śle­dzi pod­czas wiel­kie­go po­stu. To was do­pie­ro prze­ko­na, że nie go­dzi się lek­ce­wa­żyć skrom­niut­kich stu­dy­ów li­te­rac­kie­go fo­to­gra­fa, i bę­dzie­cie słać do mnie de­pu­ta­cyę za de­pu­ta­cyą, i bę­dzie­cie że­brać zmi­ło­wa­nia, abym cof­nął wy­cią­gnię­tą nad wami pra­wi­cę spra­wie­dli­wo­ści. A ja wte­dy…. Ot da­li­bóg nie­wiem w tej chwi­li, co wte­dy zro­bię. Prze­pra­szam – już wiem: zwo­łam ge­ne­ral­ne zgro­ma­dze­nie za­nie­dba­nych mał­żo­nek, i zro­bi­my wspól­na na­ra­dę, z któ­rej nie wąt­pię, że wyj­dzie wnio­sek po­go­dze­nia się z tymi nie­cno­ta­mi mę­ża­mi, cho­ciaż na ostrych, za­pew­niam, bar­dzo ostrych wa­run­kach….

Tym­cza­sem nim przyj­dzie do tej ewen­tu­al­no­ści, i sko­ro woj­na w naj­lep­sze roz­po­czy­na się mię­dzy nami, za­pra­szam się naj­uprzej­miej do sza­now­nych czy­tel­ni­czek mo­ich na her­ba­tę. Daję wam au­tor­skie sło­wo, ie nie na­le­żę do licz­by wy­ma­ga­ją­cej mło­dzie­ży, nie żą­dam go­rą­cej ko­la­cyi z szam­pa­nem, z lo­da­mi, cu­kra­mi i in­ne­mi ak­ces­so­ry­aim roz­pa­la­ją­ce­go cha­rak­te­ru – ot po­da­cie szklan­kę czy­stej her­bat­ki, parę su­char­ków, je­że­li moż­na po­lu­kro­wa­nych, bu­łecz­kę z ma­słem lub coś po­dob­ne­go. Ale za to chcę jak naj­licz­niej­sze­go gro­na we­so­łych, oży­wio­nych i szcze­rze uśmiech­nię­tych twa­rzy­czek. Po­zwa­lam na­wet na chwi­lo­we ka­pry­sy, tro­chę trzpio­to­wa­to­ści, tro­chę dą­sów, wie­le ale nie bar­dzo kłu­ją­ce­go dow­ci­pu – ot tak po­sie­dze­nia w do­brej fa­mi­lij­nej ko­mi­ty­wie, bez wszel­kiej sa­lo­no­wej sztyw­no­ści. Wy­ma­wiam so­bie tyl­ko jed­no, że­by­ście pa­nie nie bar­dzo gnie­wa­ły się, je­że­li przy­dep­nąw­szy za dłu­gą suk­nię, zro­bię mi­mo­wol­ną szko­dę w gar­ni­ro­wa­niach – przy­zna­ję bo­wiem otwar­cie, że mam to nie­szczę­ście na­le­żye do wiel­kich nie­zgra­bia­szów li­te­rac­kich.

Na­tu­ral­nie, że ze zgro­ma­dze­nia na­sze­go wy­klu­cze­ni będą wszy­scy inni męż­czyź­ni, co ba­cząc na dzi­siej­szy damo-wstręt pa­nów, da się bar­dzo ła­two prze­pro­wa­dzić. Co do mnie, to wca­le nie dzi­wię się temu, al­bo­wiem przy tylu róż­no­rod­nych in­te­re­sach, ja­kie ci pa­no­wie maia do za­ła­twia­nia w mie­ście, przy tylu sto­wa­rzy­sze­niach po­li­ty­ku­ja­cych, czy­ta­ją­cych, gra­ją­cych, śpie­wa­ją­cych i tym po­dob­nie ja­cych, do któ­rych u nas każ­dy po­rząd­ny czło­wiek na­le­żyć musi, nie­po­dob­na wie­czo­ra­mi usie­dzieć w domu – jed­nem sło­wem, ży­jąc z ludź­mi, musi się żyć na ze­wnątrz.

Sia­da­my tedy: w po­ko­ju cie­pło, lam­pa za­wie­szo­na u su­fi­tu rzu­ca przy­jem­ne świa­tło, a tam na dwo­rze deszcz leje jak z ce­bra ude­rza­jąc z ło­sko­tem o szy­by, a wi­cher świsz­czę przez szpa­ry, niby zły duch albo po­eta, wci­ska­ją­cy się na po­ku­sę mię­dzy lu­dzi.

– Ach mój Boże – my­śli so­bie pani Ada­mo­wa – jak też ten bied­ny Adaś wró­ci do domu bez ka­lo­szy!….

– Jó­zio nie wziął sza­li­ka na szy­ję – me­dy­tu­je dru­ga – do­sta­nie kasz­lu, a ja nio pa­mię­tam, czy sa w domu lau­ro­we kro­ple, któ­re mu tak sku­tecz­nie po­ma­gaj a….

– Bied­ny An­toś – my­śli trze­cia – jak on się na­ra­ża dla tej na­uki; wo­la­ła­bym mniej sła­wy, a wię­cej tro­skli­wo­ści o reu­ma­tyzm….

– Brzyd­ki jest ten kon­sy­liarz – dasa się czwar­ta – za­wsze przyj­dzie i wy­cią­gnie mi Wład­ka do tego ka­sy­na,.Daję… sło­wo, już wię­cej na to nie po­zwo­lę i jak się po­ka­że ten nu­dziarz, po­wiem mu, idź pan so­bie sam, bo Wła­dzio woli z zona i dzieć­mi wie­czór prze­pę­dzić…. Nikt ich nie pro­sił, żeby go obie­ra­li kon­tro­le­rom klu­bo­wym i każą mu ślę­czyć nad ra­chun­ka­mi…..

A ja, któ­ry to wszyst­ko jak­by przez cu­dow­ne oku­la­ry czy­tam na twa­rzach sza­now­nych zgro­ma­dzo­nych, my­ślę so­bie w du­chu: „bło­go­sła­wio­ne, któ­re wie­rzą….” że bym chciał re­cy­to­wać każ­dej, gdzie ci pa­no­wie Ja­sie, An­to­sie i Wła­dzie cho­dzą i po co cho­dzą? Ale bierz ich li­chot-

Ot wi­dzi­cie ła­ska­we pa­nie, mój bo­ha­ter pan Ja­kób, przez ko­le­gów zwa­ny Kubą a przez żonę zdrob­nia­le Ku­bu­siom lub Ku­be­ie­ni… kie­dy był pod ko­men­dą Ma­ry­ni, nig­dy do ta­kich la­ta­ją­cych nie­to­pe­rzew nio na­le­żał. Wpraw­dzie nie miesz­ka on we Lwo­wie i nie ma pod reka ani cu­kier­ni, ani ka­wiar­ni, ani re­stau­ra­cyi z Grusz­ka­mi czy Ko­ro­na­mi, jed­nak, gdy­by chciał, mógł­by ze swej pod­kar­pac­kiej sie­dzi­by ru­szyć gdzie w są­siedz­two. I tam u pana Ja­ra­czew­skie­go gry­wa­ją czę­sto w kar­ty nie­raz do dnia bia­łe­go, i w mia­stecz­ku u ka­wa­le­ra dok­to­ra by­wa­ją pon­czo­we przy­ję­cia, ale mój Kub­cio nie! – On jest bar­dzo po­rząd­nym oby­wa­te­lem, i je­dy­nym pew­no mę­żem na świe­cie, któ­ry przez lat siedm­na­ście, jak się oże­nił z Ma­ry­nia, ani jed­nej nocy nie prze­pę­dził za do­mem.

Pan Ja­kób Chwa­łow­ski w dwu­dzie­stym dru­gim roku ży­cia, pa­ła­jąc naj­czyst­sza, jaka w dzi­siej­szych cza­sach może być, mi­ło­ścią, oże­nił się z pan­na Ma­ry­an­na, oso­ba pra­wie że rów­ne­go z nim wie­ku, wca­le nie­ład­ną jak to ro­dzo­ny jej brat utrzy­mu­je; wca­le nie mą­dra, iak o tem w du­chu sam Ja­kób nie­raz my­śli; nie bar­dzo uta­len­to­wa­ną, jak o tem są­siad­ki roz­po­wia­da­ją; i wresz­cie wca­le nie bo­ga­tą. On z sie­bie miał już nie­zły ma­ją­tek w go­tów­ce, a za nia wziął jed­ną tyl­ko wy­chu­dzo­ną So­snów­kę, coś mor­gów trzy­sta pięć czy sześć bez kil­ku­na­stu sąż­ni, z li­che­mi bu­dyn­ka­mi, z re­ma­nen­tem, któ­ry po­trze­ba było za­raz po oże­nie­niu się (ma się ro­zu­mieć p. Ja­kó­ba) drą­ga­mi pod­no­sić, bez dwo­ru pra­wie i z dłu­giem ban­ko­wym w okrą­głej cy­frze dzie­się­ciu ty­się­cy zło­tych reń­skich wa­lu­tą au­stry­aeką, prócz trzech rat za­le­głych.

Praw­da sza­now­ne pa­nie, że do wszyst­kie­go na świe­cie trze­ba mieć szczę­ście! I mó­wię wam, że­by­ście zo­ba­czy­ły pa­nią Ja­kó­bo­wą, ale tak, jak ja ją wi­dzia­łem, nig­dy pra­wie nie­ucze­sa­ną, w po­mię­tym ka­fta­ni­ku po­dej­rza­nej bia­ło­ści, w ja­kiejś mor der owej, po pla­mio­nej i w roż­ne fe­sto­ny spusz­cza­ją­cej się ku sto­pom spód­nicz­ce – to po­wie­dzia­ły­by­ście toż samo, co ja so­bie wte­dy po­wie­dzia­łem:

– A gdzież ten czło­wiek ma oczy, żeby się ko­chać w ta­kiej ko­bie­cie.

Te­raz pani Ja­kó­bo­wa może mieć lat trzy­dzie­ści kil­ka – sani wiek dla roz­wo­ju peł­nych wdzię­ków doj­rza­łej ko­bie­ty, a ona co? Zwię­dła, wy­bla­dła ja­sna blon­dyn­ka, z nie­bie­skie­mi kom­plet­nie wy­pło­wia­łe­mi oczy-r ma (dziw­na rzecz, jak te nie­bie­skie ko­lo­ry pręd­ko pło­wie­ją) pra­wie bez krwi, ze spi­cza­stym, na koń­cu nie­co ró­żo­wym no­skiem, a taka ma­lut­ka, taka szczu­pła, że tyl­ko dmuch­nąć moc­niej, to od razu by ule­cia­ła. Ręka u niej mała wpraw­dzie, bo też nie­po­dob­na, aby tak drob­na osób­ka mo­gła mieć jesz­cze wiel­ką rękę, ale sze­ro­ka, nie­zgrab­na z krót­kie­mi pal­ca­mi, któ­re się po­rząd­nie wy­pro­sto­wać nio chcą,… Jesz­cze gdy­by się to umia­to po­rząd­nie ubrać, te nie­szczę­śli­we i rzad­kie wło­sy uło­żyć w ja­kiś fi­giel na gło­wie, żeby do­ku­pi­ła so­bie war­kocz choć za sześć reń­skich, a twarz po­sy­pa­ła nie­win­nym pu­drem z odro­bin­ką różu – mo­gła­by nie stra­szyć lu­dzi. A tak cóż z tego, że wło­ży na wiel­ką uro­czy­stość z cięż­kiej ma­te­ryi je­dwab­ną suk­nie, kie­dy for­mal­nie wisi na niej jak­by na wie­sza­dle. Na­tu­ral­nie, że in­a­czej być nie może, bo i tu nic nie ma i tam nic nie ma, więc na czem­że się ma wy­dać choć­by naj­le­piej zro­bio­na suk­nia, na­wet u Szwart­za w Kra­ko­wie?

Jed­na z są­sia­dek, bar­dzo życz­li­wa dla domu pań­stwa Ja­kó­bow­stwa oso­ba, w naj­lep­szej in­ten­cyi po­wie­dzia­ła raz do niej:

– Moja Ma­ry­niu, po­radź so­bie ja­koś z tą two­ją szczu­płą fi­gu­rą; prze­cież moż­na ka­zać tro­chę pod wato wać, ubrać gar­ni­ro­wa­niem…. A i ten sta­nik dla­cze­go nie ka­żesz przy­szyć, żeby bia­ły wa­łe­czek nie wy­glą­dał…

Ale mó­wię pa­niom, obu­rzy­ła się ogrom­nie na to i po­wia­da:

– Mnie i tak do­brze jest jak jest, i dla Kub­cia bar­dzo ład­nie wy­glą­dam!

W sa­mej rze­czy mia­ła ra­cyę, bo Kub-eio jest za­chwy­co­ny swo­ją Ma­ry­nią. Dusz­ko moja, anie­le mój, (trze­ba wie­dzieć pa­niom, że i pod Kar­pa­ta­mi uży­wa­ją tego wy­ra­zu anie­le), ślie­zno­to moja, wy­glą­dasz dzi­siaj tak ide­al­nie, jak Świ­te­zian­ka. I zgiąw­szy oso­bę swo­ją pod ką­tem ostrym, obej­mo­wał ją wpół i ca­ło­wał z roz­ko­szą te bla­de usta Ma­ry­ni, i ca­ło­wał te wy­pło­wia­łe oczy, a gdy był jesz­cze w lep­szem uspo­so­bie­niu – pod­no­sił do góry jak pió­ro ja­kie. No i po­wiedz­cież mi sza­now­ne pa­nie, czy to nie trze­ba mieć szczę­ścia?…

A pan Ja­kób?

Cóż? – pan Ja­kób jest bar­dzo przy­stoj­ny i bar­dzo mity, wy­so­kie­go wzro­stu mcź­czy-zna, bru­net z nie­co żół­ta­wa bro­da i wą­sa­mi. Tem­pe­ra­ment jego żywy, sil­nie ner­wo­wy, bo nig­dy dłu­żej nad pięć mi­nut na jed­nem miej­scu usie­dzieć nie po­tra­fi. Mówi gło­śno i za­wsze z oży­wie­niem, a tyl­ko bar­dzo rzad­ko wpa­da w uspo­so­bie­nie me­lan­cho­lij­ne. Wte­dy idzie do swe­go po­ko­ju, sia­da na, krze­śle, za-za­my­ka oczy i duma – ale o czem duma… tego na­wet i Ma­ry­nia już nie wie. Szcze­gól­niej­sza ma sła­bość, zresz­tą wca­le nie­na­gan­na, ucho­dze­nia za grzecz­ne­go czło­wie­ka… i nic wia­do­mo, czy z tego po­wo­du, czy też z na­tu­ral­nej do­bro­ci ser­ca, nig­dy i na ni­ko­go się nie gnie­wa. A żeby so­bie nie dać oka­zyi do prze­stą­pie­nia tej za­sa­dy, uda­je, że wie­lu rze­czy nic wi­dzi, że o ni­czem nie wie… i tyl­ko z nie­znacz­ne­go skrzy­wie­nia ust moż­na po­znać, że mu się co nie po­do­ba. Ma sio ro­zu­mieć, że żona tego skrzy­wie­nia na­wet przez lat siedm­na­ście ani jed­ne­go razu nie wi­dzia­ła.

Bie­dac­two to jest nad­zwy­czaj po­wol­ne­go tem­pe­ra­men­tu i do tego stop­nia roz­tar gnlo­na, że w trak­cie roz­mo­wy gubi za­wsze tok my­śli, któ­rą chcia­ła wy­po­wie­dzieć, za­stę­pu­jąc brak słów prze­cią­giem ee-e, do­pó­ki so­bie nie przy­po­mni. A nie da się ni­ko­mu i nig­dzie wy­rę­czyć, klu­czy­ków od kre­den­su i od spi­żar­ni nie pu­ści z ręki, choć nie­ustan­nie gubi je gdzieś i każe szu­kać wszyst­kim wte­dy, gdy naj­czę­ściej ma je we wła­snej kie­sze­ni. Ztąd ca­lu­teń­ki dzień boży jest za­ję­ta i za­afe­ro­wa­na, ztąd nig­dy nie ma cza­su się ubrać, kie­dy po­trze­ba wy­dać na obiad, bie­li­znę mę­żo­wi i dzie­ciom przy­rzą­dzić. Tu obiad już mają po­da­wać, pan Ja­kób krę­ci się koło sto­łu, dziew­ka cze­ka na ma­sło, któ­re­go pani za­po­mnia­ła wy­dać ku­cha­rzo­wi, a pani spo­koj­na jak mar­mur cze­sze Mal­win­kę – słu­cha co do niej mó­wią, nie sły­sząc, a Mal­win­ce łzy w oczach sto­ją z nie­cier­pli­wo­ści, jed­nak boi się mat­ki, któ­ra, po­wiedz­my praw­dę, umie na­ka­zać so­bie po­słu­szeń­stwo. Pa­rad­ne to było zda­rze­nie, kie­dy pew­ne­go razu przy obie­dzie oświad­czył Kub­cio, że pas­sy­ami lubi pie­czo­ne zie­mia­ki, przy­rzą­dzo­ne po wiej­sku w ten spo­sób, że ob­ra­ne po­sy­pu­je się gru­bą mąką żyt­nią i sola, i pie­cze się albo pod bla­chą w kuch­ni an­giel­skiej, albo w pie­cu po wy­ję­ciu­chle­ba.

– Wi­dzisz Ma­niu­siu, kie­dy by­łem dziec­kiem, to ka­za­ła mi mat­ka nie­boszcz­ka przy no­sić ta­kie zie­mia­ki z kuch­ni cze­lad­nej, i sma­ko­wa­ły mi wy­śmie­ni­cie.

– A do­brze mój dro­gi, i owszem każę ci ju­tro zro­bić na obiad.

– Tyl­ko pa­mię­taj, żeby ko­niecz­nie była mąka gru­ba, ra­zo­wa, i żeby się tak tro­chę za­ru­mie­ni­ły….

– Do­brze, roz­po­wiem to Ra­dlow­skie­mu i sama przy­pil­nu­ję, abyś so­bie przy­po­mniał mło­de lata….

Na dru­gi dzień przy obie­dzie, zje­dli już zupę, zje­dli pie­czeń i na­le­śni­ki z se­rem, na­resz­cie po­da­no czar­na kawę – a zie­mia­ków nie ma. Pan Ja­kób, któ­re­mu na­wet tej nocy śni­ła się nie­boszcz­ka mat­ka, nio­są­ca pe­łen ta­lerz ta­kich ru­mia­nych i pach­ną­cych zie­mia­ków, za­py­tu­je de­li­kat­nie:

– A cóż Ma­niu­siu, cze­muż nie dają tych kar­to­fli?

– Ach mój Hoże, na śmierć za­po­mnia­łam! – od­po­wia­da, za­ła­mu­jąc ręce Ma­ry­nia.

– Nic nie szko­dzi – rze­cze Kub­cio – ka­żesz zro­bić na ju­tro.

– Mój dro­gi – wy­ma­wia się, zbli­ża­jąc do nie­go z za­kło­po­ta­ną miną – jak mi przy­kro, nie uwie­rzysz, jak mi przy­kro. Ale słu­chaj, każę ci upiec na wie­czór do her­ba fcy, tak na­wet bę­dzie le­piej, bo­nio po­psu­jesz so­bie ape­ty­tu.

– Dzię­ku­ję ci ko­tecz­ko, i owszem wole przy her­ba­cie, bo i u nie­boszcz­ki mat­ki za­wsze na wie­czór i to w dzień po­st­ny po­da­wa­li.

Przy­szedł wie­czór, pan Ja­kób oszczę­dzał jak mogł swój ape­tyt, cze­ka­jąc na owe zie­mia­ki, ale zie­mia­ki się nio po­ka­za­ły.

– Kub­ciu, ser­ce moje – rze­cze za­wsty­dzo­na Ma­ry­nia – ia wiem, cze­go się ty ogla­dasz na drzwi. Jak cie­bie ko­cham, zno­wu za­po­mnia­łam…. Wi­dzia­łeś, mu­sia­łam koń­czyć suk­nię dla Mal­win­ki, i tak się za­szy­łam do póź­na, że two­je zie­mia­ki kom­plet­nie wy­szły mi z gło­wy…. No, no, tyl­ko już nic mi nie mów. a ju­tro bę­dziesz miał z pew­no­ścią.

Przy­szło ju­tro, przy­szedł obiad, a zie­mia­ków zno­wu nie ma.

– Kub­ciu… bij mie, po­zwa­lam, zro­bisz mi na­wet sa­tys­fak­cyę, jak mię wy­krzy­czysz…. Praw­da, je­stem win­na….

– Ja wiem moje ży­cifl, że ty masz tyle ua gło­wie róż­nych kło­po­tów do­mo­wych, i dla­te­go nie mam naj­mniej­szej pre­ten­syi. „* Czyż to ko­niecz­nie? ot za­chcia­ło mi się, ale już prze­szło….

– Nie, nie, nie, ty Hra­si­si mieć swo­je pie­czo­ne zie­mia­ki…. Ja­siek, słu­chaj­no, co ea po­wiem – od­zy­wa się do aste­gu­ją­e­ego chło­pa­ka – idź do kuch­ni i po­wiedz Ewce, żeby mi na­tych­miast ob­ra­ła ze trzy­dzie­ści pięk­nych kar­to­fli.

– Na co tyle, dość bę­dzie kil­ka.

– A nic nie szko­dzi mój Kub­ciu, niech bę­dzie wię­cej, i ja Spró­bu­ję, bo zda­je mi się po­win­nam lu­bić to, co mój Kub­cio lubi… Z pew­no­ścią beda mi sma­ko­wa­ły. Wiec niech wy-płó­cze je czy­sto, obie­rze, i niech będą go­to­wo……Ia tam przyj­dę sama i ob­sy­pię nia­ką, praw­da że gru­bą?

– Ko­niecz­nie gru­bą.

– A po­tem je po­so­lić?

– Zda­je mi się, że to wkła­da się jo do gru­bo tłu­czo­nej soli i tak ob­ta­cza….

– Ro­zu­miem… Mój Kub­ciu, jaki ty je­steś do­bry, że się na mnie nie gnie­wasz – do­da­je, spi­na­jąc się na pal­ce i głasz­cząc go ręką po twa­rzy. – No, po­ca­łuj swo­ją Ma­ry­nię i po­wiedz jej, że jest za­po­mi­nal­ską.

Tym ra­zem Kub­cio już nio wąt­pił, że zie­mia­ki będą do her­ba­ty, i po­wiedz­my praw­dę, na­brał lep­sze­go hu­mo­ru w ocze­ki­wa­niu tych aro­ma­tycz­nie wo­nie­ją­cych z chru­pią­cą skó­rą kart olli. Nie przy­po­mi­nał, gdy wnie­sie no sa­mo­war, wie­dział bo­wiem, że zie­mia­ki były obia­ne, i że Ma­ry­nia kil­ka razy przed wie­czo­rem cho­dzi­ła do kuch­ni, a za­tem pew­nie je z cala skru­pu­lat­no­ścią przy­rzą­dzi­ła. Cze­ka więc, na ta­le­rzy­ku przy­rzą­dza so­bie na­wet ma­sło do sma­ro­wa­nia, ale wy­pił' już dru­gą szklan­kę, ka­zał na­lać trze­cią, a zie­mia­ków nie ma…,

– Ja­siek – od­zy­wa się do uwi­ja­ją­ce­go się po po­ko­ju chłop­ca – przy­nie­sie już raz te kar­to­fle….

– Ja­kie kar­to­fle?

– Za­raz, za­raz będą – od­zy­wa się na to Ma­ry­nia, po­wsta­jąc z krze­sła. – Idę sama do kuch­ni i przy­nio­sę.

– Zli­tuj się ko­tecz­ko – rze­cze, chwy­ta­jąc ją za rękę mał­żo­nek – deszcz pada, za­zię­bisz się, niech idzie Ja­siek i do­pil­nu­je aby wy­da­li….

– A nie; ja sama mu­szę, Rą­dlow­ski dziś w przy­bra­nym hu­mo­rze, go­tów wy­stu­dzi….

– Tak, tak…. masz ra­cyę, zie­mia­ki ta­kie moż­na jeść tyl­ko na go­rą­co… Ale weź-źe jaką chu­s­tecz­kę na szy­ję…. za­zię­bisz się….

Bied­na Ma­ry­nia, mu­si­my tu przy­znać, i te­raz jesz­cze za­po­mnia­ła o zie­mia­kach, któ­re oskro­ba­ne wpraw­dzie cze­ka­ły do­tąd w garn­ku dys­po­zy­cyi pani. Że­no­wa­ła się przy­znać z tem przed Kub­ciem, więc po­bie­gła sama i da­lej­że zwo­ły­wać ku­cha­rza, da­lej­że pa­łić ogień pod bla­chą, szu­kać mąki… tłuc sui gdy tym­cza­sem pan Ja­kób, nie mo­gąc się do­cze­kać i żony i kar­to­fli, po­ło­żył się na so­lio w ja­dal­nym po­ko­ju i usnął szczę­śli­wie, Hyla może je­de­na­sta go­dzi­na, gdy pani Ja­ku­bo­wa, skoń­czyw­szy pie­cze­nie owych zie­mia­kow. z ta­le­rzem na­kry­tym ser­we­tą wró­ci­ła z kuch­ni. Nie­ste­ty, mąż, sa­mo­war z ca­łym przy­rzą­dem do her­ba­ty, Ja­siek słu­żą­cy i dwo­je dzie­ci ua krze­słach, drze­ma­li so­bie w naj­lep­sze. Da­lej­że więc bu­dzić Ku­bu­sia.

– No, masz zie­mia­ki, Kub­ciu, pro­szę cię są….

Kub­cio sły­sząc ten wy­raz zie­mia­ki, ze­rwał się na rów­ne nogi w prze­ko­na­niu, że to eko­nom do­no­si mu o kra­dzie­ży zie­mia­kow z kop­ca i za­czął gło­śno wo­łać:

– Daj­cie mi du­bel­tów­kę, daj­cie mi!….

– Kub­cio, cóż ty niopm­tom­ny je­steś? Przy­nio­słam pie­czo­ne zie­mia­ki, Spró­buj, uda­ły się wy­bor­nie….

Do­pie­ro oprzy­tom­nia­ły mał­żo­nek po nie­ja­kiej chwi­li spo­strzegł, że to jest Ma­ry­nia, i przy­po­mniał so­bie ko­la­cyę…..

– Dzię­ku­je ci moje ży­cie, już nie chcę…

kła­dę się spać.

– Jak­to, nie chcesz mój dro­gi, a ja się tyle na­mę­czy­łam. Spójrz na mnie, cała twarz pie­cze mię od ognia przy kuch­ni…. Mój dro­gi, zjedz!

Coż miał ro­bić? Jako wzo­ro­wy mąż, nie chcąc za­smu­cić mał­żon­ki, wziął się do owych kar­to­fli, któ­re przy­znaj­my szcze­rze, mimo po­spie­chu Ma­ry­ni były kom­plet­nie zim­ne i ja­ło­we, jed­nak zjadł kil­ka z wiel­ką for­są i ser­decz­nie po­dzię­ko­wał Ma­ry­ni.

A żeby tak na in­ne­go tra­fi­ło, po­my­śl­cie czy­tel­nicz­ki, ja­kie­by to były awan­tu­ry w domu, ja­kie krzy­wie­nia no­sem, rzu­ca­nia ta­le­rzem.

– Naj­mniej­sze­go ładu nie ma u nas, o każ­dą rzecz trze­ba sto razy się pro­sić, a ja pra­cu­ję na to dzień i noc, i tyle wszyst­ko kosz­tu­je….

Jed­nem sło­wem wie­my bar­dzo do­brze, jacy to sa inni mę­żo­wie ka­pry­śni, któ­rym wszyst­ko złe, eo w domu się robi, dla któ­rych do­bry na­wet bef­sztyk jest za­wsze po­de­szwa, a nie ta­kim jak w re­stau­ra­cyi przy­rzą­dza­ją; ro­sół – wodą za­pra­wia­ną tłu­ste­mi oczka­mi, a czar­na kawa kwa­śną Iura z ey-ko­ryą, choć w ca­łym domu okru­szyn­ki cy ko­ryi nie zna­la­zło­by się na le­kar­stwo. Nic, tyl­ko przy­wi­dze­nie!

Z tego wszyst­kie­go mo­że­cie pa­nie osą­dzić, jaki to był mąż z pana Ja­kó­ba, i w juki spo­sób przy ma­łej na­wet do­zie mi­ło­ści dla żony da się po­go­dzić ogień z wodą… bo prze­cież za ta­kie trze­ba uwa­żać pana Ja­kó­ba z pa­nią Ja­kó­bo­wą.

Ma­ry­nia, jako oso­ba bez krwi i bez ży­cia lubi spać dłu­go; pan Ja­kób zno­wu, bę­dąc nie­spo­koj­ne­go du­cha, wsta­je zima czy la­tem jesz­cze przed pią­tą. Pro­szę wiec zo­ba­czyć, jak on to spra­wia się ci­chut­ko, jak za­trzy­mu­je dech w so­bie, jak cho­dzi na pa­lusz­kach i to bez obu­wia, jak co­dzień sma­ru­je drzwi oli­wą, żeby nio skrzy­pia­ły – aby tyl­ko nic prze­bu­dzić Ma­ry­ni. Śnia­da­nie sam so­bie przy­rzą­dza, naj­czę­ściej wy­pi­ja kawę bez bul­ki, któ­ra jest za­mknię­tą w kre­den­sie, a klu­czy­ki u pani pod po­dusz­ką, – jak wresz­cie prze­strze­ga służ­bę, żeby broń Boże nie stuk­nę­ła w ja­dal­nym po­ko­ju, a dzie­ci, gdy któ­re­mu przyj­dzie ocho­ta za­pła­kać – wy­no­si ezom-prę­dzej, za­ty­ka­jąc im bu­zię, do dal­szych apar­ta­men­tów. Po­nie­waż Ma­ry­ni dla zdro­wia ka­za­no pić ka­kao, więc pil­nu­je, aby w ma­szyn­ce woda nio prze­sta­ła się go­to­wać, cią­gle do­le­wa spi­ry­tu­su, dło­nia­mi pró­bu­je czy bla­cha go­rą­ca, i w kil­ka mi­nut wy­cho­dzi do kre­den-owe­go po­ko­ju z szklan­ką, w któ­rej są dwa żółt­ka, i te ener­gicz­nie roz­bi­ja ły­żecz­ką, aby się pie­ni­ły.

Na­resz­cie oko­ło dzie­sią­tej prze­bu­dza się, Ma­ry­nia wes­tchnąw­szy cięż­ko, a Kub­cio już jest z tac­ką i ca­łym przy­rzą­dom przy jej łóż­ku, któ­rą usta­wiw­szy na ma­łym sto­licz­ku, z głę­bi ser­ca pro­si i na­ma­wia, żeby się chcia­ła na­pić…

– Nie moge Kub­cio, jak cię ko­cham, nie moge; wi­dzisz jak je­stem zmę­czo­na…

– Czem? spa­łaś do­sko­na­le…

– Wła­śnie dla­te­go, że spa­łam za moc­no…

– Więc na­pij że się póki go­rą­ce – za­czy­na pro­sić, i mo­le­sto­wać, a Ma­ry­nia się dro­ży, a on jej tłó­ma­czy, że to dla jej zdro­wia ko­niecz­ne, że chy­ba go już nie koc­ba i t… p…. aż wresz­cie zmu­si do wy­pi­cia śnia­da­nia. Na­stęp­nie po­ma­ga jej w ubie­ra­niu się, i trze­ba przy­znać robi to wszyst­ko tak zręcz­nie, z taką ga­lan­te­ryą na­wet, że naj­lep­sza gar­de­ro­bia­na mo­gła by się przy nim za­wsty­dzić.

I to wszyst­ko dzie­je się jesz­cze u nas w Ga­li­cyi, we wsi So­snów­ce mię­dzy mał­żeń­stwem ży­ją­e­om z sobą lat sie­dem­na­ście!

Trud­ne do uwie­rze­nia, a jed­nak praw­da – jak mówi in­se­rat!

Wi­dzę i czu­ję to, jak czy­tel­nicz­ki moje wzdy­cha­ją cięż­ko i za­zdrosz­czą Ma­ry­ni, sły­sząc opo­wia­da­nia ta­kie – wsze­la­ko mam ho­nor po­wie­dzieć pa­niom, że to jesz­cze nie wszyst­ko. Do ide­al­nych przy­mio­tów ide­al­ne­go w rze­czy­wi­sto­ści mał­żon­ka, wy­pa­da mi do­łą­czyć sama ko­ro­nę. Pan Ja­kób mimo swej ży­wo­ści, jak wi­dzie­li­śmy, po­łą­czo­nej z nie­sły­cha­ną do­bro­cią ser­ca, jest nad­zwy­czaj po­rząd­ny i sys­te­ma­tycz­ny w pro­wa­dze­niu je­że­li nie go­spo­dar­stwa wiej­skie­go, w któ­rem cza­sa­mi fan­ta­zy­uje, to w pro­wa­dze­niu swej wła­snej kie­sze­ni, któ­ra nig­dy nie bywa pu­stą. Nie­osza­co­wa­ny mał­żo­nek, praw­da V Pani Ja­kó­bo-wa jesz­cze ani razu nie sły­sza­ła od nie­go tego wca­le nie­mi­łe­go dla żony fra­ze­su: „moje ży­cie, nie mam te­raz pie­nię­dzy”. Daję wam sło­wo uczci­wo­ści, tego nie było nig­dy; pan Ja­kób za­wsze miał, ma, i spo­dzie­wam się dłu­go jesz­cze mieć bę­dzie, bo jest nad­zwy­czaj za­po­bie­gli­wy, prze­wi­du­ją­cy i nic cier­pi, aby go coś mo­gło nie­spo­dzie­wa­nie za­sko­czyć. Sło­wem, nie od­kła­da nic na ju­tro, nie cze­ka ostat­nie­go dnia i go­dzi­ny, jak się to wie­lu na­wet po­rząd­nym mał­żon­kom przy­tra­fia. Opo­wia­dał mi stry­jecz­ny brat jego, że kie­dy się sta­rał o dzi­siej­szą żonę swo­ją Ma­ry­nię, a tej wraz z mat­ką wy­pa­dło po­je­chać na parę ty­go­dni za gra­ni­cę, Kuba for­mal­nie de­spe­ro­wał, a nie mo­gąc z tego po­wo­du sy­piać po no­cach, przy­go­to­wał so­bie trzy li­sty, ja­kie po wy­jeź­dzie tych pań bę­dzie im do Wro­cła­wia prze­sy­łał. Buj­na, nie­spo­koj­na i nie­cier­pli­wa ima­gi­na­cyę jego, zdol­ną była do­star­czyć mu na trzy ćwiart­ki od koń­ca do koń­ca za­pi­sa­ne, prze­wi­dzia­nych udrę­czeń i czar­nej tę­sk­no­ty, jaka go opa­nu­je po od­jeź­dzie jego na­rze­czo­nej… li­stach tych, któ­re jako naj­więk­szą świę­tość ra­zem z grze­bie­nia­mi zwią­za­ne sznu­ro­wa­dłem od trze­wi­ków prze­cho­wu­je Ma­ry­nia do­tąd w swej tu­ale­cie, i w chwi­lach zwąt­pie­nia od­czy­tu­je ze łza­mi w oczach… – nasz Kub­cio jak sza­lo­ny cho­dzi po pu­stych po­ko­jach, ca­łu­jąc z unie­sie­niem wszyst­kie przed­mio­ty, któ­rych się Ma­ry­nia do­ty­ka­ła; jak głos jego pe­łen roz­pa­czy gi­nie sa­mot­ny bez echa na­wet; jak łzy iaki to­czą się po jego ja­go­dach; kie­dy spoj­rzy do lu­stra i tyl­ko swo­ją przy­gnę­bio­ną po­sta­wę tam zo­ba­czy. On to wszyst­ko prze­wi­dział du­chem pro­ro­czym, na pa­pie­rze utrwa­lił, i za­pie­czę­to­waw­szy, po­ło­żyw­szy ad­res, wy­sy­łał co kil­ka dni do Wro­cła­wia zu­peł­nie za­do­wo­lo­ny, że po­trze­bie tę­sk­nią­ce­go ser­ca za­dość uczy­nił.

Ale wróć­my do owej go­to­wo­ści pie­nięż­nej pana Ja­kó­ba. Zda­je się, ze… to maia rzecz mieć go­tów­kę dla żony na każ­de za­wo­ła­nie, a jed­nak oko­licz­ność ta w po­ży­ciu do­mo­wem gra bar­dzo waż­ną rolę. Wiem, że żad­na z mo­ich czy­tel­ni­czek nie­jest tak wy­ma­ga­ją­cą, ani też tyle nie­roz­sąd­ną, żeby mia­ła żą­dać cze­góś nad­zwy­czaj­ne­go, cze­goś nie­mo­żeb­ne­go. Ale ot cza­sa­mi przy­cho­dzą drob­ne za­chce­nia:.ja­kiś ład­ny ka­pe­lu­sik na któ­rej z wy­staw ma­ga­zy­no­wych wpad­nie w oko, lub przyj­dzie coś spra­wić do domu, ja­kiś me­be­lek, lam­pę, lub wy­dać ma­leń­ki wie­czo­rek z tań­ca­mi. Idzie sio więc do męża w naj­lep­szej in­ten­cyi, z bar­dzo a bar­dzo mi­lut­ką proś­bą, i mówi się do nie­go:

– Mój dro­gi, mo­żesz mi dać tyle a tyle reń­skich?… – Przy­pu­ść­my taką drob­nost­kę, sto, albo pięć­dzie­siąt.

A on zro­biw­szy bar­dzo kwa­śna minę, od­po­wia­da.

– Mój anioł­ku, te­raz Die mam – a je­śli jest nie ostat­nim mę­żem, to doda – za­trzy­maj się ty­dzień albo dwa, tak oko­ło pierw­sze­go, zo­ba­czę….

Dzię­ku­ję uni­że­nie! Za­trzy­maj się! My wie­my, że moż­na się ze wszyst­kiem prócz ze śmier­cią za­trzy­mać; ale żeby taka od­po­wiedź mia­ła być przy­jem­ną – tego nie po­wiem. Już to samo, że trze­ba się pro­sić, cho­ciaż­by to i meza, nie­jest żad­ną sa­tys­fak­cyę a kie­dy jesz­cze skrzy­wią się i su­cho po­wie­dzą „nie mam” – to już do­praw­dy boli. Zresz­tą, co mia­ło nam dziś zro­bić przy­jem­ność, nie bę­dzie tem za dwa ty­go­dnie. Cze­kać dwa ty­go­dnie! Boże dro­gi, ależ to wiecz­ność cała! Ka­pe­lusz ten mogą sto razy sprze­dać w ma­ga­zy­nie do tego cza­su, tem­bar­dziej, że o ile się zda­je, jest to mo­del pa­ryz­ki….

Wpraw­dzie jako su­mien­ny dzie­jo­pis do­mo­we­go po­ży­cia pań­stwa Ja­kó­bow­stwa mu­szę tu przy­znać, że Ma­ry­nia bar­dzo rzad­ko cze­goś wy­ma­ga­ła, co jed­nak nie zmniej­sza za­sług pana Ja­kó­ba. On był go­tów, tyl­ko że ona jest bez pre­ten­syi i cho­dzi sześć lat w jed­nym ka­pe­lu­szu, a po­wtó­re, że gwał­tem chce jej się, aby Kub­cio ro­bił ma­ją­tek…

Jed­no­staj­nie, ci­cho i bez żad­nych wstrzą­śnień pły­nę­ło ży­cie tym pań­stwu przez dłu­gie lata. Dzie­ci mie­li tro­je, z któ­rych naj­star­szą cór­kę już od­da­no na pen­sye do Kra­ko­wa, a dwo­je młod­szych cho­wa­ło się w domu, dzię­ki prze­zor­no­ści pana Ja­kó­ba, bar­dzo zdro­wo. Bo­ha­ter nasz bał się wszel­kiej cho­ro­by w domu jak ognia: te po­sy­ła­nie po dok­to­rów i po le­kar­stwa, te od­sy­ła­nia, czu­wa­nia przy cho­rych, na­rze­ka­nia i jęki kom­plet­nie wy­czer­py­wa­ły jego cier­pli­wość Dla unik­nie­nia więc tego, ku­pił so­bie kil­ka ksią­żek me­dy­cy­ny po­pu­lar­nej… za­pro­wa­dził ap­tecz­kę do­mo­wą, w po­ko­jach po­roz­wie­szał ter­mo­me­try i sam oso­bi­ście za­my­kał wszyst­kie szy­bry od pie­ców. Co rano jak­by w szpi­ta­lu ja­kim na­stę­po­wa­ło ge­ne­ral­ne oglą­da­nie ję­zy­ków ca­łej ro­dzi­ny, od cze­go i Ma­ry­nia nie była uwol­nio­na, a niech tyl­ko po­wsta­nie jaka wąt­pli­wość, pró­bu­je się puls i wsta­wia pod pa­chę ter­mo­metr dla od­szu­ka­nia go­rącz­ki. Bied­ne dzie­ci, któ­re trzy czwar­te swe­go ży­cia zo­sta­wa­ły na dy­ecie, już tak wy­bor­nie umia­ły za­ży­wać prosz­ki wr opłat­ku i ły­kać ole­jek riei-nowy… że wszyst­kim ka­pry­śnym pa­niom za wTzór po­słu­żyć­by mo­gły. Zwra­ca­no nie­raz uwa­gę jego, że skut­kiem tych dyet i le­karstw bar­dzo mi­zer­nie wy­glą­da­ją… a zona suem na­wet jest zmę­czo­na, ale pan Ja­kób za­pew­niał, że wła­śnie zbyt­nia tu­sza i czcr­stwość jest nąj­skłon­niej­szą do przyj­mo­wa­nia cho­rób, któ­re tam, gdzie znaj­du­ją od­po­wied­ni za­pas ma­te­ry­ał, naj­więk­sze ro­bią spu­sto­sze­nia.

Nie bę­dąc tyle za­ko­cha­ni co pani Ja-kó­bo­wa wr swo­im mężu, mu­si­my po­znać i sła­be jego stro­ny. Do naj­wy­bit­niej­szych na­le­żał dar kom­po­zy­cyi, a w tej kom­po­zy­cyi ła­twość po­więk­sza­nia i zmiej­sza­nia fak­tów bez uży­cia od­po­wied­niej] na­rzę­dzi optycz­ny eli. Każ­dy deszcz przed­sta­wiał mu się jak ule­wa, każ­da ule­wa – obe­rwa­niem chmu­ry; małe wznie­sie­nie nie­bo­tycz­ną górą: zwy­czaj­na jasz­czur­ka ogrom­nym wę­żem, żyto na pniu – la­sem, a mi­nu­ta go­dzi­ną…. Eoz­po­wia­dą­jąc co­bądź żo­nie, tak drob­nost­kę każ­dą pod­no­sił do po­tę­gi, że bied­na ko­bie­ta nie­raz spać nie mo­gła po no­cach ze stra­chu, ma­jąc na­bi­tą gło­wę róż­ne­mi wy­pad­ka­mi, ja­kie pan Ja­kób wi­dział, lub o ja­kich sły­szał po­wró­ciw­szy z mia­stecz­ka. Już to ża­den jar­mark nie obył się bez tego, żeby się coś nad­zwy­czaj­ne­go lam nie zda­rzy­ło. To wół prze­bił ro­giem czło­wie­ka, to w ko­ście­le udu­szo­no ko­bie­tę, to na­stą­pi­ła po­wódź na rze­ce, nio­są­ca całe domy – sło­wem same sen­sa­cyj­ne zda­rze­nia….

Da­lej, a ra­czej w na­stęp­stwie tego, inia-gi­na­cya Kub­cia nig­dy nie próż­no­wa­ła; cią­gle wy­naj­dy­wał co­raz inne za­ję­cia jej, i cze­piał się jak pi­ja­ny pło­tu, a za­wsze było mu pil­no, a za­wsze się spie­szył i nig­dy nie miał cza­su. Przy­szła mu chęć do po­lo­wa­nia, i w kil­ka dni mu­siał mieć strzel­bę ze wszyst­kie­mi przy­rzą­da­mi, miał psy lega we i goń­cze i od rana do nocy cho­dził po po­lach i la­sach, szu­ka­jąc zwie­rzy­ny. Wie­czo­ra­mi nie mó­wił z żoną i eko­no­mom o ni­czem wię­cej jak o po­lo­wa­niu, na któ­rem za­wsze zda­rzy­ło mu się coś nad­zwy­czaj­ne­go; to za­jąc osi­wia­ły zo sta­ro­ści, prze­ję­ty wstrę­tem do ty­cia, któ­ry umyśl­nie się za­trzy­mał, żeby śmierć zna­leźć; to za­strze­lił kacz­ko… któ­ra mia­ła szes­na­ście daw­nych śró­cin w so­bie kom­plet­nie za­ro­słych; to spo­tkał sta­do wil­ków ze świe-eą­ce­mi oczy­ma jak­by la­tar­nie od po­wo­zu, któ­re mu do sa­me­go dwo­ru to­wa­rzy­szy­ły – sło­wem, do­świad­czał nie­zwy­czaj­nych przy­gói, o któ­rych in­nym śmier­tel­ni­kom ani sio śni­ło.

Po po­lo­wa­niu przy­szła mu chęć ucze­nia się gry na fle­cie, a że wy­czy­tał w po­wie­ści ja­kąś sce­nę, gdzie dwo­je ko­chan­ków pły­wa­ło po je­zio­rze, a on przy­gry­wał tę­sk­ne pio­sen­ki, roz­le­ga­ją­ce się po gład­kiej po­wierzch­ni wody – na gwałt za­pra­gnął fle­tu i lo­dzi, ko­chan­kę bo­wiem i staw imi­tu­ją­cy je­zio­ro, miał tuż za ogro­dem….

– Słu­chaj Ma­ry­niu – woła, wpa­da­jąc do sy­pial­ne­go po­ko­ju, gdzie od­by­wa­ła się lek­cya z Mal­win­ką – nie bo­isz się wody?

– Nie boje – od­po­wia­da, zwra­ca­jąc na oży­wio­ną twarz męża spo­koj­ne swe oczy – aby tyl­ko nie była zim­na bar­dzo i twar­da….

– Ale to nie o wodę idzie, chcę ci za­pro­po­no­wać prze­jażdż­kę po sta­wie…,

– Gdzież mar­ny łód­kę?

– Ka­za­łem zro­bić.

– I po eo mój dro­gi, szko­da pie­nię­dzy….

– Eh, co tam ba­ga­te­la,.. Nie uwie­rzysz jak to przy­jem­nie wie­czo­rem od­bić od brze­gu i zna­leźć się na środ­ku sta­wu, sami we dwo­je…. Ja będę grał na dę­cie….

– A czy umiesz?

– Nie, ale ja się na­uczę. Wła­śnie ka­za­łem so­bie spro­wa­dzić flet z Wied­nia i nuty, a zo­ba­czysz jak pręd­ko się wy­uczę….

– Zli­tuj się Kub­ciu… cze­go ty tak pie­nią­dze mar­nu­jesz na ta­kie głup­stwa?…

– Ba­ga­te­la, kil­ka reń­skich…. no ale po­pły­niesz ze mną?… Moja dro­ga Ma­ry­niu, mu­sisz po­pły­nąć i prze­ko­nasz się, jak to cu­dow­nie roz­le­gać się bę­dzie rzew­ny głos fle­tu mie­dzy si­to­wiem.

Przez cały ty­dzień pan Ja­kób nie mogł so­bie miej­sca zna­leźć, ocze­ku­jąc owe­go fle­ta…. Co­dzien­nie po­sy­łał na pocz­tę po­słań­ca, wy­cho­dził na­prze­ciw nie­go, gdy po­wra­cał, a kie­dy do­stał pu­deł­ko, nie po­sia­dał się z ra­do­ści. Daw­niej uczył się tro­chę na for­te­pia­nie, więc znał nuty, a że w pierw­szym ze­szy­cie szko­ły był ry­su­nek fle­ta i wska­za­ny spo­sób jak się dziur­ki przy­kry­wa­ją, i od­kry­wa­ją, więc na­tych­miast wziął się do na­uki. Pisz­czał, pal­ca­mi prze­bie­rał z taką za­wzię­to­ścią od rana do nocy… że ani na obiad nio moż­na go było spro­wa­dzić, ani się do­ga­dać z nim o co badź – for­mal­nie roz­ko­chał ne w owym fle­cie, Wresz­cie po kil­ku ty­go­dniach ta­kie­go skom­le­nia, wy­grał coś po­dob­ne­go do aryj­ki z Mar­ty, a że staw był jesz­cze lo­dem po­kry­ty, upro­sił Ma­ry­nię aby mu akom­pa­nio­wa­ła przy for­te­pia­nie. Do­praw­dy trze­ba po­dzi­wiać świę­tą cier­pli­wość tej ko­bie­ty, z jaką ule­ga­jąc proś­bom mu­zy­kal­ne­go Kub­cia, po sto razy z rzę­du za­czy­na­ła jed­no i toż samo… aż wresz­cie za­gra­li ten ustęp z nie­ja­ką har­mo­nią. Jed­na rzecz tyl­ko do­pro­wa­dza­ła go do pas­syi przy tych kon­cer­tach, to wy­cie psów po­dwó­rzo­wych, któ­re niech tyl­ko usły­szą głos fle­ta, gro­ma­dzą się pod oknom sa­lo­nu i chó­rem wyją – ale to wyją tak prze­raź­li­wie, że w ca­łej So­snów­ce wró­ża z tego nie­za­wod­ne nie­szczę­ście.

Nim przy­szła wio­sna i staw roz­pu­ścił, już u pana Ja­kóbft flet do­stał dy­mis­syę, jed­nak aby pla­cu do­trzy­mać i wyjść z ho­no­rem z tej spra­wy, zwłasz­cza że łódź była go­to­wa, wy­pro­wa­dził Ma­ry­nię pew­ne­go wie­czo­ru nad wodę, wsa­dził do owej łód­ki, a ma­jąc flet w kie­sze­ni od­bił od brze­gu. Do póki wio­sło do­sta­wa­ło zie­mi, że­glu­ga szła ja­ko­ta­ko, lecz wy­su­nąw­szy się na głęb­sza wodę, łód­ka w ża­den spo­sób nie chce iść da­lej. Na­próż­no pan Ja­kób wy­tę­ża wszyst­kie siły i wio­słem pru­je wodę z ener­gia, sta­tek krę­ci się w miej­scu, co­raz bar­dziej prze­chy­la, a Ma­ry­nia uchwy­ciw­szy się obie­ma rę­ka­mi bur­ty, krzy­czy w nie­bo­gło­sy, że toną. W ta­kim sta­nie rze­czy nic dziw­ne­go, że o gra­niu na fle­cie mowy nie było: zona do­sta­ła fe­bry ze stra­chu i całe szczę­ście, że nad­je­chał ja­kiś pa­ro­bek z koń­mi do wody, a pod­pły­nąw­szy do pań­stwa przy­cią­gnął łód­kę do brze­gu.

Wy­pa­dek ten osta­tecz­nie do­bił upodo­ba­nie dzie­dzi­ca do fle­tu – gwiz­da­nia usta­ły, nuty po­szły spać na for­te­pian, a he­ba­no­wy in­stru­ment sta­ran­nie uło­żo­ny w pu­deł­ku, zna­lazł śię pięk­ne­go po­ran­ku na sza­lie bi­blio­tecz­nej, gdzie parę lat pod war­stwą do­mo­we­go pyłu spo­czy­wał.

Po nie­for­tun­nej pró­bie z mu­zy­ką – na­stą­pi­ła pew­na pau­za w wy­bo­rze no­we­go za­ję­cia pana Ja­ku­ba. Sia­dy­wał za­tem na krze­śle w sa­mej kan­ce­la­ryi, oczy za­my­kał i du­mał po kil­ka go­dzin jak czło­wiek na­wie­dzo­ny me­lan­cho­lią. Szczę­ściem, że ja­koś w tym cza­sie przy­je­chał mło­dy ksiądz wi­ka­ry z in te­re­se­in do So­snów­ki i roz­po­wia­da­jąc o po­dró­ży swej do Kra­ko­wa wspo­mniał o no­wej grze w kar­ty zwa­nej be­zi­kiem. Gra ta od­ra­zu za­ję­ła pana Ja­kó­ba, i od tej eh w ili za­ab­sor­bo­wa­ła całą jego uwa­go. Trze­ba było wi­dzieć bła­ga­ją­cą minę tego czło­wie­ka, z jaką spo­glą­dał na otwar­ty sto­lik zie­lo­ny i na Ma­ry­nie, aby ją do gry na­mó­wić. Z rana, le­d­wie że zdą­żył wło­żyć na sie­bie szla­frok, iuż z tar­ka ze śnia­da­niem, i kar­ta­mi w kie­sze­ni cza­to­wał, ry­chło się zona obu­dzi. A jak on to umiał nad­ska­ki­wać, jak pro­sić, ja­kie kom­ple­men­ta pra­wic, aby tyl­ko na­mó­wić ją do jed­nej par­tyj­ki. Wy­ma­wia­ła się jak mo­gła bied­na ko­bie­ta, że ma za­ję­cia, go­spo­dar­skie, że z Mal­win­ką już przez dwa dni nio było lek­cyi, ze na ob­jad trze­ba wy­dać – wszyst­kę to nic nio po­ma­ga­ło. Cór­ce dal klu­cze, aby szła do spi­żar­ni z ku­cha­rzem, i tyl­ko jed­ną par­tyę, zno­wu jesz­cze jed­ną i iak cza­sa­mi trzy uiął ją do po­łu­dnia, a wie­czór cza­sa­mi do dru­giey po pół­no­cy, Bio­rąe całą to grę na se­ryo, pro­wa­dził w Od­dziel­nej ksią­żecz­ce su­mien­ny ra­chu­nek wy­gra­nych i prze­gra­nych, po­źniej pła­cił już go­tów­ką, a gdy Ma­ry­nia wi­docz­nie nio mia­ła cza­su, grał sam i sobą, wy­pro­wa­dza­jąc ztąd bar­dzo po­waż­ne kom­bi­na­cyi. Tomy trze­ba­by za­pi­sać opo­wia­da­jąc hi sto­ryę róż­nych za­mi­ło­wań pana Ja­kó­ba. Były tam do­świad­cze­nia ho­dow­li owiec Ram­bu­il­le-tów, upra­wa Ma­rzan­ny i Sor­ga cu­kro­we­go, ło­wie­nie prze­lot­nych pta­ków na je­sie­ni, ho­dow­la kró­li­ków, po­tem her­bo­ry­za­cya z mi­kro­sko­pem, i tyle in­nych kosz­tow­nych i mniej kosz­tow­nych expe­ry­men­tów, któ­rych za­nie­dba­ne oka­zy do dziś moż­na jesz­cze oglą­dać w kan­ce­la­ryi pana Ja­kó­ba w So­snów­ce.

Ze­szłe­go roku na wio­snę, mniej wię­cej w tym cza­sie, kie­dy nasz bo­ha­ter wy­pły­wać za­czy­na na szer­szą wi­dow­nię świa­ta ga­li­cyj­skie­go, na po­rząd­ku dzien­nym było urzą­dza­nie pó­lek do­świad­czal­nych i siew oso­bliw­szych ga­tun­ków zbo­ża, o ist­nie­niu i wy­so­kiej war­to­ści któ­rych wy­czy­tał w na­de­sła­nym mu przy ga­ze­cie ka­ta­lo­gu. Wła­śnie przy­wie­zio­no ze sta­cyi ko­le­jo­wej spo­rą pakę tych na­sion, któ­rą pan Ja­kób pe­łen nie­cier­pli­wo­ści od­bi­ja ra­zem z eko­no­mem Bu­ra­czyń­skim.

A war­to nam po­znać i tego Bu­ra­czy n-skie­go, fa­wo­ry­ta oboj­ga pań­stwa, go­spo­da­ru­ją­ce­go od lat sze­ściu w So­snów­ce, jak sam za­pew­nia, pod świa­tłem kie­row­nic­twem pana dzie­dzi­ca.

– U wiel­moż­ne­go pana – mówi – to jest praw­dzi­wa szko­ła dla go­spo­da­rzy, i tu wszy­scy z oko­li­cy po­win­ni­by przy­jeż­dża­ło na na­ukę, jak do aka­de­mii ja­kiej. Ale praw­dę po­wie­dziaw­szy, komu się to chce dziś uczyć, i mą­drej rady po­słu­chać….

Otoż ten pan rząd­ca jest śred­nie­go wzro­stu, nie­po­mier­nie gru­by, na cien­kich nóż­kach i nie­po­mier­nie ru­mia­ny męż­czy­zna, tak coś kształ­tu i ko­lo­ru oko­po­wi­ny, od któ­rej bie­rze swo­je na­zwi­sko. Z pa­nem jest na bar­dzo po­ufa­łej sto­pie, jed­nak z wiel­kiem usza­no­wa­niem, bo nig­dy nie się­dzie na krze­śle bez spe­cy­al­ne­go za­pro­sze­nia. Ale nie­chno po­ka­że się sama dzie­dzicz­ka, to że­byś go za­bił na miej­scu, nio usią­dzie – na­wet her­ba­tę bi­dzie pił sto­ją­cy, ob­ra­ca­jąc za­wsze w stru­nę pani po­ły­sku­ją­cą twarz swo­ją niby sło­necz­nik.

Hu­ra­czyń­ski bez­wa­run­ko­wo wie­rzy w te wszyst­ko, co wiel­moż­ny pan mówi, ale tym tyl­ko pro­jek­tom po­ta­ku­je, za któ­re­mi jest pani….

– Nasz dzie­dzic – po­wia­da – ma taki ro­zum, jak rzad­ko któ­ry pan, pani za to ma, lep­szą prak­ty­kę. To mi ko­bie­ta cy­mes; gro­sza nie po­pu­ści, a grosz, po­wie­dziaw­szy jara wdę, to grunt na świe­cie.

W obec­nym cza­sie sza­now­ne­mu Bura – czy­ii­skie­mu cię­ży na ser­cu wiel­kie ta­jem­ne zmar­twie­nie, któ­re mu cały hu­mor za­tru­wa.

Spo­dzie­wa się czwar­te­go dziec­ka, i nie może wy­my­ślić kom­bi­na­cyi, jak­by tu wpro­wa­dzić kogo z dzie­dzi­ców na chrzest­ne­go ojca lub mat­kę. Pan już trzy­ma! jed­no, pani trzy­ma­ła dru­gie, a obo­je pań­stwo trzy­ma­li trze­cie…. No, a z czwar­tem jak bę­dzie f My­slał już o Lu­dee, któ­ra jest na pen­syi w Kra­ko­wie, ale ksiądz pro­boszcz ofuk­nął go, że to dziec­ko jesz­cze i w naj­lep­szym ra­zie może iść w dru­gą parę.

Od­bi­li tedy pakę z na­sio­na­mi, pan Ja­kób z nie­cier­pli­wo­ści chce scy­zo­ry­kiem szpa­ga­ty prze­ci­nać, Bu­ra­czyń­ski nie daje, bo to się zda w go­spo­dar­stwie, ofia­ru­je się więc roz­plą­ty­wać wę­zły zę­ba­mi, gdy Kub­cio zno­si spodecz­ki z kre­den­su i wy­sy­pu­je te ar­cy­dzie­ła za­gra­nicz­ne, uno­sząc się nad ich uro­da,.

– Ot, taka psze­ni­cę dać na wy­sta­wę do Lwo­wa! – mówi, po­ka­zu­jąc eko­no­mo­wi okaz, ja­rej grec­kiej ar­naut­ki….

– Praw­dę po­wie­dziaw­szy, war­to ja dać – rze­cze lmra­czy­ii­ski, do­by­wa­jąc oku­la­rów. – No, no, to lep­sza od na­szej zi­mo­wej iran­kensz­tej­ki.

– A owies au­sl­ral­ski, co pa­nie, to mi owies!,la ci mó­wie pa­nie Ku­ra­ezyń­ski, na tym owsie zro­bi­my ka­pi­tal­ny in­te­res. Niech-no ja go po­cic­kut­ku roz­mno­żę a są­sie­dzi zo ba­czą, to każę so­bie pła­cić na wagę zło­ta…. Ta­kie­go owsa, jak się da na ko­nia gar­niec, o znać, bo to jest ziar­no, praw­da że ziar­no?

– Rze­tel­nie po­wie­dziaw­szy, i gar­niec dużo….

– Cze­kaj pan, ja tu za­raz ob­ra­chu­ję, co z nie­go mieć moż­na….

I po­rzu­ci wszy ro zpa­ko wy wa­nie, i ia da przy biór­ku, bie­rze ar­kusz pa­pie­ru i pi­sze, me­dy­tu­je, co się da ze­brać w pierw­szym roku, co już w dru­gim, a z tego zno­wu eo w trze­cim. Po­tem wry­do­by­wa mapę So­snów­ki, prze­zna­cza dla tego owsa od­po­wied­nie po­lot ki pło­do­zmia­nu, a w koń­cu do­cho­dzi do tej kon­se­kwen­cya że ob­li­czyw­szy ob­ję­tość sto­dół na sto­py ku­bicznc, ta­ko­we le­d­wie sani owies po­miesz­czą.

– Co my zro­bi­my w ta­kim ra­zie, pa­nie Bu­ra­czyń­ski?… Ma, bę­dzie­my pa­ko­wać psze­ni­cę i żyto w sto­sy, jak na Po­do­lu… tyl­ko czy tu kto umie sta­wiać?

– Po­ra­dzi się wiel­moż­ny pa­nie, jest tu we wsi Fed­ko ru­siu, co się z Gi­woź­dziów­ną oże­nił, on z tam­tych stron i po­wia­da że wy­sta­wi sto­gi jak dom….

– No pa­mię­taj­że pan, bo in­a­czej wszyst­ko się zmar­nu­je….

– Mój Boże – od­zy­wa się na to Bu­ra­czyń­ski – jaka to do­bra rzecz mieć taki ro­zum jak wiel­moż­ny pan…. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, wiel­moż­ny pan za­wsze eos no­we­go wy­sztu­de­ru­je i na koń­cu świa­ta od­szu­ka….

– A wi­dzia­łoś pan te ko­no­pie chiń­skie? Tu w ka­ta­lo­gu pi­sze, źe wy­ra­sta­ją im pięć me­trów, to jest na­szy­cii łok­ci dzie­sięć…. Ma­ry­niu, Ma­ry­niu! – woła do dru­gie­go po­ko­ju – pójdź­no zo­ba­czyć ko­no­pie chiń­skie, to juź moje ser­ce dla cie­bie spro­wa­dzi­łem.

– Do­brze­by to było – rze­cze wcho­dząc pani Ja­kó­bo­wa – żeby tak dro­go nio kosz­to­wa­ło…. Zli­tuj się, taka paka na­sion…. Kub­ciu, jak ty masz su­mie­nie sza­stać pie­niędz­mi….

– Praw­dę po­wie­dziaw­szy – prze­ry­wa, chrzą­ka­jąc przez rękę eko­nom – to nie jest sza­sta­nie, to się do zie­mi ci­ska z po­zwo­le­niem. Opła­ci się to z pro­cen­tem. Zie­mia, pro­szę wiel­moż­nej pani, to jest naj­lep­sze scho­wa­nie, praw­dę po­wie­dziaw­szy, lep­sze od spi­chrza…. Już to mnie nikt o wy­rzu­ce­nie cen­ta nie po­są­dzi, ale jak idzie o zie­mie, to ko­szu­lę­bym zdjął i tam scho­wał…. Zie­mia jest wszyst­kie­go stwo­rze­nia ro­dzi­ca, jest niby…. jako….

– A tam zno­wu kto je­dzie? – za­wo­ła na­gle pan Ja­kób, nad­sta­wia­jąc ucha…. Zo­bacz no pan pręd­ko….

Eko­nom wy­bie­gi do gan­ku, i wra­ca na­tych­miast Z wia­do­mo­ścią, że ja­kiś pan słusz­ny w niedź­wie­dziach, na­ję­te­mi koń­mi….

Ma­ry­nia schro­ni­ła się do swo­go po­ko­ju, bę­dąc jak zwy­kle nie­ii­bra­na, a Kub­cio z bar­dzo nie­smacz­na mina wy­szedł do sie­ni.

– Ach, to ty Izy­do­rze! – za­wo­ła, zdej­mu­jąc fu­tro z przy­by­łe­go – kopę lat,… daję sło­wo kopę lat….

– Ja, ja, w swej wła­snej oso­bie – mówi tu­bal­nym gło­sem, wta­cza­jąc się do kan-cel­la­ryi wy­so­kie­go wzro­stu męż­czy­zna, – Ale ty mój Kubo, że­byś nie prze­mó­wił, to­bym cię nie po­znał…. Bój się Boga, co się z cie­bie zro­bi­ło? Zma­la­łeś, schu­dłeś, wy­ru­dzia­łeś jak sta­ra wie­wiór­ka,… No, pój­dzie do okna, niech ci się przy­pa­trzę…. Praw­da, wy­glą­dasz jak czło­wiek, ua któ­rym już uioch ro­śnie….. Cze­góż sto­isz, uści­śnij­żo mię….

– CóŻ chcesz, przy go­spo­dar­stwie…

togo…… – su­mi­tu­je sio za­że­no­wa­ny pan Ja­kób, bo rze­czy­wi­ście w za­bru­dzo­nym ko­żusz­ku i w wiel­kich nie­czy­szo­zo­nych bu­tach go­spo­dar­skich wy­glą­dał ra­czej na we­rklir­cra ślu­sar­skiej fa­bry­ki, ani­że­li oby­wa­te­la ziem­skie­go.

Przy­by­ły.jak wie­my już, pan Izy­dor jest bra­tem stry­jecz­nym i ko­le­gą szkol­nym panu

Ja­kó­ba, obec­nie no­ta­ry­uszem w jed­nem z więk­szych miast wschod­niej Ga­li­cji. W szko­łach jesz­cze ucho­dził za dow­cip­ni­sia, jak to mó­wią, ku­te­go na wszyst­kie czte­ry nogi, te­raz wiec dość było spoj­rzeć na okrą­gła i wiecz­nie śmie­ją­cą się twarz jego, na te wy­pu­kłe czar­ne i tro­che przy­mru­żo­ne oczy, na dużo czer­wo­ne war­gi, aby od­gad­nąć, że te wszyst­kie szkol­ne przy­mio­ty, z przy­byt­kiem sma­ko­szo­stwa jesz­cze bar­dziej się spo­tę­go­wa­ły.

– Kuba, coż ty onie­mia­łeś, czy co? A każ­że po­zno­sić rze­czy do ja­kie­go kąta i pójdź niech cię jesz­cze raz uści­snę…. Cze­góż się bo­isz, obej­dę się de­li­kat­nie z tobą, bo wi­dzę źeś mi­ze­ro­ta…. Wy­padł mi tu in­te­res w te stro­ny, i my­ślę so­bie, osiem lat nie wi­dzia­łem Kuby, więc mu­szę go uca­ło­wać, no nad­staw­że two­ją wie­wiór­czą trą­bę!… Niech mię li­cho po­rwie, ales ty kom­plet­nie pod­upadł..,.

Uwol­niw­szy się z uści­sków Izy­do­ra, co­raz bar­dziej za­kło­po­ta­ny go­spo­darz wy­biegł na ga­nek, ka­zał po­zno­sić rze­czy do go­ścin­ne­go po­ko­ju, w któ­rym jak na złość z po­le­ce­nia Ma­ry­ni sta­ły po­usta­wia­ne rzę­dem ogrom­ne garn­ki z mle­kiem dla pręd­sze­go zsia­da­nia. 1

– Moja dro­ga – rze­cze, wpa­da­jąc do sy­pial­ni – ubie­raj się prę­dzej i wy­chodź….

– Któż przy­je­chał?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: