- W empik go
Słona wanilia - ebook
Słona wanilia - ebook
Słodko-słona historia o licealistach, którzy z jednej strony mierzą się z nastoletnimi problemami, a z drugiej – muszą przedwcześnie dorosnąć, ponieważ najbliżsi, którzy powinni być dla nich opoką, zawodzą.
Tomek jest wycofanym nerdem, siedzącym z nosem w komiksach oraz anime. Jego największą bolączką jest fakt, że urodził się w walentynki, których szczerze nie cierpi z wielu powodów. Pewnego razu niespodziewanie trafia do pomocy przy organizacji szkolnej imprezy walentynkowej, którą kierują dwie topowe uczennice - Amanda oraz Anna. Przyjaciółki wiodą z pozoru idealne życie i są niedoścignionym wzorem dla innych. Jednak nic nie jest tym, czym się wydaje na pierwszy rzut oka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67864-00-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nienawidzę walentynek.
I mam ku temu bardzo, ale to bardzo poważną serię powodów. Nie wierzycie? Myślicie pewnie, że to tylko takie gderanie przeciętnego siedemnastolatka, któremu życie nie dowaliło jeszcze dość mocno i pozna jego smak dopiero, kiedy pójdzie do „prawdziwej” pracy.
Po pierwsze – pracuję. No dobra, dorywczo w przychodni weterynaryjnej mojego wujka, głównie w weekendy, ale praca to praca. Jednak nie o nią się rozchodzi, tylko o ten przeklęty Dzień Zakochanych, kiedy to ludzie kompletnie tracą rozum i zachowują się niczym banda naćpanych pawianów w zoo. Mojej rodziny też to nie ominęło.
Urodziłem się czternastego lutego, moi rodzice poznali się czternastego lutego, co gorsza ojciec oświadczył się matce tego samego dnia, bo przecież tak było „romantyczniej”. Choć obstawiam, że po prostu nie chciało mu się zapamiętywać masy różnych dat i wybrał najwygodniejsze rozwiązanie. Zapewne już zgadliście, kiedy się pobrali. Tak, cholernego czternastego lutego. I kto na dokładkę ma urodziny tego dnia? Oczywiście, że ja. Jeszcze gdybym był najstarszym z całego rodzeństwa, ale nie. Mam dwie starsze siostry, z których pierwsza urodziła się osiemnastego, a druga dziesiątego listopada. Łatwo zatem policzyć, kiedy obie zostały – że tak to poetycko ujmę – poczęte. A teraz najlepsze. Kiedyś się dowiedziałem, że rodzice nie planowali więcej dzieci, a ja byłem – uwaga! – niespodzianką. Tak. Cholerną, nieprzewidzianą niespodzianką.
Nie ma to jak delikatnie oznajmić dziecku, że jest wakacyjną wpadką, zapewne zmajstrowaną po hucznej imprezie suto zakrapianej alkoholem. Trauma zapewniona na długie lata.
Dlatego właśnie nienawidzę walentynek i staram się ich unikać jak ognia. Jest to dość trudne, zważywszy na fakt, że tego dnia moja radosna rodzinka zawsze musi z czymś wyskoczyć. Bo przecież to wszystko jest takie słodkie, romantyczne i w ogóle, kurna, cudowne. W podstawówce z początku nie było tragedii, dopóki moim rówieśnikom nie odpalił się okres dojrzewania i hormony zaczęły wesołą oraz niekontrolowaną hulankę po ich organizmach. Fakt, dzień moich narodzin bardzo szybko wykorzystano do kretyńskich żartów, co jeszcze bardziej uprzedziło mnie do tego, pożal się Boże, „święta”.
Dlatego gdy trafiłem do liceum, postanowiłem obrać nową taktykę – trzymać wszystkich na dystans. Szczególnie kobiety. Pierwszą klasę przeszedłem bezboleśnie, a druga zapowiadała się podobnie. Zapowiadała, ale niestety musiał się znaleźć ktoś, kto oczywiście zepsuł cały mój misterny plan. I, o zgrozo, tą osobą okazała się moja wychowawczyni, kobieta dobijająca do trzydziestki, która desperacko szukała drugiej połówki.
A wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Że tego feralnego dnia poznałem dziewczynę, w której się naprawdę zakochałem. Na moje nieszczęście – z wzajemnością.
Zacznijmy jednak naszą opowieść od samego początku.
Jest jedenasty lutego. Nazywam się Tomek Sosnowski, jestem uczniem drugiej klasy w prywatnym liceum w Gdyni i szczerze nienawidzę walentynek.