Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Słońce Arizony - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,99

Słońce Arizony - ebook

Karol Gordon i doktor Jan stają przed kolejnym wyzwaniem – na ich pomoc czekają Indianie z plemienia Nawaho, nękani przez bandę złoczyńców o tajemniczej nazwie „Słońce Arizony”.

Arizona, rok 1883. Potworny upał. Czerwona, spękana z gorąca ziemia, potężne, zwaliste skały, olbrzymie kaktusy saguaro. Odludna mieścina Rainy Valley, z której mieszkańcy wypędzili szeryfa. Na tych pogrążonych w bezprawiu ziemiach grasuje banda bezwzględnych rabusiów o tajemniczej nazwie „Słońce Arizony”. Napada ona na miejscową ludność, podróżnych, którzy na swą zgubę zapuścili się w te strony, Indian z plemienia Nawaho.
Karol Gordon – słynny traper i przyjaciel czerwonoskórych, oraz doktor Jan wyruszają Indianom z pomocą i wdają się w nierówną walkę ze złoczyńcami ze „Słońca Arizony”. Kim jest tajemniczy przywódca bandytów? Czy Karol Gordon, doktor Jan, Nawahowie i Apacze zdołają rozbić bandę niosącą im zagładę? Czy odnajdą ukryte skarby „Słońca Arizony”?

Akcja kolejnej części przygodowego cyklu o Dzikim Zachodzie obfituje w walki z bandytami, pełne niebezpieczeństw pogonie, zasadzki, porwania i uwięzienia. Wciąga czytelnika w wir pełnych grozy wydarzeń i trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony.

Wiesław Wernic to klasyk powieści westernowej. Pisarz podbił serca czytelników nie tylko świetnie skonstruowanymi fabułami, lecz także doskonałą znajomością kultury, geografii i historii Dzikiego Zachodu oraz obyczajów zamieszkałych na tych terenach indiańskich plemion.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788382792201
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tak się za­częło

Prze­bu­dzi­łem się. W po­koju było ciemno. Na tle nie­wi­docz­nej ściany po­lśnie­wały dwa wą­ziut­kie pa­semka sza­ro­ści. To szpary w okien­nicy prze­pusz­czały pierw­szy dzienny brzask.

Sien­nik za­chrzę­ścił. Pod­nio­słem się ostroż­nie, aby nie zbu­dzić to­wa­rzy­sza śpią­cego po prze­ciw­le­głej stro­nie izby. Zbli­ży­łem się na pal­cach do okna, wolno, wol­niutko od­su­ną­łem że­la­zny ha­czyk przy­trzy­mu­jący sze­roką, le­d­wie ohe­blo­waną de­skę i lekko ją pchną­łem. Za­wiasy za­skrzy­piały pi­skli­wie, ktoś po­ru­szył się i usły­sza­łem senny głos Ka­rola:

– Co tam ro­bisz, Ja­nie?

– Od­dy­cham świe­żym po­wie­trzem. Śpij, jesz­cze nie ra­nek.

Mruk­nął coś w od­po­wie­dzi, słoma za­sze­le­ściła i znowu za­pa­dła ci­sza.

Opar­łem się o po­przeczną belkę i wyj­rza­łem. Pode mną roz­cią­gał się czarny pas ziemi ogro­dzo­nej pa­li­sadą z bali, wy­soką chyba na pół­tora czło­wieka, z bramą o dwóch skrzy­dłach za­mkniętą na głu­cho, pod­partą dłu­gimi ty­kami. Za bramą w cie­niu ustę­pu­ją­cej nocy wi­dać było nie­zmie­rzoną, pu­stą prze­strzeń. Na ja­kichś od­le­głych krań­cach, gdzie prze­czu­wać na­le­żało ho­ry­zont, czer­niała nie­re­gu­larna, za­ma­zana li­nia – da­le­kie pa­smo Gór Ska­li­stych.

Spoj­rza­łem w lewo. Tam to­czyła swój płytki nurt nie­wi­doczna rzeka. Za nią cią­gnęła się taka sama płasz­czy­zna ogra­ni­czona z jed­nej strony atra­men­tową ścianą lasu.

Się­gną­łem po lor­netkę. Prze­strzeń roz­ro­sła się w jej szkłach, góry stały się bliż­sze i jesz­cze groź­niej­sze, las po­sęp­niej ry­so­wał się czar­nym kon­tu­rem. Tylko wody na­dal nie doj­rza­łem. Mu­siała pły­nąć w do­li­nie, bez­gło­śna w tej ci­szy. Skie­ro­wa­łem szkła pro­sto przed sie­bie i wy­dało mi się, iż do­strze­gam ja­kiś ru­chomy punkt. Czy była to an­ty­lopa bie­gnąca do wo­do­poju, czy ja­kiś dra­pież­nik po­wra­ca­jący z noc­nych ło­wów – nie mo­głem stwier­dzić.

Sza­rzało co­raz bar­dziej, tu­many mgieł prze­wa­lały się rów­niną. Wów­czas usły­sza­łem lek­kie skrzy­pie­nie pia­sku w dole. Ktoś pod­niósł się z ziemi, z ciem­nego ką­cika utwo­rzo­nego przez dwie krzy­żu­jące się ściany ogro­dze­nia. Prze­tar­łem za­spane oczy: Co­lo­rado! Oczy­wi­ście on. Dziwny czło­wiek.

– Ja mam spać pod da­chem? O nie, dżen­tel­meni! To uj­dzie w zi­mie, jak śnieg za­wali zie­mię, ale nie te­raz...

Co­lo­rado! Do­strze­głem, jak wspiął się na półkę bie­gnącą w po­ło­wie wy­so­ko­ści pa­li­sady i wyj­rzał za ogro­dze­nie. Stał przez chwilę nie­ru­chomo, po­tem lekko ze­sko­czył i znik­nął w mroku. Pew­nie wró­cił do swego le­go­wi­ska.

Spo­tka­li­śmy go przed dwoma dniami w pu­stej oko­licy. Mie­li­śmy już wów­czas za sobą spory szmat prze­by­tej drogi. Skra­jem ja­łow­co­wego la­sku, po­tem po­przez krzaki pach­ną­cej szałwi je­cha­li­śmy pro­sto, jak strze­lił, aż na­gle pod­nio­sła się kur­tyna lasu, drzewa od­bie­gły w prawo i lewo, od­sła­nia­jąc nagi, obły wzgó­rek. Na jego szczy­cie stał sa­motny jeź­dziec z kolbą rusz­nicy wspartą na łęku sio­dła, nie­ru­chomy i wspa­niały w swo­jej nie­ru­cho­mo­ści.

Wy­glą­dał jak po­mnik albo jak ak­tor na sce­nie uwol­nio­nej z czar­no­zie­lo­nej za­słony. Mimo woli ścią­gną­łem cu­gle. Słońce mi­go­tało na lu­fie broni, a przej­rzy­ste po­wie­trze po­zwa­lało do­strzec każdy szcze­gół ubra­nia nie­zna­jo­mego. Było ba­jecz­nie ko­lo­rowe.

– Jak w te­atrze – szep­ną­łem do Ka­rola. – Albo jak w cyrku... Któż to jest, u li­cha?

Py­ta­nie było uspra­wie­dli­wione: jeź­dziec mie­nił się bar­wami tę­czy. Od błę­kitu ka­pe­lu­sza, po­przez krwawą czer­wień okrę­ca­ją­cego szyję szala (któ­rego końce spa­dały sztywno i ciężko, jakby zro­bione z oło­wiu), po­przez cy­try­nową kurtę, aż do spodni zie­lo­nego ko­loru.

Sta­li­śmy, do­póki po­sąg nie ożył na­gle. Pod­niósł broń i zje­chał ga­lo­pem z pa­górka. Za­trzy­mał się tuż przed nami tak gwał­tow­nie, że koń wy­rzu­cił ko­py­tami chmurkę ku­rzu i przy­siadł na za­dzie.

– Wi­tam po­dróż­nych. – Głos miał nieco chro­pawy, ale przy­jemny dla ucha. – Wi­tam – po­wtó­rzył. – Do­kąd to do­bre czy złe bogi pro­wa­dzą?

Ka­rol w mil­cze­niu wy­ko­nał ruch ręką: za i przed sie­bie. Przez tę krótką chwilę przyj­rza­łem się nie­zna­jo­memu. Z bli­ska nie wy­da­wał się już tak ba­jecz­nie ko­lo­rowy: błę­kitny ka­pe­lusz jakby po­sza­rzał, czer­wień szala zbla­dła, cy­try­nowa kurta świe­ciła wy­bla­kłymi plac­kami ły­sin, zie­lone spodnie, pełne łat i cer, przy­brały barwę sza­ro­zgniłą. Je­dy­nie buty wy­glą­dały so­lid­nie.

– Je­stem Co­lo­rado – rzekł jeź­dziec.

Ski­ną­łem głową.

Kie­dy­śmy przed trzema dniami opusz­czali ma­lut­kie mia­steczko o hisz­pań­skiej na­zwie Santa Rosa – pa­miątka z cza­sów kon­kwi­sta­do­rów – go­spo­darz ob­skur­nej ta­werny po­wie­dział:

– W tych oko­li­cach ła­two za­błą­dzić. – Tu po­pa­trzał na na­sze aż zbyt schlud­nie wy­glą­da­jące syl­wetki (no­wi­cju­sze?) i do­dał: – Przed wami wy­je­chał Co­lo­rado. Jak do­brze po­pę­dzi­cie ko­nie, to go do­gna­cie. On się nie spie­szy.

– A kto to jest? – za­gad­nął Ka­rol. – Nie by­li­śmy ni­gdy w tych stro­nach.

Ob­rzu­cił nas po­gar­dli­wym spoj­rze­niem:

– Tak wła­śnie my­śla­łem. Kto to jest? Za­py­taj się pan le­piej, kto to nie jest. Cho­ciaż i na to py­ta­nie nie od­po­wiem. Co­lo­rado jest wszyst­kim po tro­chu, a jed­no­cze­śnie... ni­czym.

Po tym nie­zro­zu­mia­łym wy­ja­śnie­niu ze­brał pu­ste ku­fle po pi­wie i od­wró­cił się do nas ple­cami.

A więc mie­li­śmy przed sobą Co­lo­rado. Nie trzeba było od­ga­dy­wać, że jest to po pro­stu prze­zwi­sko. Ko­lo­rado – to imię wiel­kiej rzeki ma­ją­cej swe źró­dła w Gó­rach Ska­li­stych, a uj­ście w Za­toce Ka­li­for­nij­skiej.

Na te­ry­to­rium No­wego Mek­syku, na Dzi­kim Za­cho­dzie – jak okre­ślano te zie­mie – przed­sta­wiał się, kto chciał, kiedy chciał i jak chciał, albo nie czy­nił tego wcale.

– Ach, Co­lo­rado... – po­wtó­rzy­łem.

– Sły­sze­li­ście o mnie?

– W Santa Rosa po­wie­dzieli nam, że je­śli po­gnamy ko­nie, to do­pę­dzimy Co­lo­rado, bo on się nie spie­szy.

Uśmiech­nął się.

– To prawda. Ży­cia nie prze­go­nisz. W Santa Rosa sie­dzi w go­spo­dzie „El Paso” ja­kiś niby Hisz­pan, niby Me­tys o strasz­nie dłu­gim na­zwi­sku, ale wielki cym­bał. Na pewno on was tak ob­ja­śnił. Zdzie­rus! Chęt­nie wskażę go­spodę lep­szą niż „El Paso” i znacz­nie tań­szą, bo... bez­płatną.

Za­wró­cił ko­nia.

– No, dżen­tel­meni, je­żeli to pa­nom od­po­wiada, ru­szajmy.

Nie wie­dzia­łem, czy śmie­chem, żar­tem, czy też w pełni po­wagi mamy przy­jąć to nie­spo­dzie­wane za­pro­sze­nie.

Ka­rol roz­strzy­gnął sprawę:

– Bez­płatna go­spoda... rzecz nie do po­gar­dze­nia. W Santa Rosa zdarto z nas dzie­siątą skórę. Więc je­śli droga wie­dzie na po­łu­dnie...

– A wie­dzie, wie­dzie.

Ru­szy­li­śmy strze­mię w strze­mię. Ja­łowy step sta­no­wił naj­szer­szy go­ści­niec świata.

Co­lo­rado oka­zał się nie­zwy­kle roz­mowny, ale ile w jego sło­wach tkwiło prawdy, a ile fan­ta­zji – nie spo­sób od­gad­nąć.

– Tak, tak, ko­le­dzy – mó­wił – przy­jemna jest konna jazda. Przed­kła­dam ją po­nad inne, cho­ciaż i ko­lej to do­bry wy­na­la­zek. Oczy­wi­ście, jak się ko­muś spie­szy. Ale mnie się nie spie­szy, wam chyba rów­nież? Pierw­szy raz tu­taj?

A na na­sze po­twier­dze­nie rzekł jakby od nie­chce­nia:

– W wa­go­nie po­ciągu jest znacz­nie bez­piecz­niej.

– Na­pady? – za­gad­nął Ka­rol.

– Zda­rza się. Apa­cze, Ko­mań­cze, In­dia­nie Pu­eblo, no i oczy­wi­ście do­brana par­tia obi­bo­ków spod ciem­nej gwiazdy, czyli... przy­by­łych ze wschodu. Mu­sie­li­ście taką drogę wy­brać? Wy­glą­da­cie na no­wi­cju­szy. Ubranka jak spod igły...

– A pan dawno tu­taj? – za­py­ta­łem.

– Ho, ho! Wi­dzia­łem ja już, jak wbi­jano srebrne ćwieki w Promp­tory Po­int...

Ileż, u li­cha, mógł mieć lat? Kiedy w Promp­tory Po­int, pod Ogden, wbi­jano uro­czy­ście srebrne haki w ostatni pod­kład to­rów pierw­szej na świe­cie li­nii ko­le­jo­wej łą­czą­cej Atlan­tyk z Pa­cy­fi­kiem, był rok 1869. Przed pięt­na­stu laty!

– Ba­wił pan tam z ro­dzi­cami? – za­py­ta­łem nie­win­nie.

Spoj­rzał na mnie prze­ni­kli­wie. Ja­kiś skurcz prze­biegł mu po twa­rzy.

– Przez trzy lata pra­co­wa­łem przy bu­do­wie tej li­nii i za­rę­czam, że nie była to ro­bota na siły chłopca. Ale dajmy temu spo­kój. Le­piej po­pa­trz­cie, jak pre­ria zie­le­nieje. Je­dyna to pora roku, pod­czas któ­rej nieco wil­goci zbiera się w tej ziemi. Przy­jem­nie od­dy­chać. Po­tem robi się pie­kiel­nie go­rąco, a wiatr pod­nosi tu­many ku­rzu, że świata nie wi­dać. Wy tego nie zna­cie.

– By­li­śmy w ze­szłym roku w Ari­zo­nie – wtrą­ci­łem.

Wstrzy­mał na se­kundę ko­nia i po­pa­trzał na nas uważ­nie. Wy­dało mi się, że mnie świ­druje na wy­lot swym spoj­rze­niem. Nie­przy­jemne uczu­cie.

– Nie wy­glą­da­cie na bla­gie­rów – stwier­dził po chwili mil­cze­nia. – Ari­zona? Ho, ho! To jesz­cze dziki kraj. Pra­wie jak ten.

– Czy to ozna­cza, że Nowy Mek­syk jest wła­śnie dziki?

Znowu zer­k­nął na mnie:

– W tych stro­nach ni­gdy nie było spo­koj­nie. Pa­mię­tam pierw­sze po­wsta­nie Apa­czów w 1857, po­tem... chyba od 1861, przez dzie­sięć lat stałe walki z na­pie­ra­ją­cym od wschodu osad­nic­twem. Po­tem próby zgro­ma­dze­nia Apa­czów na jed­nym te­ry­to­rium w re­zer­wa­cie. Ge­ne­ra­łowi Cro­okowi udało się wpraw­dzie ścią­gnąć garstkę czer­wo­no­skó­rych i osa­dzić na wy­zna­czo­nym ob­sza­rze, ale reszta wę­druje so­bie, do­kąd chce i kiedy chce. Raz spa­ce­rują po No­wym Mek­syku, raz po Ari­zo­nie, kiedy in­dziej od­wie­dzają na­wet Mek­syk, prze­kra­cza­jąc Rio Grande, albo po­su­wają się z bie­giem Ko­lo­rado i... szu­kaj wia­tru w polu. Co ro­bią dzi­siaj, co zro­bią ju­tro... któż od­gad­nie? Na do­da­tek żrą się mię­dzy sobą: Apa­cze Me­sca­lero, Apa­cze Tonto, Apa­cze Li­pan, Apa­cze Za­chodni... kto ich tam zli­czy? Tak, tak, moi pa­no­wie. Je­śli wy­bra­li­ście się na kra­jo­znaw­czą wy­cieczkę, trzeba było udać się w inne strony. Chyba że ma­cie ważne sprawy do za­ła­twie­nia. Zresztą, nie moja rzecz.

Wszystko to po­wie­dział ja­kimś nie­przy­jem­nym to­nem, bez cie­nia uśmie­chu. Wo­la­łem więc nie py­tać. A Ka­rol? Ka­rol mil­czał przez cały czas jak za­klęty w ka­mień.

Je­cha­li­śmy w miarę prędko, w miarę wolno, pre­rią z rzadka po­ro­słą tra­wami. Czarny la­sek po­zo­stał da­leko za nami, a te­raz cała prze­strzeń mi­go­tała w słońcu bar­wami kwia­tów, któ­rych ło­dygi chwiały się w po­dmu­chach cie­płego wia­tru i z su­chym sze­le­stem biły po koń­skich no­gach.

Te barwy cie­szyły po­cząt­kowo wzrok, ale wkrótce ogar­nęło mnie znu­że­nie. Jakże jed­no­stajny kra­jo­braz! Z nu­dów po­czą­łem przy­glą­dać się broni na­szego no­wego to­wa­rzy­sza. Po­pa­trzy­łem na dłu­ga­śną rusz­nicę. Jak na czło­wieka nieco obe­zna­nego z bro­nią wra­że­nie było wstrzą­sa­jące! Po­wiem krótko: to była zu­peł­nie ha­niebna broń, nie­przy­no­sząca wła­ści­cie­lowi za­szczytu. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom: lufa jakby nieco krzywa, a na do­bitkę w dwóch miej­scach przy­twier­dzona do ło­ży­ska dru­tem! Ku­rek – jak w musz­kie­tach z ubie­głego stu­le­cia. Chyba to „coś” na­le­żało na­bi­jać od przodu. Jak z ta­kiego mu­ze­al­nego eks­po­natu można strze­lać? A kolba? Kolba barwy nie­okre­ślo­nej, o nie­rów­nej po­wierzchni. Wy­glą­dało na to, iż wie­lo­krot­nie mu­siała za­stę­po­wać... mło­tek. O broni krót­kiej nie­wiele mo­głem rzec. Z bar­dzo głę­bo­kich i znisz­czo­nych fu­te­ra­łów pasa ster­czały tylko czarno lśniące uchwyty.

Przed sa­mym po­łu­dniem za­trzy­ma­li­śmy się nad sre­brzys-tym stru­my­kiem, gdzie trawa ro­sła gę­ściej, a ma­lutki ja­łow­cowy za­gaj­nik rzu­cał nieco cie­nia. Obaj z Ka­ro­lem po­wie­dli­śmy ko­nie nad strugę. Ale Co­lo­rado po­stą­pił ina­czej. Ob­szedł naj­pierw oba brzegi stru­myka chyba kil­ka­na­ście jar­dów, po­tem znik­nął wśród ja­łow­ców, by wresz­cie wy­ło­nić się z gąsz­czu, lekko po­gwiz­du­jąc.

– W po­rządku – oświad­czył. – Stary Co­lo­rado wszystko do­brze obej­rzał. Na przy­szłość ra­dzę wam go na­śla­do­wać, je­śli nie chce­cie stra­cić pew­nego dnia swego pięk­nego uwło­sie­nia głów lub zwięk­szyć cię­żaru ciała o wagę jed­nej kuli.

Za­jął się roz­sio­dła­niem ko­nia.

Ten mo­no­log uzna­łem za próbę za­stra­sze­nia no­wi­cju­szy. Za ta­kich nas prze­cież uwa­żał. Spoj­rza­łem wy­mow­nie na Ka­rola i wzru­szy­łem ra­mio­nami. Co­lo­rado mu­siał do­strzec ten ruch, bo nie prze­ry­wa­jąc swo­jej czyn­no­ści, do­rzu­cił:

– Mo­że­cie w to wie­rzyć albo nie, nie trzeba jed­nak lek­ce­wa­żyć czło­wieka, który zna Nowy Mek­syk jak wła­sną kie­szeń.

– I nie trzeba się też ob­ra­żać – pró­bo­wał go udo­bru­chać Ka­rol. – Mój przy­ja­ciel na pewno nie ma ta­kiego do­świad­cze­nia, ale prze­cież coś nie­coś świata oglą­dał.

– Pew­nie cho­dzi o tę Ari­zonę. Oglą­daną z okien dy­li­żansu, eee... gdzie tam! Prę­dzej z okna ko­le­jo­wego wa­gonu.

Od­wró­ci­łem się gwał­tow­nie, aby od­po­wie­dzieć na zło­śli­wość. Mój to­wa­rzysz trą­cił mnie w ra­mię.

– Zbyt po­wierz­chow­nie oce­nia pan lu­dzi, Co­lo­rado – po­wie­dział spo­koj­nie. – Na­sza po­dróż przez Ari­zonę w ni­czym nie przy­po­mi­nała jazdy ko­leją.

– Może... Cho­ciaż coś za bar­dzo, nie ob­ra­żaj­cie się, wy­glą­da­cie na za­sie­dzia­łych miesz­czu­chów, któ­rzy wy­brali się na let­nią wy­cieczkę. Wasz ubiór, wa­sza broń... Zresztą, co mi do tego? Le­piej roz­palmy ogni­sko. Nie zno­szę zim­nego je­dze­nia w naj­go­ręt­sze na­wet dni.

Ro­ze­śmiał się, jak z do­brego żartu, po czym z osmo­lo­nym, po­gię­tym garn­kiem, który wy­do­był z ju­ków, po­wę­dro­wał po wodę.

– Nie­przy­jemny typ – mruk­nął Ka­rol.

– Ra­czej dziwny – od­par­łem pół­gło­sem i po­czą­łem ści­nać ja­łow­cowe ga­łązki. Kiedy zgro­ma­dzi­łem ich sporą na­ręcz, ci­sną­łem na miej­sce, z któ­rego Ka­rol usu­nął my­śliw­skim no­żem trawę. Tak po­stę­po­wa­li­śmy za­wsze pod­czas obo­zo­wa­nia na pre­rii. Ka­rol był pod tym wzglę­dem pe­dan­tem. Nie­gdyś żar­to­wa­łem z ta­kiej ostroż­no­ści, ale je­den wi­dok po­żaru stepu zmie­nił mój po­gląd.

Co­lo­rado po­wró­cił i z apro­batą po­ki­wał głową. Po­tem ukląkł, zgar­nął nieco chru­stu i wy­do­był z głę­bin prze­past­nej kie­szeni naj­praw­dziw­sze krze­siwo. Z tru­dem po­wstrzy­ma­łem uśmiech. Z ko­lei Co­lo­rado wy­jął bla­szane pu­de­łeczko z hubką. Szczęk­nął krze­mień o me­tal, bły­snęły iskierki, szary słu­pek dymu uniósł się, a chwilę póź­niej buch­nął pło­mień.

– Go­towe – stwier­dził i po­sta­wił bo­kiem do ognia po­gięte na­czy­nie.

Po­stą­pi­li­śmy po­dob­nie. Gdy woda po­częła bul­go­tać, wsy­pa­li­śmy zmie­lo­nej na pył kawy, a Co­lo­rado nie od­mó­wił jej przy­ję­cia. Na­tych­miast od­wza­jem­nił się, wrę­cza­jąc każ­demu z nas po spo­rej gar­ści pe­mi­kanu – su­szo­nego, zmie­lo­nego mięsa, wspa­nia­łej po­trawy, przy­rzą­dza­nej od wie­ków przez wszyst­kie chyba ple­miona in­diań­skie Pół­noc­nej Ame­ryki. Do­ło­ży­li­śmy do tego nieco su­cha­rów za­bra­nych na drogę jesz­cze w Mil­wau­kee i uczta wy­pa­dła zna­ko­mi­cie. Kiedy wresz­cie na­bi­li­śmy fajki ty­to­niem, za­py­ta­łem:

– Nie używa pan za­pa­łek?

– Ni­gdy. Ła­two na­sią­kają wil­go­cią. Można co prawda pró­bo­wać dwoma ka­wał­kami drewna...

– Ra­czej koł­kiem i de­seczką – wtrą­ci­łem.

– O, zna­cie ten spo­sób? – zdzi­wił się.

– Znamy – stwier­dził Ka­rol. – Jest jed­nak za­wodny. Kie­dyś po ulew­nym desz­czu ża­den z wo­jow­ni­ków Czar­nych Stóp nie mógł wy­krze­sać ani iskierki.

– Wła­śnie, wła­śnie. Nie ma jak krze­siwo. Służy mi od wielu lat i nie psuje się. Hm... ale gdzież to oglą­da­li­ście Czarne Stopy? W cyrku?

– Co­lo­rado – ode­zwał się mój przy­ja­ciel – le­piej roz­stańmy się. Wolę stra­cić bez­płatną go­spodę niż wy­słu­chi­wać pań­skich zło­śli­wo­ści.

My­śla­łem, że tra­per wy­buch­nie gnie­wem. Ale nie. Twarz mu się tylko skur­czyła nie­przy­jem­nie.

– Zło­śli­wo­ści? – po­wtó­rzył. – Tacy je­ste­ście draż­liwi. Kto lubi zło­śli­wo­ści? Ale ja mam zwy­czaj ga­dać, co chcę i kiedy chcę.

– Co­lo­rado! – krzyk­ną­łem po­draż­niony. – Roz­stańmy się w spo­koju. Ani ja, ani Wielki Bóbr nie przy­je­cha­li­śmy tu szu­kać zwady.

– Co? – spoj­rzał na nas uważ­nie. – Wielki Bóbr? Niby: kto?

Wska­za­łem pal­cem na Ka­rola:

– To jego prze­zwi­sko. Znane jest do­brze w Ka­na­dzie, ale nie tylko tam...

Tra­per pod­niósł się wolno od ogni­ska. Wsta­li­śmy rów­nież.

– Lu­dzie – po­wie­dział jakby wzru­szo­nym gło­sem – czy to prawda?

– Ale uparty – mruk­ną­łem.

– Je­śli to prawda – cią­gnął, po­mi­ja­jąc mil­cze­niem moją uwagę – to wy dwaj zli­kwi­do­wa­li­ście przed ro­kiem ja­kąś bandę w Ari­zo­nie, tak? Sły­sza­łem coś o tym.

Ka­rol ski­nął głową, a ja do­da­łem:

– Było nas tam wię­cej...

– Wielki Bóbr! Ma­rzy­łem, żeby was spo­tkać. Praw­dzi­wych west­ma­nów co­raz mniej na świe­cie. Przyj­dzie czas, że po pre­riach uga­niać się będą już tylko ho­dowcy by­dła. A pan – zwró­cił się do mnie – musi być tym le­ka­rzem, który po­ma­gał Wiel­kiemu Bo­browi. Je­śli cho­ciaż ćwierć prawdy jest w tym, co mi o was opo­wia­dano, je­ste­ście zu­chy, co się zo­wie! Zmy­lił mnie wasz wy­gląd.

– Na­sze nowe ubra­nia? – za­py­ta­łem zło­śli­wie. – I na­sza broń, która nie roz­pada się na ka­wałki?

Spoj­rzał na mnie ostro, ale za­raz uśmiech­nął się.

– To przy­tyk. Nie ob­rażę się. Nie­któ­rzy twier­dzą, że ubiór o ni­czym nie świad­czy. To za­leży kiedy. Strój to cząstka czło­wieka, coś o nim mówi. A co się ty­czy broni, hm, jesz­cze zo­ba­czymy, która cel­niej strzela.

Klep­nął się po udach i znowu siadł. Uzna­li­śmy spór za za­koń­czony.

– Co pan tam wy­wę­szył w la­sku i nad stru­mie­niem? – za­py­ta­łem, zaj­mu­jąc miej­sce przy ogniu.

– Mogę ci na to od­po­wie­dzieć – wtrą­cił się Ka­rol. – Co­lo­rado od­na­lazł czy­jeś tropy, ale mocno już za­tarte, dla­tego te­raz za­cho­wuje się tak bez­tro­sko.

– Rze­czy­wi­ście. Za­tarte ślady. Ktoś tu obo­zo­wał, je­śli się nie mylę. I od­je­chał, o, tam – wska­zał ręką.

– Jak pan na to wpadł?

– Przy­pad­kowo. Mam nie­zły wzrok. Ale uzna­łem, iż jedno spraw­dze­nie wy­star­czy. Dla­tego da­łem spo­kój po­szu­ki­wa­niom.

Mruk­nął coś do sie­bie, a póź­niej po­in­for­mo­wał:

– Trzech ich było tu­taj.

– Czer­wo­no­skó­rzy? – za­py­ta­łem.

– Nie. Ko­nie pod­kute i buty z ob­ca­sami. No­co­wali w la­sku. Dwa razy słońce od tam­tej pory za­szło, je­śli się nie mylę. A poza tym... je­den koń stą­pał bar­dzo dziw­nie. To rzadko się tra­fia. Mu­siał być kra­dziony, a zło­dziej nie po­znał się w czas.

Za­sko­czył mnie taki nie­ocze­ki­wany wnio­sek.

– Dla­czego?

– Wy­tłu­ma­czę panu, dok­to­rze. Pan po­zwoli, że będę uży­wał tego ty­tułu.

– Pro­szę...

– Po­wie­dzia­łem, że koń kra­dziony, bo nikt, kto wy­biera się na pre­rię, ta­kiego wierz­chowca nie kupi. Chyba ślepy! Pan wie prze­cież, jak koń cho­dzi: lewa noga przed­nia i prawa noga tylna, po­tem: prawa przed­nia i lewa tylna. Ale nie­kiedy tra­fia się ta­kie zwie­rzę, które po­suwa się bo­kami.

– Jak to?

– Tak, że naj­pierw sta­wia dwie lewe nogi, po­tem dwie prawe. Zu­peł­nie jak wiel­błąd. Po­wia­dają wów­czas, że cho­dzi kro­czem albo skro­czem, albo że ma skro­cza... Mniej­sza z tym. Ta­kie ko­nie są bar­dzo szyb­kie.

– No więc!

– Ba, to nie są ko­nie dla west­ma­nów. Zo­sta­wiają tak inne ślady, że nie spo­sób nie zwró­cić na nie uwagi. Jed­nego ta­kiego ko­nia bez trudu można by roz­po­znać w ca­łym ta­bu­nie. Kto się zna na ko­niach, nie kupi ta­kiego zwie­rzę­cia na pre­rię.

Spoj­rza­łem py­ta­jąco na Ka­rola. Ski­nął głową.

– No wła­śnie. Wielki Bóbr wie, ale z pana, dok­to­rze, to ża­den ko­niarz.

Przy­zna­łem, że ko­nia­rzem żad­nym nie je­stem, cho­ciaż po­tra­fię na oko od­róż­nić cha­betę od do­brego wierz­chowca.

– Ba – pod­jął znów Co­lo­rado – są inne, jesz­cze gor­sze, ale po­znać się na nich można do­piero pod­czas jazdy. Ta­kie zdra­dliwe be­stie. Trzeba panu wie­dzieć, że ist­nieją wierz­chowce, które w ga­lo­pie ude­rzają tyl­nymi ko­py­tami o przed­nie. Je­śli jeź­dziec w porę się nie zo­rien­tuje i nie bę­dzie mocno ścią­gał cu­gli, ko­nik prze­ko­zioł­kuje. Naj­czę­ściej nie pod­nie­sie się wię­cej. Ani on, ani jeź­dziec. O ta­kich ko­niach mó­wią, że się „ści­gają”. To fa­chowe okre­śle­nie.

– Pan się chyba wy­cho­wy­wał z końmi, Co­lo­rado?

– Tylko przez pe­wien czas. Ale opo­wiedz­cie le­piej, jak tam było w Ari­zo­nie.

Już otwie­ra­łem usta, ale Ka­rol wpadł mi w słowo:

– Może póź­niej, to długa hi­sto­ria.

Co­lo­rado nie na­le­gał. Spoj­rzał w niebo, się­gnął do jed­nej z licz­nych kie­szeni swego przy­odziewku i wy­do­był z niej naj­praw­dziw­szy ze­ga­rek. To było dla mnie za­sko­cze­nie. Ja­kiż west­man nosi ze­ga­rek? Ten de­li­katny przy­rząd, tak mało od­porny na wstrząsy i wil­goć. Tra­per czy west­man re­gu­lują swój dzień we­dług po­ło­że­nia słońca, a noc we­dług gwiazd i za­rę­czam wam, iż na­wet ja nie od­czu­wa­łem braku ja­kie­go­kol­wiek in­nego cza­so­mie­rza!

Ze­ga­rek był so­lidny, wielki, me­ta­lowy, mocno po­ry­so­wany i błysz­czący od sta­łego za­pewne wy­cie­ra­nia. Co­lo­rado otwo­rzył so­lidną ko­pertę i spoj­rzał na tar­czę.

– Już po pierw­szej. Je­śli na wie­czór mamy sta­nąć w za­gro­dzie Sama O’Briena, zbie­rajmy się. To mój imien­nik – do­dał – ja je­stem rów­nież Sa­muel. No, szybko, szybko. Po nocy je­chać nie­przy­jem­nie. Można wpaść w ja­kąś dziurę albo wprost w ra­miona Me­sca­le­rów, Li­pa­nów, Tan­tów, czy jak tam jesz­cze się wa­bią, in­nymi sło­wami: Apa­czów. Mnie co prawda skalp nie grozi, ale wy obaj ma­cie dość bujne czu­pryny.

Tak ga­da­jąc, za­brał się do sio­dła­nia ko­nia. Ru­szy­li­śmy za jego przy­kła­dem.

– Co­lo­rado, czyżby pana już raz oskal­po­wano? – za­py­ta­łem.

– Mnie? – wrza­snął, do­pi­na­jąc po­pręgu. – To im się nie udało i ni­gdy nie uda! Spójrz­cie!

Ze­rwał ka­pe­lusz z głowy – była naga jak ko­lano.

– W mło­do­ści prze­cho­dzi­łem ja­kąś pa­skudną cho­robę – wy­ja­śnił – a po niej wszyst­kie włosy mi wy­pa­dły.

– Ty­fus pla­mi­sty – stwier­dzi­łem.

– Może i tak. Dok­tor le­piej się na tym zna.

– Miał pan szczę­ście, Co­lo­rado – za­uwa­ży­łem. – Ta­nim kosz­tem się pan wy­krę­cił. Naj­czę­ściej to się umiera.

– Nie będę za­prze­czał. No, jak tam? Go­towe?

Ude­rzy­li­śmy wierz­chowce cu­glami i ru­szy­li­śmy kłu­sem, a po­tem ga­lo­pem.

Co­lo­rado do­brze oce­nił od­le­głość, bo nim sło­neczna tar­cza do­bie­gła ho­ry­zontu, zgrzani, za­ku­rzeni i szczę­śliwi na wi­dok ludz­kiego do­mo­stwa wjeż­dża­li­śmy w bramę wy­so­kiej pa­li­sady. Za nią, na ob­szer­nym po­dwó­rzu, wzno­siła się bu­dowla zbita z gru­bych bali z wą­skimi okien­kami i spa­dzi­stym da­chem po­chy­lo­nym w jed­nym kie­runku. Na nasz wi­dok wy­biegł pod­ro­stek ze strzelbą w gar­ści.

– Jak się masz, Geo­rge? – za­wo­łał Co­lo­rado. – Odłóż tę pu­kawkę. Gdzie oj­ciec?

– Ach, to wy!

W tej chwili druga po­stać uka­zała się na po­dwó­rzu. Był to star­szy męż­czy­zna z od­krytą głową, z wło­sami lekko przy­pró­szo­nymi si­wi­zną, o ru­chach ener­gicz­nych i twa­rzy spa­lo­nej na brąz.

– Halo, Sam! – krzyk­nął znowu nasz prze­wod­nik. – Spro­wa­dzi­łem go­ści.

– Halo, Sam! Wi­taj! Zejdź­cie z koni, pa­no­wie. Pro­szę w moje ni­skie progi. Geo­rge, za­wia­dom matkę – a kiedy chło­pak od­da­lił się, za­czął wy­py­ty­wać Co­lo­rado: – Gdzieś się krę­cił? Chyba rok cie­bie nie oglą­da­łem.

– Ani ja cie­bie, stary niedź­wie­dziu. Nie by­łem pe­wien, czy ta buda stoi jesz­cze na swoim miej­scu.

– A dla­cze­goż nie mia­łaby stać?

– Ba, dużo jesz­cze wody po­pły­nie w Rio Grande, za­nim w tych stro­nach domy roz­pa­dać się będą tylko ze sta­ro­ści. Ale mnie już wów­czas tu­taj nie znaj­dziesz.

– Ple­ciesz głup­stwa, Sam. Po­zwól­cie, pa­no­wie – zwró­cił się do nas.

Przez wą­ziutką sionkę wpro­wa­dził nas do nieco mrocz­nego wnę­trza. Ma­lut­kie otwory okienne skąpo prze­pusz­czały świa­tło, a na dwo­rze po­częło zmierz­chać.

– Sia­daj­cie!

Zdję­li­śmy ka­pe­lu­sze, broń od­sta­wi­li­śmy do kąta i opa­dli­śmy na cięż­kie, le­dwo ohe­blo­wane ławy z czte­rech stron ota­cza­jące rów­nie pry­mi­tywny stół.

– Co­lo­rado od czasu do czasu lubi stra­szyć – uśmie­chał się go­spo­darz – ale tu kraj spo­kojny i nie ma się czego oba­wiać.

– Oba­wiać! A to do­bre! Po­patrz na nich, Sam, po­patrz do­brze. Oni i obawa!

Pa­lec Co­lo­rado wska­zy­wał raz na Ka­rola, raz na mnie. Nie mo­gli­śmy po­jąć, o co mu cho­dzi.

– Sły­sza­łeś o tej hecy w Ari­zo­nie? Na pewno sły­sza­łeś. Że­byś wie­dział, że to wła­śnie oni. Te dwa zu­chy dały radę ca­łej ban­dzie.

O’Brien spoj­rzał na nas py­ta­jąco. Kiw­ną­łem głową, ale do­da­łem:

– Prze­sada. Tam było nas do­brych kilka dzie­sią­tek.

Far­mer ro­ze­śmiał się:

– Co za skrom­ność! Sły­sza­łem o was, pew­nie, że sły­sza­łem. Mó­wiono, że zro­bi­li­ście po­rzą­dek w Ari­zo­nie. Sami czy nie sami... nie­ważne.

Roz­mowę prze­rwał Geo­rge, który wniósł trzy za­pa­lone świece w pry­mi­tyw­nych lich­ta­rzach, a po chwili go­spo­dyni po­sta­wiła na stole zimne i go­rące mięso i za­jęła miej­sce obok nas, uści­snąw­szy każ­demu rękę. Tak oto mia­łem przed sobą ty­pową ro­dzinę osad­ni­czą, przed­sta­wi­cieli wiel­kiej masy drob­nych rol­ni­ków, jacy od dzie­siąt­ków lat parli na za­chód, szu­ka­jąc uro­dzaj­niej­szych, a przede wszyst­kim ob­szer­niej­szych od do­tych­czas upra­wia­nych te­re­nów.

Jesz­cze w roku 1861 nie­zmie­rzone zie­mie roz­cią­ga­jące się mię­dzy do­liną Mis­si­sipi a Ka­li­for­nią sta­no­wiły kraj pra­wie dzie­wi­czy. Żyło tu nie wię­cej niż pół mi­liona lu­dzi, a po pu­stych ob­sza­rach wę­dro­wali swo­bod­nie In­dia­nie, któ­rych liczba się­gała trzy­stu ty­sięcy. Na pół­nocy Siuk­so­wie (a ra­czej – pra­wi­dłowo – Da­koci), na za­cho­dzie Cze­je­no­wie i Ara­pa­ho­wie, na po­łu­dniu Apa­cze, Ko­mań­cze i sze­reg mniej­szych ple­mion. Trzy lata póź­niej, w roku 1864, co naj­mniej sto pięć­dzie­siąt ty­sięcy osób wy­wę­dro­wało z te­re­nów le­żą­cych nad Mis­so­uri na Da­leki Za­chód. Jak ob­li­czano, w jed­nym tylko roku przez Omaha prze­szło sie­dem­dzie­siąt pięć ty­sięcy lu­dzi z sie­dem­dzie­się­cioma pię­cioma ty­sią­cami sztuk by­dła, trzy­dzie­stoma ty­sią­cami koni i mu­łów, dwu­dzie­stoma dwoma ty­sią­cami ton ba­gażu za­ła­do­wa­nego na wiel­kie wozy. Wielu z nich dą­żyło w góry szu­kać skar­bów, wielu było włó­czę­gami, ale po­tężną grupę sta­no­wili lu­dzie pra­gnący za­orać i ob­siać do­tąd ni­czyje i nie­tknięte płu­giem stepy. Te­raz, w 1884 roku, na daw­nych pust­ko­wiach ro­sła psze­nica, ogrom­niały stada do­mo­wego by­dła i wzno­siły się błysz­czące świe­żo­ścią ściany za­gród. Jed­nakże kraj był wielki, więc cią­gle jesz­cze w jego po­łu­dnio­wych i po­łu­dniowo-za­chod­nich par­tiach czę­ściej spo­ty­kało się płową zwie­rzynę czy in­diań­skiego wo­jow­nika niż far­mera. W ta­kim kraju znaj­do­wa­li­śmy się obec­nie: Ka­rol i ja, a cho­ciaż sie­dzie­li­śmy za sto­łem przy bla­sku luk­su­so­wych pod­ów­czas świec, wie­dzia­łem do­brze, że o milę da­lej, poza li­nią pól i pa­stwisk O’Briena, roz­ciąga się pier­wotna głu­sza, nie­zba­dana jesz­cze prze­strzeń la­sów i ste­pów, prze­cięta rzecz­kami o nie­usta­lo­nych na­zwach, po­prze­dzie­lana pa­smami gór­skimi o szczy­tach, na które nikt jesz­cze się nie wspi­nał. Ta­kim był Nowy Mek­syk, ob­szar nie­po­sia­da­jący praw sta­no­wych, rzadko za­lud­niony i pe­łen nie­spo­dzia­nek wi­ta­ją­cych po­dróż­nego.

Wła­śnie jedna z nich uka­zała się te­raz w pół­mroku nad­cią­ga­ją­cego świtu, gdy wy­chy­lony przez okno ob­ser­wo­wa­łem da­leką prze­strzeń, po­dwó­rze oto­czone pło­tem i Sama-Co­lo­rado le­żą­cego tuż przy ogro­dze­niu.

Przy­ło­ży­łem znowu lor­netkę do oczu. Za rzeką bły­snęły ró­żowo pierw­sze zo­rze. W ich ła­god­nym bla­sku do­strze­głem trzech jeźdź­ców ga­lo­pu­ją­cych otwartą płasz­czy­zną. Do­pa­dli do­liny rzeki, znik­nęli na chwilę, a po­tem uka­zali się znowu na dru­gim brzegu.

Od­ją­łem szkła od oczu, wy­chy­li­łem się jesz­cze bar­dziej przez otwór i po­wie­dzia­łem pół­gło­sem w kie­runku śpią­cej na dole po­staci. Głos mój w po­ran­nej ci­szy za­brzmiał czy­sto i wy­raź­nie:

– Co­lo­rado, wsta­waj! In­dia­nie...

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------W _Bi­blio­tece li­te­ra­tury dzie­cię­cej_ Wy­daw­nic­twa Sied­mio­róg uka­zały się mię­dzy in­nymi:

1. Bajki, Char­les Per­rault (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

2. Ba­śnie, Ja­cob i Wil­helm Grimm (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

3. Ba­śnie, Hans Chri­stian An­der­sen (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

4. Ali­cja w Kra­inie Cza­rów, Le­wis Car­roll (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

5. Ania z Zie­lo­nego Wzgó­rza, Lucy Maud Mont­go­mery (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

6. Cu­da­czek-Wy­śmie­wa­czek, Ju­lia Du­szyń­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

7. Dar rzeki Fly, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

8. Don Ki­chot z Man­czy, Mi­guel de Ce­rvan­tes (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

9. Go­dzina pą­so­wej róży, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

10. Idzie niebo ciemną nocą, Ewa Szel­burg-Za­rem­bina (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

11. Klechdy do­mowe, Hanna Ko­styrko (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

12. Kli­mek i Kle­men­tynka, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

13. Księga dżun­gli, Ru­dy­ard Ki­pling (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

14. Le­gendy war­szaw­skie, Ar­tur Op­p­man (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

15. Ły­sek z po­kładu Idy, Gu­staw Mor­ci­nek (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

16. Mity grec­kie, Ni­kos Cha­dzi­ni­ko­lau (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

17. O czym szu­mią wierzby, Ken­neth Gra­hame (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

18. O kra­sno­lud­kach i o sie­rotce Ma­rysi, Ma­ria Ko­nop­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

19. Od­po­wied­nia dziew­czyna, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

20. Pa­mięt­niki Adama i Ewy, Mark Twain (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

21. Pi­no­kio, Carlo Col­lodi (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

22. Przy­gody Tomka Sa­wy­era, Mark Twain (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

23. Przy­padki Ro­bin­sona Cru­soe, Da­niel De­foe (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

25. Psotki i śmieszki, Ja­nina Po­ra­ziń­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

24. Ro­bin­son Cru­soe, Da­niel De­foe (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

26. Serce, Ed­mund de Ami­cis (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

27. Szew­czyk Dra­tewka, Ja­nina Po­ra­ziń­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

28. Ta­jem­ni­cza wy­spa, Ju­liusz Verne (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

29. Ta­jem­ni­czy ogród, Fran­ces Hodg­son Bur­nett (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

30. Ucho, dy­nia 125!, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

31. Ucznio­wie Spar­ta­kusa, Ha­lina Rud­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

32. W 80 dni do­okoła świata, Ju­liusz Verne (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

33. W pu­styni i w pusz­czy, Hen­ryk Sien­kie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

34. We­sołe przed­szkole, Ma­ria Ko­nop­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

35. Ba­śnie pol­skie i eu­ro­pej­skie, Jo­anna Ro­dzie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

36. Złota ko­rona, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

37. Ba­śnie pol­skie, Ta­mara Mi­cha­łow­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

38. Hi­sto­ria żół­tej ci­żemki, An­to­nina Do­mań­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

39. Wspo­mnie­nia nie­bie­skiego mun­durka, Wik­tor Go­mu­licki (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

40. An­tek, Bo­le­sław Prus (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

41. Tropy wiodą przez pre­rię, Wie­sław Wer­nic (We­stern)

42. Wi­taj, Ka­rol­ciu!, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

43. Słońce Ari­zony, Wie­sław Wer­nic (We­stern)

44. Na po­łu­dnie od Rio Grande, Wie­sław Wer­nic (We­stern)

45. Sze­ryf z Fort Ben­ton, Wie­sław Wer­nic (We­stern)

46. Król Ma­ciuś Pierw­szy, Ja­nusz Kor­czak (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

47. Kaj­tuś Cza­ro­dziej, Ja­nusz Kor­czak (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

48. Stara baśń, Jó­zef Ignacy Kra­szew­ski (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

49. Ka­rol­cia, Ma­ria Krüger (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

50. Pla­stu­siowy pa­mięt­nik, Ma­ria Kow­nacka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

51. Troje wspa­nia­łych i skrzat, Ewa Mir­kow­ska (Klub Ma­łych Czy­tel­ni­ków)

52. Za ży­wo­pło­tem, Ma­ria Kow­nacka (Se­ria li­mi­to­wana)

53. Aka­de­mia Pana Kleksa, Jan Brze­chwa (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

54. 10 opo­wie­ści o ba­jecz­nej tre­ści, Ta­mara Mi­cha­łow­ska (Bajki współ­cze­sne)

55. Janko Mu­zy­kant oraz Sa­chem, Hen­ryk Sien­kie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

56. Mała Księż­niczka, Fran­ces Hodg­son Bur­nett (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

57. Bajki dla dzieci, Iwan Kry­łow (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

58. Brze­chwa dzie­ciom, Jan Brze­chwa (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

59. Co słonko wi­działo, Ma­ria Ko­nop­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

60. Gruby, Alek­san­der Min­kow­ski (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

61. Ja­no­sik, Ta­mara Mi­cha­łow­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

62. Kop­ciu­szek, Hanna Ja­nu­szew­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

63. Ku­ku­ryku na ręcz­niku, Ma­ria Kow­nacka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

64. Magda, Pa­weł i Ty, Kry­styna Kle­niew­ska-Ko­wa­li­szyn (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

65. Mały Książę, An­to­ine de Sa­int-Exu­péry (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

66. Na ja­gody, Ma­ria Ko­nop­nicka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

67. Naj­milsi, Ewa Szel­burg-Za­rem­bina (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

68. Opo­wie­ści o Świę­tym Mi­ko­łaju, Ta­mara Mi­cha­łow­ska (Bajki współ­cze­sne)

69. Opo­wieść wi­gi­lijna, Char­les Dic­kens (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

70. Przy­gody Pla­stu­sia, Ma­ria Kow­nacka (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

71. Sto ba­jek, Jan Brze­chwa (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

72. Wy­bór mi­tów grec­kich, Jo­anna Ro­dzie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

73. Zia­renka maku, Grze­gorz Ra­taj­czak (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

74. Pier­ścień i róża, Wil­liam Ma­ke­pe­ace Thac­ke­ray (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

75. Trzej musz­kie­te­ro­wie, Alek­san­der Du­mas (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

76. Win­ne­tou, Ka­rol May (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

77. Łowcy wil­ków, Ja­mes Cur­wood (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

78. Czarny tu­li­pan, Alek­san­der Du­mas (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

79. Nad da­le­kim, ci­chym fior­dem, Agot Gjems-Sel­mer (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

80. Gwiazda prze­wod­nia, Joan Gould (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

81. Ka­ta­rynka oraz Z le­gend daw­nego Egiptu, Bo­le­sław Prus (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

82. Biały kieł, Jack Lon­don (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

83. Zew krwi, Jack Lon­don (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

84. Złota El­żu­nia, Eu­ge­nia Mar­litt (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

85. Skarb w Srebr­nym Je­zio­rze, Ka­rol May (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

86. Zorro, John­ston McCul­ley (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

87. Bajki li­tew­skie, Oskar Mi­łosz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

88. Ro­bin Hood, Ho­ward Pyle (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

89. Do­lina bez wyj­ścia, Tho­mas M. Reid (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

90. Książę i że­brak, Mark Twain (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

91. Bajka o ry­baku i rybce, Alek­san­der Pusz­kin (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

92. Piękna i Be­stia, Je­anne-Ma­rie Le­prince de Be­au­mont (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

93. Wy­brane po­da­nia i le­gendy pol­skie (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

94. Klechdy se­za­mowe, Bo­le­sław Le­śmian (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

95. Słoń Trą­bal­ski, Ju­lian Tu­wim (Se­ria li­mi­to­wana)

96. 12 po­dróży mi­sia Mio­dala, Ste­fan Po­tocki (Klub ma­łych czy­tel­ni­ków)

97. 7 opo­wie­ści o ry­ce­rzu, cza­ro­dzieju i księ­ciu do­bro­dzieju, Ja­nia Ship­per (Klub ma­łych czy­tel­ni­ków)

98. Eg­zo­tyczna przy­goda, Alek­san­dra Mi­cha­łow­ska (Klub ma­łych czy­tel­ni­ków)

99. Troje wspa­nia­łych i skrzat, Ewa Mir­kow­ska (Klub ma­łych czy­tel­ni­ków)

100. W pa­mięt­niku Zo­fii Bo­brówny, Ju­liusz Sło­wacki (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

101. Cu­downa po­dróż, Selma La­ger­löf (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

102. Pani Twar­dow­ska, Adam Mic­kie­wicz (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

103. Wy­brane wier­sze, Wła­dy­sław Bełza (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

104. Sza­ra­czek, Mie­czy­sława Bucz­kówna (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

105. Dzie­cię el­fów, Hans Chri­stian An­der­sen (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

106. Ju­tro nie­dziela i inne opo­wia­da­nia, Zo­fia Żu­ra­kow­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

107. Las­sie, wróć!, Eric Kni­ght (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

108. Lato le­śnych lu­dzi, Ma­ria Ro­dzie­wi­czówna (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

109. O dwu­na­stu mie­sią­cach, Ja­nina Po­ra­ziń­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

110. O księ­ciu Got­fry­dzie, ry­ce­rzu Gwiazdy Wi­gi­lij­nej, Ha­lina Gór­ska (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

111. Pięt­na­sto­letni ka­pi­tan, Ju­liusz Verne (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

112. Przy­gody Me­li­klesa Greka, Wi­told Ma­ko­wiecki (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

113. Przy­gody Sind­bada Że­gla­rza, Bo­le­sław Le­śmian (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

114. Ta­jem­nica wę­dru­ją­cego ja­ski­niowca, Andy Chan­dler (Al­fred Hich­cock) (Przy­gody Trzech De­tek­ty­wów)

115. Ka­pi­tan Fra­casse, Teo­fil Gau­tier (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

116. Dios­sos, Wi­told Ma­ko­wiecki (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

117. Atlan­tyda, wy­spa ognia, Ma­ciej Ku­czyń­ski (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

118. Mały lord, Fran­ces Hodg­son Bur­nett (Ka­non li­te­ra­tury dzie­cię­cej)

Wszyst­kie ty­tuły na­le­żące do _Bi­blio­teki li­te­ra­tury dzie­cię­cej_ są do­stępne w księ­garni in­ter­ne­to­wej Sied­mio­róg.pl
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: