- promocja
- W empik go
Słońce i cień. Komisarz Erik Winter. Tom III - ebook
Słońce i cień. Komisarz Erik Winter. Tom III - ebook
Trzeci tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.
Inspektor Erik Winter przebywa na południowym wybrzeżu Hiszpanii. Ale nie na wakacjach. Pojechał tam odwiedzić ojca, który leży na oddziale intensywnej opieki w miejscowym szpitalu po ostrym ataku serca. Trudne dni w słońcu pozwalają Erikowi Winterowi zastanowić się nad własnym życiem przyszłością - za trzy miesiące nadchodzi nowe millennium, jemu wkrótce stuknie czterdziestka, a narzeczona oczekuje ich wspólnego dziecka.
Tymczasem w Göteborgu na zachodnim wybrzeżu Szwecji dochodzi do podwójnego morderstwa. Kiedy Winter wraca do miasta, wraz z kolegami musi rozwikłać zagadkę, której rozwiązanie wydaje się z każdym krokiem coraz okropniejsze. Od samego początku morderca dał policji coś w rodzaju "przewodnika". Kiedy zagrożenie sięga rodziny Wintera, inspektor zdaje sobie sprawę, że to śledztwo jest o wiele bardziej złożone, niż ktokolwiek się spodziewał, i że od samego początku był częścią tej makabrycznej gry.
"...Edwardson przykuwa uwagę czytelnika sugestywnymi mistrzowskimi podpowiedziami. "Słońce i cień" to książka, która kusi, by ją przeczytać (...) międzynarodowej klasy (...) Tuż przed lekturą "Słońca i cienia" skończyłem najnowszą powieść kryminalną Elisabeth George, również psychologiczną i ambitną literacką. Mogę tylko powiedzieć, że słynna koleżanka może, co najwyżej czyścić buty Edwardsonowi!" Jan Ceder, "GT"
"...napięcie rośnie powoli, książka jest subtelna, sugestywna i pewnie napisana..." - Nils Schwartz, "Expressen"
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7580-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
ZACZĘŁO PADAĆ. Simon Morelius nastawił radio. Nic nie słyszeli przez pięć minut. Dochodziła dziesiąta i panował spokój. Greger Bartram zatrzymał się na czerwonym świetle. Dwie kobiety przeszły przez ulicę, jedna z uśmiechem odwróciła się w stronę radiowozu. Greger Bartram uniósł dłoń w geście pozdrowienia.
– Dwadzieścia siedem, ładna – powiedział. – I to samo myśli o mnie.
– Ona się uśmiechnęła do mnie. Nie do ciebie – zaprotestował Morelius.
– Patrzyła mi prosto w oczy – odparł Bartram. – To ze mną szukała kontaktu.
Światła się zmieniły i Bartram wjechał na rondo Korsvägen.
– I stwierdziła, że nikogo nie ma w domu – powiedział Morelius.
– Ha, ha.
– Popatrzyła ci głęboko w oczy i zobaczyła, że nikogo tam nie ma. Tylko glina w średnim wieku za kółkiem dziwnie pomalowanego samochodu, a ona…
Usłyszeli przez radio kobiecy głos:
– Dziewięć jeden dwadzieścia. Dziewięć jeden dwadzieścia, odbiór. – Potem padła niewyraźna odpowiedź gdzieś z daleka. Znów odezwała się kobieta: – Ktoś leży na ulicy przed Focusem przy Lisebergu, pijany albo chory. Jest tam grupka nastolatków.
Odpowiedział jakiś patrol:
– Słyszeliśmy. Jesteśmy na Prinsgatan i jedziemy do Focusa.
Morelius sięgnął po mikrofon.
– Tu jedenaście dziesięć. Jesteśmy bliżej, jedziemy właśnie Korsvägen, możemy to przejąć.
– Dobrze, jedenaście dziesięć.
Radiowóz z dystryktu Lorensberg wyjechał z ronda i zatrzymał się przed centrum handlowym. Na parkingu siedziało kilka skulonych osób. Kiedy samochód się zatrzymał, jedna z nich podbiegła do otwieranych przez Bartrama drzwi.
– To ja telefonowałam – powiedziała dziewczyna, na oko szesnastoletnia. Pomachała komórką, jakby ta miała się właśnie rozdzwonić, żeby potwierdzić słowa właścicielki. Dziewczyna miała proste włosy, gładko przyklejone do głowy przez deszcz. W jej wielkich oczach malowało się przerażenie. Bił od niej zapach alkoholu i tytoniu. Żywo gestykulowała. – Ona tam leży. Maria tam leży, ale już trochę lepiej się czuje.
– Zadzwonię po karetkę – rzucił Bartram.
Morelius poszedł za dziewczyną. Od grupki młodzieży dzieliło ich kilka kroków. Otaczali półkolem dziewczynę, która właśnie próbowała się podnieść. Zachwiała się, ale Morelius, który właśnie znalazł się przy niej, podał jej ramię i uchronił przed upadkiem. Ważyła tyle co nic. Wyglądała jak bliźniaczka tamtej, która dzwoniła, ale patrzyła nieobecnym wzrokiem. Tu naprawdę nikogo nie ma w domu, pomyślał Morelius.
Czuć było od niej alkohol i wymiociny. Morelius poczuł coś lepkiego pod podeszwami butów. Powinien uważać, żeby się nie pośliznąć. Po kilku sekundach dziewczyna spojrzała na policjanta, niespodziewanie przytomnie.
– Chcę do domu – powiedziała.
– Co zażywałaś? – zapytał Morelius.
– Nni… nic – odparła. – Tylko kilka piw.
– Kilka piw, jasne. – Morelius spojrzał na grupkę pięciu czy sześciu młodych ludzi. – Co brała? To ważne. Jeśli coś wiecie, mówcie natychmiast, w tej chwili, NATYCHMIAST. – Podniósł głos, trochę ich nastraszył.
– Tak jak mówiła – odezwał się chłopak w robionej na drutach czapce i bluzie od dresu. – Kilka piw… i trochę wódki.
– Wódki? Jakiej wódki? Czy ktoś ma butelkę?
Młodzi ludzie popatrzyli po sobie.
– BUTELKĘ – powtórzył Morelius.
Chłopak w robionej na drutach czapce sięgnął pod obszerną bluzę i wyjął butelkę. Bartram wziął ją od niego i obejrzał, trzymając pod światło neonowych reklam.
– Nie ma etykiety – powiedział.
– Nieee… nie ma.
– Co to jest? – zapytał Bartram. W tej samej chwili wszyscy usłyszeli syrenę pogotowia po drugiej stronie wieżowca Gothii. – Co to za gówno? Samogon?
– Tak… chyba tak – przyznał jeden z chłopców. – Kupiłem od kumpla. – Wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać. – Mówił, że to całkowicie w porządku.
– Nie jest w porządku – powiedział Morelius. Czuł, że dziewczyna wisząca mu na ramieniu robi się coraz cięższa, znów traci przytomność. – Gdzie ta cholerna karetka?! – krzyknął. W tej samej chwili auto zatrzymało się dwa metry od niego, zazgrzytały wytaczane nosze.
Siedzieli w poczekalni pogotowia. Dziewczyna była w gabinecie zabiegowym. Po dwudziestu minutach wyszedł lekarz. Wyraz jego twarzy powiedział Moreliusowi, że jeszcze żyje.
Młody chłopak przechadzał się nerwowo po poczekalni. Może on też był przed Focusem. Moreliusowi wydawał się znajomy. Jak zdążył tu dojechać?
– Alkohol w młodym organizmie, no cóż… to nie jest dobra kombinacja – powiedział lekarz.
– Jak ona się czuje?
– Biorąc pod uwagę okoliczności, nieźle, jak to się mówi. Musi oczywiście zostać u nas na noc.
– Więc ten alkohol… był w porządku? – zapytał Bartram.
Lekarz rzucił mu wymowne spojrzenie.
– Chodzi panu o ten samogon?
– Chyba pan, do cholery jasnej, rozumie, co mam na myśli?!
Doktor spojrzał na niego ponownie.
– Nie ma powodu do gniewu – powiedział. Otrzepał fartuch, jakby chciał go oczyścić z przekleństwa Bartrama. – Najmniejszego powodu.
– Przepraszam – odparł potulnie policjant. – Po prostu martwimy się o nią. Niektórzy gliniarze już tacy są.
– Chcemy tylko wiedzieć, czy ma jakieś inne… obrażenia… niż te, co normalnie… jeśli ten samogon był mocniejszy niż zwykły alkohol – wyjaśnił Morelius.
Lekarz popatrzył na nich z powątpiewaniem, jakby myślał, że chcą go nabrać.
– W tej chwili wszystko wygląda normalnie – powiedział. – Ale nie zostawiamy niczego przypadkowi. Czy zawiadomiono rodzinę?
– Tak – przyznał Morelius. – Matka powinna tu być lada chwila.
– No więc, w takim razie… – powiedział lekarz i wyszedł.
– Dziękujemy, doktorze – rzucił Bartram.
Patrzyli jeszcze, jak wychodzi przez wahadłowe drzwi.
– Arogancki dupek – powiedział Bartram.
– Chyba myśli to samo o tobie.
Bartram mruknął coś niezrozumiałego i spojrzał na kolegę. Było tuż po jedenastej, twarz Moreliusa od ostrego światła poczekalni była cała w plamach.
– Ach tak, więc to córka naszej pastor. Jesteś pewien? Hanne Östergaard? Która leczy nasze obolałe dusze?
– Tu nie ma co ironizować. – Morelius wziął do ręki portfel dziewczyny. Przeczytał dane z legitymacji. – Maria Östergaard. Ulica w Örgryte. Nasza pastor nazywa się Hanne Östergaard i mieszka w Örgryte, ma też córkę o imieniu Maria.
– A skąd ty właściwie to wszystko wiesz?
– A czy to ma jakieś znaczenie?
– Nie, nie.
– Ale nie jestem do końca pewien. – Przez otwierające się na noc drzwi wpadła kobieta. – Teraz jestem pewien – powiedział Morelius i ruszył ku Hanne Östergaard.
– Gdzie Maria? – zapytała. – Gdzie ona jest, Simon?
– Jeszcze w zabiegowym, czy jak to się nazywa – odparł Morelius. – Ale wygląda na to, że wszystko jest dobrze.
– DOBRZE? Wszystko jest dobrze? – Hanne Östergaard wyglądała, jakby za chwilę miała się roześmiać. – Czy ktoś może mi powiedzieć, gdzie mam iść?
Ktoś z pracowników szpitala wyszedł przez wahadłowe drzwi. Policjanci zobaczyli, jak Hanne Östergaard biegnie na oddział ratunkowy.
Chłopiec, który krążył po poczekalni, poszedł za nią. Obejrzał się jeszcze raz za siebie i zniknął w korytarzu.
– Ja cię kręcę – rzucił Bartram. – I nawet wiedziała, jak masz na imię.
Morelius nie odpowiedział.
– Nawet pastorom nie zostaje to oszczędzone – powiedział Bartram.
– Co oszczędzone?
– Trudne sytuacje, kiedy coś się dzieje z ich bliskimi, ukochanymi. Ale ty chyba nie masz dzieci?
– Odpowiedź brzmi: nie. Ale to tutaj chyba skończy się… szczęśliwie.
– Dzięki nam.
– E tam. Dzieciak, który chla za dużo i rzyga. Pewnie sama by oprzytomniała za jakiś czas, tamci by jej pomogli. _Happens all the time_. Czy tobie nic takiego się nie zdarzyło?
– Mnie? Nie przypominam sobie.
– No właśnie, to jeszcze o niczym nie świadczy.
– Jedziemy? – zapytał Bartram.
*
Jechali do centrum, minęli budynek Chalmers i szpital Vasa. Deszcz padał coraz mocniej. Latarnie świeciły jakby słabiej, otulone w noc. Bartram zatrzymał się na czerwonym świetle. Dwie kobiety przechodziły przez ulicę, ale żadna się nie odwróciła, żeby się uśmiechnąć do radiowozu. Morelius nastawił radio. Słuchali komunikatów. Psychicznie chory staruszek zaginął w Änggården kilka godzin temu i właśnie się odnalazł. Gorąca dyskusja w mieszkaniu w Koretadali zakończyła się, kiedy na miejscu zjawili się funkcjonariusze. Pijaczyna, który oparł się o stojący tramwaj przy Brunnsparken, upadł, kiedy tramwaj ruszył. Czy można to uznać za wypadek komunikacyjny? – zastanawiał się Bartram.
Morelius myślał o Hanne Östergaard i o tym, o czym rozmawiali dwa tygodnie wcześniej. Był wdzięczny Gregerowi, że o nic więcej nie pytał.
Erik Winter zgasił światło w swoim pokoju i wyszedł. Deszcz przestał padać. Pojechał do domu rowerem, przez Heden, ustąpił pierwszeństwa komuś, kto nie uważał na Vasagatan. Nogawki ochlapała mu woda, a może jeszcze jakiś inny syf. Było za ciemno, żeby się dało cokolwiek zobaczyć. Zastanawiał się, czy nie przejechać koło Saluhallen, ale zrezygnował. Zadzwoniła jego komórka. Zatrzymał się i wyjął telefon z wewnętrznej kieszeni przeciwdeszczowego płaszcza.
– Nie mogę się zdecydować w sprawie sofy – powiedziała Angela, kiedy się zgłosił. – Muszę cię prosić o radę, natychmiast.
– Chyba nie dźwigasz?
– Nie, nie.
– Możemy ją zabrać, jeśli nie możesz się zdecydować. Mam przecież miejsce.
– Ale gdzie będzie stała?
– Czy to nie może zaczekać do wieczora?
– Chciałam przyjść przygotowana jak najlepiej.
– Hm…
– To poważna decyzja.
– Wiem.
– Czy ty naprawdę to przemyślałeś? Może powinniśmy kupić do…
– Angelo, daj spokój…
– Wiem, wiem. Ale to takie oszałamiające. To wszystko.
To chyba najodpowiedniejsze słowo, pomyślał Winter, strzepując kilka kropli z ramienia. Oszałamiające. Pierwszy raz w dorosłym życiu miał zamieszkać z drugim człowiekiem. Po latach dość luźnego związku mieli z Angelą zamieszkać razem. Czuł się tak, jakby to ona podjęła tę decyzję. Nie. To było niesprawiedliwe. Przecież on też musi brać na siebie odpowiedzialność.
Nie mieli wyboru. Albo zamieszkają razem, albo… wszystko się skończy. Choć tego nie mógł już sobie wyobrazić. Nie odważyłby się zerwać. Samotność byłaby zbyt straszna, czyż nie? Byłaby jeszcze gorsza. Samotnie wejść w nowe tysiąclecie. Sylwester: płyta w odtwarzaczu i kieliszek wina. To byłoby wszystko. Nędza rozświetlona fajerwerkami.
Wkrótce do przełomu wieków zostaną już tylko trzy miesiące, będzie miał czterdzieści lat i niedługo przestanie być najmłodszym komisarzem w Szwecji.
Przygotował się do naciśnięcia pedałów.
– Zobaczymy się o ósmej – powiedziała Angela, a on wyłączył komórkę.
W mieszkaniu zapadła noc, nic już się nie świeciło. Lampa stojąca na podłodze paliła się przez jakąś dobę, ale spaliła się w niej żarówka. Kiedy zaczęło świtać, jesień wlewała się między żaluzjami, a opuszczona roleta w sypialni przepuszczała plamy światła.
Lodówka szemrała. Na kuchennym stole stały kieliszki do wina i pusta butelka. Na blacie przy kuchence stał podłużny półmisek z resztkami zeschniętych tagliatelli. Mały rondel z sosem grzybowym stał obok. Sos już poczerniał. Na desce do krojenia kilka plasterków pomidora powoli wsiąkało w drewno.
W zmywarce stały trzy talerze i kilka talerzyków, kieliszki, sztućce i jeszcze jeden rondel.
Z kranu rytmicznie kapała woda, kiepska uszczelka. Ten dźwięk było słychać w dzień i w nocy w całym mieszkaniu, ale para, która siedziała na sofie w salonie, nic nie słyszała.
Wokół nich leżały porozrzucane ubrania, tworzyły też linię prowadzącą z kuchni, przez przedpokój, do salonu: męskie skarpety, para spodni, spódnica, pończocha, bluzka z cienkiego materiału. Wokół sofy bluzka, majtki, koszula, slipy. Przez okno wpadały różne odgłosy. Tramwaje. Kilka samochodów. Nagły powiew wiatru. Śmiech kilku osób wychodzących z restauracji.
Kobieta i mężczyzna byli nadzy. Trzymali się za ręce. Siedzieli zwróceni do siebie twarzami. Tylko ich głowy wyglądały dziwnie.
Czy tak było? Czy tak miało być? Czy to ten obraz? Próbował o nim pomyśleć, zobaczyć go.
Był w kuchni. Przeszedł przez przedpokój. Ubrania leżały na podłodze. Zasłaniał dłonią oczy, kiedy podchodził do sofy. Spojrzał. Na sofie było pusto. Popatrzył jeszcze raz i zobaczył, że tam siedzą, zwróceni do siebie. Jej twarz tak dobrze znana.
Ich głowy. Ich GŁOWY.
Przetarł mocno oczy. Słyszał odgłosy z ulicy, otworzył drzwi auta. Czuł deszcz na twarzy, kiedy wysiadł, a potem stał na ulicy przed domem.
Marzył, żeby się cofnąć w czasie. Ludzie, którzy przechodzili obok, nie wiedzieli, nie wiedzieli nic. Zupełnie nic. Nie wiedzieli, że żyją w raju.Rozdział 2
2
WINTER STAŁ W PRZEDPOKOJU, ale nie zapalał światła. Angela miała się zjawić za godzinę, może nawet wcześniej.
Jak długo tu mieszkał? Dziesięć lat? Czy to było dziesięć lat? Coś koło tego. Ile lasek tu zaciągnął przez te lata? Wolał o tym nie myśleć. Mógłby wyciągnąć przed siebie ręce i policzyć na palcach, może by wystarczyło.
Przeszedł przez mieszkanie, rozjaśnione światłami miasta rozciągającego się za oknem. Jedna z ostatnich takich przechadzek w błogiej samotności. Uśmiechnął się do siebie. Wkrótce w przedpokoju będzie musiał brodzić w rozrzuconych ciuchach. Skarpeta na oparciu sofy. Znał Angelę. Potrzebujesz trochę nieporządku w życiu, mówiła. A ty wnosisz chaos, odpowiadał. Nareszcie, mówiła.
Będzie musiał przesunąć przybory do golenia na półeczce w łazience. Może do kącika, obok tych wszystkich tajemniczych słoiczków i buteleczek, które ona tam ustawi.
A gdyby jednak powiedziała: nie?, pomyślał wcale nie tak dawno. Gdyby się tym po prostu zmęczyła?
Na dole, na Vasaplatsen, jeździły tam i z powrotem tramwaje. Ściana za dużymi oknami była biała w świetle wieczoru. Trochę dalej jarzył się czerwony punkcik na sprzęcie stereo. Winter ruszył w tamtą stronę i sięgnął po box Springsteena, który jego przyjaciel, komisarz policji kryminalnej z Londynu Steve Macdonald, przysłał mu zeszłej jesieni, nie zważając na koszty. Zrobił to po to, żeby Winter musiał myśleć o tym, ile kosztowała przesyłka, a przez to słuchał z powagą i skupieniem. Winter lubił jazz i Macdonald uważał, że to w porządku, ale wychodził ze skóry, żeby uzupełnić jego edukację o rzeczy, które Winter przegapił, dorastając pod kloszem przy Johnie Coltranie.
Najciekawsze było to, że teraz, od kiedy zaczął poznawać rocka, słuchał jeszcze więcej jazzu. Słyszał nowe niuanse u Coltrane’a, nowe odcienie czerni. Ku własnemu zdziwieniu odkrył też, że w prostej muzyce rockowej też są rzeczy, które mu się podobają. Może właśnie to było najważniejsze. Prostota.
Kiedy człowiek jest starszy, zaczyna dążyć do prostoty. Ja się starzeję. Całkiem niedługo skończę czterdzieści lat. To pod pewnymi względami poważny wiek. Może nie jestem łatwym człowiekiem, ale mogę się jeszcze uczyć, nadal. Albo po prostu zawsze byłem prostą duszą. Angela to dostrzegła. To dlatego wybrała mnie z dziesiątek tysięcy innych facetów.
Wybrał z pudełka czwartą płytę i puścił utwór dziewiąty, swój ulubiony kawałek od kilku miesięcy albo raczej od czasu podjęcia decyzji. Decyzja. _I’m happy with you in my arms, I’m happy with you in my heart, happy when I taste your kiss, I’m happy in love like this_. Zwykłe życie. Angela to zrozumiała. Może i on znajdzie w tym szczęście.
Ballada rozchodziła się po pokoju, kiedy się rozbierał, _happy baby, come the dark_, nagle przestał myśleć o czymkolwiek, stanął pod prysznicem. Słyszał muzykę przez plusk wody, a także dzwonek do drzwi i trzaśnięcie, kiedy Angela otworzyła drzwi własnym kluczem.
Lars Bergenhem jechał przez Älvsborgsbron. Samochód bujał się na wietrze. Bergenhem miał wolne. Jadąc przez tunel, nagle zadał sobie pytanie, co on tam, u diabła, robi. W tunelu. W aucie. Mógł siedzieć w domu i patrzeć, jak jego dwuletnia córeczka śpi. Już to robił. Ada spała, a on się jej przyglądał. Mógł się przyglądać, jak Martina sprząta kuchnię po kolacji Ady. Mógł sam sprzątać.
To się zaczęło jak zwykle. Jakieś słowo, którego żadne z nich nie rozumiało. Kiedy Ada zasnęła, zrobiło się tak cicho, że nie był w stanie nawet szukać słów, które nie pogarszałyby sprawy. Był śledczym, ale tutaj zawiódł na całej linii. Był detektywem, ale nie _detective of love_. Czy to z jakiejś piosenki? _Detective of love_? Elvis Costello? _Watching the Detectives_. Śledzić detektywów.
Zawrócił na wysokości Frölunda Torg i ruszył na północ, z powrotem. Zrobił już kiedyś taką wycieczkę, ale to było dawno temu.
Wszystko układało się dobrze. Ten niepokój zniknął tak dawno. Czyżby wrócił? Czy to jego wina? Czy to coś było w nim, czy w Martinie? Te słowa, do których nikt nie chciał się przyznać. Skąd się brały? Pojawiały się jak ból głowy.
Szeregowy domek wyglądał przytulnie, kiedy wysiadł z samochodu. Domowo przytulnie. Świeciło się więcej lamp, niż było trzeba.
Martina siedziała w kuchni z kubkiem herbaty. Płakała, a on poczuł się winny. Musiał coś powiedzieć.
– Ada śpi?
– Tak.
– To dobrze.
– Ale co?
– Że ona śpi, Ada.
– Co ty gadasz? Po prostu wychodzisz z domu i gdzieś sobie jedziesz, a potem wracasz i udajesz, że nic się nie stało.
– Ale czy coś się stało? Co się tak naprawdę stało?
– Jeszcze pytasz?
– Czy to ja zacząłem?
Nie odpowiedziała. Siedziała ze spuszczoną głową, wiedział, że znowu płacze. Miał do wyboru dwie rzeczy: albo powie coś sensownego, albo wstanie, pójdzie do samochodu i znów przejedzie przez most.
– Martino…
Podniosła głowę i spojrzała na niego.
– Oboje jesteśmy zmęczeni – spróbował.
– Zmęczeni? Naprawdę? Przecież powinniśmy być wypoczęci i radośni, cieszyć się na Boże Narodzenie. Ada zaczęła już… – Znów pochyliła głowę nad blatem.
Bergenhem rozpaczliwie szukał słów. Zegar na ścianie tykał głośniej niż zwykle.
– I tak ma być, póki znów mi nie odbije? – zapytał.
Wymamrotała coś w odpowiedzi, ale nie dosłyszał.
– Co powiedziałaś?
– Nie zawsze chodzi tylko o to, żeby ci znów nie odbiło – powiedziała. – Czy to znaczy, że ma być cicho i spokojnie, żebyś był w stanie być policjantem kryminalnym?
– Wiesz, o co mi chodziło.
– Niedługo już nic nie będę wiedziała.
Wstał i poszedł do Ady. Popatrzył na śpiącą z kciukiem w buzi dziewczynkę. Nie słyszał żadnego dźwięku. Nachylił się nad jej twarzyczką, nasłuchując oddechów, aż usłyszał słaby świst wciąganego nosem powietrza.
Pozwolili opaść na dno złym słowom na tyle, na ile się dało. Pił kawę w salonie, kiedy Martina wyszła z kuchni.
– Winter zamieszka z Angelą – powiedział.
– Dlaczego nazywasz go Winter, przecież ma na imię Erik? Chyba o nas nie mówią Bergenhem i Martina?
– Nie, jasne, że nie… ale przeważnie używa się nazwiska. My tak robimy – wyjaśnił Bergenhem.
– Wtedy jest mniej osobiście, tak? Czy to łatwiejsze? To o to chodzi?
– Sam… nie wiem – przyznał.
Martina poznała Angelę przed prawie dwoma laty, kiedy miała się urodzić Ada. Było dramatycznie. Bergenhem przepadł bez śladu, był ranny, więc Winter poprosił Angelę, żeby pojechała z Martiną do szpitala, podczas gdy on szukał kolegi.
– Mam nadzieję, że dobrze im się będzie układało – powiedziała Martina do pogrążonego w myślach Bergenhema. – Myślę, że wszystko się uda.
– Co?
– Przeprowadzka. Wspólne mieszkanie. Erik i Angela. Że będzie dobrze.
– Tak.
– A gdzie będą mieszkać?
– Nawet nie pytałem. Ale myślę… chyba oczywistym wyborem jest jego mieszkanie. Jest większe.
– Skąd wiesz?
Spojrzał na nią. Uśmiechała się. To pytanie nie miało żadnego podtekstu.
– Właściwie nie wiem – odparł. – To dziwne. Po prostu uznałem to za oczywiste.
– Może kupią dom.
– Nie mogę sobie wyobrazić Wintera w domu.
– Dlaczego nie?
– No nie wiem… w jakiś sposób należy do miasta. Wysokie domy, place, taksówki.
– Nie sądzę. Na pewno kupi wielki dom gdzieś w Långedrag i wypełni go rodziną.
– Dla mnie to brzmi nierealnie.
– Wkrótce będzie rok dwutysięczny – odparła Martina. – Wszystko się może zdarzyć.
Nie do końca wszystko, pomyślał. Nie wszystko powinno się zdarzyć. Wszystko powinno zostać tak, jak jest właśnie w tej chwili.
– Może zrobią parapetówkę? – rzuciła Martina. – A kiedy to ma być?
– Ale co?
– Kiedy razem zamieszkają, wszystko jedno gdzie?
– Przed Bożym Narodzeniem, tak mi się wydaje.
– To wspaniale. Cieszy mnie ta wiadomość.Rozdział 3
3
ANGELA PRZYSZŁA PRZED ÓSMĄ. Znów zrobił się wieczór. Miała rozpuszczone włosy, mieniły się kolorami w padającym przez uchylone drzwi świetle. Może w jej oczach był jakiś nowy wyraz, coś, czego wcześniej nie widział: wiara, że mimo wszystko mają jakąś przyszłość. Ale było w nich też coś innego. To drugie. Jakieś szczególne światło w oczach, jak gdyby w tyle jej głowy jarzyła się mocna lampa, jakby nadawała jej źrenicom ten szczególny blask.
Kiedy zdjęła trzewiki, na parkiecie została brudna woda. Winter spojrzał na ślady, ale nic nie powiedział. Angela śledziła jego wzrok. Podniosła ręce nad głowę.
– To się więcej nie powtórzy – powiedziała.
– Co takiego? – zapytał.
– Widziałam, jak spojrzałeś.
– I co?
– Pomyślałeś właśnie: jak to wszystko, na litość boską, może się udać? Co się stanie z moją podłogą, kiedy ona tu zamieszka?
– Ech…
– To są sprawy, które musisz przepracować – dodała.
– Tymczasem mogę iść do ciebie w zabłoconych buciorach, pospaceruję po twoim mieszkaniu, wejdę do łóżka, poskaczę po fotelach. Żeby odreagować, że tak powiem.
– Właśnie o tym mówiłam. Przepracować to.
Wziął ją za rękę i poszli do kuchni. Pachniało kawą i podgrzanym w piekarniku chlebem. Na stole stała maselniczka, leżał kawałek sera, rzodkiewki, pasztet, korniszony.
– O, będzie impreza.
– Rustykalny urok i prostota. A mimo to elegancko.
– Masz na myśli pasztet?
– To część rustykalna. A tu masz elegancję – powiedział Winter i poszedł do kredensu po szklaną salaterkę.
– Co to takiego? – zapytała, podchodząc do stołu. – A, marynowany śledź. Kiedy zdążyłeś to zrobić? Bo chyba sam to zrobiłeś? We własnoręcznie ugotowanej zalewie?
– Nie obrażaj mnie.
– Kiedy to zrobiłeś?
– Wczoraj w nocy. Tuż przed drugą. Teraz są idealne.
– Są idealne – powtórzyła. – Brakuje tylko wódki, ale chyba się napijemy, co?
– Ty się nie napijesz – powiedział. – Ja mógłbym strzelić setę, ale będę solidarny. Przynajmniej dzisiaj.
– To raczej normalne, że mężczyźni solidaryzują się z kobietami w takiej… sytuacji.
– Ach tak?
– Niektórzy nawet przybierają na wadze.
– Tu raczej na mnie nie licz.
Morelius czuł się sztywny. Przyniósł w sobie tę sztywność z domu, nie odpuściła całkiem, nawet kiedy trenował przed wieczorną służbą.
Potem siedział na ławce przed szafką i masował sobie kark, przyglądając się zdjęciom rozebranych lasek przyklejonym do wewnętrznej strony drzwi szafki Bartrama. Dość niewinne zdjęcia, jakby wycięte z jakiegoś świerszczyka z lat sześćdziesiątych. Nie na dzisiejsze czasy. Bartram lubił się trzymać przeszłości. Czasami twierdził, że te zdjęcia przedstawiają jego żonę, ale przecież nie był żonaty.
To był ostatni tydzień sześciotygodniowego grafiku. Dla niego oznaczało to dodatkowy piątkowy wieczór i dwa wieczory weekendowe. Czekały już jak strach przyczajony w ciemnościach. Dzień wypłaty. Wiedział, że na mieście ludzie zaczęli już świętować swoje bogactwo. Było tuż przed ósmą, komisariat był już zamknięty.
– Masz kręcz karku? – zapytał Bartram, zajęty służbową bronią. Rutynowymi ruchami sprawdzał wszystkie mechanizmy. Jego SIG sauer 225 miał jeszcze oryginalną drewnianą kolbę. Mógł opowiedzieć o tym, jak stracił walthera, ale nie teraz. Był spokojny, poważny, przygotowany na wieczór i na cały weekend.
– Tylko trochę jest sztywny – odparł Morelius.
– Uważaj na przeciągi.
– Dobrze.
– Będziesz chyba musiał zostać dzisiaj w budynku.
– Co mówisz?
– Przeciągi. Masy ludzi będą wieczorem przeciągały przez miasto.
– Ech. Będzie jak zwykle.
– To dzień wypłaty, Simonie.
Morelius i Bartram szli w dół Avenyn. Niektórzy policjanci woleli patrolować pojedynczo, Morelius do nich należał, ale od pół roku było inaczej. Wystraszył się raz czy dwa. Widział rzeczy, które go przerażały.
Raz spotkał śmierć w tunelu Gnistäng, kiedy para młodych ludzi wjechała prosto w betonową ścianę. Siedział w samochodzie tuż za nimi i wszystko widział. Jak na filmie. Patrzył na to, jakby to był jakiś cholerny film. Wszystko było rzeczywiste, choć równocześnie nierzeczywiste. Jadąca przed nim mazda nagle skręciła w lewo i walnęła w ścianę z koszmarnym hukiem tłuczonego szkła i giętych blach. Nawet nie był na służbie, jeździł tylko obwodnicami. Robił tak czasami, kiedy nie pracował. Udało mu się zahamować w miejscu, potem wyskoczył z auta i podbiegł do wraku. Dziewczyna wisiała z… z… i koszmarnie go zemdliło, tuż przy niej, jak zwykły… zwykły… a potem zadzwonił, ale kiedy wybierał numer, słyszał już syreny nadjeżdżających kolegów i karetki pogotowia.
Właśnie sobie to przypomniał, kiedy po raz drugi mijali Park. Za oknami błyszczeli piękni i młodzi ludzie w barach i restauracjach. Kobiety. Bartram odwrócił głowę w lewo.
– Uważaj, bo znowu będziesz miał sztywny kark.
– Ha, ha.
– A może to jest tego warte.
– Należy sobie to zrekompensować patrzeniem w drugą stronę.
Morelius spojrzał w drugą stronę, na Avenyn. Grupka młodych ludzi zbliżała się od Götaplatsen. Jedna z pięćdziesięciu, jakie ściągały do miasta w każdy piątkowy wieczór. Avenyn stanowiła dziwną mieszankę elegancji wieku średniego, zdesperowanych trzydziestolatków w kryzysie i zdesperowanych piętnastolatków w kryzysie.
Najbardziej pijani szukali nowych znajomości, prowokowali innych. Bandy wysyłały najmłodszego członka, czekały, przypuszczały atak.
Bartram spojrzał w prawo, on też.
– Tę dziewczynę poznaję.
– Co?
– Tamtą jasnowłosą dziewczynkę, która tam idzie, w grupie. Pierwsza od naszej strony.
– Tak.
– Córka pastorki.
– Właśnie. Maria Östergaard.
– Szybko stanęła na nogi.
– To było tydzień temu. I już wtedy mówiłem, że to nie było nic groźnego.
– Ale ona znów się szlaja po mieście… po tym wszystkim. Co na to powie nasza pastor?
– Możesz ją sam zapytać. Właśnie idzie.
Tak było. Hanne Östergaard szła szybkim krokiem, niemal biegła. Przecięła Avenyn od strony teatru. Obserwowali, jak podchodzi do grupki młodzieży. Złapała za ramię jasnowłosą dziewczynę, swoją córkę. Morelius słyszał ich głosy, ale nie rozumiał, co mówią.
– Idziesz ze mną do domu!
– Ty za mnie nie decydujesz.
– Prosiłam cię, żebyś dziś wieczorem została w domu.
– Chcesz, żebym ciągle siedziała w domu. – Wyrwała się z rąk matki. – Puść mnie! – Popatrzyła na stojących dookoła kolegów.
– Chcę tylko, żebyś teraz poszła ze mną do domu – powiedziała Hanne Östergaard. Puściła rękaw jej kurtki. – Bardzo się niepokoję. Pomyśl, co będzie, jeśli… jeśli znów się stanie coś takiego.
– Nic się nie stanie – odparła dziewczyna. – Nawet się nie napiłam piwa. – Chuchnęła matce w twarz. – Czujesz jakiś alkohol, co?
Hanne Östergaard zaczęła płakać.
– Mario, proszę, chcę tylko, żebyś poszła ze mną do domu. Ja się tak… strasznie martwię.
– Nie masz się czym martwić, mamo. Jestem z przyjaciółmi. Wrócę o pierwszej, jak mówiłam.
Hanne Östergaard popatrzyła na nią, na grupę nastolatków, potem na drugą stronę ulicy, na dwóch policjantów. Zrobiła ruch, jakby chciała do nich podbiec i zażądać, żeby zabrali jej córkę i odwieźli do domu, do Örgryte.
Żeby tylko tu nie podeszła, prosił w myślach Morelius. Ale jeśli coś pójdzie nie tak, będziemy musieli do nich podejść. Potem usłyszał krzyk: NIE! Zobaczył jeszcze, jak dziewczyna odwraca się znienacka i puszcza biegiem w dół ulicy. Jej koledzy się zawahali. Jeden chłopak po chwili ruszył jej śladem. Był podobny do tamtego z korytarza na pogotowiu, tego, który nerwowo przechadzał się wzdłuż ścian. Grupka się rozproszyła, jakby coś ich ciągnęło w dół szerokiego chodnika, byle dalej od kobiety, która stała tam teraz samotnie.
*
– Myślisz dużo o tym, jak to będzie zostać ojcem?
Zaskoczyło go to pytanie. Jak podczas przesłuchania. Zaskoczenie. Żeby nie było czasu na zastanowienie.
– Naturalnie – odparł.
– Kłamiesz.
– Dlaczego miałbym kłamać? To będzie najważniejsze wydarzenie w moim życiu, na równi z moimi narodzinami. – Popatrzył na nią. Włosy odgarnęła do tyłu. Lekko zaokrąglony brzuch. – I chwilą, kiedy spotkałem ciebie, kochanie.
– To była właściwa odpowiedź. Ale wydaje mi się, że już zaczynasz się martwić o wszystko, co może pójść źle.
– Mylisz się, Angelo. Jestem optymistą, jak wiesz.
Wybuchnęła śmiechem.
– W tym przypadku jestem – dodał.
– Mam wrażenie, że już zacząłeś rozmyślać, jak to będzie, kiedy… kiedy nasze dziecko będzie nastolatkiem i pójdzie się włóczyć ze swoją paczką na Avenyn.
– Przestań.
– A nie jest tak? Na pewno o tym myślisz.
– Wtedy nie będzie już Avenyn.
– Nie będzie już w mieście reprezentacyjnej ulicy? Czy teraz przemawia przez ciebie optymizm?
Zadzwoniła leżąca na nocnym stoliku komórka. Pięć minut po północy. Nieliczne osoby, które miały ten numer, dzwoniły w sprawach służbowych, poza Angelą, która właśnie leżała obok niego, naga, jeszcze odprężona i lekko zaróżowiona, z trzema kropelkami potu u nasady włosów.
I poza jego matką. Albo morderstwo, albo matka, pomyślał Winter, ale się nie uśmiechnął. Wyciągnął się nad drugą połową łóżka i odebrał.
– Eriku! Dzięki Bogu, że odebrałeś. – Matka była zdyszana, jakby wbiegła na dwa czy trzy pagórki w Nueva Andalucía. Winter słyszał trzaski na linii z Costa del Sol.
– Co się stało, mamo?
– Tata, znowu. Tym razem to poważne, Eriku.
Winter przypomniał sobie poprzedni raz, w zeszłym roku. Ojciec został przewieziony do szpitala w Marbelli z podejrzeniem zawału serca, ale to było tylko zapalenie mięśnia sercowego. Przymierzał się, żeby tam pojechać, ale okazało się, że to niepotrzebne.
Nie widział się z ojcem od czasu, kiedy jego rodzice praktycznie uciekli ze swoimi pieniędzmi przed szwedzkim systemem podatkowym. Nie miał na to ochoty w zeszłym roku i teraz też wolałby tego uniknąć, jeśli tylko się da.
– Czy to znowu mięsień sercowy?
– Och, Eriku. On miał zawał. Zaledwie kilka godzin temu. Dzwonię ze szpitala. Leży na oddziale intensywnej opieki, Eriku. ERIKU? Słyszysz mnie?
– Tak, jestem, mamo.
– On umiera, Eriku.
Winter zamknął oczy, wziął głęboki oddech. Spokój. Spokój.
– Jest przytomny?
– Co… nie, jest nieprzytomny. Dopiero co go operowali.
– Operowali go?
– No przecież mówię. Zrobili tacie długą operację. Wyczyścili naczynia, tak myślę.
Angela naciągnęła prześcieradło na piersi i usiadła na łóżku. Patrzyła na niego z poważnym wyrazem twarzy. Rozumiała.
– Rozmawiałaś z Lottą? – zapytał Winter. Jego siostra była lekarzem. Znała trochę hiszpański. Angela też była lekarzem, ale nie mówiła po hiszpańsku. Jego matka potrafiła coś powiedzieć w tym języku, ale Winter nie był pewien, czy rozumie, co się do niej mówi. Najlepiej znała się na gatunkach win i mocniejszych alkoholi. Nawet gdyby lekarze mówili po angielsku, i tak była zbyt wzburzona, żeby ich wysłuchać. Zresztą gdyby mówili po szwedzku, też.
– Zadzwoniłam najpierw do ciebie, Eriku.
– Czy lekarze coś mówili?
– Tylko tyle, że nadal jest pod narkozą. – Szlochała mu do ucha. – A co będzie, jeśli on się nie obudzi, Eriku?
Winter zamknął oczy. Widział już siebie w samochodzie jadącym na Landvetter, a potem w fotelu w samolocie. Błękitne niebo nad chmurami. Spojrzał na swoją dłoń. Drżała. Może to ostatnie godziny, pomyślał.
– Wsiadam w pierwszy samolot do Hiszpanii.
– A będą teraz miejsca? Prawie zawsze jest pełno w tej… o tej porze.
– Jakoś to załatwię.
Angela przyglądała mu się. Wszystko słyszała. Musi to załatwić. Będzie siedział w samolocie odlatującym o siódmej czy którejś tam. Ktoś inny będzie siedział oparty o swoje kije golfowe i czekał na następny samolot, żeby na Słonecznym Wybrzeżu zagrać w golfa.Rozdział 4
4
ZAMKNĄŁ ZA SOBĄ DRZWI. A może wyszedł i zamknął je później, zanim to się zaczęło. Ten, kto zechce wyjść, będzie musiał poświęcić kilka cennych sekund, które i tak nie wystarczą.
Jedli, ale nie pamiętał co. Nawet nie myślał o tym, co wkłada do ust. Ona się zaśmiała, raz czy dwa. Tamten, ten drugi, się nie śmiał. Jakby wiedział…
Jakby wiedział, kim on jest. Dlaczego tu przyszedł.
Że też potrafię tak siedzieć, pomyślał. A teraz mówię. Powiedziałem coś, co nic nie znaczy. Zresztą nie wiem, czy oni słuchają.
Słyszał muzykę w głowie, najpierw cicho, potem narastała i przycichała. Zupełnie jakby siedział w domu i słuchał, albo w samochodzie, ale w samochodzie rzadko to robił, nie chciał wjechać w skalną ścianę w tunelu.
Słuchał, jeszcze zanim to się zaczęło. A może tamto zaczęło się od słuchania. Usiłował nie słuchać i jakiś czas mu się udawało, ale teraz to było niemożliwe. Teraz to nie miało żadnego znaczenia, teraz, kiedy tu siedział. Rozejrzał się po kuchni. Pytali go, czy chce zostać w kuchni, a on wzruszył ramionami. Potem się przeniesiemy do salonu, powiedziała takim tonem, że poczuł lodowaty chłód w głowie, a muzyka narastała i cichła. Był ciekaw, czy oni to widzą, czy w końcu też będą w stanie to usłyszeć, może chwilę przedtem, zanim to się stanie.
Gitary ryczały mu w głowie. Głos wrzeszczał, chrypiał, syczał w samym środku muzyki, która nie chciała go opuścić: _lying in the black field, memories start to move into my mind, visions of the red room, my bloodied face, her bloodied head_.
Wizja czerwonego pokoju. Zamknął oczy. Podniecenie narastało. Ona to zauważyła i uśmiechnęła się. Nic nie wiedziała. Ten drugi trochę się wiercił, ale powoli zaczął się rozpływać, stawać cieniem. Kiedy spoglądał na nią, też stawała się cieniem. Nadszedł czas.
Powiedziała coś.
– Co?
– Halo? Czy ktoś tam jest?
– Co… tak…
– Wyglądasz, jakbyś był gdzieś daleko.
– Nie… jestem tutaj.
– Ruszałeś głową, jakbyś czegoś słuchał. W środku, w głowie.
– No.
– Może my też moglibyśmy posłuchać – powiedziała z uśmiechem. Ten drugi się nie śmiał. Patrzył wprost na niego, jakby widział tych, co siedzieli w jego głowie i grali. – Jaka to muzyka? – zapytała i podeszła do niego, nachyliła się do jego ucha. Poczuł jej ciężar i woń alkoholu w oddechu. Pili, zanim się zjawił. On nie pił. Przedtem nie i teraz też nie. – Nic nie słyszę – powiedziała i jeszcze mocniej oparła się o niego, a potem go pocałowała. Czuł ją w ustach. Nie ruszał się. – Co z tobą? – zapytała. – Nie masz ochoty? – Zwróciła się do drugiego mężczyzny. – Najwidoczniej nie jest napalony. A myślałam, że jest swingersem.
Tamten nic nie powiedział. Nadal mu się przyglądał. Może to nic nie znaczyło.
Kobieta wyszła z kuchni, nie było jej chwilę, potem wróciła. Z drugiego pokoju doleciała muzyka. Nie chciał na nią patrzeć. Widział kawałek jej skóry.
– A co myślisz o tym? – zapytała.
– Co takiego? O czym?
– O muzyce – odparła. – Pomyślałam, że posłuchamy czegoś razem!
Próbował słuchać, ale nie słyszał nic, nic się nie przedzierało przez metal wrzeszczący w jego mózgu.
Ona coś zawołała, poruszając się tanecznym krokiem.
Poderwała tamtego. Przyciągnęła go do siebie, pocałowała. Zerkała w jego stronę. Zaczęła odpinać tamtemu koszulę i położyła dłoń na jego lewej piersi. Poruszała się w rytm muzyki. Znów się zaśmiała.
– Elton John! – krzyknęła. – Nieźle buja!
Nagle poczuł napad mdłości, a równocześnie ogromne podniecenie. Spoglądali na niego, oboje. Tamten skinął mu głową, z ręką pod jej bluzką.
Zrobili przed nim dwa czy trzy taneczne kroki.
Podniósł się z krzesła.Rozdział 6
6
OJCIEC OBUDZIŁ SIĘ, kiedy Winter wrócił do pokoju numer 1108. Podszedł do łóżka. To była trudna chwila. Winter poczuł ściskanie w gardle. Ojciec wyciągnął dłoń. Winter ją ujął. Miał wrażenie, że jest sucha i mocna, prawie jak u zdrowego mężczyzny, ale wyczuwał kości i ścięgna. Chciał coś powiedzieć, ale ojciec go uprzedził.
– Dobrze, że jesteś, Eriku.
– Tak. – Widział, że walczy z bólem. Ten ruch musiał go kosztować dużo wysiłku. – Nie możesz się teraz przemęczać. – Ostrożnie ścisnął jego dłoń. – To w tej chwili ważne.
– Coś innego… inne rzeczy się już nie liczą. – Bengt Winter spojrzał na syna. – Nie tak zamierzałem cię przyjąć, kiedy się tu wreszcie pofatygujesz, na słońce.
– To nieważne. Postaraj się wyzdrowieć, potem będziesz mógł mnie przyjmować, jak chcesz.
– Tego mo… możesz być pewny. Do dia… czy mógłbyś trochę poprawić tę poduszkę?
Winter przesunął jedną z poduszek pod głową ojca. Poczuł ostry zapach i coś jeszcze. Wystarczyła sekunda czy dwie, żeby sobie przypomniał, jak pachnie jego woda po goleniu. Potem znów rozbolała go głowa. Smutek tkwił w niej jak kamienny kawałek pamięci.
Trochę uklepał poduszkę.
– Tak jest dobrze – powiedział ojciec.
– Na pewno?
– Doskonale – przyznała matka. Ciągle siedziała na krześle. Winter nie chciał na nią patrzeć.
– Jak ci minęła podróż? – zapytał ojciec.
– Dobrze.
– Jakimi liniami leciałeś?
– Jakiś lot czarterowy. Nie pamiętam nazwy.
– To niepodobne do ciebie.
– Hm…
– Było tak mało czasu. Ale znaleźli miejsce dla ciebie?
– Tak.
– Jakiś golfista musiał zaczekać jeszcze kilka godzin?
– Nie wiem.
– To bardzo dobrze. I tak jest ich tu już za dużo. Powinni się zająć czymś sensowniejszym. – Ojciec spojrzał na Wintera. – Widzisz, co się może stać? W jednej chwili człowiek jest na polu golfowym, a w następnej leży tutaj.
– Tak, to niedobrze.
– To niebezpieczny sport.
– Ale wkrótce wrócisz do gry.
– Na pole golfowe?
– Tak. I… wszędzie.
– Diabli wiedzą. Wydaje mi się, że tym razem to jest _the big one_.
– Hm…
– Wydaje mi się… – Winter nie zrozumiał dalszego ciągu. Nagle ojcu zaczął się plątać język. Winter czekał, ale nic więcej nie usłyszał. Patrzył na ojca: powieki mu opadły, podniosły się, znów opadły. Nagle jego dłoń zwiotczała i opadła. Dopiero wtedy Winter zauważył, że nadal ją trzyma.
– Musi odpocząć – powiedziała matka, wstając z krzesła i podchodząc do łóżka. – Tak się ucieszył, że jesteś. – Objęła syna. – Był taki rozgorączkowany, kiedy się o tym dowiedział.
– Hm…
– Obudził się jakiś kwadrans przed twoim powrotem.
– A jednak sprawiał wrażenie… silnego – powiedział Winter, spoglądając na nieprzytomnego ojca. Czy mógł go słyszeć? Zresztą czy to miało jakieś znaczenie? – Wszystko będzie dobrze.
– Piękna była ta wasza rozmowa – powiedziała matka.
To była bezpieczna rozmowa, pomyślał Winter, żadnych ryzykownych tematów. Zataczali wielkie kręgi wokół wielkiej pieprzonej dziury.
Usłyszał szum klimatyzacji. Po raz pierwszy dotarł do niego ten dźwięk. Może zdenerwowanie powoli puszczało. Następnym razem spróbuje zapytać o parę rzeczy, może sam też usłyszy kilka pytań.
Weszli do pokoju. Kobieta włączyła wideo i ich ciała zaczęły się poruszać. W pokoju nie było innego światła oprócz niebieskawego blasku telewizora, cienie jak żywe przesuwały się po ścianach.
Dźwięk narastał i przycichał. Nie znosił tego. Chciał podejść do telewizora i go wyłączyć, ale nie mógł zakłócić jej rytuału. Był pewien, że już postanowiła, co się ma stać.
– Dlaczego tak stoisz? Chodź tu i siadaj. Z nami.
Kiwnęła na niego ze stojącej przed telewizorem sofy. Siedzieli tam oboje. Ten drugi trzymał rękę pod jej bluzką. Na stoliku przed nimi stały kieliszki i butelki. On nie pił, ale ta dwójka na sofie była wstawiona.
Zamknął oczy i poczuł się tak, jakby to było kiedy indziej, kiedy wrócił do domu, a ona siedziała na sofie, jak ta tutaj, a on po prostu wszedł do pokoju, po prostu wszedł, jakby znalazł się nagle na innym kontynencie. Miało go nie być. Byli zaskoczeni. Odwrócił się i wyszedł.
Nie pierwszy raz coś takiego się stało.
To było coś w nim. Myślał, że to była ich wina, ale zrozumiał, że to było coś w nim.
Próbował to przełamać. Teraz był tutaj.
– Nie śmiejcie się – powiedział. – Proszę, nie śmiejcie się.
Spojrzeli na niego, oboje. Ich twarze pokrywały plamy niebieskiego światła. Wyglądali, jakby mieli wytatuowane czoła.
– Przecież się nie śmialiśmy – powiedziała kobieta. – Nikt się nie śmiał.
– Proszę, nie śmiejcie się ze mnie – powtórzył.
– Co z tobą, do jasnej cholery? – powiedział mężczyzna i zaczął się podnosić z sofy.
– Nic.
– Wydaje mi się, że źle trafiłeś.
Tamten wstał i chciał do niego podejść. Ona nadal siedziała z kieliszkiem w dłoni i śledziła ruchy ciał na ekranie.
– Przyniosłem ze sobą muzykę.
– Co?
– Mam ze sobą muzykę, której moglibyśmy posłuchać.
– Muzykę? – Mężczyzna stanął obok sofy i wskazał na telewizor. – My tu już czegoś słuchamy. Może nie zauważyłeś?
– Macie jakiś magnetofon kasetowy? To coś specjalnego. – Widział wcześniej wieżę stereo po prawej stronie, urządzenia poustawiane jedno nad drugim w wysokiej czarnej szafce z półkami. Ruszył w tamtą stronę, z kieszonki na piersi wyjął kasetę. Przez sekundę widział przed sobą inną twarz, głowę unoszącą się w powietrzu. Rozpoznał ją. Wiedział, że to coś znaczy. Teraz głowa zniknęła. Brakowało ciała. Piosenka już huczała mu w głowie, nie wiedział, czy wydobywa się też z jego gardła, czy oni ją słyszą. Jego własna głowa unosiła się w powietrzu, zbliżała się do ich głów. Wszystko się zlało w jedno. Zobaczył twarz jeszcze raz. Potem muzyka zabrzmiała naprawdę.
Zaczęło się zmierzchać, ale nadal było gorąco. Winter dojechał do Marbelli. Jakiś pieśniarz flamenco wykrzykiwał swój ból w radiu. Winter podkręcił dźwięk i opuścił szybę. Doleciał go zapach benzyny i oceanu. Kiedy parkował przy przecznicy nadmorskiego bulwaru, pachniało smażoną na oliwie ośmiornicą i jajkiem. Wysiadł z samochodu i zamykając drzwi, poczuł, że ma całkiem mokre plecy.
Hotel stał przy Avenida Duque de Ahumeda, blisko plaży. Winter musiał zaczekać kwadrans w holu, potem wjechał z walizką na dwunaste piętro. Chciał obejrzeć pokój, zanim go wynajmie. Taki miał zwyczaj.
Zamek w drzwiach był obluzowany. Apartament składał się z dwóch pokoi i kuchni. Okna balkonowe były częściowo otwarte, wiatr szarpał biało-niebieską markizą. Była podarta, cała w wypłowiałych plamach od słońca i cienia, i morskiej soli. Jedna z płacht waliła w okno. Winter podszedł bliżej i zobaczył, że balkon wychodzi na wschód, na inny hotel. Rozejrzał się po większym pokoju. Meble z imitacji skóry kiedyś były białe.
Poszedł do łazienki. Na wannie od kranów spływał rdzawy zaciek. W umywalce zauważył ślady mydła. Spojrzał w lustro. Schudł przez te ostatnie kilka godzin, zbladł.
W windzie jadącej na dół miał towarzystwo pary czterdziestolatków. Unikali spoglądania na mężczyznę w swoim wieku. Pięciodniowa opalenizna. Sądząc po strojach, wybierali się na drinka o zachodzie słońca.
– _I don’t like that room_ – oświadczył Winter recepcjoniście i pokazał mu klucz. Dlaczego zawsze ląduję w czymś takim?, pomyślał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki