Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Słońce i cień. Komisarz Erik Winter. Tom III - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słońce i cień. Komisarz Erik Winter. Tom III - ebook

Trzeci tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

Inspektor Erik Winter przebywa na południowym wybrzeżu Hiszpanii. Ale nie na wakacjach. Pojechał tam odwiedzić ojca, który leży na oddziale intensywnej opieki w miejscowym szpitalu po ostrym ataku serca. Trudne dni w słońcu pozwalają Erikowi Winterowi zastanowić się nad własnym życiem przyszłością - za trzy miesiące nadchodzi nowe millennium, jemu wkrótce stuknie czterdziestka, a narzeczona oczekuje ich wspólnego dziecka.

Tymczasem w Göteborgu na zachodnim wybrzeżu Szwecji dochodzi do podwójnego morderstwa. Kiedy Winter wraca do miasta, wraz z kolegami musi rozwikłać zagadkę, której rozwiązanie wydaje się z każdym krokiem coraz okropniejsze. Od samego początku morderca dał policji coś w rodzaju "przewodnika". Kiedy zagrożenie sięga rodziny Wintera, inspektor zdaje sobie sprawę, że to śledztwo jest o wiele bardziej złożone, niż ktokolwiek się spodziewał, i że od samego początku był częścią tej makabrycznej gry.

"...Edwardson przykuwa uwagę czytelnika sugestywnymi mistrzowskimi podpowiedziami. "Słońce i cień" to książka, która kusi, by ją przeczytać (...) międzynarodowej klasy (...) Tuż przed lekturą "Słońca i cienia" skończyłem najnowszą powieść kryminalną Elisabeth George, również psychologiczną i ambitną literacką. Mogę tylko powiedzieć, że słynna koleżanka może, co najwyżej czyścić buty Edwardsonowi!" Jan Ceder, "GT"

"...napięcie rośnie powoli, książka jest subtelna, sugestywna i pewnie napisana..." - Nils Schwartz, "Expressen"

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7580-6
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

1

ZACZĘŁO PADAĆ. Simon More­lius nasta­wił radio. Nic nie sły­szeli przez pięć minut. Docho­dziła dzie­siąta i pano­wał spo­kój. Gre­ger Bar­tram zatrzy­mał się na czer­wo­nym świe­tle. Dwie kobiety prze­szły przez ulicę, jedna z uśmie­chem odwró­ciła się w stronę radio­wozu. Gre­ger Bar­tram uniósł dłoń w geście pozdro­wie­nia.

– Dwa­dzie­ścia sie­dem, ładna – powie­dział. – I to samo myśli o mnie.

– Ona się uśmiech­nęła do mnie. Nie do cie­bie – zapro­te­sto­wał More­lius.

– Patrzyła mi pro­sto w oczy – odparł Bar­tram. – To ze mną szu­kała kon­taktu.

Świa­tła się zmie­niły i Bar­tram wje­chał na rondo Korsvägen.

– I stwier­dziła, że nikogo nie ma w domu – powie­dział More­lius.

– Ha, ha.

– Popa­trzyła ci głę­boko w oczy i zoba­czyła, że nikogo tam nie ma. Tylko glina w śred­nim wieku za kół­kiem dziw­nie poma­lo­wa­nego samo­chodu, a ona…

Usły­szeli przez radio kobiecy głos:

– Dzie­więć jeden dwa­dzie­ścia. Dzie­więć jeden dwa­dzie­ścia, odbiór. – Potem padła nie­wy­raźna odpo­wiedź gdzieś z daleka. Znów ode­zwała się kobieta: – Ktoś leży na ulicy przed Focu­sem przy Lise­bergu, pijany albo chory. Jest tam grupka nasto­lat­ków.

Odpo­wie­dział jakiś patrol:

– Sły­sze­li­śmy. Jeste­śmy na Prins­ga­tan i jedziemy do Focusa.

More­lius się­gnął po mikro­fon.

– Tu jede­na­ście dzie­sięć. Jeste­śmy bli­żej, jedziemy wła­śnie Korsvägen, możemy to prze­jąć.

– Dobrze, jede­na­ście dzie­sięć.

Radio­wóz z dys­tryktu Lorens­berg wyje­chał z ronda i zatrzy­mał się przed cen­trum han­dlo­wym. Na par­kingu sie­działo kilka sku­lo­nych osób. Kiedy samo­chód się zatrzy­mał, jedna z nich pod­bie­gła do otwie­ra­nych przez Bar­trama drzwi.

– To ja tele­fo­no­wa­łam – powie­działa dziew­czyna, na oko szes­na­sto­let­nia. Poma­chała komórką, jakby ta miała się wła­śnie roz­dzwo­nić, żeby potwier­dzić słowa wła­ści­cielki. Dziew­czyna miała pro­ste włosy, gładko przy­kle­jone do głowy przez deszcz. W jej wiel­kich oczach malo­wało się prze­ra­że­nie. Bił od niej zapach alko­holu i tyto­niu. Żywo gesty­ku­lo­wała. – Ona tam leży. Maria tam leży, ale już tro­chę lepiej się czuje.

– Zadzwo­nię po karetkę – rzu­cił Bar­tram.

More­lius poszedł za dziew­czyną. Od grupki mło­dzieży dzie­liło ich kilka kro­ków. Ota­czali pół­ko­lem dziew­czynę, która wła­śnie pró­bo­wała się pod­nieść. Zachwiała się, ale More­lius, który wła­śnie zna­lazł się przy niej, podał jej ramię i uchro­nił przed upad­kiem. Ważyła tyle co nic. Wyglą­dała jak bliź­niaczka tam­tej, która dzwo­niła, ale patrzyła nie­obec­nym wzro­kiem. Tu naprawdę nikogo nie ma w domu, pomy­ślał More­lius.

Czuć było od niej alko­hol i wymio­ciny. More­lius poczuł coś lep­kiego pod pode­szwami butów. Powi­nien uwa­żać, żeby się nie pośli­znąć. Po kilku sekun­dach dziew­czyna spoj­rzała na poli­cjanta, nie­spo­dzie­wa­nie przy­tom­nie.

– Chcę do domu – powie­działa.

– Co zaży­wa­łaś? – zapy­tał More­lius.

– Nni… nic – odparła. – Tylko kilka piw.

– Kilka piw, jasne. – More­lius spoj­rzał na grupkę pię­ciu czy sze­ściu mło­dych ludzi. – Co brała? To ważne. Jeśli coś wie­cie, mów­cie natych­miast, w tej chwili, NATYCH­MIAST. – Pod­niósł głos, tro­chę ich nastra­szył.

– Tak jak mówiła – ode­zwał się chło­pak w robio­nej na dru­tach czapce i blu­zie od dresu. – Kilka piw… i tro­chę wódki.

– Wódki? Jakiej wódki? Czy ktoś ma butelkę?

Mło­dzi ludzie popa­trzyli po sobie.

– BUTELKĘ – powtó­rzył More­lius.

Chło­pak w robio­nej na dru­tach czapce się­gnął pod obszerną bluzę i wyjął butelkę. Bar­tram wziął ją od niego i obej­rzał, trzy­ma­jąc pod świa­tło neo­no­wych reklam.

– Nie ma ety­kiety – powie­dział.

– Nieee… nie ma.

– Co to jest? – zapy­tał Bar­tram. W tej samej chwili wszy­scy usły­szeli syrenę pogo­to­wia po dru­giej stro­nie wie­żowca Gothii. – Co to za gówno? Samo­gon?

– Tak… chyba tak – przy­znał jeden z chłop­ców. – Kupi­łem od kum­pla. – Wyglą­dał, jakby zaraz miał się roz­pła­kać. – Mówił, że to cał­ko­wi­cie w porządku.

– Nie jest w porządku – powie­dział More­lius. Czuł, że dziew­czyna wisząca mu na ramie­niu robi się coraz cięż­sza, znów traci przy­tom­ność. – Gdzie ta cho­lerna karetka?! – krzyk­nął. W tej samej chwili auto zatrzy­mało się dwa metry od niego, zazgrzy­tały wyta­czane nosze.

Sie­dzieli w pocze­kalni pogo­to­wia. Dziew­czyna była w gabi­ne­cie zabie­go­wym. Po dwu­dzie­stu minu­tach wyszedł lekarz. Wyraz jego twa­rzy powie­dział More­liu­sowi, że jesz­cze żyje.

Młody chło­pak prze­cha­dzał się ner­wowo po pocze­kalni. Może on też był przed Focu­sem. More­liu­sowi wyda­wał się zna­jomy. Jak zdą­żył tu doje­chać?

– Alko­hol w mło­dym orga­ni­zmie, no cóż… to nie jest dobra kom­bi­na­cja – powie­dział lekarz.

– Jak ona się czuje?

– Bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, nie­źle, jak to się mówi. Musi oczy­wi­ście zostać u nas na noc.

– Więc ten alko­hol… był w porządku? – zapy­tał Bar­tram.

Lekarz rzu­cił mu wymowne spoj­rze­nie.

– Cho­dzi panu o ten samo­gon?

– Chyba pan, do cho­lery jasnej, rozu­mie, co mam na myśli?!

Dok­tor spoj­rzał na niego ponow­nie.

– Nie ma powodu do gniewu – powie­dział. Otrze­pał far­tuch, jakby chciał go oczy­ścić z prze­kleń­stwa Bar­trama. – Naj­mniej­szego powodu.

– Prze­pra­szam – odparł potul­nie poli­cjant. – Po pro­stu mar­twimy się o nią. Nie­któ­rzy gli­nia­rze już tacy są.

– Chcemy tylko wie­dzieć, czy ma jakieś inne… obra­że­nia… niż te, co nor­mal­nie… jeśli ten samo­gon był moc­niej­szy niż zwy­kły alko­hol – wyja­śnił More­lius.

Lekarz popa­trzył na nich z powąt­pie­wa­niem, jakby myślał, że chcą go nabrać.

– W tej chwili wszystko wygląda nor­mal­nie – powie­dział. – Ale nie zosta­wiamy niczego przy­pad­kowi. Czy zawia­do­miono rodzinę?

– Tak – przy­znał More­lius. – Matka powinna tu być lada chwila.

– No więc, w takim razie… – powie­dział lekarz i wyszedł.

– Dzię­ku­jemy, dok­to­rze – rzu­cił Bar­tram.

Patrzyli jesz­cze, jak wycho­dzi przez waha­dłowe drzwi.

– Aro­gancki dupek – powie­dział Bar­tram.

– Chyba myśli to samo o tobie.

Bar­tram mruk­nął coś nie­zro­zu­mia­łego i spoj­rzał na kolegę. Było tuż po jede­na­stej, twarz More­liusa od ostrego świa­tła pocze­kalni była cała w pla­mach.

– Ach tak, więc to córka naszej pastor. Jesteś pewien? Hanne Östergaard? Która leczy nasze obo­lałe dusze?

– Tu nie ma co iro­ni­zo­wać. – More­lius wziął do ręki port­fel dziew­czyny. Prze­czy­tał dane z legi­ty­ma­cji. – Maria Östergaard. Ulica w Örgryte. Nasza pastor nazywa się Hanne Östergaard i mieszka w Örgryte, ma też córkę o imie­niu Maria.

– A skąd ty wła­ści­wie to wszystko wiesz?

– A czy to ma jakieś zna­cze­nie?

– Nie, nie.

– Ale nie jestem do końca pewien. – Przez otwie­ra­jące się na noc drzwi wpa­dła kobieta. – Teraz jestem pewien – powie­dział More­lius i ruszył ku Hanne Östergaard.

– Gdzie Maria? – zapy­tała. – Gdzie ona jest, Simon?

– Jesz­cze w zabie­go­wym, czy jak to się nazywa – odparł More­lius. – Ale wygląda na to, że wszystko jest dobrze.

– DOBRZE? Wszystko jest dobrze? – Hanne Östergaard wyglą­dała, jakby za chwilę miała się roze­śmiać. – Czy ktoś może mi powie­dzieć, gdzie mam iść?

Ktoś z pra­cow­ni­ków szpi­tala wyszedł przez waha­dłowe drzwi. Poli­cjanci zoba­czyli, jak Hanne Östergaard bie­gnie na oddział ratun­kowy.

Chło­piec, który krą­żył po pocze­kalni, poszedł za nią. Obej­rzał się jesz­cze raz za sie­bie i znik­nął w kory­ta­rzu.

– Ja cię kręcę – rzu­cił Bar­tram. – I nawet wie­działa, jak masz na imię.

More­lius nie odpo­wie­dział.

– Nawet pasto­rom nie zostaje to oszczę­dzone – powie­dział Bar­tram.

– Co oszczę­dzone?

– Trudne sytu­acje, kiedy coś się dzieje z ich bli­skimi, uko­cha­nymi. Ale ty chyba nie masz dzieci?

– Odpo­wiedź brzmi: nie. Ale to tutaj chyba skoń­czy się… szczę­śli­wie.

– Dzięki nam.

– E tam. Dzie­ciak, który chla za dużo i rzyga. Pew­nie sama by oprzy­tom­niała za jakiś czas, tamci by jej pomo­gli. _Hap­pens all the time_. Czy tobie nic takiego się nie zda­rzyło?

– Mnie? Nie przy­po­mi­nam sobie.

– No wła­śnie, to jesz­cze o niczym nie świad­czy.

– Jedziemy? – zapy­tał Bar­tram.

*

Jechali do cen­trum, minęli budy­nek Chal­mers i szpi­tal Vasa. Deszcz padał coraz moc­niej. Latar­nie świe­ciły jakby sła­biej, otu­lone w noc. Bar­tram zatrzy­mał się na czer­wo­nym świe­tle. Dwie kobiety prze­cho­dziły przez ulicę, ale żadna się nie odwró­ciła, żeby się uśmiech­nąć do radio­wozu. More­lius nasta­wił radio. Słu­chali komu­ni­ka­tów. Psy­chicz­nie chory sta­ru­szek zagi­nął w Änggården kilka godzin temu i wła­śnie się odna­lazł. Gorąca dys­ku­sja w miesz­ka­niu w Kore­ta­dali zakoń­czyła się, kiedy na miej­scu zja­wili się funk­cjo­na­riu­sze. Pija­czyna, który oparł się o sto­jący tram­waj przy Brun­n­spar­ken, upadł, kiedy tram­waj ruszył. Czy można to uznać za wypa­dek komu­ni­ka­cyjny? – zasta­na­wiał się Bar­tram.

More­lius myślał o Hanne Östergaard i o tym, o czym roz­ma­wiali dwa tygo­dnie wcze­śniej. Był wdzięczny Gre­ge­rowi, że o nic wię­cej nie pytał.

Erik Win­ter zga­sił świa­tło w swoim pokoju i wyszedł. Deszcz prze­stał padać. Poje­chał do domu rowe­rem, przez Heden, ustą­pił pierw­szeń­stwa komuś, kto nie uwa­żał na Vasa­ga­tan. Nogawki ochla­pała mu woda, a może jesz­cze jakiś inny syf. Było za ciemno, żeby się dało cokol­wiek zoba­czyć. Zasta­na­wiał się, czy nie prze­je­chać koło Salu­hal­len, ale zre­zy­gno­wał. Zadzwo­niła jego komórka. Zatrzy­mał się i wyjął tele­fon z wewnętrz­nej kie­szeni prze­ciw­desz­czo­wego płasz­cza.

– Nie mogę się zde­cy­do­wać w spra­wie sofy – powie­działa Angela, kiedy się zgło­sił. – Muszę cię pro­sić o radę, natych­miast.

– Chyba nie dźwi­gasz?

– Nie, nie.

– Możemy ją zabrać, jeśli nie możesz się zde­cy­do­wać. Mam prze­cież miej­sce.

– Ale gdzie będzie stała?

– Czy to nie może zacze­kać do wie­czora?

– Chcia­łam przyjść przy­go­to­wana jak naj­le­piej.

– Hm…

– To poważna decy­zja.

– Wiem.

– Czy ty naprawdę to prze­my­śla­łeś? Może powin­ni­śmy kupić do…

– Angelo, daj spo­kój…

– Wiem, wiem. Ale to takie osza­ła­mia­jące. To wszystko.

To chyba naj­od­po­wied­niej­sze słowo, pomy­ślał Win­ter, strze­pu­jąc kilka kro­pli z ramie­nia. Osza­ła­mia­jące. Pierw­szy raz w doro­słym życiu miał zamiesz­kać z dru­gim czło­wie­kiem. Po latach dość luź­nego związku mieli z Angelą zamiesz­kać razem. Czuł się tak, jakby to ona pod­jęła tę decy­zję. Nie. To było nie­spra­wie­dliwe. Prze­cież on też musi brać na sie­bie odpo­wie­dzial­ność.

Nie mieli wyboru. Albo zamiesz­kają razem, albo… wszystko się skoń­czy. Choć tego nie mógł już sobie wyobra­zić. Nie odwa­żyłby się zerwać. Samot­ność byłaby zbyt straszna, czyż nie? Byłaby jesz­cze gor­sza. Samot­nie wejść w nowe tysiąc­le­cie. Syl­we­ster: płyta w odtwa­rza­czu i kie­li­szek wina. To byłoby wszystko. Nędza roz­świe­tlona fajer­wer­kami.

Wkrótce do prze­łomu wie­ków zostaną już tylko trzy mie­siące, będzie miał czter­dzie­ści lat i nie­długo prze­sta­nie być naj­młod­szym komi­sa­rzem w Szwe­cji.

Przy­go­to­wał się do naci­śnię­cia peda­łów.

– Zoba­czymy się o ósmej – powie­działa Angela, a on wyłą­czył komórkę.

W miesz­ka­niu zapa­dła noc, nic już się nie świe­ciło. Lampa sto­jąca na pod­ło­dze paliła się przez jakąś dobę, ale spa­liła się w niej żarówka. Kiedy zaczęło świ­tać, jesień wle­wała się mię­dzy żalu­zjami, a opusz­czona roleta w sypialni prze­pusz­czała plamy świa­tła.

Lodówka szem­rała. Na kuchen­nym stole stały kie­liszki do wina i pusta butelka. Na bla­cie przy kuchence stał podłużny pół­mi­sek z reszt­kami zeschnię­tych taglia­telli. Mały ron­del z sosem grzy­bo­wym stał obok. Sos już poczer­niał. Na desce do kro­je­nia kilka pla­ster­ków pomi­dora powoli wsią­kało w drewno.

W zmy­warce stały trzy tale­rze i kilka tale­rzy­ków, kie­liszki, sztućce i jesz­cze jeden ron­del.

Z kranu ryt­micz­nie kapała woda, kiep­ska uszczelka. Ten dźwięk było sły­chać w dzień i w nocy w całym miesz­ka­niu, ale para, która sie­działa na sofie w salo­nie, nic nie sły­szała.

Wokół nich leżały poroz­rzu­cane ubra­nia, two­rzyły też linię pro­wa­dzącą z kuchni, przez przed­po­kój, do salonu: męskie skar­pety, para spodni, spód­nica, poń­czo­cha, bluzka z cien­kiego mate­riału. Wokół sofy bluzka, majtki, koszula, slipy. Przez okno wpa­dały różne odgłosy. Tram­waje. Kilka samo­cho­dów. Nagły powiew wia­tru. Śmiech kilku osób wycho­dzą­cych z restau­ra­cji.

Kobieta i męż­czy­zna byli nadzy. Trzy­mali się za ręce. Sie­dzieli zwró­ceni do sie­bie twa­rzami. Tylko ich głowy wyglą­dały dziw­nie.

Czy tak było? Czy tak miało być? Czy to ten obraz? Pró­bo­wał o nim pomy­śleć, zoba­czyć go.

Był w kuchni. Prze­szedł przez przed­po­kój. Ubra­nia leżały na pod­ło­dze. Zasła­niał dło­nią oczy, kiedy pod­cho­dził do sofy. Spoj­rzał. Na sofie było pusto. Popa­trzył jesz­cze raz i zoba­czył, że tam sie­dzą, zwró­ceni do sie­bie. Jej twarz tak dobrze znana.

Ich głowy. Ich GŁOWY.

Prze­tarł mocno oczy. Sły­szał odgłosy z ulicy, otwo­rzył drzwi auta. Czuł deszcz na twa­rzy, kiedy wysiadł, a potem stał na ulicy przed domem.

Marzył, żeby się cof­nąć w cza­sie. Ludzie, któ­rzy prze­cho­dzili obok, nie wie­dzieli, nie wie­dzieli nic. Zupeł­nie nic. Nie wie­dzieli, że żyją w raju.Rozdział 2

2

WIN­TER STAŁ W PRZED­PO­KOJU, ale nie zapa­lał świa­tła. Angela miała się zja­wić za godzinę, może nawet wcze­śniej.

Jak długo tu miesz­kał? Dzie­sięć lat? Czy to było dzie­sięć lat? Coś koło tego. Ile lasek tu zacią­gnął przez te lata? Wolał o tym nie myśleć. Mógłby wycią­gnąć przed sie­bie ręce i poli­czyć na pal­cach, może by wystar­czyło.

Prze­szedł przez miesz­ka­nie, roz­ja­śnione świa­tłami mia­sta roz­cią­ga­ją­cego się za oknem. Jedna z ostat­nich takich prze­cha­dzek w bło­giej samot­no­ści. Uśmiech­nął się do sie­bie. Wkrótce w przed­po­koju będzie musiał bro­dzić w roz­rzu­co­nych ciu­chach. Skar­peta na opar­ciu sofy. Znał Angelę. Potrze­bu­jesz tro­chę nie­po­rządku w życiu, mówiła. A ty wno­sisz chaos, odpo­wia­dał. Naresz­cie, mówiła.

Będzie musiał prze­su­nąć przy­bory do gole­nia na półeczce w łazience. Może do kącika, obok tych wszyst­kich tajem­ni­czych sło­icz­ków i bute­le­czek, które ona tam ustawi.

A gdyby jed­nak powie­działa: nie?, pomy­ślał wcale nie tak dawno. Gdyby się tym po pro­stu zmę­czyła?

Na dole, na Vasa­plat­sen, jeź­dziły tam i z powro­tem tram­waje. Ściana za dużymi oknami była biała w świe­tle wie­czoru. Tro­chę dalej jarzył się czer­wony punk­cik na sprzę­cie ste­reo. Win­ter ruszył w tamtą stronę i się­gnął po box Spring­ste­ena, który jego przy­ja­ciel, komi­sarz poli­cji kry­mi­nal­nej z Lon­dynu Steve Mac­do­nald, przy­słał mu zeszłej jesieni, nie zwa­ża­jąc na koszty. Zro­bił to po to, żeby Win­ter musiał myśleć o tym, ile kosz­to­wała prze­syłka, a przez to słu­chał z powagą i sku­pie­niem. Win­ter lubił jazz i Mac­do­nald uwa­żał, że to w porządku, ale wycho­dził ze skóry, żeby uzu­peł­nić jego edu­ka­cję o rze­czy, które Win­ter prze­ga­pił, dora­sta­jąc pod klo­szem przy Joh­nie Col­tra­nie.

Naj­cie­kaw­sze było to, że teraz, od kiedy zaczął pozna­wać rocka, słu­chał jesz­cze wię­cej jazzu. Sły­szał nowe niu­anse u Col­trane’a, nowe odcie­nie czerni. Ku wła­snemu zdzi­wie­niu odkrył też, że w pro­stej muzyce roc­ko­wej też są rze­czy, które mu się podo­bają. Może wła­śnie to było naj­waż­niej­sze. Pro­stota.

Kiedy czło­wiek jest star­szy, zaczyna dążyć do pro­stoty. Ja się sta­rzeję. Cał­kiem nie­długo skoń­czę czter­dzie­ści lat. To pod pew­nymi wzglę­dami poważny wiek. Może nie jestem łatwym czło­wiekiem, ale mogę się jesz­cze uczyć, na­dal. Albo po pro­stu zawsze byłem pro­stą duszą. Angela to dostrze­gła. To dla­tego wybrała mnie z dzie­sią­tek tysięcy innych face­tów.

Wybrał z pudełka czwartą płytę i puścił utwór dzie­wiąty, swój ulu­biony kawa­łek od kilku mie­sięcy albo raczej od czasu pod­ję­cia decy­zji. Decy­zja. _I’m happy with you in my arms, I’m happy with you in my heart, happy when I taste your kiss, I’m happy in love like this_. Zwy­kłe życie. Angela to zro­zu­miała. Może i on znaj­dzie w tym szczę­ście.

Bal­lada roz­cho­dziła się po pokoju, kiedy się roz­bie­rał, _happy baby, come the dark_, nagle prze­stał myśleć o czym­kol­wiek, sta­nął pod prysz­ni­cem. Sły­szał muzykę przez plusk wody, a także dzwo­nek do drzwi i trza­śnię­cie, kiedy Angela otwo­rzyła drzwi wła­snym klu­czem.

Lars Ber­gen­hem jechał przez Älvsborgsbron. Samo­chód bujał się na wie­trze. Ber­gen­hem miał wolne. Jadąc przez tunel, nagle zadał sobie pyta­nie, co on tam, u dia­bła, robi. W tunelu. W aucie. Mógł sie­dzieć w domu i patrzeć, jak jego dwu­let­nia córeczka śpi. Już to robił. Ada spała, a on się jej przy­glą­dał. Mógł się przy­glą­dać, jak Mar­tina sprząta kuch­nię po kola­cji Ady. Mógł sam sprzą­tać.

To się zaczęło jak zwy­kle. Jakieś słowo, któ­rego żadne z nich nie rozu­miało. Kiedy Ada zasnęła, zro­biło się tak cicho, że nie był w sta­nie nawet szu­kać słów, które nie pogar­sza­łyby sprawy. Był śled­czym, ale tutaj zawiódł na całej linii. Był detek­ty­wem, ale nie _detec­tive of love_. Czy to z jakiejś pio­senki? _Detec­tive of love_? Elvis Costello? _Wat­ching the Detec­ti­ves_. Śle­dzić detek­ty­wów.

Zawró­cił na wyso­ko­ści Frölunda Torg i ruszył na pół­noc, z powro­tem. Zro­bił już kie­dyś taką wycieczkę, ale to było dawno temu.

Wszystko ukła­dało się dobrze. Ten nie­po­kój znik­nął tak dawno. Czyżby wró­cił? Czy to jego wina? Czy to coś było w nim, czy w Mar­ti­nie? Te słowa, do któ­rych nikt nie chciał się przy­znać. Skąd się brały? Poja­wiały się jak ból głowy.

Sze­re­gowy domek wyglą­dał przy­tul­nie, kiedy wysiadł z samo­chodu. Domowo przy­tul­nie. Świe­ciło się wię­cej lamp, niż było trzeba.

Mar­tina sie­działa w kuchni z kub­kiem her­baty. Pła­kała, a on poczuł się winny. Musiał coś powie­dzieć.

– Ada śpi?

– Tak.

– To dobrze.

– Ale co?

– Że ona śpi, Ada.

– Co ty gadasz? Po pro­stu wycho­dzisz z domu i gdzieś sobie jedziesz, a potem wra­casz i uda­jesz, że nic się nie stało.

– Ale czy coś się stało? Co się tak naprawdę stało?

– Jesz­cze pytasz?

– Czy to ja zaczą­łem?

Nie odpo­wie­działa. Sie­działa ze spusz­czoną głową, wie­dział, że znowu pła­cze. Miał do wyboru dwie rze­czy: albo powie coś sen­sow­nego, albo wsta­nie, pój­dzie do samo­chodu i znów prze­je­dzie przez most.

– Mar­tino…

Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na niego.

– Oboje jeste­śmy zmę­czeni – spró­bo­wał.

– Zmę­czeni? Naprawdę? Prze­cież powin­ni­śmy być wypo­częci i rado­śni, cie­szyć się na Boże Naro­dze­nie. Ada zaczęła już… – Znów pochy­liła głowę nad bla­tem.

Ber­gen­hem roz­pacz­li­wie szu­kał słów. Zegar na ścia­nie tykał gło­śniej niż zwy­kle.

– I tak ma być, póki znów mi nie odbije? – zapy­tał.

Wymam­ro­tała coś w odpo­wie­dzi, ale nie dosły­szał.

– Co powie­dzia­łaś?

– Nie zawsze cho­dzi tylko o to, żeby ci znów nie odbiło – powie­działa. – Czy to zna­czy, że ma być cicho i spo­koj­nie, żebyś był w sta­nie być poli­cjan­tem kry­mi­nal­nym?

– Wiesz, o co mi cho­dziło.

– Nie­długo już nic nie będę wie­działa.

Wstał i poszedł do Ady. Popa­trzył na śpiącą z kciu­kiem w buzi dziew­czynkę. Nie sły­szał żad­nego dźwięku. Nachy­lił się nad jej twa­rzyczką, nasłu­chu­jąc odde­chów, aż usły­szał słaby świst wcią­ga­nego nosem powie­trza.

Pozwo­lili opaść na dno złym sło­wom na tyle, na ile się dało. Pił kawę w salo­nie, kiedy Mar­tina wyszła z kuchni.

– Win­ter zamieszka z Angelą – powie­dział.

– Dla­czego nazy­wasz go Win­ter, prze­cież ma na imię Erik? Chyba o nas nie mówią Ber­gen­hem i Mar­tina?

– Nie, jasne, że nie… ale prze­waż­nie używa się nazwi­ska. My tak robimy – wyja­śnił Ber­gen­hem.

– Wtedy jest mniej oso­bi­ście, tak? Czy to łatwiej­sze? To o to cho­dzi?

– Sam… nie wiem – przy­znał.

Mar­tina poznała Angelę przed pra­wie dwoma laty, kiedy miała się uro­dzić Ada. Było dra­ma­tycz­nie. Ber­gen­hem prze­padł bez śladu, był ranny, więc Win­ter popro­sił Angelę, żeby poje­chała z Mar­tiną do szpi­tala, pod­czas gdy on szu­kał kolegi.

– Mam nadzieję, że dobrze im się będzie ukła­dało – powie­działa Mar­tina do pogrą­żo­nego w myślach Ber­gen­hema. – Myślę, że wszystko się uda.

– Co?

– Prze­pro­wadzka. Wspólne miesz­ka­nie. Erik i Angela. Że będzie dobrze.

– Tak.

– A gdzie będą miesz­kać?

– Nawet nie pyta­łem. Ale myślę… chyba oczy­wi­stym wybo­rem jest jego miesz­ka­nie. Jest więk­sze.

– Skąd wiesz?

Spoj­rzał na nią. Uśmie­chała się. To pyta­nie nie miało żad­nego pod­tek­stu.

– Wła­ści­wie nie wiem – odparł. – To dziwne. Po pro­stu uzna­łem to za oczy­wi­ste.

– Może kupią dom.

– Nie mogę sobie wyobra­zić Win­tera w domu.

– Dla­czego nie?

– No nie wiem… w jakiś spo­sób należy do mia­sta. Wyso­kie domy, place, tak­sówki.

– Nie sądzę. Na pewno kupi wielki dom gdzieś w Långedrag i wypełni go rodziną.

– Dla mnie to brzmi nie­re­al­nie.

– Wkrótce będzie rok dwu­ty­sięczny – odparła Mar­tina. – Wszystko się może zda­rzyć.

Nie do końca wszystko, pomy­ślał. Nie wszystko powinno się zda­rzyć. Wszystko powinno zostać tak, jak jest wła­śnie w tej chwili.

– Może zro­bią para­pe­tówkę? – rzu­ciła Mar­tina. – A kiedy to ma być?

– Ale co?

– Kiedy razem zamiesz­kają, wszystko jedno gdzie?

– Przed Bożym Naro­dze­niem, tak mi się wydaje.

– To wspa­niale. Cie­szy mnie ta wia­do­mość.Rozdział 3

3

ANGELA PRZY­SZŁA PRZED ÓSMĄ. Znów zro­bił się wie­czór. Miała roz­pusz­czone włosy, mie­niły się kolo­rami w pada­ją­cym przez uchy­lone drzwi świe­tle. Może w jej oczach był jakiś nowy wyraz, coś, czego wcze­śniej nie widział: wiara, że mimo wszystko mają jakąś przy­szłość. Ale było w nich też coś innego. To dru­gie. Jakieś szcze­gólne świa­tło w oczach, jak gdyby w tyle jej głowy jarzyła się mocna lampa, jakby nada­wała jej źre­ni­com ten szcze­gólny blask.

Kiedy zdjęła trze­wiki, na par­kie­cie została brudna woda. Win­ter spoj­rzał na ślady, ale nic nie powie­dział. Angela śle­dziła jego wzrok. Pod­nio­sła ręce nad głowę.

– To się wię­cej nie powtó­rzy – powie­działa.

– Co takiego? – zapy­tał.

– Widzia­łam, jak spoj­rza­łeś.

– I co?

– Pomy­śla­łeś wła­śnie: jak to wszystko, na litość boską, może się udać? Co się sta­nie z moją pod­łogą, kiedy ona tu zamieszka?

– Ech…

– To są sprawy, które musisz prze­pra­co­wać – dodała.

– Tym­cza­sem mogę iść do cie­bie w zabło­co­nych bucio­rach, pospa­ce­ruję po twoim miesz­ka­niu, wejdę do łóżka, poska­czę po fote­lach. Żeby odre­ago­wać, że tak powiem.

– Wła­śnie o tym mówi­łam. Prze­pra­co­wać to.

Wziął ją za rękę i poszli do kuchni. Pach­niało kawą i pod­grza­nym w pie­kar­niku chle­bem. Na stole stała masel­niczka, leżał kawa­łek sera, rzod­kiewki, pasz­tet, kor­ni­szony.

– O, będzie impreza.

– Rusty­kalny urok i pro­stota. A mimo to ele­gancko.

– Masz na myśli pasz­tet?

– To część rusty­kalna. A tu masz ele­gan­cję – powie­dział Win­ter i poszedł do kre­densu po szklaną sala­terkę.

– Co to takiego? – zapy­tała, pod­cho­dząc do stołu. – A, mary­no­wany śledź. Kiedy zdą­ży­łeś to zro­bić? Bo chyba sam to zro­bi­łeś? We wła­sno­ręcz­nie ugo­to­wa­nej zale­wie?

– Nie obra­żaj mnie.

– Kiedy to zro­bi­łeś?

– Wczo­raj w nocy. Tuż przed drugą. Teraz są ide­alne.

– Są ide­alne – powtó­rzyła. – Bra­kuje tylko wódki, ale chyba się napi­jemy, co?

– Ty się nie napi­jesz – powie­dział. – Ja mógł­bym strze­lić setę, ale będę soli­darny. Przy­naj­mniej dzi­siaj.

– To raczej nor­malne, że męż­czyźni soli­da­ry­zują się z kobie­tami w takiej… sytu­acji.

– Ach tak?

– Nie­któ­rzy nawet przy­bie­rają na wadze.

– Tu raczej na mnie nie licz.

More­lius czuł się sztywny. Przy­niósł w sobie tę sztyw­ność z domu, nie odpu­ściła cał­kiem, nawet kiedy tre­no­wał przed wie­czorną służbą.

Potem sie­dział na ławce przed szafką i maso­wał sobie kark, przy­glą­da­jąc się zdję­ciom roze­bra­nych lasek przy­kle­jo­nym do wewnętrz­nej strony drzwi szafki Bar­trama. Dość nie­winne zdję­cia, jakby wycięte z jakie­goś świersz­czyka z lat sześć­dzie­sią­tych. Nie na dzi­siej­sze czasy. Bar­tram lubił się trzy­mać prze­szło­ści. Cza­sami twier­dził, że te zdję­cia przed­sta­wiają jego żonę, ale prze­cież nie był żonaty.

To był ostatni tydzień sze­ścio­ty­go­dnio­wego gra­fiku. Dla niego ozna­czało to dodat­kowy piąt­kowy wie­czór i dwa wie­czory week­en­dowe. Cze­kały już jak strach przy­cza­jony w ciem­no­ściach. Dzień wypłaty. Wie­dział, że na mie­ście ludzie zaczęli już świę­to­wać swoje bogac­two. Było tuż przed ósmą, komi­sa­riat był już zamknięty.

– Masz kręcz karku? – zapy­tał Bar­tram, zajęty służ­bową bro­nią. Ruty­no­wymi ruchami spraw­dzał wszyst­kie mecha­ni­zmy. Jego SIG sauer 225 miał jesz­cze ory­gi­nalną drew­nianą kolbę. Mógł opo­wie­dzieć o tym, jak stra­cił wal­thera, ale nie teraz. Był spo­kojny, poważny, przy­go­to­wany na wie­czór i na cały week­end.

– Tylko tro­chę jest sztywny – odparł More­lius.

– Uwa­żaj na prze­ciągi.

– Dobrze.

– Będziesz chyba musiał zostać dzi­siaj w budynku.

– Co mówisz?

– Prze­ciągi. Masy ludzi będą wie­czo­rem prze­cią­gały przez mia­sto.

– Ech. Będzie jak zwy­kle.

– To dzień wypłaty, Simo­nie.

More­lius i Bar­tram szli w dół Ave­nyn. Nie­któ­rzy poli­cjanci woleli patro­lo­wać poje­dyn­czo, More­lius do nich nale­żał, ale od pół roku było ina­czej. Wystra­szył się raz czy dwa. Widział rze­czy, które go prze­ra­żały.

Raz spo­tkał śmierć w tunelu Gnistäng, kiedy para mło­dych ludzi wje­chała pro­sto w beto­nową ścianę. Sie­dział w samo­cho­dzie tuż za nimi i wszystko widział. Jak na fil­mie. Patrzył na to, jakby to był jakiś cho­lerny film. Wszystko było rze­czy­wi­ste, choć rów­no­cze­śnie nierze­czy­wi­ste. Jadąca przed nim mazda nagle skrę­ciła w lewo i wal­nęła w ścianę z kosz­mar­nym hukiem tłu­czo­nego szkła i gię­tych blach. Nawet nie był na służ­bie, jeź­dził tylko obwod­ni­cami. Robił tak cza­sami, kiedy nie pra­co­wał. Udało mu się zaha­mo­wać w miej­scu, potem wysko­czył z auta i pod­biegł do wraku. Dziew­czyna wisiała z… z… i kosz­mar­nie go zemdliło, tuż przy niej, jak zwy­kły… zwy­kły… a potem zadzwo­nił, ale kiedy wybie­rał numer, sły­szał już syreny nad­jeż­dża­ją­cych kole­gów i karetki pogo­to­wia.

Wła­śnie sobie to przy­po­mniał, kiedy po raz drugi mijali Park. Za oknami błysz­czeli piękni i mło­dzi ludzie w barach i restau­ra­cjach. Kobiety. Bar­tram odwró­cił głowę w lewo.

– Uwa­żaj, bo znowu będziesz miał sztywny kark.

– Ha, ha.

– A może to jest tego warte.

– Należy sobie to zre­kom­pen­so­wać patrze­niem w drugą stronę.

More­lius spoj­rzał w drugą stronę, na Ave­nyn. Grupka mło­dych ludzi zbli­żała się od Götaplatsen. Jedna z pięć­dzie­się­ciu, jakie ścią­gały do mia­sta w każdy piąt­kowy wie­czór. Ave­nyn sta­no­wiła dziwną mie­szankę ele­gan­cji wieku śred­niego, zde­spe­ro­wa­nych trzy­dzie­sto­lat­ków w kry­zy­sie i zde­spe­ro­wa­nych pięt­na­sto­lat­ków w kry­zy­sie.

Naj­bar­dziej pijani szu­kali nowych zna­jo­mo­ści, pro­wo­ko­wali innych. Bandy wysy­łały naj­młod­szego członka, cze­kały, przy­pusz­czały atak.

Bar­tram spoj­rzał w prawo, on też.

– Tę dziew­czynę poznaję.

– Co?

– Tamtą jasno­włosą dziew­czynkę, która tam idzie, w gru­pie. Pierw­sza od naszej strony.

– Tak.

– Córka pastorki.

– Wła­śnie. Maria Östergaard.

– Szybko sta­nęła na nogi.

– To było tydzień temu. I już wtedy mówi­łem, że to nie było nic groź­nego.

– Ale ona znów się szlaja po mie­ście… po tym wszyst­kim. Co na to powie nasza pastor?

– Możesz ją sam zapy­tać. Wła­śnie idzie.

Tak było. Hanne Östergaard szła szyb­kim kro­kiem, nie­mal bie­gła. Prze­cięła Ave­nyn od strony teatru. Obser­wo­wali, jak pod­cho­dzi do grupki mło­dzieży. Zła­pała za ramię jasno­włosą dziew­czynę, swoją córkę. More­lius sły­szał ich głosy, ale nie rozu­miał, co mówią.

– Idziesz ze mną do domu!

– Ty za mnie nie decy­du­jesz.

– Pro­si­łam cię, żebyś dziś wie­czo­rem została w domu.

– Chcesz, żebym cią­gle sie­działa w domu. – Wyrwała się z rąk matki. – Puść mnie! – Popa­trzyła na sto­ją­cych dookoła kole­gów.

– Chcę tylko, żebyś teraz poszła ze mną do domu – powie­działa Hanne Östergaard. Puściła rękaw jej kurtki. – Bar­dzo się nie­po­koję. Pomyśl, co będzie, jeśli… jeśli znów się sta­nie coś takiego.

– Nic się nie sta­nie – odparła dziew­czyna. – Nawet się nie napi­łam piwa. – Chuch­nęła matce w twarz. – Czu­jesz jakiś alko­hol, co?

Hanne Östergaard zaczęła pła­kać.

– Mario, pro­szę, chcę tylko, żebyś poszła ze mną do domu. Ja się tak… strasz­nie mar­twię.

– Nie masz się czym mar­twić, mamo. Jestem z przy­ja­ciółmi. Wrócę o pierw­szej, jak mówi­łam.

Hanne Östergaard popa­trzyła na nią, na grupę nasto­lat­ków, potem na drugą stronę ulicy, na dwóch poli­cjan­tów. Zro­biła ruch, jakby chciała do nich pod­biec i zażą­dać, żeby zabrali jej córkę i odwieźli do domu, do Örgryte.

Żeby tylko tu nie pode­szła, pro­sił w myślach More­lius. Ale jeśli coś pój­dzie nie tak, będziemy musieli do nich podejść. Potem usły­szał krzyk: NIE! Zoba­czył jesz­cze, jak dziew­czyna odwraca się znie­nacka i pusz­cza bie­giem w dół ulicy. Jej kole­dzy się zawa­hali. Jeden chło­pak po chwili ruszył jej śla­dem. Był podobny do tam­tego z kory­ta­rza na pogo­to­wiu, tego, który ner­wowo prze­cha­dzał się wzdłuż ścian. Grupka się roz­pro­szyła, jakby coś ich cią­gnęło w dół sze­ro­kiego chod­nika, byle dalej od kobiety, która stała tam teraz samot­nie.

*

– Myślisz dużo o tym, jak to będzie zostać ojcem?

Zasko­czyło go to pyta­nie. Jak pod­czas prze­słu­cha­nia. Zasko­cze­nie. Żeby nie było czasu na zasta­no­wie­nie.

– Natu­ral­nie – odparł.

– Kła­miesz.

– Dla­czego miał­bym kła­mać? To będzie naj­waż­niej­sze wyda­rze­nie w moim życiu, na równi z moimi naro­dzi­nami. – Popa­trzył na nią. Włosy odgar­nęła do tyłu. Lekko zaokrą­glony brzuch. – I chwilą, kiedy spo­tka­łem cie­bie, kocha­nie.

– To była wła­ściwa odpo­wiedź. Ale wydaje mi się, że już zaczy­nasz się mar­twić o wszystko, co może pójść źle.

– Mylisz się, Angelo. Jestem opty­mi­stą, jak wiesz.

Wybuch­nęła śmie­chem.

– W tym przy­padku jestem – dodał.

– Mam wra­że­nie, że już zaczą­łeś roz­my­ślać, jak to będzie, kiedy… kiedy nasze dziecko będzie nasto­lat­kiem i pój­dzie się włó­czyć ze swoją paczką na Ave­nyn.

– Prze­stań.

– A nie jest tak? Na pewno o tym myślisz.

– Wtedy nie będzie już Ave­nyn.

– Nie będzie już w mie­ście repre­zen­ta­cyj­nej ulicy? Czy teraz prze­ma­wia przez cie­bie opty­mizm?

Zadzwo­niła leżąca na noc­nym sto­liku komórka. Pięć minut po pół­nocy. Nie­liczne osoby, które miały ten numer, dzwo­niły w spra­wach służ­bo­wych, poza Angelą, która wła­śnie leżała obok niego, naga, jesz­cze odprę­żona i lekko zaró­żo­wiona, z trzema kro­pel­kami potu u nasady wło­sów.

I poza jego matką. Albo mor­der­stwo, albo matka, pomy­ślał Win­ter, ale się nie uśmiech­nął. Wycią­gnął się nad drugą połową łóżka i ode­brał.

– Eriku! Dzięki Bogu, że ode­bra­łeś. – Matka była zdy­szana, jakby wbie­gła na dwa czy trzy pagórki w Nueva Andalucía. Win­ter sły­szał trza­ski na linii z Costa del Sol.

– Co się stało, mamo?

– Tata, znowu. Tym razem to poważne, Eriku.

Win­ter przy­po­mniał sobie poprzedni raz, w zeszłym roku. Ojciec został prze­wie­ziony do szpi­tala w Mar­belli z podej­rze­niem zawału serca, ale to było tylko zapa­le­nie mię­śnia ser­co­wego. Przy­mie­rzał się, żeby tam poje­chać, ale oka­zało się, że to nie­po­trzebne.

Nie widział się z ojcem od czasu, kiedy jego rodzice prak­tycz­nie ucie­kli ze swo­imi pie­niędzmi przed szwedz­kim sys­te­mem podat­ko­wym. Nie miał na to ochoty w zeszłym roku i teraz też wolałby tego unik­nąć, jeśli tylko się da.

– Czy to znowu mię­sień ser­cowy?

– Och, Eriku. On miał zawał. Zale­d­wie kilka godzin temu. Dzwo­nię ze szpi­tala. Leży na oddziale inten­syw­nej opieki, Eriku. ERIKU? Sły­szysz mnie?

– Tak, jestem, mamo.

– On umiera, Eriku.

Win­ter zamknął oczy, wziął głę­boki oddech. Spo­kój. Spo­kój.

– Jest przy­tomny?

– Co… nie, jest nie­przy­tomny. Dopiero co go ope­ro­wali.

– Ope­ro­wali go?

– No prze­cież mówię. Zro­bili tacie długą ope­ra­cję. Wyczy­ścili naczy­nia, tak myślę.

Angela nacią­gnęła prze­ście­ra­dło na piersi i usia­dła na łóżku. Patrzyła na niego z poważ­nym wyra­zem twa­rzy. Rozu­miała.

– Roz­ma­wia­łaś z Lottą? – zapy­tał Win­ter. Jego sio­stra była leka­rzem. Znała tro­chę hisz­pań­ski. Angela też była leka­rzem, ale nie mówiła po hisz­pań­sku. Jego matka potra­fiła coś powie­dzieć w tym języku, ale Win­ter nie był pewien, czy rozu­mie, co się do niej mówi. Naj­le­piej znała się na gatun­kach win i moc­niej­szych alko­holi. Nawet gdyby leka­rze mówili po angiel­sku, i tak była zbyt wzbu­rzona, żeby ich wysłu­chać. Zresztą gdyby mówili po szwedzku, też.

– Zadzwo­ni­łam naj­pierw do cie­bie, Eriku.

– Czy leka­rze coś mówili?

– Tylko tyle, że na­dal jest pod nar­kozą. – Szlo­chała mu do ucha. – A co będzie, jeśli on się nie obu­dzi, Eriku?

Win­ter zamknął oczy. Widział już sie­bie w samo­cho­dzie jadą­cym na Lan­dvet­ter, a potem w fotelu w samo­lo­cie. Błę­kitne niebo nad chmu­rami. Spoj­rzał na swoją dłoń. Drżała. Może to ostat­nie godziny, pomy­ślał.

– Wsia­dam w pierw­szy samo­lot do Hisz­pa­nii.

– A będą teraz miej­sca? Pra­wie zawsze jest pełno w tej… o tej porze.

– Jakoś to zała­twię.

Angela przy­glą­dała mu się. Wszystko sły­szała. Musi to zała­twić. Będzie sie­dział w samo­lo­cie odla­tu­ją­cym o siód­mej czy któ­rejś tam. Ktoś inny będzie sie­dział oparty o swoje kije gol­fowe i cze­kał na następny samo­lot, żeby na Sło­necz­nym Wybrzeżu zagrać w golfa.Rozdział 4

4

ZAMKNĄŁ ZA SOBĄ DRZWI. A może wyszedł i zamknął je póź­niej, zanim to się zaczęło. Ten, kto zechce wyjść, będzie musiał poświę­cić kilka cen­nych sekund, które i tak nie wystar­czą.

Jedli, ale nie pamię­tał co. Nawet nie myślał o tym, co wkłada do ust. Ona się zaśmiała, raz czy dwa. Tam­ten, ten drugi, się nie śmiał. Jakby wie­dział…

Jakby wie­dział, kim on jest. Dla­czego tu przy­szedł.

Że też potra­fię tak sie­dzieć, pomy­ślał. A teraz mówię. Powie­dzia­łem coś, co nic nie zna­czy. Zresztą nie wiem, czy oni słu­chają.

Sły­szał muzykę w gło­wie, naj­pierw cicho, potem nara­stała i przy­ci­chała. Zupeł­nie jakby sie­dział w domu i słu­chał, albo w samo­cho­dzie, ale w samo­cho­dzie rzadko to robił, nie chciał wje­chać w skalną ścianę w tunelu.

Słu­chał, jesz­cze zanim to się zaczęło. A może tamto zaczęło się od słu­cha­nia. Usi­ło­wał nie słu­chać i jakiś czas mu się uda­wało, ale teraz to było nie­moż­liwe. Teraz to nie miało żad­nego zna­cze­nia, teraz, kiedy tu sie­dział. Rozej­rzał się po kuchni. Pytali go, czy chce zostać w kuchni, a on wzru­szył ramio­nami. Potem się prze­nie­siemy do salonu, powie­działa takim tonem, że poczuł lodo­waty chłód w gło­wie, a muzyka nara­stała i cichła. Był cie­kaw, czy oni to widzą, czy w końcu też będą w sta­nie to usły­szeć, może chwilę przed­tem, zanim to się sta­nie.

Gitary ryczały mu w gło­wie. Głos wrzesz­czał, chry­piał, syczał w samym środku muzyki, która nie chciała go opu­ścić: _lying in the black field, memo­ries start to move into my mind, visions of the red room, my blo­odied face, her blo­odied head_.

Wizja czer­wo­nego pokoju. Zamknął oczy. Pod­nie­ce­nie nara­stało. Ona to zauwa­żyła i uśmiech­nęła się. Nic nie wie­działa. Ten drugi tro­chę się wier­cił, ale powoli zaczął się roz­pły­wać, sta­wać cie­niem. Kiedy spo­glą­dał na nią, też sta­wała się cie­niem. Nad­szedł czas.

Powie­działa coś.

– Co?

– Halo? Czy ktoś tam jest?

– Co… tak…

– Wyglą­dasz, jak­byś był gdzieś daleko.

– Nie… jestem tutaj.

– Rusza­łeś głową, jak­byś cze­goś słu­chał. W środku, w gło­wie.

– No.

– Może my też mogli­by­śmy posłu­chać – powie­działa z uśmie­chem. Ten drugi się nie śmiał. Patrzył wprost na niego, jakby widział tych, co sie­dzieli w jego gło­wie i grali. – Jaka to muzyka? – zapy­tała i pode­szła do niego, nachy­liła się do jego ucha. Poczuł jej cię­żar i woń alko­holu w odde­chu. Pili, zanim się zja­wił. On nie pił. Przed­tem nie i teraz też nie. – Nic nie sły­szę – powie­działa i jesz­cze moc­niej oparła się o niego, a potem go poca­ło­wała. Czuł ją w ustach. Nie ruszał się. – Co z tobą? – zapy­tała. – Nie masz ochoty? – Zwró­ciła się do dru­giego męż­czy­zny. – Naj­wi­docz­niej nie jest napa­lony. A myśla­łam, że jest swin­ger­sem.

Tam­ten nic nie powie­dział. Na­dal mu się przy­glą­dał. Może to nic nie zna­czyło.

Kobieta wyszła z kuchni, nie było jej chwilę, potem wró­ciła. Z dru­giego pokoju dole­ciała muzyka. Nie chciał na nią patrzeć. Widział kawa­łek jej skóry.

– A co myślisz o tym? – zapy­tała.

– Co takiego? O czym?

– O muzyce – odparła. – Pomy­śla­łam, że posłu­chamy cze­goś razem!

Pró­bo­wał słu­chać, ale nie sły­szał nic, nic się nie prze­dzie­rało przez metal wrzesz­czący w jego mózgu.

Ona coś zawo­łała, poru­sza­jąc się tanecz­nym kro­kiem.

Pode­rwała tam­tego. Przy­cią­gnęła go do sie­bie, poca­ło­wała. Zer­kała w jego stronę. Zaczęła odpi­nać tam­temu koszulę i poło­żyła dłoń na jego lewej piersi. Poru­szała się w rytm muzyki. Znów się zaśmiała.

– Elton John! – krzyk­nęła. – Nie­źle buja!

Nagle poczuł napad mdło­ści, a rów­no­cze­śnie ogromne pod­nie­ce­nie. Spo­glą­dali na niego, oboje. Tam­ten ski­nął mu głową, z ręką pod jej bluzką.

Zro­bili przed nim dwa czy trzy taneczne kroki.

Pod­niósł się z krze­sła.Rozdział 6

6

OJCIEC OBU­DZIŁ SIĘ, kiedy Win­ter wró­cił do pokoju numer 1108. Pod­szedł do łóżka. To była trudna chwila. Win­ter poczuł ści­ska­nie w gar­dle. Ojciec wycią­gnął dłoń. Win­ter ją ujął. Miał wra­że­nie, że jest sucha i mocna, pra­wie jak u zdro­wego męż­czy­zny, ale wyczu­wał kości i ścię­gna. Chciał coś powie­dzieć, ale ojciec go uprze­dził.

– Dobrze, że jesteś, Eriku.

– Tak. – Widział, że wal­czy z bólem. Ten ruch musiał go kosz­to­wać dużo wysiłku. – Nie możesz się teraz prze­mę­czać. – Ostroż­nie ści­snął jego dłoń. – To w tej chwili ważne.

– Coś innego… inne rze­czy się już nie liczą. – Bengt Win­ter spoj­rzał na syna. – Nie tak zamie­rza­łem cię przy­jąć, kiedy się tu wresz­cie pofa­ty­gu­jesz, na słońce.

– To nie­ważne. Posta­raj się wyzdro­wieć, potem będziesz mógł mnie przyj­mo­wać, jak chcesz.

– Tego mo… możesz być pewny. Do dia… czy mógł­byś tro­chę popra­wić tę poduszkę?

Win­ter prze­su­nął jedną z podu­szek pod głową ojca. Poczuł ostry zapach i coś jesz­cze. Wystar­czyła sekunda czy dwie, żeby sobie przy­po­mniał, jak pach­nie jego woda po gole­niu. Potem znów roz­bo­lała go głowa. Smu­tek tkwił w niej jak kamienny kawa­łek pamięci.

Tro­chę ukle­pał poduszkę.

– Tak jest dobrze – powie­dział ojciec.

– Na pewno?

– Dosko­nale – przy­znała matka. Cią­gle sie­działa na krze­śle. Win­ter nie chciał na nią patrzeć.

– Jak ci minęła podróż? – zapy­tał ojciec.

– Dobrze.

– Jakimi liniami lecia­łeś?

– Jakiś lot czar­te­rowy. Nie pamię­tam nazwy.

– To nie­po­dobne do cie­bie.

– Hm…

– Było tak mało czasu. Ale zna­leźli miej­sce dla cie­bie?

– Tak.

– Jakiś gol­fi­sta musiał zacze­kać jesz­cze kilka godzin?

– Nie wiem.

– To bar­dzo dobrze. I tak jest ich tu już za dużo. Powinni się zająć czymś sen­sow­niej­szym. – Ojciec spoj­rzał na Win­tera. – Widzisz, co się może stać? W jed­nej chwili czło­wiek jest na polu gol­fo­wym, a w następ­nej leży tutaj.

– Tak, to nie­do­brze.

– To nie­bez­pieczny sport.

– Ale wkrótce wró­cisz do gry.

– Na pole gol­fowe?

– Tak. I… wszę­dzie.

– Dia­bli wie­dzą. Wydaje mi się, że tym razem to jest _the big one_.

– Hm…

– Wydaje mi się… – Win­ter nie zro­zu­miał dal­szego ciągu. Nagle ojcu zaczął się plą­tać język. Win­ter cze­kał, ale nic wię­cej nie usły­szał. Patrzył na ojca: powieki mu opa­dły, pod­nio­sły się, znów opa­dły. Nagle jego dłoń zwiot­czała i opa­dła. Dopiero wtedy Win­ter zauwa­żył, że na­dal ją trzyma.

– Musi odpo­cząć – powie­działa matka, wsta­jąc z krze­sła i pod­cho­dząc do łóżka. – Tak się ucie­szył, że jesteś. – Objęła syna. – Był taki roz­go­rącz­ko­wany, kiedy się o tym dowie­dział.

– Hm…

– Obu­dził się jakiś kwa­drans przed twoim powro­tem.

– A jed­nak spra­wiał wra­że­nie… sil­nego – powie­dział Win­ter, spo­glą­da­jąc na nie­przy­tom­nego ojca. Czy mógł go sły­szeć? Zresztą czy to miało jakieś zna­cze­nie? – Wszystko będzie dobrze.

– Piękna była ta wasza roz­mowa – powie­działa matka.

To była bez­pieczna roz­mowa, pomy­ślał Win­ter, żad­nych ryzy­kow­nych tema­tów. Zata­czali wiel­kie kręgi wokół wiel­kiej pie­przo­nej dziury.

Usły­szał szum kli­ma­ty­za­cji. Po raz pierw­szy dotarł do niego ten dźwięk. Może zde­ner­wo­wa­nie powoli pusz­czało. Następ­nym razem spró­buje zapy­tać o parę rze­czy, może sam też usły­szy kilka pytań.

Weszli do pokoju. Kobieta włą­czyła wideo i ich ciała zaczęły się poru­szać. W pokoju nie było innego świa­tła oprócz nie­bie­ska­wego bla­sku tele­wi­zora, cie­nie jak żywe prze­su­wały się po ścia­nach.

Dźwięk nara­stał i przy­ci­chał. Nie zno­sił tego. Chciał podejść do tele­wi­zora i go wyłą­czyć, ale nie mógł zakłó­cić jej rytu­ału. Był pewien, że już posta­no­wiła, co się ma stać.

– Dla­czego tak sto­isz? Chodź tu i sia­daj. Z nami.

Kiw­nęła na niego ze sto­ją­cej przed tele­wi­zo­rem sofy. Sie­dzieli tam oboje. Ten drugi trzy­mał rękę pod jej bluzką. Na sto­liku przed nimi stały kie­liszki i butelki. On nie pił, ale ta dwójka na sofie była wsta­wiona.

Zamknął oczy i poczuł się tak, jakby to było kiedy indziej, kiedy wró­cił do domu, a ona sie­działa na sofie, jak ta tutaj, a on po pro­stu wszedł do pokoju, po pro­stu wszedł, jakby zna­lazł się nagle na innym kon­ty­nen­cie. Miało go nie być. Byli zasko­czeni. Odwró­cił się i wyszedł.

Nie pierw­szy raz coś takiego się stało.

To było coś w nim. Myślał, że to była ich wina, ale zro­zu­miał, że to było coś w nim.

Pró­bo­wał to prze­ła­mać. Teraz był tutaj.

– Nie śmiej­cie się – powie­dział. – Pro­szę, nie śmiej­cie się.

Spoj­rzeli na niego, oboje. Ich twa­rze pokry­wały plamy nie­bie­skiego świa­tła. Wyglą­dali, jakby mieli wyta­tu­owane czoła.

– Prze­cież się nie śmia­li­śmy – powie­działa kobieta. – Nikt się nie śmiał.

– Pro­szę, nie śmiej­cie się ze mnie – powtó­rzył.

– Co z tobą, do jasnej cho­lery? – powie­dział męż­czy­zna i zaczął się pod­no­sić z sofy.

– Nic.

– Wydaje mi się, że źle tra­fi­łeś.

Tam­ten wstał i chciał do niego podejść. Ona na­dal sie­działa z kie­lisz­kiem w dłoni i śle­dziła ruchy ciał na ekra­nie.

– Przy­nio­słem ze sobą muzykę.

– Co?

– Mam ze sobą muzykę, któ­rej mogli­by­śmy posłu­chać.

– Muzykę? – Męż­czy­zna sta­nął obok sofy i wska­zał na tele­wi­zor. – My tu już cze­goś słu­chamy. Może nie zauwa­ży­łeś?

– Macie jakiś magne­to­fon kase­towy? To coś spe­cjal­nego. – Widział wcze­śniej wieżę ste­reo po pra­wej stro­nie, urzą­dze­nia pousta­wiane jedno nad dru­gim w wyso­kiej czar­nej szafce z pół­kami. Ruszył w tamtą stronę, z kie­szonki na piersi wyjął kasetę. Przez sekundę widział przed sobą inną twarz, głowę uno­szącą się w powie­trzu. Roz­po­znał ją. Wie­dział, że to coś zna­czy. Teraz głowa znik­nęła. Bra­ko­wało ciała. Pio­senka już huczała mu w gło­wie, nie wie­dział, czy wydo­bywa się też z jego gar­dła, czy oni ją sły­szą. Jego wła­sna głowa uno­siła się w powie­trzu, zbli­żała się do ich głów. Wszystko się zlało w jedno. Zoba­czył twarz jesz­cze raz. Potem muzyka zabrzmiała naprawdę.

Zaczęło się zmierz­chać, ale na­dal było gorąco. Win­ter doje­chał do Mar­belli. Jakiś pie­śniarz fla­menco wykrzy­ki­wał swój ból w radiu. Win­ter pod­krę­cił dźwięk i opu­ścił szybę. Dole­ciał go zapach ben­zyny i oce­anu. Kiedy par­ko­wał przy prze­cznicy nad­mor­skiego bul­waru, pach­niało sma­żoną na oli­wie ośmior­nicą i jaj­kiem. Wysiadł z samo­chodu i zamy­ka­jąc drzwi, poczuł, że ma cał­kiem mokre plecy.

Hotel stał przy Ave­nida Duque de Ahu­meda, bli­sko plaży. Win­ter musiał zacze­kać kwa­drans w holu, potem wje­chał z walizką na dwu­na­ste pię­tro. Chciał obej­rzeć pokój, zanim go wynaj­mie. Taki miał zwy­czaj.

Zamek w drzwiach był oblu­zo­wany. Apar­ta­ment skła­dał się z dwóch pokoi i kuchni. Okna bal­ko­nowe były czę­ściowo otwarte, wiatr szar­pał biało-nie­bie­ską mar­kizą. Była podarta, cała w wypło­wia­łych pla­mach od słońca i cie­nia, i mor­skiej soli. Jedna z płacht waliła w okno. Win­ter pod­szedł bli­żej i zoba­czył, że bal­kon wycho­dzi na wschód, na inny hotel. Rozej­rzał się po więk­szym pokoju. Meble z imi­ta­cji skóry kie­dyś były białe.

Poszedł do łazienki. Na wan­nie od kra­nów spły­wał rdzawy zaciek. W umy­walce zauwa­żył ślady mydła. Spoj­rzał w lustro. Schudł przez te ostat­nie kilka godzin, zbladł.

W win­dzie jadą­cej na dół miał towa­rzy­stwo pary czter­dzie­sto­lat­ków. Uni­kali spo­glą­da­nia na męż­czy­znę w swoim wieku. Pię­cio­dniowa opa­le­ni­zna. Sądząc po stro­jach, wybie­rali się na drinka o zacho­dzie słońca.

– _I don’t like that room_ – oświad­czył Win­ter recep­cjo­ni­ście i poka­zał mu klucz. Dla­czego zawsze ląduję w czymś takim?, pomy­ślał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: