Słońce na Karaibach - ebook
Słońce na Karaibach - ebook
Chloe Guillem zna Luisa Casillasa od dziecka. Zawsze ją fascynował, a gdy dorosła, zakochała się w nim. Niestety, dowiaduje się, że Luis i jego bliźniak Javier Casillas oszukali i okradli jej brata. Chloe staje po stronie brata i bierze udział w spisku, by odegrać się na Casillasach. Gdy Luis odkrywa rolę Chloe, odnajduje ją na karaibskiej wyspie, gdzie się schroniła po wykonaniu zadania. Luis ma inne plany dotyczące Chloe…
Trzecia część miniserii ukaże się w marcu.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4728-3 |
Rozmiar pliku: | 890 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Luis Casillas chwycił ze stołu dzwoniącą komórkę i przytknął ją do ucha.
– Sí?
– Luis?
– Sí.
– Mówi Chloe.
Zaniemówił z wrażenia.
– Chloe… Chloe Guillem.
Kobieta, która przez ostatnie dwa miesiące traktowała go, jak gdyby był nosicielem zabójczego wirusa?
– Oui. Musisz mi pomóc. Samochód mi się zepsuł na drodze w górach Sierra de Guadarrama…
– Co ty tam robisz?
– Przejeżdżam tamtędy. Przejeżdżałam…
– Dzwoniłaś po pomoc?
– Nie mogą przyjechać wcześniej niż za dwie godziny. Bateria w mojej komórce pada. Proszę, czy możesz przyjechać i mnie uratować? Proszę. Nie czuję się bezpieczna.
Luis spojrzał na zegarek i zaklął w duchu. Za pół godziny miał się pojawić na uroczystej gali, której obaj ze swoim bratem bliźniakiem byli gospodarzami.
– Nie możesz zadzwonić do kogoś innego?
Chloe pracowała w jego zespole baletowym w Madrycie. Mieszkając rok w jego rodzinnym mieście, towarzyska Francuzka zyskała mnóstwo przyjaciół.
– Ty jesteś najbliżej. Proszę, Luis, przyjedź po mnie. – Jej głos przeszedł w szept. – Boję się.
Wziął głęboki oddech i przeprowadził w głowie szybką kalkulację. Gala było niezwykle ważna. Dziesięć lat temu Luis ze swoim bratem bliźniakiem zakupili prowincjonalny teatr, w którym ich matka, słynna primabalerina, spędziła dzieciństwo, ucząc się tańca. Chcieli wynieść go do rangi zespołu baletowego o światowej renomie. W hołdzie matce nadali mu nazwę Compania de Ballet de Casillas i zaczęli ściągać tam najlepszych tancerzy i choreografów. Trzy lata temu sporządzili plany przenosin z popadającej w ruinę dawnej siedziby do specjalnie zaprojektowanego supernowoczesnego teatru z wysokiej klasy zapleczem i własną szkołą baletową. Te plany były bliskie urzeczywistnienia.
Teraz chcieli pozyskać patronów, przedstawicieli elit do sponsorowania szkoły baletowej, by jeszcze bardziej umocnić jej pozycję na mapie baletu. Śmietanka Europy i całe tuziny dziennikarzy gromadziły się już w hotelu na uroczystości. Luis po prostu musiał tam być.
– Gdzie dokładnie jesteś?
– Więc przyjedziesz?
Właśnie ta nadzieja brzmiąca w jej głosie przekonała Luisa. Chloe miała najsłodszy, najbardziej śpiewny głos, jaki kiedykolwiek słyszał. Nie mógł zostawić jej samej w górach.
– Sí, przyjadę po ciebie, ale muszę wiedzieć, gdzie jesteś.
– Wyślę ci współrzędne, ale potem będę musiała wyłączyć telefon, by nie rozładować do końca baterii.
– Trzymaj telefon włączony. Czy masz ze sobą coś, czego mogłabyś w razie potrzeby użyć jako broni?
– Nie jestem pewna…
– Znajdź coś ciężkiego albo ostrego. Bądź czujna. Wyślij mi teraz swoje współrzędne. Jestem w drodze.
– Merci, Luis. Merci beaucoup.
– Przyjadę najszybciej, jak będę mógł.
Pędząc do podziemnego garażu, wybrał najszybszy ze swoich samochodów i wyprowadził go po rampie na górę. Jak tylko znalazł się na otwartej przestrzeni nacisnął gaz i popędził długim podjazdem, wymijając limuzynę z czekającym na niego kierowcą.
Jego wymyślna konsola przekalkulowała mu najszybszą trasę, pokazując, że znajdował się o godzinę jazdy do niej ze swego domu na północy Madrytu, jeśli będzie respektował ograniczenia prędkości. Zakładając, że ruch w ten sobotni wieczór nie będzie intensywny, ocenił, że mógł tam dotrzeć za czterdzieści, może nawet trzydzieści minut.
Zawsze stosował się do ograniczeń szybkości w mieście. Pokusa, by ruszać z piskiem opon, często bywała nieodparta, ale zawsze kontrolował ten impuls, dopóki nie znalazł się na otwartej drodze. Dzisiaj, myśląc o Chloe zdanej na własne siły w górach, lawirował szaleńczo między samochodami, ignorując wściekłe klaksony.
Chloe Guillem. Zabawna, przyciągająca spojrzenia dziewczynka, która wyrosła na dowcipną, lubiącą zabawę piękną kobietę. Niezwykle piękną. Upłynęło dużo czasu, zanim to zauważył. Nie widział jej od czterech czy pięciu lat, kiedy ni stąd ni zowąd do niego zadzwoniła.
– Bonjour, Luis – powiedziała śpiewnie, tonem sugerującym poufałość. – Tu Chloe Guillem, młodsza siostra twojego przyjaciela. Dzwonię z prośbą, żebyś postawił przyjaźń ponad interesami i dał mi pracę.
Wybuchnął śmiechem. Po krótkiej rozmowie, w której Chloe wyjaśniła, że odbyła staż w dziale kostiumów londyńskiej trupy baletowej i dwa lata pracowała w zawodzie w Paryżu, a teraz szuka nowego wyzwania, podał jej nazwisko i numer szefowej kostiumografów w jego zespole. Sam, jak wyjaśnił, nie miał nic wspólnego z rekrutacją.
– Ale jesteś właścicielem firmy – odparła.
– Wspólnie z bratem. Jesteśmy ekspertami w branży budownictwa. Nie znamy się na balecie ani na szyciu kostiumów, jakie noszą nasi tancerze. Właśnie po to zatrudniamy właściwych ludzi.
– Mam referencje potwierdzające, że jestem dobra.
– To świetnie, bo zatrudniamy wyłącznie najlepszych.
– Wstawisz się za mną?
– Nie, ale jeśli napomkniesz, że twoja mama była osobistym kostiumografem Clary Casillas, to z pewnością przemówi to na twoją korzyść. Zakładając, że jesteś tak dobra, jak głoszą twoje referencje.
– Jestem!
– Więc bez trudu przekonasz Marię, żeby cię zatrudniła – zaśmiał się.
Nie myślał więcej o tej rozmowie aż do chwili, kiedy jakieś sześć miesięcy później trafił na zebranie dyrektorów w starym teatrze, poświęcone przygotowaniom do przeprowadzki do nowej siedziby. Galopująca gazela wyskoczyła skądś w jego stronę z olśniewającym uśmiechem i rzuciła mu się w ramiona.
To była Chloe, promienna i radosna, i jak powiedziała mu z entuzjazmem, zachwycona pobytem w Madrycie. Luis ucieszył się na widok znajomej twarzy z przeszłości, ale był zbyt zajęty, by zwrócić szczególną uwagę na młodszą siostrę przyjaciela.
Kiedy Luis i Javier połączyli swoje skromne dziedzictwo, by stworzyć przedsiębiorstwo Casillas Ventures niemal dwie dekady wcześniej, od samego początku zdecydowali, że zawsze tylko jeden z nich będzie przewodził określonym projektom. To upraszczało sprawy dla wykonawców i dostawców. Luis przejął kierownictwo nad sprawami związanymi z nowym teatrem. Zaangażował się w to przedsięwzięcie bardziej niż zwykle, bo ten projekt był poświęcony ich matce. Miał sprawić, by świat zaczął postrzegać nazwisko Casillas, nie myśląc automatycznie o tragicznej śmierci Clary Casillas z rąk jej własnego męża.
Im było bliżej ukończenia projektu, tym więcej musiał poświęcać mu godzin, nadzorując budowę i upewniając się, że Compania de Ballet de Casillas była gotowa do przenosin do nowej siedziby. Ale od tamtego uścisku, ilekroć Luis odwiedzał stary teatr, za każdym spotykał Chloe.
Ona zawsze zauważała jego obecność, machając do niego, jeśli pracowała właśnie nad jakimś misternym kostiumem, albo zamieniała z nim kilka słów w przerwie. Jej policzki przybierały wtedy kolor szkarłatu. To wydawało mu się intrygujące, ale nie dawało mu do myślenia… Aż do chwili, kiedy pewnego dnia przechodząc koło kawiarni kilka miesięcy później nie mignęła mu w oknie kruczowłosa piękność, rozmawiająca z ożywieniem z grupą rówieśników. Wiosna właśnie zawitała do jego rodzinnego miasta. Ona miała na sobie zwiewną sukienkę, odsłaniającą mlecznobiałe ramiona, gęste rozpuszczone włosy spływały jej na plecy. Zatrzymałby się i gapił, nawet gdyby jej nie rozpoznał.
Jak mógł tego wcześniej nie widzieć? Chloe Guillem cała promieniała. Jakiś blask rozświetlał jej skórę, emanował z niej seksapil i miała olśniewający uśmiech. Musiała wyczuć jego spojrzenie, bo spojrzała w górę i dostrzegła go w oknie, a wtedy całą moc swego uśmiechu skierowała na niego i tym razem odczuł to głęboko w lędźwiach. Nigdy wcześniej w swoim trzydziestopięcioletnim życiu nie doznał erupcji tak czystej, silnej żądzy, jak w tamtym momencie.
Tego samego wieczoru zabrał ją na kolację i spędzili razem najcudowniejszy, najbardziej inspirujący wieczór, jaki pamiętał. Chloe była urocza, miała wspaniałe poczcie humoru, uśmiech nie schodził z jej ponętnych ust. I była seksowna. Dios, ależ ona była seksowna. Nie mógł oderwać od niej oczu, chciwie chłonąc wszystkie te cudowności, których wcześniej był nieświadomy.
To pożądanie było wzajemne. Luis wyczuwał, kiedy jakaś kobieta go pragnęła, a język ciała Chloe nie wymagał interpretacji. Ale kiedy wyszli z restauracji, odrzuciła jego propozycję pożegnalnego drinka, wzywając gestem taksówkę. Luis nigdy wcześniej nie dostał kosza. To go jednak raczej zaintrygowało, niż zraziło.
– Jeśli nie pożegnalny drink, to może pocałunek na dobranoc? – spytał, zanim umknęła do taksówki. Objął jej twarz dłońmi i potarł delikatnie nosem o jej nos. Oczy miała poważne, zniknął gdzieś zalotny błysk obecny w nich przez cały wieczór.
– Następnym razem, bonita – wyszeptał.
Zakłopotanie widoczne w jej twarzy zamieniło się w uśmiech. Cofnęła się o krok i skinęła głową.
– Tak. Następnym razem.
– Pozwolisz mi się pocałować?
Uśmiechnęła się jeszcze promienniej.
– Tak, pozwolę ci się pocałować.
Ale następnego razu ani pocałunku nie było. Dwa dni później wszystko diabli wzięli z powodu jej brata. Chloe odwołała zaplanowaną randkę i przestała odbierać telefony od niego. Kiedy przychodził do teatru, zwieszała głowę, udając, że go nie widzi. Nie zamienili nawet dwóch słów w ciągu kolejnych dwóch miesięcy.
Dlaczego zatem, właśnie w ten ze wszystkich wieczorów, pędził szosą ze średnią prędkością stu mil na godzinę, by ratować kobietę, która rzuciła go niczym gorącą cegłę?
Zaklął, kiedy trzydzieści cztery minuty od opuszczenia domu dotarł do miejsca o współrzędnych, które podała mu Chloe. To była mijanka na krętej drodze, płaski trawiasty teren idealny na piknik. Nikogo tam nie było. I nie stał tam żaden zepsuty samochód.
Zatrzymał wóz i chwycił za telefon. W pośpiechu zapomniał włączyć głośność i dopiero teraz zauważył, że miał trzy nieodebrane połączenia od brata.
Zadzwonił do Chloe. Odezwała się automatyczna sekretarka. Wypadł z samochodu, by jej szukać, i wybrał numer Javiera.
– Gdzie ty jesteś? – warknął jego brat, odbierając przy pierwszym sygnale.
– Nie pytaj. Będę tam możliwie jak najszybciej.
– Ja ciągle jestem we Florencji.
– Co? – Javier powinien już dotrzeć na galę. W Madrycie.
– Mój samolot został uziemiony z powodów technicznych. Rano przeszedł pozytywnie wszystkie kontrole bezpieczeństwa bez najmniejszych problemów. Coś jest nie w porządku.
Luis rozłączył się, poważnie zaniepokojony. Słońce właśnie zachodziło nad widocznym z oddali Madrytem, ale jego pomarańczowy blask nie mógł ogrzać chłodu, jaki go ogarnął.
Jego brat był uziemiony we Florencji, podejrzewając sabotażu. On sam został zwabiony w środek pustkowia w Sierra de Guadarrama, ratując damę w opałach, która gdzieś zniknęła.
Jeszcze raz sprawdził współrzędne. To zdecydowanie było to miejsce. Więc gdzie, do diabła, była ona? I dlaczego niepokój wzrastał w nim z każdą sekundą?
Chloe Guillem usiadła w poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy na madryckim lotnisku Barajas i wyjęła z torby telefon. Miała sześć nieodebranych połączeń i siedem wiadomości, wszystkie z tego samego numeru. Skasowała wiadomości, nie odsłuchując ich, i wysłała esemes do brata.
„Misja zakończona. Czekam na wejście na pokład samolotu. Uściski”.
Przyniesiono jej do stolika kieliszek szampana, który zamówiła, wchodząc do poczekalni. Pociągnęła spory łyk w chwili, kiedy zadzwoniła jej komórka. Klnąc w duchu, ściszyła sygnał i odłożyła telefon. Po dwóch minutach zaczął wibrować na blacie stolika. Dostała nową wiadomość głosową. Wbrew instynktowi nacisnęła guzik „odtwórz”. Głęboki głos Luisa Casillasa rozbrzmiał w jej uchu.
– Dobry wieczór, Chloe. Mam nadzieję, że jesteś bezpieczna, gdziekolwiek się znajdujesz, i nie zostałaś uprowadzona przez bandytów. Może jednak pożałujesz, że tak się nie stało, bo ja cię odnajdę. A kiedy to zrobię… – zaśmiał się złowrogo. – Pożałujesz, że weszłaś mi w drogę. Śpij dobrze, bonita”.
Zadrżała.
Bonita. Kiedy po raz pierwszy tak ją nazwał, myślała, że nigdy nie przestanie się uśmiechać. Teraz jednak chciało jej się płakać. On nie był wart jej łez, ten dwulicowy, podstępny, nikczemny drań. Dzięki Bogu miała dość rozumu, by odrzucić jego propozycję pożegnalnego drinka.
Dopiła resztkę szampana i skrzywiła się. To nie rozsądek powstrzymał ją wtedy, tylko strach. Randka z Luisem sprawiła jej radość, jakiej nie czuła od czasów dzieciństwa, kiedy wspinała się po drzewach i biegała beztrosko z przyjaciółmi, otoczona miłością. Luis był powiązany z tymi wspomnieniami. Kiedyś była nim oczarowana.
Chciała zyskać pewność, że jego uczucia do niej były szczere i że nie patrzył na nią jak na potencjalną zdobycz. Chciała mu zaufać, pragnęła jego szacunku. Pod koniec ich randki, kiedy potarł nosem o jej nos i każdym atomem ciała pragnęła jego pocałunku, niewiele brakowało, by się poddała. Skrywana seksualność uwalniała się dla tego mężczyzny, który niegdyś skradł jej nastoletnie serce, i teraz domagała się wysłuchania.
Co ona sobie w ogóle myślała? Luis nie miał w sobie za grosz szacunku. Zakpił z zaufania, jakie pokładał w nim jej brat, a tym samym zakpił z niej i z jej zmarłej matki. Był nawet gorszy od jej godnego pogardy ojca. Jego brat był tak samo winny oszustwa, którego ofiarą padł jej brat, ale to nie Javier tulił ją w ramionach na pogrzebie jej matki, ocierając jej łzy. To Luis. Dowcipny, seksowny, kochający zabawę Luis, jedyny mężczyzna, o jakim kiedykolwiek w swoim dwudziestopięcioletnim życiu marzyła. Jakąkolwiek zemstę Benjamin dla niego szykował, nie mogła nadejść wystarczająco szybko.
Na tablicy z listą odlotów i przylotów wyświetlono informację, że pasażerowie jej rejsu są proszeni na pokład. Pospiesznie wstała i ruszyła do swojej bramki. Teraz, kiedy wiedziała już do czego zdolny był Luis Casillas, musiała poważnie traktować jego groźbę, że ją dopadnie. Dopiero kiedy ze swojego miejsca w pierwszej klasie samolotu, za który zapłacił jej brat, ujrzała przez okno znikający w oddali Madryt, rozluźniła się na tyle, by móc swobodnie oddychać.
Luis myślał, że jest w stanie ją znaleźć? Cóż, powodzenia. Będzie dla niego niczym igła w stogu siana.
Przedmieście Lucaya na Wielkiej Bahamie wydało się Chloe prawdziwym rajem. Jej brat umieścił ją w wilii w ekskluzywnym kompleksie wczasowym, gdzie spełniano wszystkie jej zachcianki. Jedyne, czym musiała się martwić, to smarowanie się kremem do opalania.
Pierwsze sześć dni spędziła, leniuchując przy basenie i aktualizując posty w mediach społecznościowych. Pod palącym słońcem jej obawy powoli się ulatniały. To była najlepsza z kryjówek. Niedostępna, strzeżona i – jako miejsce publiczne – bezpieczna. Wątpiła zresztą, by Luis poświęcił jej jakąkolwiek więcej myśl. Skutki tego, co się wydarzyło tamtego wieczoru w Madrycie, narastały lawinowo. Chloe śledziła wszystkie wiadomości i plotki, rozdarta między radością i bólem serca. Nigdy nie powinno do tego dojść. Luis i Javier powinni byli postąpić uczciwie i zapłacić jej bratu całą sumę, jaką byli mu winni. Całe dwieście dwadzieścia pięć milionów euro.
Siedem lat wcześniej, w dniu, w którym Chloe i jej brat dowiedzieli się, że ich matka umiera, Luis zadzwonił do Benjamina, prosząc go o pomoc i kusząc propozycją dobrej inwestycji. Bracia Casillas wpłacili ogromny depozyt za pewną atrakcyjną nieruchomość w Paryżu, na miejscu której zamierzali wybudować drapacz chmur, który miał przyćmić wszystkie inne okoliczne budynki. Właściciel gruntu zażądał nieoczekiwanie natychmiastowej wpłaty pozostałej części należności, grożąc, że sprzeda go innemu zainteresowanemu. Dał im termin do północy. Bracia Casillas nie mieli tych pieniędzy. Ale miał je Benjamin.
Dał im pieniądze na dwadzieścia procent. Budowa Tour Mont Blanc, pod jaką drapacz chmur był znany, zajęła siedem lat. Dwa miesiące temu Benjamin otrzymał końcowe rozliczenie i zorientował się, że został oszukany. Kontrakt, który miał mu przynieść dwadzieścia procent zysku, bez jego wiedzy został zmieniony przed podpisaniem. Przysługiwało mu teraz jedynie pięć procent zysku.
Oszukali go najbliżsi przyjaciele, wykorzystując go w najtrudniejszym dla niego momencie. Nie przyznawali się do winy, więc zaciągnął ich do sądu. Nie dość, że przegrał sprawę, to bracia jeszcze rozjątrzyli jego ranę, uderzając w niego oficjalnym sądowym nakazem, zabraniającym mu publicznego wypowiadania się o jakimkolwiek jej aspekcie.
Chloe nie mogła uwierzyć, że Luis mógł być aż tak zimny. Co innego Javier, ten facet był zimniejszy od rzeźby z lodu, ale Luis zawsze miał w sobie wiele ciepła. Teraz prasa żyła spekulacjami. Benjamin wykradł narzeczoną Javiera, primabalerinę, z gali braci Casillas i poślubił ją kilka dni później. Młyn plotek rozkręcił się niczym karmiony amfetaminą chomik na kole. Jakiś dziennikarz odkrył istnienie nakazu sądowego i teraz nakaz ten cofnięto. Wybuchły spekulacje na temat przyczyn jego wystawienia, a żadna z nich nie stawiała braci Casillas w korzystnym świetle.
Niech to sobie sami rozwiązują, pomyślała Chloe cynicznie, zakładając plażową torbę na ramię i wsuwając stopy w błyszczące klapki. Tutaj na Bahamach była bezpieczna, podobnie jak jej brat z Freyą w jego strzeżonym château. Pierwszy raz wyszła dzisiaj poza teren ośrodka. W porannym słońcu przespacerowała się do portu w Lucayi, skąd miała wypłynąć na jednodniowy rejs jachtem właścicielki ośrodka. Zaproszenie otrzymała poprzedniego wieczora od menedżera. Tę wycieczkę właścicielka zorganizowała dla swojego ulubionego gościa, który zachorował, i wobec tego zaproszenie przypadło Chloe. Skoro organizatorem imprezy była kobieta, Chloe, która naczytała się o molestowaniu młodych kobiet na jachtach przez nieznajomych mężczyzn, uznała, że nic jej nie grozi i chętnie przyjęła zaproszenie. Lubiła znajdować się wśród ludzi, nie chciała zostawać dłużej sama ze swoimi myślami.
Bez trudu odnalazła port, nieskazitelne jachty ustawione w jednej linii w małej zatoce stanowiły jego doskonałą wizytówkę. Naprzeciwko portu znajdował się uroczy targ, tętniący życiem i pełen egzotycznych aromatów, który obiecała sobie odwiedzić nazajutrz. Przebiegła uważnie wzrokiem jachty, szukając jednostki o nazwie Marietta. Jej ożywienie wzrosło, kiedy w końcu ją zlokalizowała. Wysoka na cztery pokłady Marietta była największym i najbardziej luksusowym jachtem ze wszystkich. Chociaż nie miała rozmiarów statku wycieczkowego, z pewnością mogła pomieścić tuziny gości.
Ale gdzie byli wszyscy? Metalowy trap był opuszczony z pokładu, ale nie widziała spodziewanego ruchu i nie słyszała odgłosów, jakich można było oczekiwać po dużej grupowej imprezie pełnej wszelakich atrakcji. Kiedy wahała się, czy postawić stopę na trapie, na pokładzie ukazała się postać w stroju kapitana.
– Dzień dobry – powiedział, podchodząc z miłym uśmiechem. – Pani Guillem?
Kiwnęła głową.
– Kapitan Andrew Brand do usług. Pani pozwoli, że ją wprowadzę. Po drodze zapoznam panią z obowiązkową instrukcją bezpieczeństwa
Chloe weszła po lśniącym trapie na pokład z uśmiechem, który robił się coraz bardziej promienny, w miarę jak kapitał oprowadzał ją po wspaniałym jachcie, pokazując jej bar, basen i wannę z hydromasażem na wyższym pokładzie, a potem zaprosił ją do środka. Po tym, jak odwiedzili saunę, której okienko wychodziło wprost na morze, kapitan zaprowadził ją na najwyższy pokład do wytwornego salonu i pozostawił ją z młodą kobietą o kręconych włosach, która przygotowała dla niej koktajl z kokosa zmiksowanego z mango z rumem i podała go jej w łupinie kokosa ze słomką. Koktajl smakował Chloe tak bardzo, że ochoczo przyjęła drugi, po czym zajęła miejsce na jednym ze skórzanych foteli.
Wyjrzała przez jedno z wielu okien, wyobrażając sobie wspaniały widok gwiazd nocą z tego znakomitego punktu obserwacyjnego. Godzina zakończenia wycieczki nie została określona. Co przypomniało jej, że nadal wydawała się tu jedynym gościem. I dokąd poszła barmanka?
Zaniepokojona otworzyła plażową torbę, żeby sięgnąć po komórkę, kiedy jakaś wysoka postać wkroczyła do salonu. Dostrzegła ją jedynie kątem oka, ale to wystarczyło, by poczuła lód w żyłach. Żałowała, że nie może zamknąć oczu przed przerażającym widokiem, jak oglądająca horror nastolatka. Powoli odwróciła głowę. Stał tam, wypełniając przestrzeń wokół siebie niczym ciemny, groźny cień i uśmiechał się ponuro. Luis.
– Witaj, bonita. Miło cię widzieć.