Słońce po burzy - ebook
Słońce po burzy - ebook
Kalifornijskie miasteczko Virgin River leży u podnóża gór, w cieniu strzelistych sekwoi. Życzliwi mieszkańcy, spokojne życie i piękna przyroda sprawiają, że ci, którzy przyjechali tu na chwilę, chcąc zapomnieć o złym losie, zostają jednak na zawsze. Czy wystarczy uciec od przeszłości, by rozpocząć nowe życie?
Po śmierci męża Mel próbuje zagłuszyć rozpacz intensywną pracą. Bezskutecznie, bo anonimowość wielkiego szpitala, w którym pracuje jako pielęgniarka, i stres związany z życiem w Los Angeles nie pomagają jej odzyskać spokoju. Idealnym wyjściem wydaje się przeprowadzka do Virgin River, gdzie mogłaby rozpocząć wszystko od nowa. Niestety malownicze miasteczko wita Mel strugami deszczu, obiecany domek okazuje się ruderą, a miejscowy lekarz nie chce z nią współpracować. Mel czuje, że popełniła błąd, dlatego postanawia wrócić do Los Angeles. Jednak następnego dnia znajduje na progu gabinetu porzucone niemowlę, a zaraz potem poznaje mężczyznę, który przekona ją do zmiany planów…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5218-8 |
Rozmiar pliku: | 623 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mel mrużyła oczy, usiłując coś dojrzeć w deszczu i mroku. Jechała krętą, wąską drogą przez lasy. W pewnym momencie poczuła, że prawe tylne koło bmw zjeżdża na pobocze i grzęźnie w błocie. Samochód stanął. Nacisnęła na gaz, ale nie mogła ruszyć, opona buksowała.
No to jestem załatwiona, pomyślała.
Zapaliła światło i spojrzała na komórkę. Straciła zasięg mniej więcej przed godziną, kiedy skręciła z autostrady w boczną drogę. Powadziła właśnie ożywioną dyskusję ze swoją siostrą, Joey, kiedy połączenie się urwało.
– Nie wierzę, że się na to decydujesz – mówiła Joey. – Myślałam, że jednak nabierzesz rozumu. To niepodobne do ciebie, Mel. Praca w takiej zapadłej dziurze! Nie jesteś dziewczyną z prowincji.
– Wszystko wskazuje na to, że będę. Podpisałam kontrakt, sprzedałam wszystko. Nie mam już odwrotu.
– Może jednak? Mogłabyś pracować w jakimś niewielkim prywatnym szpitalu. Przemyśl to jeszcze. – Potrzebuję radykalnej zmiany, a nie szpitala. Moim powołaniem jest odbieranie dzieci właśnie gdzieś w zapadłej, zapomnianej od Boga i ludzi dziurze, a ta kobieta mówiła, że Virgin River to mała, spokojna osada wśród lasów.
– Z dala od świata, w głuszy, gdzie nie ma nawet Starbucksa, żeby napić się kawy, i gdzie będą ci płacili jajkami oraz nóżkami w galarecie!
– Ale nikt mi nie będzie przyprowadzał pacjentek w kajdankach... Oj, wjeżdżam znowu w las i zaraz pewnie stracę zasięg.
– Będziesz żałowała. Zobaczysz. Nie rozważyłaś swojej decyzji, działasz pochopnie.
Na szczęście w tym momencie rzeczywiście straciła zasięg. Joey miała rację. Mel z każdym kilometrem ogarniały coraz większe wątpliwości. Po prostu nie wiedziała, czy dobrze robi, uciekając na kompletne odludzie.
Droga była coraz węższa, ulewa się nasilała. Dochodziła dopiero szósta, ale szosa tonęła w mroku. Gęste, wysokie drzewa nie przepuszczały nawet tych resztek światła, które przedzierało się jeszcze przez ołowiane chmury. Musiała być blisko celu, ale nie miała odwagi wysiąść z zabuksowanego samochodu i szukać domu nowej pracodawczyni. Gotowa jeszcze zabłądzić i wszelki ślad po niej zaginie.
Wyjęła z teczki zdjęcia. Miały jej przypomnieć, dlaczego wzięła tę pracę. Patrzyła na malutką osadę, domki o szalowanych ścianach, z gankami i mansardowymi okienkami, na staroświecki budynek szkoły, kościół, na malwy, rododendrony, kwitnące jabłonie i zielone łąki, na których pasły się owce. W osadzie była cukierenka, sklep wielobranżowy, niewielka biblioteka. I śliczna chatka w lesie, do której miała się wprowadzić. Było to służbowe mieszkanie przyznane w ramach rocznego kontraktu.
Osadę otaczały wspaniałe lasy sekwojowe, dalej zaczynały się łańcuchy górskie Trinity i Shasta. Setki kilometrów parku narodowego, prawdziwa głusza. Virgin River, płynąca szerokim, głębokim korytem rzeka, od której osada wzięła nazwę, pełna była łososi, jesiotrów i pstrągów. Część zdjęć przesłała jej Hope McCrea, inne ściągnęła z internetu i była przekonana, że to najpiękniejszy zakątek świata. Teraz ten najpiękniejszy zakątek świata tonął w deszczu, w ciemnościach oraz błocie.
Kiedy zdecydowała się wyjechać z Los Angeles, złożyła podanie w Rejestrze Pielęgniarek i urzędniczka wskazała jej Virgin River jako ewentualne miejsce zatrudnienia. Tamtejszy lekarz, mówiła, starzeje się i potrzebuje pomocy. Hope McCrea dawała domek i roczny kontrakt. Tyle mogło Mel zaofiarować Virgin River, w każdym razie na początek. Szukali pielęgniarki i położnej.
– Przesłałam już faks do pani McCrea z rekomendacją i pani CV – poinformowała ją urzędniczka w Rejestrze Pielęgniarek. – Proszę tam pojechać, porozmawiać, zobaczyć, czy spodoba się pani to miejsce.
Mel jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniła do Hope McCrea, rozmawiała z nią przez godzinę, a potem zaczęła likwidować swoje gospodarstwo w Los Angeles. Po dwóch tygodniach ruszyła do Virgin River. Co prawda początkowo myślała o trochę większym miasteczku, jednak zdecydowała się.
Była zdesperowana. Nikt w Rejestrze Pielęgniarek i nikt w Virgin River nie domyślał się nawet, jak bardzo chciała uciec z Los Angeles. Od wielu miesięcy marzyła, by zacząć wszystko od nowa, żyć w ciszy. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio przespała spokojnie noc. W wielkim mieście, gdzie jest tyle przestępstw, nieustannie czuła się zagrożona. Pójście do banku czy do sklepu stanowiło problem. Po prostu bała się, wszędzie zdawało się czyhać niebezpieczeństwo.
Pracowała w ogromnym szpitalu z trzema tysiącami łóżek i codziennie miała do czynienia z ofiarami przemocy, z przestępcami dowożonymi przez policję. Wpadła w depresję. Wracała z pracy i kładła się do pustego łóżka.
Przyjaciółki zaklinały ją, żeby się zastanowiła, czy powinna rzucać Los Angeles i wyjeżdżać gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Chodziła na terapię grupową i indywidualną, w ostatnich miesiącach prawie codziennie odwiedzała kościół. Nic nie pomagało. Jedyne rozwiązanie, które widziała, to schronić się w jakimś spokojnym miejscu, gdzie ludzie nie zamykają drzwi domów i gdzie największym zagrożeniem może być wizyta głodnej sarenki w warzywniku. Prawdziwy raj, tak myślała.
Siedziała w samochodzie, oglądała zdjęcia i dochodziła do wniosku, że jest kompletną idiotką. Hope McCrea radziła jej, by zabrała tylko praktyczne ubrania, dżinsy, mocne buty, takie rzeczy. A ona co wzięła? Luksusowe buciki od Stuarta Weitzmana czy Cole’a Haansa, które kosztowały krocie. Dżinsy najlepszych firm, Rock and Republics, Joe’s, Luckys, 7 For All Mankind. Para takich dżinsów kosztowała od stu pięćdziesięciu do dwustu pięćdziesięciu dolarów. Wydawała trzysta na fryzjera, żeby ostrzygł ją i rozjaśnił włosy albo zrobił pasemka. Po latach głodnych i chłodnych w college’u, potem w podyplomowej szkole dla pielęgniarek, wreszcie zaczęła dobrze zarabiać i polubiła luksusowe rzeczy. W pracy nosiła się oczywiście skromnie, ale kiedy gdzieś wychodziła, mogła sobie pozwolić na dobry wygląd, odstrzelić się.
Łososie i sarenki będą pod wrażeniem. Bez wątpienia.
Przez ostatnie pół godziny przejechała zaledwie jedna ciężarówka. Hope McCrea nie uprzedziła jej, że tu takie kompletne pustkowie, no i jakże niebezpieczna, stromo pnąca się nad przepaściami i kręta szosa, tak wąska, że w niektórych miejscach samochody pewnie nie mogły się minąć. Poczuła niemal ulgę, kiedy zapadły ciemności, bo przynajmniej widziała światła nadjeżdżających z naprzeciwka pojazdów.
Jej bmw tkwiło w błocie, jednym kołem na poboczu. Westchnęła i sięgnęła po kurtkę leżącą w pudle na tylnym siedzeniu. Miała nadzieję, że Hope McCrea będzie przejeżdżać koło niej w drodze do chatki, w której miały się spotkać, bo inaczej spędzi noc w wozie. Z całego prowiantu zostały jej dwa jabłka, krakersy, jakiś serek, ale nic do picia. Po coli została tylko pusta butelka. Rano będzie ją trzęsło z braku kofeiny.
I żadnego Starbucksa w okolicy, tak jak powiedziała Joey. Mogła pomyśleć, żeby lepiej się zaopatrzyć na drogę.
Wyłączyła silnik, ale zostawiła światła, w razie gdyby ktoś nadjeżdżał. Jeśli nikt jej nie wyciągnie z błota, do rana akumulator się wyładuje. Oparła się o zagłówek i zamknęła oczy. Pojawiła się znajoma, tak bliska jej twarz. Mark. Czasami bardzo tęskniła za tym, żeby raz jeszcze go zobaczyć, zamienić z nim kilka słów. Zapomnij o tęsknocie, powiedziała sobie. Zapomnij, że chciałaś mieć kogoś, na kim mogłaś polegać, przy kim mogłaś budzić się rano.
– To już na zawsze, ty i ja.
Tak mówił.
Na zawsze trwało cztery lata. Miała teraz trzydzieści dwa i perspektywę samotnego życia przed sobą. Mark zmarł. Ona też czuła się martwa.
Ktoś zastukał w szybę. Nie wiedziała, czy przysnęła, czy tylko uciekła we wspomnienia.
Był to jakiś starszy pan z latarką w dłoni.
– Panienko, utknęłaś w błocie – stwierdził rzecz oczywistą.
Odkręciła szybę.
– Wiem przecież. Zniosło mnie na pobocze.
– Tylko czy to gówno ruszy?
Gówno! Akurat. Najnowsze bmw, jeszcze jeden luksusowy wydatek, żeby zapomnieć o samotności.
– Dziękuję za przenikliwą uwagę. Bez pana nie dowiedziałabym się o tym.
Patrzyła na siwe rzadkie włosy, wydatny nos i posrebrzone krzaczaste brwi, które podjechały do góry.
– Proszę siedzieć spokojnie. Mam linę, wyciągnę cię, dziecko. Pewnie jedziesz do pani McCrea.
Tego właśnie szukała, miejsca, gdzie ludzie znają się dobrze i wiedzą o sobie wszystko. Chciała mu powiedzieć, żeby uważał na błotnik, ale bąknęła tylko:
– Tak.
– To niedaleko. Zaraz tam dojedziesz.
– Dziękuję.
A więc jednak będzie mogła przespać noc w łóżku, w czystej, świeżej pościeli. Hope McCrea da jej coś do zjedzenia, o ile ma serce. Poczęstuje herbatą. Będzie miło i ciepło. Przytulnie. Zaśnie otulona miękką kołdrą. Bezpieczna. Już to widziała.
Samochód wyjechał z błota, był już na asfalcie, starszy pan odpiął linę i dał jej znak, by jechała za nim. Gdyby znowu utknęła, był gotów jej pomóc. Ruszyła posłusznie, chociaż błoto tak bryzgało spod kół jego samochodu, że prawie nie widziała drogi.
Po kilku minutach zamigał kierunkowskaz w furgonetce i zjechali w prawo. Podjazd był nierówny, pełen kolein, ale jakoś dotarła.
Co za buda!
Żaden śliczny domek. Z gankiem, i owszem, który jednak sprawiał wrażenie, jakby lada chwila miał runąć. Czarne od starości, liszajowate okiennice. Jedno okno zabite dyktą. Nie paliły się światła w środku, nie paliła się lampa na ganku, z komina nie unosił się dym.
Zdjęcia kłamały. Złapała je, nacisnęła klakson i wyskoczyła z samochodu, naciągając kaptur kurtki na głowę. Podbiegła do furgonetki. Starszy pan odkręcił szybę, spojrzał na nią zdziwiony.
– To na pewno domek Hope McCrea? – zapytała.
– Na pewno. – Gdy pokazała mu zdjęcie uroczej chaty ze stołem i fotelami w ogrodzie, coś mruknął do siebie, a potem oznajmił: – Kiedyś może tak to wyglądało, dawno temu.
– Nie uprzedzono mnie, że chata jest w takim stanie. Obiecano mi kontrakt na rok i domek. Mam pracować z doktorem, ale to...
– Doktor? – zdziwił się starszy pan. – Nie wiedziałem, że szuka kogoś.
– Tak. Starzeje się i mam mu pomóc przez rok, może dłużej. Okaże się.
– A pani kto?
Podniosła głos, przekrzykując plusk deszczu:
– Dyplomowana pielęgniarka i położna.
Wydawał się rozbawiony tą wiadomością.
– Naprawdę?
– Pan zna doktora, prawda?
– Tu wszyscy się znają. Powinnaś rozejrzeć się najpierw, zobaczyć, co i jak, dopiero potem decydować, czy chcesz zostać. – Raz mówił jej „pani”, potem przechodził na ty, a wcześniej nazwał „dzieckiem”.
– Pewnie ma pan rację. – Sięgnęła do torebki. – Chciałabym zapłacić za to, że mnie pan wyciągnął. Machnął ręką.
– Nie trzeba. Tutaj ludzie pomagają sobie po sąsiedzku, bez płacenia. – Uniósł białą brew. – No to się wrobiłaś – zauważył z uśmiechem. – Ten domek od lat stoi pusty. Ale nie będziesz nic płaciła za wynajem. Ha, ha. – W tym momencie światła nadjeżdżającego samochodu omiotły podjazd. – Oto i ona. Powodzenia. To ja znikam. – Z chichotem wsiadł do furgonetki.
Mel schowała zdjęcie domku do kieszeni i czekała w deszczu, aż podjeżdżające auto zaparkuje. Mogła schronić się przed ulewą na ganku, ale wyglądał, jakby lada chwila miał się rozpaść.
Terenówka robiła solidne wrażenie. Napęd na cztery koła, raczej nie utknęłaby w błocie, chociaż była okropnie zachlapana. Kobieta prowadząca dżipa zostawiła światła włączone, tak że oświetlały domek, i wysiadła. Siwa, około siedemdziesiątki, gęste włosy, okulary w czarnych oprawkach, zbyt dużych przy drobnej twarzy. Niska, najwyżej metr pięćdziesiąt pięć, w kaloszach. Odrzuciła niedopałek papierosa i uśmiechnęła się szeroko.
– Witam.
Mel znała już ten głos z rozmowy telefonicznej.
– Witam? – powtórzyła jak echo. – Witam? – Wyjęła zdjęcie. – Co to jest? Nie tego oczekiwałam.
– No, owszem – przyznała Hope McCrea z absolutnym spokojem. – Domek jest trochę zaniedbany, ale nie miałam czasu się nim zająć.
– Trochę zaniedbany? Pani żartuje. On się rozpada. To ruina. W pani prezentacji był śliczny. Uroczy.
– Nie uprzedzili mnie w pośrednictwie pracy dla pielęgniarek i położnych, że ma pani skłonność do dramatyzowania.
– A mnie nie uprzedzili, że pani opowiada bajki.
– Ta rozmowa nigdzie nas nie zawiedzie. Chce pani moknąć na deszczu czy może zdecyduje się wejść i zobaczyć, jak jest w środku?
– Najchętniej odwróciłabym się na pięcie, wsiadła do auta i odjechała, ale obawiam się, że w tym błocku nie zajechałabym daleko bez napędu na cztery koła. O tym, jakie tu macie drogi, też mogła mnie była pani uprzedzić.
Hope McCrea weszła na ganek, przekręciła klucz w zamku, a potem pchnęła z całych sił drzwi.
– Napuchły od deszczu – wyjaśniła i weszła do wnętrza.
Mel ruszyła za nią, stąpając niepewnie po deskach pochyłego ganku. Właścicielka zdążyła już zapalić światła i usiłowała strzepnąć kurz z serwety. Przesuwała krzesła, próbowała oczyścić klosze lamp stojących, poprawiać książki na regale. Wszystko naraz. Szalała, ale domek wyglądał po prostu strasznie, nie nadawał się do zamieszkania. Kanapa z wypłowiałym obiciem, nie lepsze fotel i kozetka. Nędzna półka na książki, skrzynia służąca za stolik do kawy. Mały aneks kuchenny oddzielony od tak zwanej bawialni blatem i niesprzątany od lat, kiedy ktoś tu robił ostatni obiad przed zamknięciem domu na cztery spusty. Otwarte drzwi lodówki, otwarty piekarnik oraz otwarte drzwiczki kredensu. W zlewie brudne naczynia, w szafkach brudne kubki i szklanki.
– Przepraszam, ale to nie do przyjęcia – oznajmiła Mel stanowczym tonem.
– Trochę zabałaganione.
– W piekarniku jest ptasie gniazdo! – wykrzyknęła.
Hope McCrea w zabłoconych kaloszach nachyliła się, wyjęła gniazdo z piekarnika i wyniosła je na podwórko. Wróciła, poprawiła okulary na nosie.
– Nie ma już gniazda – oznajmiła tonem pełnym wyrzutu, jakby Mel grała jej na nerwach.
– Nie zostanę tutaj. Jakiś starszy pan wyciągnął mój samochód z błota, potem pilotował tutaj, ale ten domek po prostu nie nadaje się do zamieszkania. W dodatku jestem głodna, nie mam nic do jedzenia... – Zaśmiała się głucho. – Pani zapewniała, że przygotuje zapas jedzenia na kilka dni, do póki sama nie wybiorę się na zakupy. Miało być czysto... wysprzątane...
– Ma pani podpisany kontrakt. Musi pani zostać.
– Nie oczekuje pani chyba, że zaakceptuję to mieszkanie.
Hope podniosła głowę.
– Dach nie przecieka. To jednak walor.
– Dla mnie niewystarczający.
– Cholerna Cheryl Creighton miała tu posprzątać, ale wykręcała się przez trzy dni. Pewnie znowu pije, jak to ona. W samochodzie mam pościel. Zabiorę cię na kolację. – Gładko przeszła na ty. – Rano wszystko będzie wyglądało lepiej.
– Mogłabym zanocować gdzie indziej. Jest tu może jakiś pensjonat? Motel?
– Pensjonat? – zaśmiała się Hope. – A co to niby, kurort? Do motelu musiałabyś jechać przynajmniej godzinę, jeśli nie więcej w tym deszczu. Ja mam duży dom, ale żadnego wolnego pokoju. Strasznie zagracony. Będą go uprzątali po mojej śmierci. Kanapy nie mogłabym ci na pewno przygotować.
– Musi przecież coś być...
– Jo Ellen czasami wynajmuje pokój nad garażem, ale nie chciałabyś się tam zatrzymać. Jej mąż ma lepkie łapy. Od niejednej kobiety w Virgin River dostał w dziób. Położysz się do łóżka, Jo Ellen zdrowo zaśnie, a jemu coś wpadnie do głowy. Straszny babiarz.
Jezu, pomyślała Mel. Gdzie jak trafiłam? To jakieś koszmarne miejsce i z każdą chwilą wydaje się gorsze.
– Mam pomysł – mówiła dalej Hope. – Włączę kuchenkę i zrobię coś gorącego do jedzenia.
– A może pojechałybyśmy do cukierni czy tej waszej kawiarni, baru, jak tam go nazywacie?
– Od trzech lat już nie działa.
– Co? Przecież przysłałaś mi zdjęcia, jakbym mogła zjeść tam lunch czy kolację. Tak zrozumiałam.
– To wszystko nieistotne drobiazgi – zbyła ją Hope. – Wskakuj do samochodu i jedziemy. – Podeszła do lodówki, włączyła ją, ustawiła temperaturę, po czym zamknęła drzwiczki.
Lodówka ożyła z groźnym brzęczeniem. Mel nie chciała tego słuchać i uciekła do auta. Terenówka miała tak wysokie zawieszenie, że z trudem się do niej wspięła. Czuła się tutaj znaczniej bezpieczniej niż w domu, gdzie gospodyni usiłowała uruchomić właśnie bojler w łazience. Bała się, że to cholerstwo wybuchnie i będzie po niej.
Obejrzała się. Na tylnym siedzeniu leżały poduszki, koce, jakieś pudła. Dla niej zapewne. Hope McCrea chciała koniecznie urządzić ją w sypiącym się domu. Cóż, jeśli nie znajdzie noclegu, prześpi się w samochodzie. Jest kilka pledów, nie zamarznie. A o świcie...
Pojawiła się Hope, zamknęła drzwi domku, ale nie przekręciła klucza w zamku, i szybko podeszła do dżipa. Jak na starszą panią poruszała się nadzwyczaj żwawo. Otworzyła drzwiczki, postawiła stopę na progu i wskoczyła za kierownicę. Dziarska dama. Włączyła silnik i sprawnie wycofała wóz z wąskiego podjazdu.
– Kiedy rozmawiałyśmy dwa tygodnie temu, byłaś zdecydowana – przypomniała zagubionej w nowym świecie Mel.
– Dalej jestem. Byłam przez ostatnie dwa lata oddziałową w ogromnym szpitalu w Los Angeles. Na oddziale położniczo-ginekologicznym. Ciężka praca, mnóstwo beznadziejnych przypadków, ale robiłam, co mogłam. Wcześniej pracowałam na nagłych przypadkach w izbie przyjęć w tym samym szpitalu, to było jeszcze gorsze. Wiesz, kobieta na linii frontu, zawsze musisz być gotowa, tak to wyglądało, ani trochę nie przesadzam.
– Jezus, dziewczyno, chyba naprawdę musisz coś zjeść. Od razu poczujesz się lepiej, odetchniesz.
– Pewnie tak. – W duchu dodała, że powinna jak najszybciej spieprzać z tego przeklętego miejsca. Niestety Joey jednak miała rację.
Zamilkły. Mel powiedziała już wszystko, a teraz z podziwem obserwowała, jak Hope McCrea w mroku i deszczu sprawnie prowadzi wielką, ciężką terenówkę na krętej wąskiej drodze. Była to dla niej jakaś forma wytchnienia od samotności, cierpienia, lęku. Uciekła wreszcie od pacjentek, które były ofiarami przestępstw, uciekła od sprawców tych przestępstw, od kobiet biednych, pozbawionych nadziei i środków do życia. Kiedy zobaczyła zdjęcia małej, słodkiej osady, pomyślała, że ludzie będą jej tu potrzebować, może się przydać, będzie egzystować spokojnie i wykonywać ważną robotę dla rumianych farmerek. Ucieknie od smogu wielkiego miasta, od zgiełku, znajdzie się tam, gdzie piękne lasy i dobrzy, prostolinijni, uczciwi ludzie. Tak to widziała. Nigdy dotąd nie sądziła, że będzie żyła tak blisko natury.
Spodobał się jej pomysł odbierania dzieci w Virgin River, praca wśród nieubezpieczonych kobiet, bo większość z nich była zapewne nieubezpieczona. Lubiła pielęgniarstwo, ale jej prawdziwym powołaniem było położnictwo.
Joey, jedyna osoba z bliskiej rodziny, która jej została, chciała, żeby Mel przeniosła się do Colorado Springs, zamieszkała z nią, jej mężem Billem i trójką ich dzieci, ale Mel miała dość życia w mieście, chociaż Colorado Springs było znacznie mniejsze od Los Angeles. Może powinna była jednak się tam przenieść. Pojedzie chyba do siostry. Tutaj sytuacja wyglądała rozpaczliwie.
– To jest ta wasza osada? – Skrzywiła się. – Tego nie miałam na zdjęciach, które mi przesłałaś.
– Tak, to jest nasze Virgin River – przytaknęła Hope McCrea. – Tak właśnie wygląda. Znacznie lepiej prezentuje się w dzień. Cholerny deszcz. W marcu zawsze jest tu okropna pogoda. A to dom doktora, przyjmuje tutaj pacjentów, ale ma też dużo wizyt domowych. Dalej jest biblioteka, czynna we wtorki.
Minęły ładny kościółek. Przynajmniej go rozpoznała. Sklep akurat zamykany przez właściciela.
Przejeżdżały właśnie wzdłuż pierzei prywatnych domów.
– A gdzie jest szkoła?
– Jaka szkoła? – zdziwiła się Hope.
– Dostałam przecież zdjęcie.
– Ale my nie mamy tu szkoły. Jeszcze.
– O Jezu – jęknęła Mel.
Jechały dość szeroką, pustą, pozbawioną latarni ulicą.
Ciekawe, skąd Hope wzięła zdjęcia, które przesłała do pośredniaka?
Zatrzymała samochód naprzeciwko domu doktora, przed budyneczkiem z dużym podjazdem, sporym gankiem, neonem i napisem „Otwarte”. Najwyraźniej był to jakiś bar, knajpka....
– No, chodź – zachęciła znękaną Mel. – Zjesz coś, rozgrzejesz się i od razu nastrój ci się poprawi.
– Dziękuję. – Starała się być uprzejma. Umierała z głodu i naprawdę chciała coś zjeść, chociaż nie spodziewała się niczego szczególnego. Spojrzała na zegarek. Była siódma.
W progu Hope zdjęła płaszcz przeciwdeszczowy, ale Mel miała tylko kurtkę na grzbiecie. Nie miała też parasolki i cuchnęła jak zmokła owca.
Wnętrze miło ją zaskoczyło, przestronne, ciepłe, z wielkim kominkiem. Lśniące podłogi. Nęcące zapachy... Wielka wyprawiona ryba nad półką z alkoholami, na przeciwnej ścianie skóra niedźwiedzia. I piękne rogi jelenie. Jak w chacie myśliwskiej. Jakieś dwanaście stolików i tyko jeden gość przy barze. Starszy pan, który wyciągnął ją z błota, popijał drinka.
Za barem stał wysoki mężczyzna w zwykłej, płóciennej koszuli o podwiniętych rękawach. Właśnie wycierał kieliszek. Mógł mieć pod czterdziestkę, jak oceniała. Szatyn o krótko ostrzyżonych włosach. Uniósł brwi, uśmiechnął się na powitanie.
– Siadaj – powiedziała Hope McCrea, wskazując stolik najbliżej kominka. – Zaraz coś zamówię.
Mel zdjęła kurtkę i powiesiła ją na oparciu krzesła, by wyschła. Zaczęła rozcierać dłonie, wysuwając je w stronę ognia. Poczuła się wreszcie dobrze. Bar był przytulny, zaciszny, miły. Płomienie na kominku. Chata myśliwska, no tak, oczywiście. Zaraz dostanie coś do jedzenia. Nie musiała co prawda jadać mięsa, ale jeśli człowiek przyjeżdża na tereny łowieckie, może się spodziewać dobrej dziczyzny.
– Proszę. – Hope podała jej kieliszek ze złotym alkoholem. – To cię rozgrzeje. Jack zaraz poda potrawkę. Od razu poczujesz się lepiej.
– Co to jest? – zapytała bez sensu.
– Brandy. Wypij, proszę.
Mel wychyliła zawartość kieliszka i poczuła miłe ciepło w żołądku. Na moment zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, zobaczyła, że barman, czy też właściciel baru, zniknął.
– Ten facet – wskazała na jedynego gościa, starszego pana – wyciągnął mnie z błota.
– To przecież doktor Mullins. Musisz koniecznie mu się przedstawić.
– A po co? – bąknęła Mel. – Powiedziałam ci, nie mam zamiaru tu zostać.
– W porządku – odparła Hope zmęczonym głosem. – W takim razie przywitasz się z nim i pożegnasz, oznajmiając, że stąd spadasz, bo niespecjalnie spodobała ci się okolica. – Westchnęła i podeszła do doktora. – Dok, to jest Melinda Monroe, jeśli jeszcze się nie zorientowałeś. Panno Monroe, doktor Mullins.
Doktor podniósł wzrok znad szklaneczki.
– Dziękuję – powiedziała Mel – że mnie pan wyciągnął z błota.
Kiwnął nieznacznie głową.
Oto urocza, przyjacielska atmosfera małej osady, pomyślała.
Hope wróciła do stolika.
– Przepraszam – dodała jeszcze Mel i stary doktor ściągnął brwi. Był prawie łysy. Tylko te krzaczaste siwawe brwi.
– Miło poznać. Zatem chce pani u nas pracować? – rzucił prawie wrogo. – Tak czy nie?
– Słyszałam, że potrzebuje pan pomocy.
– Niekoniecznie – burknął. – To ona usiłuje znaleźć mi pomoc za wszelką cenę.
– Dlaczego? – zapytała Mel, nie mogąc się powstrzymać.
– Nie wiem. – Spuścił wzrok. – Może po prostu mnie nie lubi. Ja jej też zresztą nie lubię – oznajmił.
Barman, właściciel zapewne, wyszedł z kuchni z gorącym daniem i zatrzymał się, widząc, że Mel wdała się w rozmowę z Dokiem.
– Proszę się nie martwić – oznajmiła. – Nie zostanę tutaj. Zupełnie inaczej przedstawiono mi to miejsce.
– Dla mnie to żadne zmartwienie. Wygląda na to, że zmarnowała pani tylko czas.
– Najwyraźniej. Mówiono mi, że potrzebujecie pielęgniarki i położnej w jednym.
– Owszem, hrabstwo szuka takiej.
Mel westchnęła.
Pojedzie do Colorado, tam znajdzie pracę.
Z kuchni wyszedł młody chłopak, krótko ostrzyżony nastolatek. Spojrzał na Mel i zaczął ustawiać szklanki na półce. Miał na sobie dżinsy i flanelową koszulę. Ładny dzieciak, pomyślała, patrząc na jego twarz. Prosty nos, mocno zarysowana broda, ciemne brwi. Nagle znieruchomiał, otworzył na moment usta i zagapił się na Mel zaskoczony. Odwróciła wzrok, odeszła od baru i poszła do stolika, przy którym czekała Hope. Barman postawił przed nią talerz, podał sztućce oraz serwetkę i cofnął się, jakby na coś czekał. Potężny facet, około metra dziewięćdziesięciu, oceniła. Szerokie bary.
– Okropna pogoda jak na przywitanie w Virgin River – zagadnął.
– Melindo, to Jack Sheridan. Jack, to panna Melinda Monroe.
Mel miała ochotę powiedzieć im, że nie jest żadną panną, tylko panią Monroe, ale nie odezwała się, bo przecież nie było już pana Monroego. Doktora Monroego.
– Miło mi poznać – rzuciła tylko, przysuwając potrawkę.
– Przy ładnej pogodzie jest u nas pięknie – zapewnił Jack Sheridan.
– Wierzę – mruknęła, nie podnosząc wzroku.
– Niech pani tylko poczeka dzień albo dwa.
Spróbowała potrawki.
– Pyszna – pochwaliła.
– Z wiewiórki. – Gdy Mel zatchnęła się, uśmiechnął się szeroko. – Żartowałem. Porządna wołowina.
– Wybacz, ale zabrakło mi poczucia humoru – rzuciła poirytowana. – Mam za sobą długi i raczej męczący dzień.
– To może jeszcze kieliszek Remy Martin? – Wrócił za bar, odwróciła głowę, przez chwilę rozmawiał z chłopcem, pewnie synem.
– Czemu się tak wściekasz? – odezwała się z kolei Hope McCrea. – Kiedy rozmawiałyśmy przez telefon, byłaś rozluźniona. – Wyjęła z torebki paczkę papierosów i wyciągnęła jednego.
– Musisz palić? – zapytała Mel.
– Niestety muszę. – Zaciągnęła się.
Mel pokręciła tylko głową. Nic nie powiedziała. Podjęła decyzję. Postanowiła przespać się w samochodzie i wyjechać rano. Do Hope chyba już to dotarło.
Zjadła pyszną potrawkę i poczuła się trochę lepiej z pełnym żołądkiem, na lekkim rauszyku.
Dziewięć miesięcy minęło od śmierci Marka. Skończył nocny dyżur i w całodobowym sklepie chciał kupić mleko do płatków, na śniadanie, a zarobił trzy kulki w pierś. Tak zginął. I tak skończyła się jej miłość.
Noc w samochodzie przy tamtej tragedii to był naprawdę śmieszny drobiazg.
Jack podał jej drugi koniak, ale odmówiła już dokładki potrawki. Wrócił za bar, a ona złym okiem patrzyła na palącą Hope. Zaśmiał się pod nosem. Ta kobieta miała temperament. I była ładna. Drobna blondynka o żywych, błękitnych oczach, niewielkich ustach i ślicznej pupie opiętej dżinsami.
Kiedy panie w końcu wyszły, odezwał się do doktora Mullinsa:
– Dzięki. Mogłeś odpuścić dziewczynie. Dawno nie było u nas tak ładnego stworzenia, w każdym razie od czasu, gdy umarł złoty retriwer Bradleya.
– Głupi żart – mruknął doktor.
Ricky stanął za barem.
– Co z tobą, doktorze? Nie mógłbyś czasem pomyśleć o innych?
– Spokojnie, chłopcze – zaśmiał się Jack, kładąc rękę na ramieniu chłopca. – Ona nie dla ciebie.
– Dla ciebie też nie – odciął się Rick, szczerząc zęby.
– Możesz iść, dzieciaku. Nikt już raczej nie przyjdzie. Pustki. Weź trochę potrawki dla babci.
– Dobrze, dzięki. Do jutra.
Kiedy Rick wyszedł, Jack nachylił się do doktora.
– Przydałaby ci się pomoc.
– Nie potrzebuję pomocy, obejdzie się.
– No właśnie. Zawsze to samo. – Doktor odrzucał wszelkie sugestie Hope w kwestii pomocy. Taki już był, po prostu najbardziej uparty człowiek w miasteczku. Przy tym rzeczywiście się starzał, cierpiał na artretyzm, coraz wolniej pracował.
– Deszcz mnie wykańcza, czuję go w kościach. – Spojrzał na Jacka. – Wyciągnąłem samochód tej małej z błota.
Nalał doktorowi następnego burbona i odstawił butelkę na półkę. Dbał o starego, wiedział, ile może wypić. Nie za dużo. Nie chciałby go potem odprowadzać w deszczu przez ulicę. Doktor nie trzymał alkoholu w domu. Jeśli pił, to tylko u Jacka, który dzięki temu mógł kontrolować ilość.
Nie dziwił się Dokowi. Był przepracowany i samotny. A czasami nieznośny.
– Mogłeś zaproponować jej nocleg. Hope nie wyszykowała chaty na czas, to jasne.
– Nie chciałem brać jej do siebie – burknął Doki podniósł wzrok. – Tak cię obchodzi?
– Widać, że jest zagubiona. Miła i ładna.
– Jakoś nie zauważyłem. I nie wydaje się, żeby rwała się do roboty.
Natomiast Jack zauważył. Była naprawdę śliczna. Drobna blondyneczka o błyszczących oczach. I te usta...
– Wiesz, mogłeś jednak być dla niej sympatyczniejszy. Przydałaby się taka kobieta w miasteczku.
Byłoby milej.