Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Słońce w kieszeni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słońce w kieszeni - ebook

Zmęczona prowadzeniem firmy pogrzebowej Donata zostaje instruktorką jogi śmiechu. Na prowadzonych przez nią warsztatach spotykają się Marta, Janeczka, Paula, Sylwia, Elwira. I Zuzanna, która siada w kącie i obserwuje, nie biorąc udziału w ćwiczeniach. Przychodzi również na kolejne zajęcia i zachowuje się tak samo.

Czego szuka Zuzanna? Czy w zastygłych schematach znajdzie przestrzeń na nowe?

Słońce w kieszeni to opowieść o przełamywaniu ograniczeń, odkrywaniu nowych ścieżek i wspierającej sile kobiet.

Ci, którzy czytali wcześniejsze książki Joanny M. Chmielewskiej, w Słońcu w kieszeni odnajdą znajome postacie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-935-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

– Zro­bi­łam to! Zro­bi­łam!

Marta od­su­nęła od ucha te­le­fon.

– Na­tka, ci­szej, bo ogłuchnę. Oczy­wi­ście, cie­szę się ra­zem z tobą, ale czy mo­gła­byś mi zdra­dzić po­wód tej na­szej wspól­nej ra­do­ści?

– Zgad­nij!

Do­nata była jak wi­cher; ko­chała nie­spo­dzianki i trudno było za nią na­dą­żyć. Marta nie miała zie­lo­nego po­ję­cia, co przy­ja­ciółka tym ra­zem wy­my­śliła.

– Wy­gra­łaś coś?

– Nie.

– Sko­czy­łaś ze spa­do­chro­nem?

– Jesz­cze nie, ale sko­czę, zo­ba­czysz! Tylko kasę mu­szę naj­pierw uzbie­rać.

– A może umó­wi­łaś się z tym sto­la­rzem od tru­mien?

– Nie­stety nie. On jest taki nie­śmiały – wes­tchnęła Do­nata.

– No to się pod­daję.

– Zo­sta­łam in­struk­torką jogi śmie­chu!

– Co? – Wpraw­dzie ja­kiś czas temu Na­tka wspo­mi­nała, że ma już dość pro­wa­dze­nia firmy po­grze­bo­wej i chcia­łaby zmie­nić pro­fe­sję, za­sta­na­wiała się nad biu­rem ma­try­mo­nial­nym i sa­lo­nem przy­tu­la­nia, o jo­dze śmie­chu też na­po­mknęła, ale Marta brała to za po­bożne ży­cze­nia, nie przy­pusz­cza­jąc, że przy­ja­ciółka zre­ali­zuje któ­ryś z tych po­my­słów. A w każ­dym ra­zie nie tak szybko.

– Wła­śnie ukoń­czy­łam kurs in­struk­tor­ski i w przy­szłym ty­go­dniu za­czy­nam pro­wa­dzić za­ję­cia. Trzeba kuć że­lazo, póki go­rące. To jak? Spo­tkamy się?

– No pew­nie! – Spo­tka­nia z Do­natą za­wsze do­da­wały Mar­cie ener­gii i wno­siły miłe uroz­ma­ice­nie do jej ostat­nio dość mo­no­ton­nej co­dzien­no­ści. Bo ileż w końcu można sie­dzieć przy kom­pu­te­rze, zaj­mu­jąc się tłu­ma­cze­niami tech­nicz­nych tek­stów na­fa­sze­ro­wa­nych spe­cja­li­stycz­nym słow­nic­twem? A te­raz miała tylko ta­kie zle­ce­nia. Żad­nych tek­stów li­te­rac­kich ani list dia­lo­go­wych do fil­mów, żad­nego pola dla wy­obraźni.

– Mo­żesz przyjść w czwar­tek o pią­tej do „Za­kątka” na Dłu­giej? – za­pro­po­no­wała Do­nata.

– Mają tam do­bre wino?

– Wino?

– Prze­cież mamy uczcić twój nowy pro­jekt. Chyba że zo­sta­łaś abs­ty­nentką?

– Pew­nie, że uczcimy, ale po za­ję­ciach. W „Za­kątku” pro­wa­dzę jogę śmie­chu.

– I o pią­tej koń­czysz? – upew­niła się Marta.

– O pią­tej za­czy­nam, koń­czę o wpół do siód­mej.

– W po­rządku. To od pią­tej będę trzy­mać kciuki i przyjdę po cie­bie o wpół do siód­mej.

– Pro­szę, przyjdź o pią­tej na warsz­taty.

– Ja na jogę śmie­chu? No coś ty! Wiesz prze­cież, że na samą myśl o za­ję­ciach gru­po­wych do­staję gę­siej skórki.

– Wiem... Ale po­trzebna mi życz­liwa du­sza. To mój pierw­szy raz. Mam okropną tremę i boję się, że nikt nie przyj­dzie.

– A jak nie przyj­dzie, to co? Bę­dziemy śmiać się we dwie?

– Jak ni­kogo nie bę­dzie, mo­żemy iść na wino. Ale jak zjawi się tylko jedna albo dwie osoby, to co ja zro­bię? Im wię­cej osób, tym więk­sza ener­gia grupy.

– Na­tka, nie mo­żesz po­pro­sić ko­goś in­nego?

– Kogo? Alkę? Wy­obra­żasz ją so­bie na za­ję­ciach?

Tym ra­zem wy­obraź­nia za­wio­dła Martę. Wiecz­nie skrzy­wiona i szu­ka­jąca dziury w ca­łym ku­zynka Do­naty z pew­no­ścią nie była od­po­wied­nią osobą.

– A może masz na my­śli mo­ich chłop­ców?

– Two­ich chłop­ców? A czemu nie? – za­śmiała się Marta, przy­po­mi­na­jąc so­bie oko­licz­no­ści, w ja­kich po­znała chłop­ców Do­naty. Ze­mdlała wtedy na cmen­ta­rzu, a gdy otwo­rzyła oczy, zo­ba­czyła nad sobą czte­rech gra­ba­rzy w stro­jach służ­bo­wych. Był to wi­dok tak sur­re­ali­styczny, że wy­buch­nęła śmie­chem, oni jej za­wtó­ro­wali i długo nie mo­gli się uspo­koić.

– Po­wie­dzie­liby, że sze­fowa cał­kiem zwa­rio­wała. Stra­ci­ła­bym au­to­ry­tet. Tylko cie­bie mogę pro­sić. Masz oka­zję do ob­ser­wa­cji i no­wych do­świad­czeń, może to ci się przyda kie­dyś do ja­kiejś książki. To jak? Przyj­dziesz?

Marta wes­tchnęła.

– A co mi po­zo­staje? Tylko że­byś cza­sem nie chlap­nęła, że pi­szę.

– No wiesz! Będę mil­czeć jak grób! Prze­cież mnie znasz!

Marta wie­działa, że Do­nata świa­do­mie nie zdra­dzi­łaby se­kretu, ale nie była pewna, czy w emo­cjach coś jej się przy­pad­kowo nie wy­mknie. Czy­tel­nicy nie mieli po­ję­cia, kto ukrywa się pod pseu­do­ni­mem „Ta­mar Wi­chrzyń­ska” i Marta chciała, by tak po­zo­stało. Pseu­do­nim, choć przy­jęty kie­dyś z zu­peł­nie in­nego po­wodu, oka­zał się świet­nym chwy­tem mar­ke­tin­go­wym. Ta­jem­nica pod­sy­cała cie­ka­wość. Przy oka­zji pre­miery każ­dej ko­lej­nej książki po­wra­cała dys­ku­sja w in­ter­ne­cie, kim może być au­torka, a wraz z nią za­in­te­re­so­wa­nie jej twór­czo­ścią.

Od­po­wiedź znało za­le­d­wie kilka osób; wy­dawca, Do­nata, An­to­nia, Ma­niek, no i jesz­cze Fi­lip...

– Marta, wie­dzia­łam, że mogę na cie­bie li­czyć. Ojej, mu­szę koń­czyć, służ­bowy te­le­fon dzwoni. Do zo­ba­cze­nia w czwar­tek. Pa!

* * *

Zu­zanna wy­pa­try­wała ta­bli­czek z nu­me­rami do­mów. 9, 11, 13... nad skle­pem z bu­tami nie było nu­meru, ale je­śli to pięt­nastka, na­stępny dom po­wi­nien być tym, któ­rego szuka. Rze­czy­wi­ście, nad drzwiami świeżo od­no­wio­nej willi do­strze­gła sie­dem­nastkę i szyld z na­pi­sem „Za­ką­tek”. Na­pis jej się nie spodo­bał. Nie sama treść, prze­ciwko na­zwie nic nie miała, ale ta czcionka? Za­krę­tas na za­krę­ta­sie, po co komu taki ba­ła­gan? Pro­ste, czy­telne li­tery su­ge­ro­wa­łaby, że w „Za­kątku” można li­czyć na rze­tel­ność, od­po­wie­dzial­ność, po­ważne po­dej­ście do pro­ble­mów i tego Zu­zanna by ocze­ki­wała. Fan­ta­zyjne za­wi­jasy bu­dziły sko­ja­rze­nia z ar­ty­stycz­nym kli­ma­tem, co w jej oczach wcale nie było za­letą. Wręcz prze­ciw­nie. Ar­ty­styczny, czyli nie­upo­rząd­ko­wany i nie­prze­wi­dy­walny. A Zu­zanna nie zno­siła cha­osu i nie­spo­dzia­nek. Wszystko sta­ran­nie pla­no­wała i re­ali­zo­wała plany punkt po punk­cie. Prze­wi­dy­wal­ność da­wała jej po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Dla­tego te­raz stała przed drzwiami, wa­ha­jąc się, czy wejść. Prze­szła kilka kro­ków w jedną stronę, po­tem w drugą, uważ­nie przy­glą­da­jąc się bu­dyn­kowi.

So­lidna, przed­wo­jenna willa, ja­sna ele­wa­cja, okien­nice, sta­bil­ność. Gdyby nie ten fi­ku­śny na­pis, no i ele­menty me­ta­lo­wego rusz­to­wa­nia, które le­żały w ogro­dzie. Pięk­nie od­no­wiony dom, uro­kliwy ogród, a do tego sterta za­pać­ka­nego far­bami że­la­stwa. Gdyby re­mont skoń­czył się wczo­raj, to za­nie­dba­nie mo­głaby jesz­cze wy­ba­czyć. Ale po­dobno „Za­ką­tek” dzia­łał już co naj­mniej od ty­go­dnia, jak nie dłu­żej. Dla­czego do tej pory nie za­brali tego szpe­cą­cego rusz­to­wa­nia? Prze­cież pra­cow­nicy „Za­kątka” co­dzien­nie mu­sieli na to pa­trzeć i nikt z nich się tym nie za­jął? Wcale im to nie prze­szka­dzało? Nie po­my­śleli, jak ten wi­dok od­biorą klienci?

Zu­zan­nie nie mie­ściło się to w gło­wie. Wie­działa, choć nie po­tra­fiła ich zro­zu­mieć, że są lu­dzie, któ­rym ba­ła­gan nie prze­szka­dza, na­wet ostat­nio uczyła się ich to­le­ro­wać, ale w ta­kim miej­scu wszystko na­le­ża­łoby do­piąć na ostatni gu­zik. Pierw­sze wra­że­nie po­winno da­wać po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, a twórcy tego miej­sca z ra­cji swo­jej pro­fe­sji mu­sieli o tym wie­dzieć.

Mimo wszystko na­ci­snęła klamkę.

Wnę­trze zy­skało jej apro­batę. Ja­sne ściany, białe okrą­głe sto­liki i ta­kiego sa­mego ko­loru krze­sła. Za ladą w re­cep­cji pu­sto, ale Zu­zan­nie tym ra­zem było to na rękę. Nie bę­dzie ni­komu mu­siała tłu­ma­czyć, po co przy­szła. Tuż obok pro­wa­dzą­cych na pię­tro scho­dów z ciem­nego drewna za­uwa­żyła uchy­lone drzwi po­koju nu­mer dwa. W środku nie było ni­kogo.

Przy­mknęła za sobą drzwi. Ro­zej­rzała się, wy­pa­tru­jąc zna­jo­mej sofy, fo­tela, sto­lika i pó­łek z książ­kami. Za­miast nich zo­ba­czyła ko­lo­rowe worki sako i stos ka­ri­mat pod ścianą. Zmarsz­czyła brwi. Nie po­do­bało jej się tu­taj. Jak on to so­bie wy­obra­żał? Nie mógł zna­leźć cze­goś in­nego? Po­de­szła do wy­cho­dzą­cego na ogród okna. Wi­dok zie­leni wcale jej nie uspo­koił. Wszystko było nie ta­kie. Nie­oswo­jone. Obce.

Zro­biła parę kro­ków w jedną stronę, po­tem w drugą, kilka razy prze­szła się po sali, wresz­cie za­trzy­mała się w ką­cie przy sa­mot­nym gra­na­to­wym sie­dzi­sku. Ni­gdy na czymś ta­kim nie sie­działa. Nie lu­biła po­duch, ha­ma­ków, bu­ja­nych fo­teli. Ce­niła sta­bil­ność. Ale ten je­den je­dyny raz, kiedy nikt na nią nie pa­trzył, mo­gła prze­cież spraw­dzić, jak to jest.

Nie­uf­nie oparła rękę o gra­na­towe po­kry­cie, które ugięło się pod jej do­ty­kiem. Chciała usiąść sztywno jak zwy­kle wy­pro­sto­wana, ale nie udało się. Za­pa­dła się w fo­tel, a ty­siące ma­lut­kich sty­ro­pia­no­wych ku­le­czek wy­peł­nia­ją­cych wo­rek do­sto­so­wało się do kształtu jej ciała. Pró­bo­wała zmie­nić po­zy­cję, lecz po chwili pod­dała się. To było na­wet przy­jemne. Bu­dziło od­le­głe sko­ja­rze­nia, za­le­d­wie cień ja­kie­goś wspo­mnie­nia, nie umiała go uchwy­cić. Przy­mknęła oczy, żeby le­piej się skon­cen­tro­wać.

* * *

Do­nata jak zwy­kle spie­szyła się. Zie­lone świa­tło już mi­gało, więc prze­bie­gła przez ulicę, nie przej­mu­jąc się, że ta­kie za­cho­wa­nie bar­dziej przy­staje na­sto­latce niż pięć­dzie­się­cio­let­niej ko­bie­cie. No, tak na­prawdę pięć­dzie­się­cio­trzy­let­niej, o czym z wy­mowną miną przy­po­mniała jej nie­dawno o trzy lata młod­sza ku­zynka. Ale Do­nata nie przy­wią­zy­wała wagi do swo­jego wieku. Czas pły­nął tak szybko, że za­nim zdą­żyła przy­zwy­czaić się, że ma o rok wię­cej, oka­zy­wało się, że mi­nął już ko­lejny albo na­wet dwa. Mach­nęła więc ręką na ka­len­darz i za­cho­wy­wała się tak, jak dyk­to­wało jej serce.

Pod­eks­cy­to­wana per­spek­tywą no­wej przy­gody omal nie omi­nęła „Za­kątka”. Wła­ści­wie nie było w tym nic dziw­nego. Kiedy po­nad dwa ty­go­dnie temu szu­kała miej­sca na za­ję­cia, willę ota­czały rusz­to­wa­nia i za­bez­pie­cza­jące płachty, a dziś mo­gła ją zo­ba­czyć w peł­nej kra­sie. Ja­kie piękne okien­nice! I jak szybko upo­rali się z ba­ła­ga­nem! Je­dyne ślady re­montu to frag­menty rusz­to­wa­nia w ogro­dzie. No i oczy­wi­ście olśnie­wa­jąca od­zy­skaną urodą ele­wa­cja willi.

Do­nata pchnęła drzwi, ob­rzu­ciła spoj­rze­niem hol i wi­dząc, że ni­kogo nie ma w re­cep­cji, skie­ro­wała się do po­koju nu­mer dwa. Miała na­dzieję, że drzwi nie będą za­mknięte na klucz. Nie były.

Otwo­rzyła je tak ci­cho, że sie­dząca w ką­cie ko­bieta chyba nic nie usły­szała. Drgnęła do­piero, gdy za­sko­czona jej wi­do­kiem Do­nata za­my­kała drzwi.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam pani prze­stra­szyć. My­śla­łam, że ni­kogo nie ma.

Ko­bieta się­gnęła po le­żącą obok gra­na­to­wego sie­dzi­ska to­rebkę.

– Chcia­łam tylko zo­ba­czyć...

– Ależ oczy­wi­ście – prze­rwała jej Do­nata, wi­dząc, że pierw­sza po­ten­cjalna uczest­niczka zbiera się do wyj­ścia. Nie miała po­ję­cia, czym mo­gła ją spło­szyć, lecz prze­cież nie mo­gła po­zwo­lić, żeby wy­co­fała się jesz­cze przed roz­po­czę­ciem za­jęć. – Dzi­siej­sze warsz­taty są bez­płatne i do ni­czego nie zo­bo­wią­zują. Inne osoby też pew­nie przyjdą zo­rien­to­wać się, czy ten ro­dzaj ak­tyw­no­ści im od­po­wiada. Bo cho­ciaż joga śmie­chu z każ­dym ro­kiem zy­skuje na po­pu­lar­no­ści, to jed­nak cią­gle jesz­cze jest mało znana w na­szym kraju. A je­śli ktoś chciałby się tylko po­przy­glą­dać, nie musi prze­cież brać udziału w ćwi­cze­niach. – Do­nata go­towa była jak Rej­tan rzu­cić się na zie­mię i wła­snym cia­łem za­gro­dzić wyj­ście, jed­nak po­dej­rze­wała, że mo­głoby to przy­nieść od­wrotny sku­tek. Pró­bo­wała więc za­trzy­mać ko­bietę po­to­kiem słów.

I któ­reś z nich mu­siało za­dzia­łać, bo ta wró­ciła na fo­tel. Nie sie­działa już tak swo­bod­nie jak przed­tem, jed­nak nie opu­ściła sali. I to było naj­waż­niej­sze.

– Dzień do­bry, joga śmie­chu to tu­taj? – W drzwiach sta­nęła krótko ścięta bru­netka około czter­dziestki, a zza jej ra­mie­nia nie­śmiało wy­chy­lała się twarz sza­tynki w po­dob­nym wieku.

– Tak, ser­decz­nie za­pra­szam. Mamy jesz­cze tro­chę czasu do roz­po­czę­cia za­jęć, pro­szę się roz­go­ścić. – Do­nata wska­zała worki sako.

Bru­netka ro­zej­rzała się cie­ka­wie po sali. Po­de­szła do wi­szą­cej na ścia­nie kor­ko­wej ta­blicy za­peł­nio­nej wi­zy­tów­kami ma­sa­ży­stów, co­achów, psy­cho­te­ra­peu­tów, tre­ne­rów fit­ness, ofer­tami róż­nych za­jęć (wśród nich była też oczy­wi­ście joga śmie­chu) oraz re­klamą ko­sme­ty­ków na­tu­ral­nych i zdro­wej żyw­no­ści. Ze zmarsz­czo­nymi brwiami stu­dio­wała za­war­tość ta­blicy, coś tam so­bie na­wet za­pi­sała, pod­czas gdy jej ko­le­żanka cho­dziła za nią jak cień, ner­wowo po­pra­wia­jąc apaszkę.

„Mu­zyka!” – przy­po­mniała so­bie Do­nata. Wy­jęła z ple­caka po­ma­rań­czowy gło­śnik i po chwili wią­zanka ener­ge­tycz­nych me­lo­dii wy­peł­niła kło­po­tliwą ci­szę. Spraw­dza­jąc co chwila czas, który wy­jąt­kowo wolno pły­nął, mo­dliła się w du­chu, żeby jesz­cze ktoś przy­szedł. I naj­wi­docz­niej jej bła­ga­nia zo­stały wy­słu­chane, bo tuż przed piątą do sali zaj­rzała ni­ska kor­pu­lentna ba­beczka w wieku tak na oko wcze­sno­eme­ry­tal­nym.

– Dzień do­bry, za­pra­szam – Do­nata przy­wi­tała ją uśmie­chem.

Ko­bieta wzięła głę­boki od­dech i prze­kro­czyła próg z taką miną, jakby prze­kra­czała Ru­bi­kon. Za­raz za nią we­szła młoda blon­dynka, ści­ska­jąc w ręku te­le­fon. Jako ostat­nia pięć mi­nut po pią­tej wbie­gła zdy­szana Marta.

– Za­czy­namy – za­rzą­dziła Do­nata. – Pro­po­nuję, że­by­śmy na po­czą­tek usia­dły w kręgu, po­wiem kilka słów o jo­dze śmie­chu, a po­tem so­bie po­ćwi­czymy. – Prze­nio­sła jedno sako spod ściany tro­chę bli­żej środka sali, a uczest­niczki za­jęć zro­biły to samo. Wszyst­kie oprócz tej w ką­cie, która w od­po­wie­dzi na za­pra­sza­jący gest pro­wa­dzą­cej po­krę­ciła prze­cząco głową.

– W po­rządku. – Do­nata prze­su­nęła swoje sie­dzi­sko tak, by krąg po­zo­stał otwarty w kie­runku kąta, gdzie sie­działa ko­bieta.

– Wi­tam wszyst­kich bar­dzo ser­decz­nie. Na­zy­wam się Do­nata Czu­pu­rek i mu­szę przy­znać, że je­stem tro­chę stre­mo­wana, bo pierw­szy raz sa­mo­dziel­nie pro­wa­dzę za­ję­cia z jogi śmie­chu. Dzi­siaj są cał­ko­wi­cie bez­płatne, żeby można się było zo­rien­to­wać, na czym to po­lega i czy ta forma ak­tyw­no­ści pa­niom od­po­wiada. Czy w cza­sie za­jęć mo­żemy mó­wić so­bie po imie­niu?

– Oczy­wi­ście – ode­zwała się bru­netka, a inne po­ki­wały gło­wami. Tylko ko­bieta w ką­cie nie za­re­ago­wała.

– Mam na­dzieję, że bę­dziemy się wszyst­kie do­brze ba­wić. – Do­nata po­to­czyła wzro­kiem po twa­rzach uczest­ni­czek. Ta w ką­cie miała obo­jętną minę. Blon­dynka sie­działa jak na szpil­kach, ner­wowo zer­ka­jąc na te­le­fon. Po­zo­stałe były wy­raź­nie za­cie­ka­wione. Szcze­gól­nie jedna, ta naj­star­sza, wpa­try­wała się w pro­wa­dzącą tak, jakby usi­ło­wała so­bie coś przy­po­mnieć.

– A gdyby ktoś umarł ze śmie­chu, nie ma pro­blemu, pro­wa­dzę sa­lon po­grze­bowy – do­dała Do­nata, ale za­raz się zmi­ty­go­wała. – Prze­pra­szam, może to był kiep­ski żart. Ale ta­kie sko­ja­rze­nia to u mnie zbo­cze­nie za­wo­dowe. Chyba już za długo sie­dzę w tej pro­fe­sji.

– Na­prawdę pro­wa­dzisz sa­lon po­grze­bowy? – zdzi­wiła się bru­netka, która przed za­ję­ciami prze­glą­dała in­for­ma­cje na ta­blicy.

Za­nim Do­nata zdą­żyła od­po­wie­dzieć, kor­pu­lentna ba­beczka wy­krzyk­nęła:

– Już wiem! Cały czas mę­czyło mnie po­czu­cie, że gdzieś już cię wi­dzia­łam, a prze­cież to ty or­ga­ni­zo­wa­łaś po­grzeb ciotki He­leny. I tak pięk­nie od­czy­ta­łaś jej mowę po­że­gnalną! Pa­mię­tasz taki po­grzeb z tań­cem z trumną?

– Oczy­wi­ście! – Do­nata roz­pro­mie­niła się. – Jak mo­gła­bym za­po­mnieć! He­lena...

– W Pol­sce? Ta­niec z trumną na po­grze­bie? – wtrą­ciła bru­netka. – Zor­ga­ni­zo­wa­łaś coś ta­kiego? Nie­sa­mo­wite! Jak za­re­ago­wali uczest­nicy po­grzebu? A tan­ce­rze skąd? Wy­szko­li­łaś gra­ba­rzy?

– To długa opo­wieść. Kto cie­kawy, może zo­stać po za­ję­ciach. – Do­nata była pewna, że hi­sto­ria po­grzebu He­leny za­in­te­re­so­wa­łaby słu­chaczki, ale prze­cież ona miała te­raz pro­wa­dzić warsz­taty, a nie snuć opo­wie­ści. Cho­ciaż wła­ści­wie ta hi­sto­ria świet­nie wpi­sy­wała się w fi­lo­zo­fię jogi śmie­chu...

– Ale mnie za­in­try­go­wa­łaś! I chyba nie tylko mnie. Nie cze­kajmy do końca za­jęć – ode­zwała się bru­netka, a inne uczest­niczki ją po­parły. Na­wet w oczach tej w ką­cie przez mo­ment mi­gnęło za­cie­ka­wie­nie.

Do­nata nie dała się dłu­żej pro­sić.

– Do­sko­nale pa­mię­tam pierw­sze spo­tka­nie z He­leną. Skoń­czy­łam pracę i za­mie­rza­łam wła­śnie wyjść z biura, kiedy w drzwiach sta­nęła star­sza pani z bu­rzą si­wych lo­ków na gło­wie. Twarz miała po­marsz­czoną jak jabłko, które długi czas prze­le­żało za­po­mniane, zaś w oczach ło­bu­zer­ski błysk jakby na prze­kór zmarszcz­kom.

– Piękną ma pani suk­nię – chlap­nę­łam, za­nim zdą­ży­łam po­my­śleć, że to nie naj­lep­sze za­ga­je­nie roz­mowy w sa­lo­nie po­grze­bo­wym. Może ta sta­ruszka do­piero co po­że­gnała ko­goś bli­skiego, a ja za­miast oka­zać em­pa­tię, po­dzi­wiam jej ubiór. Ale wzo­rzy­sta suk­nia w bar­wach ob­ra­zów Lud­miły Riab­ko­wej była tak nie­spo­ty­kana, że nie mo­głam opa­no­wać za­chwytu.

– Też tak my­ślę. To moja ulu­biona. Spe­cjal­nie dziś ją wło­ży­łam. – Ko­bieta wy­ko­nała kilka ta­necz­nych kro­ków, pre­zen­tu­jąc suk­nię z każ­dej strony. Ru­chy miała płynne, jakby uno­siła się nad zie­mią.

Za­nim co­kol­wiek zdą­ży­łam po­wie­dzieć, usia­dła na krze­śle i oznaj­miła:

– Chcia­ła­bym uzgod­nić kwe­stię po­grzebu.

Wresz­cie by­łam na zna­jo­mym grun­cie.

– Jaki ter­min pa­nią in­te­re­suje? – spy­ta­łam, się­ga­jąc po ter­mi­narz.

– Oczy­wi­ście jak naj­bar­dziej od­le­gły, ale pew­nie nie będę miała na to wpływu – za­śmiała się.

Nie bar­dzo ro­zu­mia­łam, co ma na my­śli.

– Naj­bliż­sze trzy dni mamy za­jęte, ale póź­niej nie ma pro­blemu.

– O nie! W żad­nym wy­padku! Tak szybko to ja się na tam­ten świat nie wy­bie­ram! – za­pro­te­sto­wała.

– Prze­pra­szam, a czyj to ma być po­grzeb? – spy­ta­łam zdez­o­rien­to­wana.

– Mój! – oznaj­miła ra­do­śnie.

Na mo­ment mnie za­mu­ro­wało, ale za­raz przy­po­mnia­łam so­bie, że to prze­cież pierw­szy kwiet­nia, tylko na­dal nie ro­zu­mia­łam, dla­czego sta­ruszka wy­brała aku­rat mój sa­lon po­grze­bowy na miej­sce pri­ma­apri­li­so­wego psi­kusa.

Jed­nak to wcale nie był żart. Pani He­lena na­prawdę po­sta­no­wiła wziąć sprawy w swoje ręce i póki jesz­cze miała wpływ na prze­bieg zda­rzeń, do­grać szcze­góły wła­snego po­grzebu.

– Sama pani ro­zu­mie, ter­minu te­raz za­kle­pać nie mogę, ale inne sprawy mo­żemy usta­lić. Wpłacę za­liczkę i po­wia­do­mię ro­dzinę, że w od­po­wied­niej chwili mają się zwró­cić do pani. – Po­de­szła do ga­bloty z urnami i przy­glą­dała się im z kry­tyczną miną.

– Urny nie chcę. Pro­szę po­cho­wać mnie w tra­dy­cyj­nej trum­nie. Ma może pani ja­kieś, żeby zo­ba­czyć?

Za­pro­wa­dzi­łam ją do ma­ga­zynu.

– Ta mi się po­doba. Mogę spraw­dzić? – Za­trzy­mała się przed so­lidną dę­bową trumną.

– Co zna­czy spraw­dzić?

– Po­ło­żyć się i zo­ba­czyć, czy wy­god­nie – po­wie­działa to ta­kim to­nem, jakby przy­miarka do trumny za ży­cia była czymś po­wszech­nie prak­ty­ko­wa­nym.

Co mia­łam zro­bić?

Otwo­rzy­łam trumnę, a pani He­lena zdjęła buty i dziar­sko wsko­czyła do środka. Umo­ściła się wy­god­nie, po­pra­wiła suk­nię.

– A te­raz pro­szę mnie sfo­to­gra­fo­wać.

Po­słusz­nie pstryk­nę­łam kilka fo­tek.

Sta­ruszka uważ­nie obej­rzała zdję­cia.

– Tak wła­śnie chcia­ła­bym wy­glą­dać – po­wie­działa z za­do­wo­le­niem, gra­mo­ląc się z trumny. – Żeby mnie tylko cza­sami nie po­cho­wali w ja­kimś no­bli­wym czar­nym stroju. Na szczę­ście ni­czego ta­kiego w mo­jej sza­fie nie znajdą, a mam na­dzieję, że nie przyj­dzie im do głowy kupno cze­goś no­wego. Pani Do­nato, pro­szę za­cho­wać so­bie to zdję­cie na wzór. Chcę wy­ru­szyć w ostat­nią drogę w tej sukni i tych bu­tach, fry­zura i de­li­katny ma­ki­jaż tak jak pani wi­dzi. Jed­nak, je­śli wy­glą­da­ła­bym bar­dzo kiep­sko, pro­szę nie otwie­rać trumny. W tej spra­wie cał­ko­wi­cie zdaję się na pa­nią. Mowę po­grze­bową na­pi­szę sama i bar­dzo pro­szę, żeby ją pani od­czy­tała w sto­sow­nym mo­men­cie. No i jesz­cze po­zo­staje jedna kwe­stia, chyba naj­trud­niej­sza... tan­ce­rze...

– Tan­ce­rze?

– Tan­ce­rze – ra­do­śnie po­twier­dziła sta­ruszka. – Bo wi­dzi pani, ja kie­dyś by­łam tan­cerką, jeź­dzi­łam po ca­łym świe­cie, ach, gdzie to ja nie tań­czy­łam... Dawne czasy... A tak na ko­niec chcia­ła­bym jesz­cze raz za­tań­czyć w sil­nych mę­skich ra­mio­nach – roz­ma­rzyła się.

– Ale my zaj­mu­jemy się tylko tym, co jest po... – szu­ka­łam od­po­wied­niego słowa.

– Po śmierci – do­koń­czyła po­god­nie ko­bieta. – Kto jak kto, ale pani chyba zdą­żyła się z tym sło­wem oswoić. A wra­ca­jąc do tan­ce­rzy, jak naj­bar­dziej wiąże się to z pani dzia­łal­no­ścią. Mam na my­śli ta­niec z trumną. Oglą­da­łam taki fil­mik z Ghany. Wi­działa go pani?

Kiw­nę­łam głową, bo nie mo­głam wy­do­być słowa, co zda­rza mi się na­prawdę rzadko.

– Czyli wie pani, o co cho­dzi. Trzeba zna­leźć tan­ce­rzy i ich prze­szko­lić. Cena nie gra roli. Mu­simy mieć też re­zer­wo­wych, bo wia­domo, kiedy ter­min jest od­le­gły, różne rze­czy mogą się wy­da­rzyć po dro­dze.

– Ach, jacy ci chłopcy byli przy­stojni! A jak tań­czyli! – roz­ma­rzyła się krewna pani He­leny. – Gdzie ich zna­la­złaś?

– W szkole tańca – od­po­wie­działa Do­nata. – Chło­pa­kom spodo­bał się po­mysł star­szej pani. No i za­płata rów­nież. Zgło­siło się na­wet wię­cej ochot­ni­ków, niż było nam po­trzeba. Za­częły się próby. He­lena (wtedy już mó­wi­ły­śmy so­bie po imie­niu) też w nich uczest­ni­czyła, oczy­wi­ście nie w trum­nie, tylko jako ob­ser­wa­torka. Po dwóch ty­go­dniach wszystko było do­pięte na ostatni gu­zik. Tan­ce­rze wy­ćwi­czeni, mowa po­grze­bowa przy­go­to­wana, miej­sce na cmen­ta­rzu za­mó­wione. Po­zo­stało je­dy­nie cze­kać, aż główna bo­ha­terka uro­czy­sto­ści bę­dzie go­towa. A jej wcale się nie spie­szyło. Od­wie­dzała mnie co ja­kiś czas, ra­do­śnie oznaj­mia­jąc, że jesz­cze żyje.

– Śmierci to ja się nie boję. Na­wet je­stem cie­kawa, co tam jest po dru­giej stro­nie. Bo coś jest na pewno. Prze­cież ży­cie nie może się tak po pro­stu skoń­czyć. My­ślę, że śmierć to przy­goda. Tylko to umie­ra­nie... nie każ­demu uda się odejść szybko i bez bólu, oj nie każ­demu... Ale może Pan Bóg da mi tę ła­skę... A póki co cieszmy się, że słońce świeci, że czło­wiek da radę jesz­cze cho­dzić i że droż­dżowe wy­ro­sło jak ma­lo­wane. Przy­nio­słam ci, dziecko, ka­wa­łek, bo ty w tej pracy sło­dy­czy za wiele nie masz.

He­lena roz­wi­jała cia­sto, ja za­pa­rza­łam her­batę i ga­wę­dzi­ły­śmy na za­ple­czu, do­póki ja­kiś in­te­re­sant nie przy­szedł. Co dwa mie­siące spo­ty­ka­ły­śmy się z tan­ce­rzami, żeby po­wtó­rzyć układ ta­neczny. Czas mi­jał, a He­lena wcale się na tam­ten świat nie wy­bie­rała. Aż kie­dyś nie przy­szła na umó­wioną próbę. Cze­ka­li­śmy dwa­dzie­ścia mi­nut, te­le­fonu nie od­bie­rała, chłopcy się nie­cier­pli­wili, więc za­czę­li­śmy bez niej, nie ma­jąc po­ję­cia, że to próba ge­ne­ralna. He­lena ode­szła tak, jak chciała, spo­koj­nie i bez bólu, po pro­stu nie obu­dziła się z po­po­łu­dnio­wej drzemki.

Na po­grze­bie chłopcy dali z sie­bie wszystko. Je­stem pewna, że He­lena roz­pro­mie­niona biła im brawo gdzieś tam w za­świa­tach.

– A co na to lu­dzie? – spy­tała bru­netka.

– Na po­czątku uprze­dzi­łam uczest­ni­ków po­grzebu, że zgod­nie z ży­cze­niem zmar­łej uro­czy­stość bę­dzie miała nie­ty­powy prze­bieg, ale kiedy chłopcy ru­szyli z trumną...

– To był szok – wtrą­ciła krewna zmar­łej. – Naj­więk­szy dla mo­jej mamy. Były sio­strami, ale mama ni­gdy He­leny nie ro­zu­miała. A inni? Wszy­scy wie­dzieli, że po ciotce ni­gdy nie wia­domo czego się można spo­dzie­wać, lecz nikt nie przy­pusz­czał, że jesz­cze po śmierci może nas za­sko­czyć. Długo się o tym w ro­dzi­nie mó­wiło; jedni ze zgor­sze­niem, inni z po­dzi­wem, a jesz­cze inni ko­men­to­wali po­błaż­li­wie, że He­lena na­wet po śmierci mu­siała na­ro­bić ra­banu.

– A ty? Jak to ode­bra­łaś? – in­da­go­wała bru­netka.

– Pa­trzy­łam na tych mło­dych, peł­nych ży­cia chło­pa­ków tań­czą­cych w słońcu, po­wie­trze pach­niało po desz­czu, kwi­tły kasz­tany, nad trumną prze­le­ciał go­łąb i nie wiem, czy to ten sam czy inny sie­dział po­tem na drze­wie przy gro­bie, a ja zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, co po­win­nam my­śleć i czuć. Gdyby ktoś mnie wtedy za­py­tał, co są­dzę o po­my­śle ciotki He­leny, nie po­tra­fi­ła­bym od­po­wie­dzieć. Do­piero kiedy słu­cha­łam mowy po­grze­bo­wej... pa­mię­tasz ją? – zwró­ciła się do Do­naty.

– Oczy­wi­ście. Na po­grze­bie trzy­ma­łam przed sobą kartkę, ale nie była mi po­trzebna. Tekst mia­łam w gło­wie i na­wet nie­spe­cjal­nie mu­sia­łam się go uczyć.

– Pa­mięta go pani? – nie­śmiało spy­tała ko­le­żanka bru­netki.

Do­nata ski­nęła głową. Pew­nie, że pa­mię­tała.

– Pro­szę po­wie­dzieć – za­chę­ciła sio­strze­nica He­leny.

Do­nata przy­mknęła oczy. Na mo­ment znowu zna­la­zła się na cmen­ta­rzu wśród ża­łob­ni­ków, któ­rzy jesz­cze nie zdą­żyli ochło­nąć po tańcu z trumną, a już zo­stali za­sko­czeni in­for­ma­cją, kto jest au­torką mowy po­grze­bo­wej.

– Moi dro­dzy, praw­do­po­dob­nie jest to ostat­nia szansa, kiedy mogę wam coś po­wie­dzieć, więc nie omiesz­kam z niej sko­rzy­stać. Bar­dzo dzię­kuję, że przy­szli­ście mnie dziś po­że­gnać. Je­stem wdzięczna za wszyst­kie do­bre chwile, które nas po­łą­czyły. A je­śli były mię­dzy nami ja­kieś nie­sna­ski, wy­bacz­cie mi, pro­szę. – Do­nata przy­po­mi­nała so­bie ko­lejne zda­nia. – Jak po­doba się wam dzi­siej­sza uro­czy­stość? Je­stem pewna, że tan­ce­rze spi­sali się na me­dal. Ale nie­je­den z was pew­nie my­śli: stara wa­riatka, co też jej przy­szło do głowy, jak to tak, tańce na po­grze­bie? Chciała odejść z tej ziemi z przy­tu­pem? Wy­róż­nić się z tłumu pu­ka­ją­cych do Pio­tro­wej bramy? Zbul­wer­so­wać? Zgor­szyć? Nic z tych rze­czy, ko­chani. Wie­cie prze­cież, jak ko­cham tań­czyć. Nie mó­wię ko­cha­łam, lecz ko­cham, bo je­stem pewna, że do­bry Bóg mi tej mi­ło­ści nie od­bie­rze. Pa­mię­ta­cie, że na we­se­lach mimo swo­jego wieku ostat­nia scho­dzi­łam z par­kietu. Ten po­że­gnalny ta­niec to moje prze­sła­nie dla was. Niech wam przy­po­mina, że można zro­bić coś po swo­jemu, nie­ko­niecz­nie tak, jak ro­bią to wszy­scy do­okoła. Że można wy­ła­mać się ze sche­ma­tów. Że je­śli czło­wie­kowi za cia­sno w swo­jej co­dzien­no­ści, warto spró­bo­wać żyć ina­czej. „Za dwa­dzie­ścia lat bar­dziej bę­dziesz ża­ło­wał tego, czego nie zro­bi­łeś, niż tego, co zro­bi­łeś. Więc od­wiąż liny, opuść bez­pieczną przy­stań. Złap w ża­gle po­myślne wia­try. Po­dró­żuj, śnij, od­kry­waj” – to słowa Marka Twa­ina. A ja do­dam, że nie ma na co cze­kać. Bo pew­nego dnia może się oka­zać, że jest już za późno. Do zo­ba­cze­nia... Kie­dyś... Wspo­mnij­cie mnie cza­sami, a ja gdzieś tam będę trzy­mać za was kciuki.

Do­nata za­mil­kła. Przez chwilę nikt nie prze­ry­wał ci­szy. Sio­strze­nica pani He­leny otarła oczy chu­s­teczką i po­wie­działa ci­cho:

– Je­stem tu dzi­siaj dzięki ciotce He­le­nie.

– Na­prawdę? – zdzi­wiła się Do­nata. – Ja też.

Pod­ręcz­nik jogi śmie­chu le­żał gdzieś z boku, prze­bieg spo­tka­nia ni­jak się miał do tego, co za­pla­no­wała, lecz py­ta­jące spoj­rze­nia uczest­ni­czek upew­niły ją, że warto kon­ty­nu­ować ten te­mat. Nie­po­ko­iła ją tylko ta dziwna ko­bieta sie­dząca w ką­cie i blon­dynka, która przez cały czas ści­skała w ręku te­le­fon i od czasu do czasu zer­kała na wy­świe­tlacz.

– Wcale nie wy­bie­ra­łam się na eme­ry­turę. I pew­nie pra­co­wa­ła­bym do dziś, gdyby zięć nie wy­je­chał do Bel­gii – za­częła sio­strze­nica pani He­leny. – Za­mie­rzał za­ro­bić na bu­dowę domu i wró­cić. Bliź­niaczki cho­dziły do przed­szkola, Oska­rek też miał pójść, a Ania, moja córka, miała do­brze płatną pracę, tyle że zmia­nową. Z dru­giej zmiany wra­cała przed je­de­na­stą w nocy, kiedy dzieci już spały. Córka nie pro­siła mnie o nic, mó­wiła, że za­trudni nia­nię, ale czu­łam, że na mnie li­czy. No i prze­cież nie mo­głam do­pu­ścić, żeby dzie­ciaki wy­cho­wały się tak bez ojca i matki, z ja­kąś obcą babą w domu. Prze­szłam na eme­ry­turę, za­ję­łam się wnu­kami, w domu było po­sprzą­tane, ugo­to­wane, Ania za­do­wo­lona, a dzie­ciaki za mną prze­pa­dały. Czego to my­śmy ra­zem nie ro­bili? Cia­steczka, bał­wanki z twa­rogu, kro­ko­dyle z ogórka, my­szy z ja­jek, wy­my­śla­łam różne za­bawy, za­gadki, wy­prawy w po­szu­ki­wa­niu ro­ślin albo śla­dów zwie­rząt, czy­ta­łam książki, opo­wia­da­łam bajki albo wspól­nie je wy­my­śla­li­śmy. Bar­dzo się za­an­ga­żo­wa­łam. By­łam en­tu­zja­styczną bab­cią na pe­łen etat, a może i na dwa etaty. To był do­bry czas... – Ko­bieta uśmiech­nęła się smutno. – Ale Ania z Krzyś­kiem na­gle zmie­nili plany. Po­sta­no­wili całą ro­dziną spró­bo­wać szczę­ścia w Bel­gii. Do Pol­ski może kie­dyś wrócą, a może i nie, za­leży jak się wszystko ułoży. Ania rzu­ciła pracę, za­brała dzieci i wy­je­chała. A ja zo­sta­łam sama. Z bi­blio­teczką pełną dzie­cię­cych ksią­żek, z po­wia­do­mie­niami z Fa­ce­bo­oka z róż­nych grup zwią­za­nych z roz­wo­jem dzieci, z po­my­słami na ko­lejne wy­prawy, które już nie dojdą do skutku. Z pustką w sercu i mnó­stwem nie­po­trzeb­nego ni­komu czasu. Wy­da­wało mi się, że nic cie­ka­wego mnie w ży­ciu nie czeka. Pró­bo­wa­łam wró­cić do pracy na pół etatu, ale nikt mnie już nie chciał. I jesz­cze zdro­wie za­częło szwan­ko­wać. Le­karz po­wie­dział, że to wszystko przez stres. I że­bym nie sie­działa sama w pu­stych ścia­nach, tylko zna­la­zła so­bie ja­kieś za­ję­cie, coś, co mnie za­in­te­re­suje i może psa wzięła albo kota. Z ludźmi się spo­ty­kała. Le­ków żad­nych mi nie dał. Po­wie­dział jesz­cze, że śmiech to zdro­wie. I żeby ko­me­die oglą­dać. A jak wra­ca­łam od le­ka­rza, to zo­ba­czy­łam ogło­sze­nie o jo­dze śmie­chu. Za­cie­ka­wiło mnie. Ale po­my­śla­łam, co ja tam stara baba będę ro­bić? Że to dla mło­dych i nie ma się co wy­głu­piać. I wtedy przy­po­mniała mi się ciotka He­lena. Jej słowa, że warto wy­ła­mać się ze sche­ma­tów i spró­bo­wać cze­goś no­wego. I że bę­dzie trzy­mać za nas kciuki. Więc przy­szłam zo­ba­czyć, co to ta­kiego ta joga śmie­chu. No i je­stem. A z tobą jak było? – zwró­ciła się do Do­naty.

– Za długo już pra­cuję w branży po­grze­bo­wej. Wy­pa­li­łam się. Chcia­łam ro­bić coś in­nego, ale cią­gle od­kła­da­łam to na póź­niej. Aż znajdę ko­goś, kto mnie za­stąpi i będę mo­gła tylko do­glą­dać firmę. Czas pły­nął, ni­kogo nie zna­la­złam, nie za­po­wia­dało się, że w naj­bliż­szej przy­szło­ści coś się zmieni, a ja mia­łam co­raz mniej sił. I na­gle po­grzeb dziew­czynki. No­wo­twór. Roz­pacz ojca i otu­ma­nio­nej le­kami matki, która py­tała: „Dla­czego? Pani wi­dzi to co­dzien­nie, więc może pani wie dla­czego? Dla­czego moje dziecko?”. Przez lata bu­do­wa­łam we­wnętrzną ba­rierę, żeby chro­nić się przed przej­mo­wa­niem cu­dzych emo­cji, ale w tym mo­men­cie pę­kła. Za­ła­twi­li­śmy for­mal­no­ści, ro­dzice wy­szli, a ja nie mo­głam za­po­mnieć oczu tej ko­biety. Nie zna­łam od­po­wie­dzi na jej py­ta­nie, a Ten, który mógłby od­po­wie­dzieć, mil­czał. W przy­pły­wie bez­sil­nej zło­ści po­rwa­łam ter­mi­narz i rzu­ci­łam nim w ścianę. Kilka luź­nych kar­tek wy­pa­dło na zie­mię. Mała za­pi­sana drob­nym macz­kiem wy­lą­do­wała pod mo­imi no­gami. Prze­pis na cia­sto droż­dżowe He­leny. Przy­po­mniały mi się jej słowa: przy­nio­słam ci, dziecko, ka­wa­łek, bo ty w tej pracy sło­dy­czy za wiele nie masz. Ka­wa­łek... Po­my­śla­łam, że je­śli nie mogę mieć od razu ca­ło­ści, to może zdo­będę choć ka­wa­łek, wy­go­spo­da­ruję tro­chę czasu na coś, co da mi sa­tys­fak­cję i bę­dzie od­skocz­nią od pracy. I cho­ciaż nie zna­la­złam osoby, która mo­głaby mnie za­stą­pić w fir­mie, po­je­cha­łam na kurs in­struk­tor­ski jogi śmie­chu. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że od śmie­chu można mieć za­kwasy. I że można czuć się tak lekko. Od­kry­łam, że śmiech po­maga. Chcę tego do­świad­czać i chcę tym od­kry­ciem dzie­lić się z in­nymi. Dla­tego tu je­stem. – Do­nata ką­tem oka spoj­rzała na ze­gar ścienny. – Ojej, ale się roz­ga­da­łam. Dziew­czyny, te­raz wa­sza ko­lej. Po­wiedz­cie, pro­szę, jak ma­cie na imię i jak tra­fi­ły­ście na jogę śmie­chu.

– Ja je­stem Janka, a resztę już wie­cie – prze­sta­wiła się sio­strze­nica He­leny.

– Mam na imię El­wira – ode­zwała się bru­netka. – Moją pa­sją jest roz­wój oso­bi­sty. Za­li­czy­łam warsz­taty aser­tyw­no­ści, bu­do­wa­nia po­czu­cia wła­snej war­to­ści, od­kry­wa­nia swo­jego po­ten­cjału, efek­tyw­nego sta­wia­nia ce­lów, man­dali, tań­ców w kręgu, świa­do­mego od­dy­cha­nia, jogi ah­stanga, kun­da­lini, aerial jogi, ale o jo­dze śmie­chu wcze­śniej nie sły­sza­łam. Zo­ba­czy­łam ogło­sze­nie, po­sta­no­wi­łam spró­bo­wać. I jesz­cze zmo­bi­li­zo­wa­łam Syl­wię. – El­wira wska­zała ko­le­żankę.

– Tak było – przy­świad­czyła Syl­wia. – El­wira stwier­dziła, że po czter­dzie­stce na­leży zro­bić coś, czego się do tej pory nie ro­biło i obie­cała mi na uro­dziny kar­net na mie­siąc za­jęć.

– A ja przy­szłam, bo tu naj­bli­żej – za­częła blon­dynka i w tym mo­men­cie za­wi­bro­wał jej te­le­fon. Drgnęła, apa­rat wy­padł jej z ręki, pod­nio­sła go, spoj­rzała na wy­świe­tlacz, ode­tchnęła z ulgą i od­rzu­ciła po­łą­cze­nie. – Prze­pra­szam, my­śla­łam, że to Pio­truś, że coś nie tak z Pa­weł­kiem. Pierw­szy raz zo­sta­wi­łam ich sa­mych na dłu­żej niż go­dzinę.

– To twoje dzieci? – spy­tała El­wira.

– Tak, to zna­czy nie. Pa­we­łek ma trzy mie­siące, a Pio­truś to mój mąż. To był jego po­mysł. „Nie mo­żesz przez dwa­dzie­ścia cztery go­dziny bez prze­rwy my­śleć o dziecku, bo zwa­riu­jesz” – po­wie­dział. „Zrób coś dla sie­bie, spo­tkaj się z ko­le­żan­kami albo znajdź so­bie coś in­nego. My chło­paki so­bie po­ra­dzimy”. Ale ko­le­żanki też mają ro­dziny, obo­wiązki, no i nie udało nam się wy­kroić na­wet go­dziny na bab­skie spo­tka­nie bez dzieci. A wtedy Pio­truś wy­pa­trzył tę jogę śmie­chu. „Spró­buj, po­śmie­jesz się, od­stre­su­jesz, a gdyby coś, to w pięć mi­nut przy­bie­gniesz do domu”. Na­wet w cztery bym do­bie­gła, bo miesz­kamy na są­sied­niej ulicy. Mam na­dzieję, że gdyby coś się działo, tfu, tfu, to Pio­truś dałby znać, a nie bo­ha­tera stru­gał. Tro­chę się de­ner­wuję. Chyba do nich za­dzwo­nię. – Znowu zer­k­nęła na wy­świe­tlacz.

– Daj ty, dziew­czyno, tym swoim chło­pa­kom spo­kój. Pio­truś i Pa­we­łek so­bie po­ra­dzą – po­wie­działa Janka i było w jej gło­sie coś ta­kiego, że ko­bieta odło­żyła te­le­fon. – A jak masz na imię?

– Paula.

– Trzy razy P – Paula, Pio­truś, Pa­we­łek – pod­su­mo­wała El­wira.

– Tak wła­śnie so­bie wy­my­śli­li­śmy. – Paula uśmiech­nęła się i zwró­ciła się do Marty: – Twoja ko­lej.

– Marta. Do­nata mnie za­chę­ciła, więc je­stem. Nie mam po­ję­cia, co da­lej bę­dzie się działo, ale za­częło się cał­kiem cie­ka­wie. To na ra­zie tyle.

Wszyst­kie spoj­rzały te­raz na sza­tynkę w ką­cie, która jako je­dyna jesz­cze się nie przed­sta­wiła, ale ta za­ci­snęła usta i prze­cząco po­krę­ciła głową.

– To jesz­cze tylko kilka słów wpro­wa­dze­nia i prze­cho­dzimy do prak­tyki. – Do­nata prze­jęła pa­łeczkę. – Twórcą jogi śmie­chu jest le­karz me­dy­cyny po­cho­dzący z In­dii, dok­tor Ma­dan Ka­ta­ria, który w ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym pią­tym roku za­czął gro­ma­dzić lu­dzi, żeby się wspól­nie śmiać. Dla­czego re­pre­zen­tant po­waż­nej dzie­dziny na­uki za­jął się czymś z po­zoru tak nie­po­waż­nym jak śmiech? Bo prze­cież śmiech to zdro­wie – se­rio, w tym po­wie­dze­niu nie ma cie­nia prze­sady. Śmiech ob­niża po­ziom hor­monu stresu kor­ty­zolu, do­tle­nia or­ga­nizm, po­wo­duje wy­dzie­la­nie en­dor­fin, pod­nosi po­ziom ener­gii, wy­zwala kre­atyw­ność, roz­wija in­te­li­gen­cję emo­cjo­nalną, ela­stycz­ność, in­te­gruje lu­dzi. Można by jesz­cze wy­mie­niać i wy­mie­niać, jak ktoś jest za­in­te­re­so­wany, mogę po­le­cić ma­te­riały do prze­czy­ta­nia. – Do­nata wska­zała skrypt i plik kar­tek, które ze sobą przy­nio­sła. – Ale wróćmy do dok­tora Ka­ta­rii. Pierw­sze spo­tka­nia wy­glą­dały tak, że lu­dzie spo­ty­kali się, opo­wia­dali dow­cipy i się z nich śmiali. Ale kiedy już za­bra­kło dow­ci­pów ak­cep­to­wa­nych przez wszyst­kich, a po­ja­wiły się ra­si­stow­skie, szo­wi­ni­styczne, wul­garne, które jed­nych śmie­szyły, a in­nych obu­rzały, for­muła się wy­czer­pała. Jed­nak dok­tor Ka­ta­ria się nie pod­dał. Opra­co­wał me­todę, która łą­czy śmiech z ru­chem, od­de­chem i re­lak­sa­cją. Trak­tu­jemy śmiech jako ćwi­cze­nie, za­czy­namy się śmiać, nie ma­jąc po­wodu do śmie­chu. Je­śli ten śmiech wy­wo­łany prze­ro­dzi się w śmiech spon­ta­niczny, a czę­sto w gru­pie tak się wła­śnie dzieje, to su­per, a je­śli nie, to nic stra­co­nego, bo mózg nie od­róż­nia śmie­chu wy­wo­ła­nego od śmie­chu spon­ta­nicz­nego. Je­den i drugi przy­no­szą ta­kie same owoce. I wy­obraź­cie so­bie, że joga śmie­chu roz­po­wszech­niła się już w po­nad stu kra­jach. Do Pol­ski spro­wa­dził ją Piotr Biel­ski, który był uczniem dok­tora Ka­ta­rii, ale do me­tody pod­cho­dzi twór­czo, wpro­wa­dza­jąc wła­sne mo­dy­fi­ka­cje. I wła­śnie u Pio­tra nie­dawno zro­bi­łam kurs in­struk­tor­ski. No, ale dość już teo­rii, pora na prak­tykę.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: