- promocja
- W empik go
Słone ścieżki - ebook
Słone ścieżki - ebook
Podnosząca na duchu historia pary, która straciła wszystko i wyruszyła w podróż przez smagane wiatrem południowo-zachodnie wybrzeże Wielkiej Brytanii.
Zaledwie kilka dni po tym, jak Raynor dowiaduje się, że jej mąż jest nieuleczalnie chory, komornik zajmuje ich dom, w którym wychowali dwójkę dzieci. Stają się bezdomni. Nie mając zupełnie nic i równie mało do stracenia, podejmują impulsywną decyzję, aby przejść tysiąc kilometrów szlakiem przez Somerset do Dorset przez Devon i Kornwalię.
Niosąc na plecach tylko to, co niezbędne do przetrwania, żyją na dziko w miejscach, w które rzadko kto się zapuszcza. Tylko klify, morze i niebo. Jednak z każdym krokiem, każdym spotkaniem i każdą próbą, której są poddawani, wędrówka ta ich zmienia. Podróż wypełniona jest tyloma wzlotami i upadkami, co ostre klify. Jednak poczucie wolności –biwakowanie, kąpiele w morzu w świetle księżyca i życie z dnia na dzień – pozwala im pogodzić się z sytuacją i znów nauczyć się mieć nadzieję.
Słone ścieżki to szczera i pełna miłości do życia prawdziwa historia o pogodzeniu się z żalem i uzdrawiającą mocą świata przyrody. Jest to także opowieść o domu i o tym, jak można go stracić, wznieść na nowo i odkryć w najbardziej nieoczekiwany sposób.
Bestseller „Sunday Timesa”. Książka zdobyła RSL Christopher Bland Prize i znalazła się w finale Costa Biography Award oraz Wainwright Golden Beer Book Prize.
Piękna, przemyślana, liryczna historia bezdomności, ludzkiej siły i wytrzymałości. „Guardian”
Hipnotyzująca. Jedna z najbardziej podnoszących na duchu i inspirujących książek na świecie. Magazyn „i”
Najbardziej inspirująca książka roku. „The Times”
Piękna książka, naprawdę słusznie zrobiła tyle szumu. Wciągająca, łagodna i wzruszająca. Pandora Sykes
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66335-84-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przełamujące się fale wydają szczególny dźwięk, kiedy są w pobliżu – niepodobny do żadnego innego. Nie sposób pomylić tego stłumionego ryku, nawet przykrytego poszumem lądującej fali, po którym jeszcze nadchodzi dźwięk jakby zasysania, kiedy woda się cofa. Było ciemno, ledwie iskierka światła, ale nawet na słuch rozpoznałam siłę tego szumu i wiedziałam, że jego źródło musi znajdować się blisko. Starałam się myśleć logicznie. Rozbiliśmy obóz znacznie powyżej linii przypływu, poniżej rozpościerała się półka plaży, a przed nami widniała powierzchnia wody. Nie mogła nas dosięgnąć, wszystko w porządku. Z powrotem złożyłam głowę na zwiniętym swetrze i pomyślałam, żeby pójść spać. Ale nie, nie wszystko w porządku, wręcz przeciwnie. Odgłos fali nie napływał skądś poniżej, był tuż obok.
Plącząc się w zielono-czarnym świetle wewnątrz namiotu, otwarłam poły wejścia. Blask księżyca przecinał szczyty klifów, pozostawiając plażę w kompletnej ciemności, ale oświetlał fale, które załamywały się w chaosie piany. Woda już zalewała piach zaledwie metr od namiotu. Potrząsnęłam śpiworem obok mnie.
– Moth, Moth! Woda idzie!
Powrzucaliśmy wszystko, co ciężkie, do plecaków, pospiesznie wcisnęliśmy buty na nogi, powyciągaliśmy stalowe śledzie i podnieśliśmy cały namiot, wciąż stojący, z naszymi śpiworami i ubraniami w środku. Jego podłoga szurała o piasek. Biegliśmy plażą jak gigantyczny zielony krab. Kierowaliśmy się ku strumieniowi, który jeszcze poprzedniego wieczoru był cieniutkim potokiem słodkiej wody wpływającym do morza, a teraz stał się głębokim na metr kanałem morskim prowadzącym ku klifowi.
– Nie utrzymam go wystarczająco wysoko. Śpiwory namokną.
– No zrób coś, bo inaczej nie tylko śpiwo...
Pognaliśmy z powrotem tam, skąd przyszliśmy. Gdy cofająca się fala odpłynęła, zobaczyliśmy, jak kanał spłyca się do głębokości płaskiego zbiornika mającego może trzydzieści centymetrów. Pobiegliśmy na plażę, a fala rozbiła się o piasek przed nami.
– Poczekaj, aż fala się cofnie, i uciekaj na drugą stronę kanału i w górę plażą.
Niesamowite: ten człowiek, który ledwie dwa miesiące wcześniej z trudem zakładał płaszcz bez niczyjej pomocy, teraz stał na plaży w samych majtkach, z plecakiem na plecach, trzymał nad głową wciąż rozłożony namiot i mówił mi: uciekaj.
– Uciekaj, uciekaj, uciekaj!
Pluskając, przebiegliśmy z namiotem przez wodę i desperacko zaczęliśmy wspinać się w górę plaży, podczas gdy fale obmywały nam pięty, a cofająca się woda wciągała nas. Potykaliśmy się w miękkim piachu, buty napełniały się słoną wodą, aż w końcu upuściliśmy namiot u podnóża klifu.
– Wiesz co, nie sądzę, że klif jest stabilny. Powinniśmy przenieść się dalej wzdłuż plaży.
Co? Jak to możliwe, że Moth jest tak spostrzegawczy o trzeciej nad ranem?
– Nie.
Przeszliśmy trzysta dziewięćdziesiąt jeden kilometrów, spaliśmy w dziczy przez trzydzieści cztery noce, jedząc w tym czasie głównie liofilizowaną żywność. Przewodnik po Szlaku Południowo-Zachodniego Wybrzeża twierdził, że do celu dotrzemy za osiemnaście dni, i kierował nas do miejsc z pysznym jedzeniem, kwaterami z miękkim posłaniem i gorącą wodą. Czas nie miał dla nas znaczenia, podobnie wygody, zresztą nie zależało mi na nich. Moth biegł po plaży w blasku księżyca w rozprutych gaciach, które nosił przez ostatnie pięć dni, trzymając nad głową wciąż stojący namiot. To cud. Lepiej być nie mogło.
Gdy pakowaliśmy plecaki i parzyliśmy herbatę, nad zatoką Portheras Cove zaczynało świtać. Kolejny dzień przed nami. Jeszcze jeden dzień wędrówki. Zostały tylko sześćset dwadzieścia trzy kilometry.1. Pył życia
Gdy postanowiłam iść, stałam pod schodami. W tamtej chwili nie zastanawiałam się dokładnie nad przemierzeniem tysiąca czternastu kilometrów z plecakiem na plecach, nie myślałam, czy będzie mnie na to stać ani że przez sto nocy będę biwakować na dziko, ani co będzie potem. Nie powiedziałam jeszcze mojemu partnerowi od trzydziestu dwóch lat, że idzie ze mną.
Ledwie kilka minut wcześniej ukrywanie się pod schodami wydawało się dobrym pomysłem. O dziewiątej rano do drzwi zaczęli się dobijać mężczyźni w czerni, ale my nie byliśmy gotowi. Nie byliśmy gotowi, by się poddać. Potrzebowałam więcej czasu: jeszcze godzinę, jeszcze tydzień, jeszcze całe życie. Czasu nigdy dość. Skuliliśmy się więc razem pod schodami, szepcząc jak wystraszone myszki, jak niegrzeczne dzieci czekające, aż ktoś je znajdzie.
Komornicy przenieśli się na tył domu, waląc w okna, szarpiąc za klamki, starając się wejść do środka. Słyszałam, jak jeden z nich wspina się na ogrodową ławkę, przepycha przez świetlik w kuchni, krzyczy. To właśnie wtedy zauważyłam książkę w jednym z kartonów ze spakowanymi rzeczami. Czytałam Five Hundred Mile Walkies^() jako dwudziestoparolatka: to historia człowieka, który przeszedł cały Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża ze swym psem. Moth kulił się tuż obok mnie, z głową na kolanach i ramionami splecionymi przy ciele w geście samoobrony, bólu, lęku i gniewu. Przede wszystkim gniewu. Życie uderzyło w niego z wszelkich możliwych armat, ta, wydawałoby się, niekończąca walka trwała już od trzech lat. Gniew go wyczerpał. Położyłam dłoń na jego włosach. Głaskałam je, gdy były długie, blond i pełne morskiej soli, wrzosów, młodości, i kiedy były brązowe i krótsze, posypane okruchami tynku albo ciastoliną. Głaskałam je i teraz, srebrne i rzadsze, pokryte pyłem naszego życia.
Spotkałam tego mężczyznę jako osiemnastolatka, teraz miałam pięćdziesiątkę. Wspólnie odbudowaliśmy z ruiny tę farmę, przywróciliśmy każdą ścianę, każdy kamień, wysialiśmy warzywa w ogrodzie, hodowaliśmy kury i wychowywaliśmy dwójkę dzieci, postawiliśmy stodołę, by goście mogli dzielić z nami życie i by opłacić rachunki. Jednak kiedy przestąpimy ten próg, wszystko to zostanie za nami, wszystko przepadnie, zamknięty rozdział, koniec, kropka.
– Moglibyśmy po prostu iść.
To brzmiało wyjątkowo idiotycznie, ale i tak to powiedziałam.
– Iść?
– Tak, po prostu iść.
Czy Moth mógłby przejść ten szlak? W końcu to tylko ścieżka wzdłuż wybrzeża; nie mogła należeć do trudnych, wystarczy iść powoli, krok za krokiem, podążając za mapą. Desperacko potrzebowałam mapy, czegoś, co wskazałoby kierunek. Więc czemu nie? To nie mogło być szczególnie trudne.
Wędrówka wzdłuż całego wybrzeża, od Minehead w hrabstwie Somerset przez północny Devon, Kornwalię, południowy Devon aż do Poole w Dorset, sprawiała wrażenie praktycznie niewykonalnej. Zresztą przemarsz przez wzgórza, plaże, rzeki i wrzosowiska wydawał się równie odległy i nieprawdopodobny jak to, że wyjdziemy spod schodów i otworzymy drzwi. To coś, co mogli zrobić inni, ale nie my.
A przecież już odbudowaliśmy ruinę, sami nauczyliśmy się hydrauliki, wychowaliśmy dwójkę dzieci, wybroniliśmy się przed sędziami i hojnie opłacanymi adwokatami, więc czemu nie?
Bo przegraliśmy. Przegraliśmy sprawę, straciliśmy dom, zatraciliśmy się.
Wyciągnęłam rękę, by sięgnąć po książkę z pudła, i popatrzyłam na okładkę. Five Hundred Mile Walkies. Perspektywa wydawała się tak sielska. Nie zdawałam sobie sprawy, że Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża jest tak bezwzględny, że ta wyprawa oznaczać będzie wspinaczkę łącznie odpowiadającą czterem zdobyciom Mount Everestu, przejście ponad tysiąca kilometrów po ścieżce szerokiej na mniej niż pół metra, biwaki na dziko, życie wśród nieokiełznanej natury oraz przedarcie się emocjonalnie przez niezwykle bolesne wydarzenia, które zagnały nas tu, w ten moment, do kryjówki. Wiedziałam tylko, że musimy iść. Teraz nie mieliśmy innego wyjścia. Sięgnęłam w stronę pudła i tamci już wiedzieli, że jesteśmy w domu, zobaczyli mnie, nie było odwrotu. Musieliśmy iść. Gdy wyczołgaliśmy się z kryjówki pod schodami, Moth się odwrócił.
– Razem?
– Zawsze.
Stanęliśmy przy drzwiach wejściowych, komornicy po drugiej stronie czekali, by zmienić zamki, by odciąć nas od naszego dawnego życia. Właśnie mieliśmy opuścić słabo oświetlony, liczący sobie kilka stuleci dom, który przez dwadzieścia lat ochraniał nas jak kokon. Gdy wyszliśmy za drzwi, myśleliśmy, że więcej nie wrócimy.
Trzymając się za ręce, poszliśmy w stronę światła.2. Strata
Czy nasza wędrówka zaczęła się tego dnia pod schodami czy innego, gdy wysiedliśmy z należącej do przyjaciela furgonetki w Taunton, gdzie zostawił nas na skraju szosy, w deszczu, z plecakami leżącymi na asfalcie? Czy może ta wyprawa zbliżała się ku nam od lat, czekając na horyzoncie, aby w końcu rzucić się na nas, gdy nie będziemy mieli już nic do stracenia?
Ten dzień w sądzie stanowił koniec trwającej trzy lata batalii, ale nic nigdy nie kończy się tak, jak się człowiek spodziewa. Gdy przeprowadzaliśmy się na farmę w Walii, świeciło słońce, dzieci plątały się pod nogami, życie się przed nami rozpościerało. Gospodarstwo było zaledwie kupą rozsypujących się kamieni, odległym siedliskiem u podnóża gór. Oddaliśmy się do ostatka przy odrestaurowaniu tego miejsca, poświęcając temu każdą wolną chwilę, podczas gdy pociechy dorastały tuż obok. To nasz dom i nasz biznes, nasze schronienie; nie spodziewałam się więc, że wszystko skończy się w obskurnej sali sądowej położonej tuż obok lunaparku. Nie spodziewałam się, że koniec nadejdzie w chwili, gdy będę stać przed sędzią i tłumaczyć mu, że się myli. Nie spodziewałam się, że będę mieć na sobie skórzaną kurtkę, którą dzieci kupiły mi na pięćdziesiąte urodziny. Nie spodziewałam się, że to będzie koniec.
Siedząc na sali sądowej, obserwowałam, jak Moth skubie biały paproszek na czarnym stole. Wiedziałam, o czym myślał: „Jak to możliwe, że do tego doszło?”. Przyjaźnił się z człowiekiem, który zgłosił przeciwko nam roszczenia finansowe. Dorastali razem, w jednej grupie przyjaciół, razem jeździli na trzykołowych rowerkach, razem kopali piłkę, razem przechodzili przez wiek nastoletni. Jak to możliwe, że do tego doszło? Pozostali blisko nawet, gdy inni się oddalili. Gdy wkroczyli w dorosłość i życie pokierowało ich w różne strony, Cooper wylądował w świecie finansjery, o którym większość z nas nie miała zielonego pojęcia. Ale Moth mimo wszystko utrzymywał z nim kontakt, wciąż byli przyjaciółmi. Ufał Cooperowi na tyle, że gdy nadarzyła się okazja zainwestować w jedną z jego firm, skorzystaliśmy z niej, wkładając w interes znaczne pieniądze. Przedsiębiorstwo ostatecznie upadło, zostawiając po sobie niepopłacone długi. Sugestia, że jesteśmy mu winni pieniądze, wkradała się podstępnie. Najpierw ją zignorowaliśmy, ale z czasem Cooper zaczął upierać się przy tym, że zgodnie z naszą umową powinniśmy dołożyć się do pokrycia długu. Z początku Mothem bardziej wstrząsnął koniec przyjaźni niż to, że pojawiły się roszczenia finansowe. Spierali się o to przez lata. Żyliśmy w przekonaniu, że skoro nie zostało to wyraźnie sformułowane w umowie, nie odpowiadamy za długi. Moth głęboko wierzył, że jakoś się między sobą dogadają. Aż do dnia, kiedy nadeszło pocztą sądowe wezwanie do zapłaty.
Nasze oszczędności szybko się wyczerpały, pożarte przez honoraria adwokackie. Staliśmy się stroną procesu występującą samodzielnie, zaledwie numerkiem w masie innych osób pozbawionych prawnej reprezentacji – masie, którą powołała do życia rządowa reforma przepisów dotyczących bezpłatnej pomocy prawnej. Jako że nasza sprawa uznana została za „zbyt skomplikowaną”, by mógł ją prowadzić adwokat z urzędu, nie przysługiwało nam prawo do darmowego wsparcia. Może rząd zaoszczędzał dzięki takiej praktyce trzysta pięćdziesiąt milionów funtów rocznie, ale najbardziej potrzebujący zostawali pozbawieni prawa do sprawiedliwego wyroku.
Jedyną taktyką, którą mogliśmy zastosować, było opóźnianie postępowania, potem znowu, i jeszcze raz. Staraliśmy się zyskać na czasie i kontaktować z prawnikami i księgowymi w nadziei, że uda się odnaleźć przekonujący dowód na piśmie, wskazujący, że prawidłowo zinterpretowaliśmy naszą pierwotną umowę i nie odpowiadamy za długi. Pozbawionych pomocy adwokata nieustannie wyprowadzano nas w pole, a farma została wliczona do pokrycia długu, którego spłaty domagał się Cooper.
Wstrzymywaliśmy oddech, aż w końcu się stało. Otrzymaliśmy dokument o zajęciu naszego domu wraz z gruntem: każdego starannie położonego kamienia, drzewa, pod którym bawiły się nasze dzieci, dziury w ścianie, w której gnieździły się sikorki modraszki, obluzowanego kawałka duktu przy kominie zasiedlonego przez nietoperze. Wychodziło na to, że zostaniemy z niczym. Nadal próbowaliśmy opóźniać postępowanie, składając wnioski, prosząc o odroczenia, aż wydawało nam się, że wreszcie zdobyliśmy, co potrzeba – błyszczący kawałek papieru dowodzący, że Cooper nie miał prawa żądać od nas zapłaty, bo nic mu nie zawiniliśmy. Po trzech latach i dziesięciu rozprawach sądowych posiadaliśmy dowód, który pozwalał nam uratować dom przed zajęciem przez komornika. Wysłaliśmy kopie do sędziego i do adwokata strony przeciwnej. Byliśmy gotowi. Założyłam swoją skórzaną kurtkę. Czułam się tak zajebiście pewna siebie.
Sędzia przerzucił tylko papiery, jakby nie znajdowali się tam z nim. Spojrzałam na Motha, oczekując na choć odrobinę wsparcia, ale wpatrywał się prosto przed siebie. Ostatnich kilka lat nadwyrężyło go: jego gęste włosy przerzedziły się i posiwiały, a skóra nabrała woskowego, poszarzałego wyglądu. Jakby ktoś wyciął w nim dziurę; zdrada, jakiej doświadczył ze strony przyjaciela, do gruntu wstrząsnęła tym ufnym, uczciwym, hojnym człowiekiem. Nieustanny ból ramienia i barku zżerał jego energię i rozpraszał uwagę. Chcieliśmy już, żeby to się skończyło, chcieliśmy wrócić do normalnego życia. Czułam, że jeśli to nastąpi, on na pewno poczuje się lepiej. Ale nasze życie miało już nigdy nie odzyskać stabilności.
Wstałam, nogi mi zmiękły, jakbym znajdowała się pod wodą. Trzymałam w dłoni kartkę papieru, jakby była kotwicą. Słyszałam, jak na zewnątrz mewy przekrzykują się podnieconymi, rozpraszającymi uwagę nawoływaniami.
– Dzień dobry, wysoki sądzie. Mam nadzieję, że otrzymał pan nowy materiał dowodowy, który nadesłaliśmy w poniedziałek.
– Otrzymałem.
– Jeśli można, chciałam odwołać się do niego...
Adwokat Coopera poderwał się na równe nogi, poprawiając krawat, jak zawsze robił, gdy zamierzał zwrócić się do sędziego. Był pewien siebie. Kontrolował sytuację. Miał wszystko, czego my nie mieliśmy. Ja desperacko potrzebowałam prawnika, błagałam, by mi go przyznano.
– Wysoki sądzie, materiał, który obydwaj otrzymaliśmy, stanowi nowy dowód.
Sędzia spojrzał na mnie oskarżycielsko.
– Czy to nowy dowód?
– Cóż, tak, otrzymaliśmy go dopiero cztery dni temu.
– Na tym etapie nie jest dozwolone przedstawianie nowych dowodów. Nie mogę go przyjąć.
– Ale to uwiarygadnia nasze wypowiedzi z ostatnich trzech lat. Udowadnia, że nie jesteśmy powodowi nic winni. Taka jest prawda.
Wiedziałam, co się stanie. Chciałam, by czas stanął w miejscu, dokładnie w tej chwili, żeby kolejne słowa nigdy nie zostały wypowiedziane. Chciałam wziąć Motha za rękę, wstać i wyjść z sali sądu, nigdy więcej o tym nie myśleć, wrócić do domu i rozpalić w kominku, przesuwać dłońmi po kamiennych ścianach i jak kot skulić się w cieple. Chciałam znów móc oddychać, nie czując ciężaru na piersi, móc myśleć o domu bez obawy, że go utracę.
– Nie możecie przedstawiać dowodów z pominięciem poprawnej procedury prawnej. Nie, przejdę od razu do wyroku. Stwierdzam, że skarżący ma prawo zająć nieruchomość. Macie siedem dni na opuszczenie posesji, do godziny dziewiątej rano siódmego dnia. Dobra, to przejdźmy do kosztów. Macie coś do powiedzenia w związku z nimi?
– Tak, popełnia pan błąd, nic tu się nie zgadza. Nie, nie chcę rozmawiać o kosztach, i tak nie mamy pieniędzy, zabieracie nam dom, interes, źródło dochodów, czego więcej chcecie?
Chwyciłam się stolika, czując, jak podłoga się zapada. Tylko nie płacz, tylko nie płacz.
– Biorę to pod uwagę i oddalam roszczenia w kwestii kosztów.
Moje myśli odpływają, uciekają w poszukiwaniu schronienia. Gdy Moth poruszył się na krześle, niemal poczułam zapach gorącego żwiru i świeżo przyciętego bukszpanu, którym przesiąknięta była jego kurtka. Dzieci ocierały sobie kolana na tym żwirze, ucząc się jeździć na rowerze, i ślizgały się na nim, odjeżdżając na studia. Róże kwitły w najlepsze, zwieszając kwiaty ponad przyciętym żywopłotem jak kulki bawełny; wkrótce zacznę umierać.
– Składam wniosek o apelację.
– Nie, odmawiam apelacji od wyroku. Ta sprawa toczy się już o wiele za długo. Mieliście dość okazji, by przedstawić dowody.
Wnętrze się kurczy, ściany zamykają. To, że dopiero znaleźliśmy dokument oraz że dowodził prawdy, nic nie znaczyło. Liczyło się tylko to, że nie złożyliśmy go w odpowiedni sposób, że nie przestrzegałam wymaganej procedury. Co ja zrobię, co my zrobimy – co zrobimy z kurczakami, kto da starej owcy kromkę chleba co rano, jak mamy spakować farmę w tydzień, jak mamy zapłacić za wynajęcie furgonetki, co będzie z rodzinami, które zabukowały wakacje, co będzie z kotami, co z dziećmi? Jak mam im powiedzieć, że właśnie straciliśmy dom? Ich dom. Straciliśmy go, bo nie rozumiałam procedur. Popełniłam prosty, kardynalny błąd: nie złożyłam wniosku o dopuszczenie nowego dowodu. Nie wiedziałam, że trzeba to zrobić. Byłam tak szczęśliwa, tak pewna swego, że po prostu przesłałam sam dokument. Zmarnowałam piękny kawałek papieru z piękną, jasną prawdą. A teraz utraciliśmy wszystko. Wylądowaliśmy bez grosza, staliśmy się bezdomni.
Zamknęliśmy za sobą drzwi sądu i poszliśmy w dół korytarzem, zesztywniali, milczący. Obrzuciłam spojrzeniem adwokata w bocznym pomieszczeniu i poszłam dalej, ale Moth wszedł do środka. Nie, Moth, nie, Moth, nie bij go. Czułam cały jego gniew, cały stres ostatnich trzech lat. Ale Moth tylko wyciągnął rękę do prawnika.
– No cóż, tylko robi pan, co do pana należy, ale to błędna decyzja, wie pan o tym, prawda?
Prawnik uścisnął dłoń Motha.
– To decyzja sędziego, nie moja.
Wciąż nie płakałam, ale wypełnił mnie i przydusił bezgłośny, wewnętrzny skowyt, od którego ledwo mogłam oddychać.
Stałam w polu za domem, pod rosochatym jesionem, gdzie dzieciaki wybudowały igloo w czasie śnieżnej zimy 1996 roku. Połamałam rytualnie kromkę białego chleba na sześć kawałków, tak wyznaczałam początek każdego dnia przez ostatnie dziewiętnaście lat. Stara owca wetknęła pysk w moje dłonie, jej miękkie wargi ujęły chleb. Miała dziewiętnaście lat, była bezzębna, ale apetyt jej nie opuszczał. Dzieci nazywały ją Smotyn, co po walijsku znaczy „łaciata”. Stała się zgryźliwą staruszką, pokrytą szorstkim białym runem, z rachitycznymi rogami. A dokładniej tylko z jednym: drugi odłamała sobie parę lat wcześniej, próbując desperacko dostać się do kubła z karmą. Tom zachował ten róg; spoczywał w jego pudełku ze skarbami – skamielinami i kartami z wizerunkami pokemonów – które pojechało z nim na uniwersytet. Gdy Rowan miała trzy lata, zabrałam ją na sześćdziesięciokilometrową przejażdżkę naszą maleńką furgonetką. Kupiłyśmy trzy bojaźliwe, łaciate owieczki na farmie położonej na wzgórzu z widokiem na morze. Mała wyła ze złości, gdy nie pozwoliłam jej siedzieć z nimi, więc w końcu uległam i pojechałam do domu z całą czwórką siedzącą razem na sianie, na pace furgonetki. Od tamtej pory owce były częścią naszego życia, członkami rodziny. Przez lata urodziły masę młodych, ale teraz została z nami tylko Smotyn. Jej siostry powymierały, a resztę sprzedałam hodowcy rok wcześniej, kiedy wydawało się, że skończyły nam się opcje w sądzie i że przegramy. Ale ze Smotyn nie mogłam się rozstać: w jej wieku nikt by już jej nie wziął. Przeciętna owca żyje sześć do siedmiu lat, zanim skończy jako karma dla psów albo pulpety. Dzień po rozprawie sądowej zabrałam kurczaki do przyjaciół, ale dla Smotyn nie znalazło się już miejsce. Powędrowała w dół polem, otoczona chmurami dmuchawców, aż do brzózek, przy których trawa zawsze była sucha. Ta ziemia stanowiła dla nas rozszerzenie nas samych. Jak sobie poradzimy bez niej?
Za pięć dni obie będziemy bezdomne, wtedy się dowiemy.
Czego nie wiedziałam, nie mogłam wiedzieć, to że nie minie nawet pięć dni, zanim moje życie zmieni się na zawsze, zanim wszystko, co dotąd w nim było stałe, zamieni się w ruchome piaski. To miało nastąpić nazajutrz.
Siedzieliśmy w gabinecie konsultacyjnym w liverpoolskim szpitalu. Nareszcie, po latach zwłoki ze strony lekarzy, spodziewaliśmy się poznać przyczynę Mothowego bólu barku. Po latach pracy fizycznej któryś z lekarzy powiedział mu: „Ból jest normalny, powinien się pan spodziewać, że podniesienie ramienia będzie bolesne, będzie się pan też potykał, chodząc”. Inni dopytywali o lekkie drżenie rąk mego męża i brak czucia w twarzy. Ten lekarz jednak był czołowym specjalistą, autorytetem w swojej dziedzinie, najlepszym z najlepszych. Spodziewaliśmy się, że nam powie, że to uszkodzenie ścięgna albo coś w tym stylu, oraz doradzi, jak to wyleczyć. Kontuzja nastąpiła wiele lat temu, gdy zawalił się pod nim dach stodoły i Moth upadł – może powstało jakieś mikropęknięcie. Z całą pewnością lekarz miał nam pomóc. Zasiąść dostojnie za biurkiem i wyjaśnić, dlaczego tak jest. Nie ma wątpliwości.
Przez całą długą jazdę do Liverpoolu prawie nie rozmawialiśmy, każde z nas pogrążone we własnym szoku i wyczerpaniu. Dni, które minęły od rozprawy sądowej, wydawały się jednym zamazanym ciągiem pakowania rzeczy do pudeł, palenia ognisk, niekończących się nerwowych telefonów i rozpaczy. W końcu dotarło do mnie, że nie mamy dokąd iść. Najgorsze, co mogło się stać, już się stało. Ta siedmiogodzinna podróż nie była nam do niczego potrzebna. Każda godzina stała się bezcenna, każdą można wykorzystać na pakowanie, spędzić w bezpiecznych czterech ścianach.
Niekończące się peregrynacje do gabinetów lekarskich zaczęły się sześć lat wcześniej. Moth czuł obezwładniający ból w barku i ramieniu, a potem zaczęła drżeć mu ręka, co skłoniło lekarzy do myślenia, że ma parkinsona. Kiedy okazało się, że jednak nie, podejrzewali uszkodzenie nerwu. Ten gabinet wyglądał jak wszystkie inne: biały, kwadratowy, pozbawione emocji pudełko z oknami wychodzącymi na parking. Ale lekarz nie siedział za biurkiem. Podszedł i usiadł na jego rogu, obok Motha, położył mu rękę na ramieniu i zapytał o jego samopoczucie. Coś było nie tak. Lekarze tak nie robią. Żaden, którego odwiedziliśmy, a widzieliśmy wielu, tego nie zrobił.
– Najlepsze, co mogę zrobić, Moth, to postawić diagnozę.
Nie, nie, nie, nie, nie. Zamilcz, nic nie mów, z tych twoich zadowolonych zaciśniętych ust wyleje się coś okropnego. Nic nie mów.
– Myślę, że to zwyrodnienie korowo-podstawne. Nie mamy stuprocentowej pewności. Nie można tego potwierdzić za pomocą testów, jedynie po sekcji zwłok.
– Sekcji zwłok? A jak pan sądzi, kiedy może mnie to czekać? – Dłonie Motha rozpostarły się na udach, jakby starał się zagarnąć, ile się tylko da swymi szerokimi palcami.
– Cóż, zwykle powiedziałbym sześć do ośmiu miesięcy od wystąpienia pierwszych objawów. Ale u pana postęp choroby zdaje się wyjątkowo powolny, skoro to już sześć lat, odkąd problem się pojawił.
– To musi oznaczać, że się pan myli. To coś innego...
Poczułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła, a kontury pomieszczenia zaczynają się rozmywać.
Lekarz popatrzył na mnie, jakbym była dzieckiem, po czym kontynuował, opisując rzadką, degenerującą mózg chorobę, mającą zabrać ciało i umysł tego pięknego mężczyzny, którego kochałam od wieku lat nastu. Doświadczy dezorientacji i demencji, a na koniec nie będzie mógł nawet przełykać i prawdopodobnie zadławi się na śmierć własną śliną. A lekarze nie mogą nic, absolutnie nic na to poradzić. Ledwo oddychałam, pomieszczenie falowało jak woda. Nie, nie Moth, nie zabierajcie mi go, nie możecie, jest dla mnie wszystkim, całą mną. Nie. Starałam się zachować kamienną twarz, ale w środku krzyczałam, ogarnięta paniką jak pszczoła tłukąca się o szybę. Prawdziwy świat znajdował się tam na zewnątrz, nagle niedostępny.
– Ale może się pan myli.
O czym on mówił? To nie tak mieliśmy umrzeć. To nie było tylko życie Motha, chodziło o nasze życie. Stanowiliśmy jedność, połączeni, spleceni ze sobą, zrośnięci na poziomie molekuł. Nie jego życie, nie moje – nasze. Zaplanowaliśmy, jak umrzemy. W wieku lat dziewięćdziesięciu pięciu na szczycie góry, obejrzawszy najpierw zachód słońca – po prostu zaśniemy. Żadnego duszenia się w szpitalnym łóżku. Żadnego pójścia w odstawkę, rozdzielenia, samotności.
– Myli się pan.
W furgonetce zaparkowanej na szpitalnym parkingu przylgnęliśmy jedno do drugiego, jak gdyby najprostszy akt przytulenia miał to powstrzymać. Jeśli światło nie mogło wniknąć pomiędzy nas, nic nas nie rozdzieli, to wszystko okaże się nieprawdą, nie będziemy musieli się z tym zmagać. Bezgłośne łzy spływały po twarzy Motha, ale ja nie płakałam. Nie mogłam. Jeślibym zaczęła, zalałaby mnie i uniosła rzeka bólu. Przez całe dorosłe życie mieszkaliśmy razem. Każde marzenie czy plan, sukces czy porażka stanowiły połówki jednego, wspólnego życia. Nigdy nie byliśmy rozdzieleni, nigdy sami, nigdy pojedynczy.
Żaden lek, żadna terapia nie powstrzymałyby choroby. Mogli nam zaoferować jedynie pregabalinę, która uśmierzała ból, ale Moth już ją brał. Nie istniało nic innego. Marzyłam, by móc pójść do apteki i nabyć jakieś magiczne pudełko, cokolwiek, co mogłoby powstrzymać pochód zniszczenia wkraczający w nasze życie.
– Na zesztywnienie pomoże fizjoterapia – powiedział lekarz. Ale Moth już miał zestaw ćwiczeń, które codziennie wykonywał. Może mógł robić więcej, może wtedy postęp choroby uległby zahamowaniu. Chwytałam się każdej brzytwy, każdego marnego źdźbła nadziei, które pozwoliłoby się wydobyć z tej duszącej mgły niedowierzania. Nie było żadnych nitek, za którymi można by podążyć, żadna ręka nie wyciągała się, by pomóc mi wyjść na bezpieczny ląd, nie rozbrzmiewał żaden kojący głos, mówiący, że wszystko będzie dobrze, że to zły sen. Zostaliśmy tylko my dwoje, trzymający się rzeczywistości i siebie nawzajem na szpitalnym parkingu.
– Nie możesz chorować, ciągle cię kocham.
Tak, jak gdyby to wystarczało. Zawsze tak było, potrzebowałam tylko tego, ale teraz nas to nie uratuje. Gdy po raz pierwszy Moth powiedział mi, że mnie kocha, po raz pierwszy też usłyszałam te słowa wypowiedziane na głos. Nikt wcześniej nie wyznał mi miłości, ani rodzice, ani przyjaciele, nikt. Te słowa uskrzydliły mnie i poniosły, lśniącą, jaśniejącą, przez następne trzydzieści dwa lata życia. Ale słowa nie miały żadnej mocy w obliczu samozniszczenia mózgu Motha ani w obliczu białek znanych jako tau, zalewających komórki i blokujących połączenia między nimi.
– Lekarz musi się mylić. Wiem to, myli się.
Na pewno się mylił. Sędzia się pomylił, więc dlaczego nie doktor?
– Nie mogę myśleć, nic nie czuję...
– Więc uznajmy, że to pomyłka. Jeśli mu nie uwierzymy, możemy robić swoje i żyć, jakby to nie była prawda.
Nie przyjmowałam tego do wiadomości. Nic nie miało sensu, wszystko to fałsz.
– Może się myli. Ale co, jeśli ma rację? Co będzie, jeśli dojdziemy do ostatniego stadium, o którym mówił? Nie mogę o tym myśleć, nie chcę...
– Nie dojdzie do tego, jakoś to zwalczymy.
Nie wierzę w Boga ani w żadną siłę wyższą. Żyjemy, umieramy; obieg węgla w naturze trwa. Ale proszę, Boże, proszę, nie pozwól, by do tego doszło. Jeśli ktoś taki istniał, właśnie chwycił za korzenie mojej egzystencji i wyrwał je z ziemi, wywracając moje życie do góry nogami. Jechaliśmy do domu z odtwarzaczem CD grającym na cały regulator, chowając się przed ciszą. Góry się zapadały, morskie fale rozbijały o moją czaszkę, mój świat stanął na głowie. Zanim furgonetka się zatrzymała, prawie chodziłam na rękach.
Prześladowały mnie wizje uduszenia. Co noc przez tygodnie od diagnozy budziłam się zlana zimnym potem, z głową pulsującą od bólu, przepełniona paniką po koszmarach, w których mój mąż tonął w śluzie. Widziałam w tych snach, jak jego szyja puchnie, jak szczęka się odkształca, jak walczy, by zaczerpnąć powietrza, aż w końcu następuje koniec, dusi się, a ja i dzieci tylko stoimy bezsilni, patrząc.
Jaskółki przyleciały późno, pojedynczo i parami, wreszcie wracając do domu z dalekiej podróży, by manerwować między brzozami i żarłocznie zajadać owady. Gdybym tak była jaskółką, gdybym mogła latać, gdzie zechcę, wracać do domu o dowolnej porze. Połamałam chleb dla Smotyn i wyszłam w świeży czerwcowy poranek. Powietrze wydawało się miękkie i lekkie, owiewało mą twarz obietnicą nadchodzącego przepięknego dnia. Przecisnęłam się przez furtkę pomiędzy gałęziami żywopłotu z ulęgałek. Kupiłam je na wyprzedaży w sklepie ogrodniczym jako buczynę, lecz wyrosły drobnolistne, kolczaste drzewka pozbawione gruszek, ale za to kąśliwe, co okazywały przy każdym przejściu przez przełaz. Roztarłam świeże zadrapania na ramieniu, sąsiadujące z już zagojonymi. Nie warto już przycinać tych pędów. Pole było ciepłe, wypełniał je miodowy zapach rozkwitającej koniczyny. Krety znów ryły po nocach, ich kopce z rozdrobnionej ziemi rozciągały się pośrodku pola. Instynktownie przyklepywałam je, aż zostały płaskie placki ziemi, wciąż pełna troski o stan ziemi, naszej ziemi. Moth wykarczował kępę przerośniętych chwastów, by odzyskać ten kawałek gruntu. Ponieważ nie chciał używać pestycydów, a nie miał jeszcze żadnych maszyn, wyciął sierpem zielsko na całej jednohektarowej działce. Wygrabił śmiecie, wykopał pokrzywy. Odbudował kamienny murek okalający poletko, starannie układając setki kamieni rozsypanych przez dziesiątki lat. To tam dzieci naszych gości zbierały jajka, ciepłe jeszcze, dopiero co zniesione przez kury, tam też karmiły wiosną małe jagniątka. To tu rozgrywaliśmy niekończące się rodzinne mecze w krykieta; pokładaliśmy się w wysokiej trawie, zanim ją skoszono na siano; gapiliśmy się na spadające gwiazdy w ciemności letnich nocy. Nasza ziemia.
Smotyn nie przyszła. Zawsze podchodziła pod schodki przełazu po swoją kromkę chleba. Zawsze. Gdy rozglądałam się po polach w poszukiwaniu jej, wiedziałam już, co się stało. Leżała na swoim ulubionym miejscu pod brzozą, z głową złożoną na trawie tak, jakby spała. Wiedziała. Wiedziała, że nie może opuścić swojego pola, swojego miejsca, więc po prostu umarła. Ułożyła głowę na murawie, zamknęła oczy i umarła. Gdy gładziłam jej kudłaty pyszczek, po raz ostatni przesuwając dłonią po zakrzywionym rogu, złapał mnie jakby skurcz. Wszechogarniający i niekontrolowany skurcz. Skuliłam się na trawie koło niej i wybuchłam szlochem. Płakałam, aż moje ciało przestało łkać, zmęczone. Wszystkie łzy wylane, wyduszone stratą. Źdźbła oblepiły mi twarz, gdy tak leżałam pod brzózkami i próbowałam umrzeć, uwolnić się, przyłączyć do Smotyn. Chciałam być jak ona wolna, szybować z jaskółkami bez konieczności rozstania się z tym miejscem ani przymusu patrzenia, jak usycha Moth. Niech już umrę, niech to ja odejdę, nie zostawiajcie mnie samej, pozwólcie mi umrzeć.
Chwyciłam za szpadel i zaczęłam kopać, by pogrzebać Smotyn obok jej sióstr, na ich polu. Moth wyszedł z domu i przyłączył się do mnie, kopaliśmy razem, uparcie milcząc, próbując nie zauważać powiększającego się dołu. Ciemność, w którą dopiero co spojrzeliśmy dzień wcześniej, stała się zbyt szokująca, nowa, byśmy potrafili przyznać, że istnieje, nawet jako idea. Przykryłam głowę owcy ręcznikiem do rąk, nie znieślibyśmy widoku ziemi przysypującej jej pyszczek. Odeszła. Wszystko przepadło. Wraz z nią pogrzebaliśmy marzenie, jakim była nasza farma.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------