Słoneczna loteria - ebook
Słoneczna loteria - ebook
Dick w swych najlepszych książkach opisuje przyszłość, która jest nam zarazem znana i niewyobrażalna. - „The New York Times Book Review”
W Słonecznej loterii z pozoru wszystko jest jasne. To świat przyszłości, w którym porządek społeczno-polityczny oparto na gigantycznym generatorze losowym. Totalizatorze zwanym «butelką». To obrót «butelki» decyduje o tym, kto zostanie Lotermistrzem – najważniejszą, dzierżącą władzę osobą w całym Układzie Słonecznym.
Wszystko kręci się tu wokół loterii. A także prawa lennego, na mocy którego każdy może oddać się w niewolę władzy, korporacji czy wyżej postawionej jednostce. Jednak machina losowa jest ponad wszystkim.
Takie życie jest grą. Wieczną i nieustanną. Opartą na losowaniu, które daje wszystkim równe szanse. Tylko czy na pewno? Koło rulety jest losowe – w takim razie dlaczego to kasyno zawsze wygrywa? Czy znikoma szansa na wygraną jeden do iluś miliardów jest lepsza niż brak szansy?” - z przedmowy Jarosława Grzędowicza
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-999-8 |
Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zainteresowałem się teorią gier – najpierw z pobudek czysto intelektualnych, tak jak interesuję się szachami, później z niepokojącym przeświadczeniem, że Minimax odgrywa coraz większą rolę w życiu naszego kraju. Chociaż specjaliści pokrewnych nauk (matematyki, statystyki, socjologii, ekonomii) wiedzą o jej istnieniu, teoria gier nie zyskała powszechnego rozgłosu. A przecież w czasie drugiej wojny światowej posługiwali się nią alianci. W chwili obecnej zarówno Stany Zjednoczone, jak i Związek Radziecki stosują strategię Minimaxu. Kiedy pisałem Słoneczną loterię, von Neumann, współtwórca teorii gier, został powołany do Komisji do spraw Energii Atomowej, co potwierdziło moje głębokie przekonanie, że Minimax w coraz większym stopniu nad nami panuje.1
Najpierw pojawiły się zwiastuny niezwykłych wydarzeń. Z początkiem maja dwa tysiące dwieście trzeciego roku automatyczne reportery poruszyła wiadomość o przelocie białych kruków nad Szwecją. Seria nie wyjaśnionych pożarów zniszczyła połowę Wzgórza Oiseau-Lyre, głównego centrum przemysłowego w Układzie Słonecznym. Grad małych okrągłych kamyków spadł z nieba w pobliżu budynków obozu pracy na Marsie. W Batawii, gdzie mieści się Dyrektoriat Dziewięciu Planet, przyszło na świat dwugłowe cielę – niechybny znak, że coś nadzwyczajnego wisi w powietrzu.
Każdy usiłował wytłumaczyć te znaki na swój sposób – ulubioną rozrywką stały się spekulacje na temat planów przypadkowych sił natury. Zgadywano, radzono i spierano się na temat uspołecznionego narzędzia losu – butelki. Wizyty u wróżbitów Dyrektoriatu trzeba było zamawiać na kilka tygodni z góry.
To, co dla jednych jest zwiastunem, dla innych staje się faktem. Częściowa katastrofa Wzgórza Oiseau-Lyre oznaczała pełną katastrofę dla połowy jego rejestrowanych pracowników. Rozwiązano hołdy lenne, wyrzucono wykwalifikowanych fachowców różnych specjalności. Zdani na łaskę losu stali się kolejnym symptomem świadczącym o tym, że dla świata nadchodzą przełomowe chwile. Większość usuniętych fachowców wykoleiła się i zagubiła wśród nierejestrowanych mas. Nie wszyscy jednak.
Ted Benteley zerwał swoje wymówienie z tablicy, kiedy tylko je zobaczył. Idąc korytarzem do swojego pokoju, spokojnie podarł kartkę i wrzucił do zsypu na śmieci. Jego reakcja na zwolnienie była żywa, przemożna i natychmiastowa. Pod jednym istotnym względem różniła się od reakcji kolegów: Ted cieszył się, że został zwolniony z przysięgi. Od trzynastu lat próbował najrozmaitszych kruczków prawnych, żeby tylko uwolnić się od hołdu lennego wobec Oiseau-Lyre.
W pokoju zamknął drzwi, wyłączył ekran Międzyplanetarnego Zrzeszenia Przemysłu Widowiskowego i pogrążył się w myślach. Już po godzinie miał opracowany plan działania, plan niezwykle prosty.
W południe dział kadr Oiseau-Lyre zwrócił mu kartę władzy, jak zawsze, kiedy góra rozwiązywała hołd. Dziwne wrażenie wywoływał widok karty po tylu latach. Ted trzymał ją przez chwilę z niedowierzaniem, po czym schował ostrożnie do portfela. Ta karta stanowi jego jedną na sześć miliardów szansę w wielkiej loterii, nikłą możliwość, że przypadkowy ruch butelki rzuci go na stanowisko Numer Jeden. Z punktu widzenia polityki był spóźniony o trzydzieści trzy lata: karty „W” są kodowane w chwili urodzenia człowieka.
Do czternastej trzydzieści rozwiązał pozostałe stosunki lenne na terenie Oiseau-Lyre – w tych pomniejszych związkach przeważnie on był opiekunem, a inni jego lennikami. Do szesnastej zebrał wszystkie swoje aktywa, upłynnił je w trybie nagłym, wiele tracąc na tej błyskawicznej wymianie, i kupił bilet rakietowy pierwszej klasy. Wieczorem opuścił Europę, zmierzając prosto do cesarstwa Indonezji, do jego stolicy.
W Batawii wynajął pokój w tanim pensjonacie i rozpakował walizkę. Reszta rzeczy została we Francji – jeżeli plan się powiedzie, sprowadzi je później, jeżeli nie, rzeczy i tak nie będą mu już potrzebne. O dziwo, okna pokoju wychodziły na główny gmach Dyrektoriatu. Przez liczne wejścia jak ruchliwe tropikalne muchy wpełzali i wypełzali ludzie. Wszystkie drogi i trajektorie prowadzą do Batawii.
Zasoby finansowe Teda nie były wielkie – nie mógł tu bawić zbyt długo, a zatem należało działać. Z publicznej biblioteki naukowej wypożyczył całe sterty taśm oraz przeglądarkę. Przez następne dni gromadził i porządkował wszelkie dostępne wiadomości z zakresu biochemii, w tej bowiem dziedzinie został niegdyś zarejestrowany. Przeglądał i wkuwał materiał, myśląc wciąż z niepokojem o tym, że o złożenie hołdu lennego Lotermistrzowi można ubiegać się tylko raz – jeżeli odpadnie przy pierwszym podejściu, będzie skończony.
Tak, wszystko zależy od pierwszego podejścia. Uwolnił się od systemu Wzgórz i nie miał najmniejszego zamiaru wracać.
Przez pięć dni wypalił mnóstwo papierosów, obszedł pokój dookoła nieskończenie wiele razy, wreszcie wyciągnął żółty tom książki telefonicznej i poszukał miejscowych agencji dziewczyn do łóżka. Okazało się, że biuro jego ulubionej agencji mieści się w pobliżu. Zadzwonił z ulgą i po godzinie wszystkie jego rozterki duchowe należały do przeszłości. Przysłana przez agencję smukła blondynka oraz luksusowy bar pozwoliły mu przetrwać następne dwadzieścia cztery godziny. Dłużej jednak nie mógł zwlekać. Nadszedł czas, żeby działać: teraz albo nigdy.
Kiedy rano wstał z łóżka, przeszedł go zimny dreszcz. Wybór lenników Lotermistrza Verricka odbywał się w myśl zasady Minimaxu: wydawało się, że poszczególne stanowiska obsadzane są na chybił trafił. W ciągu sześciu dni Benteley nie potrafił wykryć żadnej reguły. Nie zdołał wywnioskować, jaki czynnik, i czy w ogóle jakiś, decyduje o przyjęciu kandydata.
Ted spocił się, wziął szybki prysznic i znów był spocony. Mimo kilku dni wkuwania nic nie umiał. Był zdany na los szczęścia. Ogolił się, ubrał, zapłacił Lori i odesłał ją do agencji.
Był pełen obaw, doskwierała mu też samotność. Zwolnił pokój, oddał walizkę do przechowalni i na wszelki wypadek kupił drugi amulet. W toalecie przypiął sobie amulet pod koszulą i wrzucił monetę do rozpylacza luminalu. Środek uspokajający trochę mu pomógł. Wyszedł z pensjonatu i skinął na automatyczną taksówkę.
– Główny gmach Dyrektoriatu – powiedział kierowcy. – Ale nie musisz się spieszyć.
– Jak pani/pan sobie życzy – odparł robot-macmillan. Macmillany nie znają się na takich subtelnościach jak płeć.
Ciepłe wiosenne powietrze wdarło się do taksówki, kiedy przelatywali nad dachami. Benteley nie zwracał uwagi na okolicę – wpatrywał się w rosnący przed nim kompleks budynków. Poprzedniego wieczoru wysłał swoje papiery. Chyba dosyć odczekał, teraz papiery powinny leżeć na biurku pierwszego z niezliczonych urzędników Dyrektoriatu.
– Jesteśmy na miejscu, proszę pani/pana.
Macmillan wylądował i zakotwiczył na postoju. Benteley zapłacił i wysiadł z taksówki.
Wokół wszyscy się spieszyli. Powietrze wypełniał ożywiony gwar. Napięcie ostatnich kilku tygodni sięgało zenitu. Uliczni przekupnie oferowali „sposoby”, tanie i gwarantowane teorie pozwalające rzekomo przewidzieć ruch butelki i wygrać wielką grę. Zaaferowane tłumy nie zwracały uwagi na przekupniów – gdyby ktoś wymyślił skuteczny system, użyłby go sam, a nie sprzedawał.
Na głównej arterii dla pieszych Benteley zatrzymał się, żeby zapalić papierosa. Ręce mu nie drżały, no, może trochę. Włożył aktówkę pod pachę, wbił ręce do kieszeni i ruszył powoli w stronę hallu. Przeszedł przez masywną bramkę kontrolną i znalazł się w środku. Być może za miesiąc będzie zaprzysiężony Dyrektoriatowi… Spojrzał z nadzieją na bramkę i przez koszulę dotknął jednego z amuletów.
– Ted, zaczekaj – dobiegł go cichy, ale naglący głos.
Zatrzymał się. Kołysząc biustem, Lori przeciskała się przez zbity tłum, wreszcie dotarła do niego.
– Mam coś dla ciebie – powiedziała zdyszana. – Wiedziałam, że cię tu znajdę.
– Co to jest? – spytał ostro Benteley. Wiedział, że w pobliżu kręcą się gwardziści, a osobiście wolałby, żeby jego prywatne myśli nie wpadły w ręce osiemdziesięciu znudzonych telepatów.
– Zobacz – powiedziała Lori, po czym objęła go za szyję i zapięła łańcuszek. Przechodnie uśmiechali się z sympatią: był to amulet.
Benteley obejrzał amulet, który wyglądał kosztownie.
– Myślisz, że mi się to na coś przyda? – spytał. Ponowne spotkanie z Lori nie leżało w jego planach.
– Mam nadzieję – odparła dziewczyna, dotykając przez chwilę jego ręki. – Byłeś bardzo miły. Ale wyrzuciłeś mnie, zanim zdążyłam ci to powiedzieć. – Dziewczyna zwlekała z odejściem. – Czy myślisz, że masz duże szanse? Jejku, gdyby cię przyjęli, zostałbyś chyba w Batawii.
– Uważaj na swoje myśli – powiedział zdenerwowany Benteley. – Verrick porozstawiał tu swoich telepatów.
– Gwiżdżę na to. Dziewczyna do łóżka nie musi niczego ukrywać – stwierdziła Lori z żalem.
Benteley nie uśmiechnął się nawet.
– Mnie się to nie podoba. Nigdy w życiu nie byłem telepowany – wzdrygnął się. – Ale obawiam się, że jeśli tu ugrzęznę, będę musiał przywyknąć i do telepatów.
Podszedł do środkowego biurka z dowodem tożsamości i kartą władzy w ręku. Kolejka przesuwała się szybko. Po kilku chwilach urzędnik-macmillan przyjął dokumenty, połknął je i nieprzyjemnym głosem zwrócił się do Teda:
– W porządku, panie Benteley. Teraz może pan wejść.
– Mam nadzieję, że będziemy się widywać – powiedziała Lori z nikłym uśmiechem. – Jeżeli się tu zaczepisz…
Benteley zgasił papierosa i skierował się w stronę wejścia do wewnętrznych biur.
– Odezwę się do ciebie – mruknął i natychmiast przestał myśleć o dziewczynie. Przepychał się przez rzędy czekających ludzi, przyciskając aktówkę łokciem, i szybko przekroczył próg. Drzwi zatrzasnęły się natychmiast.
Był w środku – zaczęło się.
Niski mężczyzna w średnim wieku, z napomadowanym wąsikiem, w okularach w metalowej oprawie stał obok drzwi i uważnie przyglądał się Tedowi.
– Benteley?
– Tak – odparł Ted. – Chciałbym się spotkać z Lotermistrzem Verrickiem.
– W jakiej sprawie?
– Ubiegam się o posadę w klasie 8/8.
Nagle do pokoju wbiegła dziewczyna.
– Już po wszystkim – powiedziała, nie zwracając uwagi na Benteleya. Palcami dotknęła skroni. – Rozumiesz? No i co, jesteś teraz zadowolony?
– To nie moja wina – odrzekł niski mężczyzna. – Takie jest prawo.
– Prawo! – odburknęła dziewczyna. Usiadła na biurku i odgarnęła znad oczu kręcone rude włosy. Porwała z biurka paczkę papierosów i zapaliła jednego drżącymi palcami. – Wynośmy się stąd, Peter. Nic nas już tu nie trzyma.
– Wiesz przecież, że ja zostaję.
– Głupi jesteś i tyle. – Dziewczyna odwróciła się i dopiero teraz ujrzała Benteleya. Jej zielone oczy zamrugały z zaskoczenia i z ciekawości. – Kim jesteś? – spytała.
– Może przyszedłbyś innego dnia – zwrócił się niski mężczyzna do Benteleya. – Teraz akurat nie jest najlepsza pora…
– Skoro zaszedłem tak daleko, nie dam się łatwo zawrócić – odpowiedział ochryple Benteley. – Gdzie jest Verrick?
Dziewczyna przyjrzała mu się z zainteresowaniem.
– Chcesz się zobaczyć z Reese’em? – spytała. – Co masz mu do zaoferowania?
– Jestem biochemikiem – odparł niecierpliwie Benteley. – Szukam posady w klasie 8/8.
Cień rozbawienia przemknął przez czerwone wargi dziewczyny.
– Ach tak? To ciekawe… – wycedziła i wzruszyła gołymi ramionami. – Odbierz od niego przysięgę, Peter.
Mężczyzna zawahał się. W końcu wyciągnął dłoń.
– Nazywam się Peter Wakeman – powiedział do Benteleya. – A to jest Eleonora Stevens. Osobista sekretarka Verricka.
Benteley nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Przez chwilę wszyscy troje w milczeniu szacowali się nawzajem wzrokiem.
– Wpuścił go macmillan – powiedział wreszcie Wakeman. – Jest stałe zapotrzebowanie na klasę 8/8. Ale moim zdaniem Verrick nie potrzebuje już biochemików, ma ich dosyć.
– Co ty o tym wiesz? – spytała Eleonora Stevens. – To nie twoja dziedzina, nie zajmujesz się personelem.
– Po prostu myślę logicznie – powiedział Wakeman, stając między dziewczyną a Benteleyem. – Bardzo mi przykro – zwrócił się do Teda – ale tracisz tu tylko czas. Zwróć się do agencji werbunkowych Wzgórz, tam kupują i sprzedają biochemików.
– Wiem – powiedział Benteley. – Pracowałem dla systemu Wzgórz od szesnastego roku życia.
– Więc czego szukasz tutaj? – spytała Eleonora.
– Wyrzucono mnie z Oiseau-Lyre.
– Jest jeszcze Sung.
– Już nigdy nie będę pracował dla Wzgórz! – Benteley podniósł głos. – Dość mam tego.
– Dlaczego? – spytał Wakeman.
– Wzgórza są skorumpowane – odburknął ze złością Benteley. – Cały świat się wali. Kupi go ten, kto zaoferuje najwyższą sumę… a licytacja trwa.
Wakeman pogrążył się w myślach.
– Nie rozumiem – powiedział – jaki to ma związek z tobą. Masz swoją pracę i tylko o niej powinieneś myśleć.
– Dostaję pieniądze za mój czas, talent i lojalność – zgodził się Benteley. – Mam czyste białe laboratorium i dostęp do urządzeń, których wybudowanie kosztowało więcej, niż ja zarobię przez całe życie. Mam odpowiedni prestiż społeczny i jestem pod dobrą opieką. Ale zastanawiam się, jaki jest ostateczny rezultat, produkt mojej pracy. Zastanawiam się, do czego służy. Zastanawiam się, co się z nim robi.
– No i co się z nim robi? – spytała Eleonora.
– Wyrzuca się na śmietnik! Nie służy nikomu.
– Komu miałby służyć?
– Nie wiem. Komuś, czemuś – próbował odpowiedzieć Benteley. – A ty nie chciałabyś, żeby twoja praca na coś się przydała? Dość długo wytrzymywałem swąd, jaki unosi się wokół Oiseau-Lyre. Wzgórza miały być odrębnymi jednostkami, niezależnymi ekonomicznie. W rzeczywistości stosuje się przelewy, zawyżanie kosztów, fałszywe zeznania podatkowe. Nie koniec na tym. Znacie slogan reklamowy Wzgórz: „Dobre są usługi, a lepsze usługi są najlepsze”. To kpina! Myślicie może, że Wzgórza wykonują jakieś usługi? Zamiast służyć nam wszystkim, pasożytują na nas.
– Nigdy nie sądziłem, że Wzgórza są instytucjami charytatywnymi – zauważył zgryźliwie Wakeman.
Benteley odsunął się niecierpliwie od tamtych dwojga, którzy przyglądali mu się, jakby był aktorem. Dlaczego tak się oburzał na Wzgórza? Posada rejestrowanego lennika Wzgórz jest bardzo intratna – nie zdarza się, żeby ktoś narzekał. A on narzeka. Może to z jego strony brak poczucia realizmu, anachroniczny przeżytek, jakiego zakład wychowawczy dla dzieci nie potrafił w nim wykorzenić. W każdym razie znosił to wszystko dość długo, nie mógł dłużej.
– Skąd wiesz, że w Dyrektoriacie jest lepiej? – spytał Wakeman. – Obawiam się, że masz w tym względzie sporo złudzeń.
– Pozwólmy mu złożyć przysięgę – rzuciła Eleonora od niechcenia. – Dajmy mu to, czego pragnie.
Wakeman zaprzeczył ruchem głowy.
– Ja nie przyjmę od niego przysięgi.
– Więc ja to zrobię – odparła dziewczyna.
– Przepraszam – powiedział Wakeman. Z szuflady biurka wyjął butelkę whisky i nalał sobie do szklanki. – Kto się ze mną napije?
– Ja dziękuję, nie – odmówiła Eleonora.
Benteley wybuchnął gniewem.
– Co to ma znaczyć, do diabła? Tak się pracuje w Dyrektoriacie?
Wakeman się uśmiechnął.
– No i widzisz, jak prędko można pozbyć się złudzeń. Lepiej zostań na swoim miejscu. Nie zdajesz sobie sprawy, co możesz stracić.
Eleonora zsunęła się z biurka i wybiegła z pokoju. Wróciła po chwili z tradycyjnym symbolicznym wizerunkiem Lotermistrza.
– Podejdź tu, Benteley. Przyjmę od ciebie przysięgę. – Małe plastikowe popiersie Reese’a Verricka w kolorach naturalnych umieściła na środku biurka i energicznie zwróciła się do Benteleya. – Śmiało – powiedziała.
Kiedy Benteley podszedł powoli do biurka, dziewczyna wyciągnęła rękę i dotknęła woreczka, który wisiał na łańcuszku na jego szyi – prezent od Lori.
– Co to za amulet? – spytała, przyciągając lekko Benteleya. – Opowiedz mi o nim.
Benteley pokazał jej kawałek magnesu i biały proszek.
– Mleko Panny – wyjaśnił krótko.
– Nosisz tylko jeden? – Mówiąc to, Eleonora pokazała rząd amuletów, które wisiały między jej odsłoniętymi piersiami. – Nie rozumiem, jak ludzie radzą sobie w życiu, mając tylko jeden amulet. – Zielone oczy dziewczyny były w ciągłym ruchu. – Zresztą może sobie nie radzisz – dodała. – Może właśnie dlatego masz pecha.
– Moja skala pozytywna jest wysoka – odpowiedział Benteley ze złością. – A oprócz tego noszę jeszcze dwa amulety. Ten dostałem od kogoś.
– Ach tak? – Dziewczyna przysunęła się do Teda i obejrzała amulet z bliska. – Kobiety chętnie kupują takie właśnie amulety. Drogie błyskotki.
– Czy to prawda, że Verrick w ogóle nie nosi amuletów? – zapytał Benteley.
– Prawda – wtrącił Wakeman. – Verrick nie potrzebuje amuletów. Kiedy butelka wyznaczyła go na Numer Jeden, był już w klasie 6/3. To wielki szczęściarz. Doszedł na sam szczyt, jak w dydaktycznych filmach. Jest uosobieniem szczęścia.
– Widziałam, jak ludzie go dotykają, żeby trochę szczęścia przeszło na nich – powiedziała Eleonora z odcieniem dumy. – Nie widzę w tym nic złego. Sama go dotykałam, i to wiele razy.
– I co ci z tego przyszło? – spytał cicho Wakeman, wskazując na blade skronie dziewczyny.
– Nie urodziłam się w tym samym miejscu i o tej samej godzinie co Reese – odpowiedziała ostro Eleonora.
– Nie wierzę w astrokosmologię – stwierdził spokojnie Wakeman. – Uważam, że szczęście można zyskać i stracić. Są dobre i złe passy. – Wakeman mówił powoli, wyraźnie pijąc do Benteleya. – Teraz Verrick ma szczęście, ale to nie znaczy, że tak będzie zawsze. Tam… – machnął ręką w stronę sufitu – tam lubią, żeby była równowaga. Nie jestem chrześcijaninem – dodał pospiesznie – nie zrozum mnie źle. Wiem, że wszystkim rządzi czysty przypadek. – Mówiąc, zionął Benteleyowi w twarz zapachem mięty i cebuli. – Ale w końcu każdy ma szansę. A największych i najpotężniejszych też czeka upadek.
– Uważaj! – Eleonora rzuciła Wakemanowi ostrzegawcze spojrzenie.
Wakeman, nie spuszczając wzroku z Benteleya, mówił powoli:
– Zapamiętaj sobie, co teraz powiem. Jesteś zwolniony z przysięgi, korzystaj z tego i nie składaj hołdu Verrickowi. Zostaniesz jednym z jego stałych wasali. A to ci się nie będzie podobało.
Benteleyowi ciarki przeszły po plecach.
– Czy to ma znaczyć, że zamiast przysięgi na wierność Lotermistrzowi mam złożyć hołd bezpośrednio Verrickowi?
– Zgadza się – powiedziała Eleonora.
– Ale dlaczego?
– Mamy w tej chwili przejściowe trudności. Na razie nie mogę udzielić dokładniejszych informacji. W każdym razie gwarantuję, że później otrzymasz stanowisko odpowiednie dla twojej klasy.
Benteley chwycił aktówkę i cofnął się o krok. Cała jego strategia, cały plan wzięły w łeb. Wszedł w sytuację, która zupełnie nie zgadzała się z jego przewidywaniami.
– Więc dostałem się? – spytał niemal ze złością. – Będę przyjęty?
– Oczywiście – odrzekł beznamiętnie Wakeman. – Verrick przyjmuje każdego, kto ma klasę 8/8. Nie odrzuci i ciebie.
Benteley odsunął się bezradnie od swoich rozmówców. Coś tu jest nie w porządku.
– Chwileczkę – powiedział zmieszanym, niepewnym głosem. – Muszę się zastanowić. Dajcie mi trochę czasu do namysłu.
– Proszę bardzo – rzuciła obojętnie Eleonora.
– Dziękuję.
Benteley odszedł na bok, żeby przemyśleć sytuację. Eleonora chodziła po pokoju, z rękami w kieszeniach.
– Dowiedziałeś się czegoś o tym facecie? – spytała Wakemana. – Umieram z ciekawości.
– Dotarło do mnie tylko pierwsze, tajne ostrzeżenie. Nazywa się Leon Cartwright. Należy do jakiejś zwariowanej sekty. Ciekaw jestem bardzo, jaki on jest.
– Ja nie. – Eleonora stanęła przy oknie. W zamyśleniu patrzyła na ulice i pomosty. – Niedługo zacznie się tu ruch – zauważyła. Nagle się wyprostowała i szczupłymi palcami przycisnęła skronie. – O Boże, a jeżeli popełniłam błąd? Trudno, teraz już nic nie mogę zmienić.
– Tak, to był błąd – przyznał Wakeman. – Kiedy będziesz starsza, zrozumiesz, jak bardzo poważny.
Po twarzy dziewczyny przemknął skurcz lęku.
– Nigdy nie opuszczę Verricka. Muszę przy nim zostać.
– Dlaczego?
– Dla własnego bezpieczeństwa. Będzie się mną opiekował, tak jak zawsze.
– Gwardia będzie cię chronić.
– Nie chcę mieć nic wspólnego z Gwardią.
Czerwone wargi Eleonory cofnęły się, odsłaniając równe, białe zęby.
– Moja rodzinka! – zawołała. – Mój troskliwy wuj Peter, sprzedajny jak jego Wzgórza. A on – wskazała głową Benteleya – myśli, że tu nie ma korupcji.
– To nie korupcja – powiedział Wakeman. – To zasada. Gwardia jest ponad człowiekiem.
– Gwardia to mebel, tak jak to biurko. – Eleonora zastukała długimi paznokciami w blat biurka. – Kupuje się meble, biurka, lampy, monitory, Gwardię. – W oczach dziewczyny widać było wstręt. – Należy do prestonitów? – spytała.
– Tak.
– Nic dziwnego, że jesteś go ciekaw. Mnie też on chyba w jakiś niezdrowy sposób intryguje. Tak jakbym znalazła się w pobliżu jakiejś egzotycznej bestii ze skolonizowanych planet.
Tymczasem Benteley ocknął się z głębokiego zamyślenia.
– Dobrze – powiedział. – Jestem gotów.
– Świetnie.
Eleonora wślizgnęła się za biurko, podniosła jedną dłoń, a drugą położyła na popiersiu.
– Znasz tekst przysięgi czy mam ci podpowiadać? – spytała.
Benteley znał przysięgę wierności na pamięć, ale wciąż dręczyły go wątpliwości. Wakeman na przemian oglądał swoje paznokcie i spoglądał na Teda z dezaprobatą i nudą: małe pole ujemnego promieniowania. Natomiast Eleonora wpatrywała się w niego natarczywie, przy czym wyraz jej twarzy zmieniał się z każdą chwilą. Z rosnącym przekonaniem, że coś tu jest nie w porządku, Benteley zaczął wygłaszać słowa przysięgi do małego plastikowego popiersia.
Kiedy doszedł do połowy, drzwi rozsunęły się i do pokoju weszło z hałasem kilku mężczyzn. Jeden górował nad resztą: wysoki, ciężki, dobrze zbudowany, z szarą, pobrużdżoną twarzą i gęstą, szpakowatą czupryną. Reese Verrick w otoczeniu swoich osobistych lenników przystanął na widok ceremonii, która odbywała się przy biurku.
Wakeman podniósł wzrok i spojrzał na Verricka. Uśmiechnął się słabo i nic nie powiedział, ale widać było, co myśli. Eleonora Stevens zastygła jak skała. Z płonącymi policzkami, ciałem zesztywniałym z przejęcia, czekała na oporne słowo Benteleya. Kiedy tylko skończył, ożyła. Szybko wyniosła plastikowe popiersie z pokoju i wróciła, wyciągając rękę.
– Teraz daj mi swoją kartę „W”, Benteley. Musimy ją mieć.
Otępiały Benteley wręczył Eleonorze kartę. Znów się jej pozbywał.
– Kto to? – zagrzmiał Verrick, wskazując na Benteleya.
– Właśnie złożył przysięgę na wierność. 8/8.
Eleonora zbierała swoje rzeczy z biurka. Amulety między jej piersiami dyndały i podskakiwały nerwowo.
– Idę po płaszcz – powiedziała.
– 8/8? Biochemik? – Verrick obejrzał Benteleya z zainteresowaniem. – Myślisz, że jest dobry?
– W porządku – powiedział Wakeman. – Telepowałem go i wypadł świetnie.
Eleonora pospiesznie zamknęła szafę, narzuciła płaszcz na gołe ramiona, liczne drobiazgi upychała po kieszeniach.
– Dopiero co przyjechał. Jest z Oiseau-Lyre – powiedziała, podbiegając do grupy skupionej wokół Verricka. – Jeszcze o niczym nie wie.
Poważna twarz Verricka nosiła ślady kłopotów i zmęczenia, ale mała iskierka rozbawienia zabłysła w jego głęboko osadzonych oczach, szarych kulach ukrytych pod masywnym, wypukłym czołem.
– To ostatnie okruchy, na razie. Reszta należy do prestonity Cartwrighta. Jak się nazywasz? – zwrócił się do Benteleya.
Uścisnęli sobie dłonie, Benteley wymamrotał nazwisko. Potężna dłoń Verricka miażdżyła mu jeszcze kości w śmiertelnym uścisku, kiedy wyjąkał:
– Dokąd jedziemy? Myślałem…
– Na Wzgórze Farben.
Verrick i jego ludzie ruszyli w stronę pomostu wyjściowego. Został tylko Wakeman, żeby poczekać na nowego Lotermistrza.
– Stamtąd będziemy działać – wyjaśnił Verrick Eleonorze. – W zeszłym roku odebrałem osobisty hołd od Wzgórza Farben. Mogę liczyć na ich lojalność w każdej sytuacji.
– W jakiej sytuacji? – spytał Benteley, ogarnięty nagłym niepokojem.
Otwarto drzwi na zewnątrz. Na wychodzących spłynął blask słońca, zmieszany z ulicznym hałasem. Okrzyki automatycznych reporterów dotarły po raz pierwszy do uszu Benteleya. Kiedy przechodzili pomostem na lądowisko, gdzie oczekiwały statki międzykontynentalne, spytał zachrypniętym głosem:
– Co się stało?
– Mniejsza o to – mruknął Verrick. – Wkrótce dowiesz się wszystkiego. Teraz nie ma czasu na gadanie, mamy przed sobą wiele pracy.
Benteley powlókł się za grupą, czując w ustach metaliczny smak przerażenia. Teraz już wiedział. Nowina rozbrzmiewała zewsząd, obwieszczana mechanicznym głosem automatycznych reporterów.
– Verrick obalony! – krzyczały automaty, wędrując wśród tłumu. – Nowy Numer Jeden prestonitą! Butelka ruszyła się dziś rano o dziewiątej trzydzieści czasu batawskiego! Verrick obalooooony!
A więc dokonała się przypadkowa zmiana władzy, nastąpiło poprzedzone licznymi zwiastunami wydarzenie. Verrick stracił stanowisko Numer Jeden, przestał być Lotermistrzem. Poszedł na dno, wyleciał z Dyrektoriatu na łeb na szyję.
A Benteley złożył mu hołd.
Teraz już nie może się cofnąć. Musi lecieć na Wzgórze Farben. Wszystkich wasali Verricka porwał pęd wydarzeń, które wstrząsnęły Układem Słonecznym jak zapierająca dech zimowa nawałnica.