Słonecznikowy Dom - ebook
Słonecznikowy Dom - ebook
Adriana Allegri
Słonecznikowy Dom
Przełożył Maciej Antosiewicz
Rodzinne sekrety wychodzą na jaw podczas gdy młoda kobieta walczy o przetrwanie i o miłość
W sennym niemieckim miasteczku życie Alliny Strauss wydaje się idylliczne: pracuje w księgarni należącej do jej wujka, piecze strucle z ciotką i spędza weekendy z przyjaciółmi oraz narzeczonym. Jednak w 1939 roku wychodzi na jaw przerażający sekret — jej biologiczna matka była Żydówką, co czyni Allinę Mischlingiem, czyli osobą mieszanego pochodzenia.
Pewnej tragicznej nocy, po utracie wszystkich bliskich, Allina zostaje zmuszona do pracy jako pielęgniarka w ramach programu Lebensborn w państwowej fabryce dzieci zwanej Domem Hochland.
Gdy Allina poznaje Karla, wysoko postawionego oficera SS, który również skrywa swoje tajemnice, oboje muszą zdecydować, ile są w stanie sobie nawzajem wyznać — i jak wiele ryzykują, łącząc siły.
Nici tej poruszającej i przejmującej powieści splatają się w historię o stracie i miłości, przyjaźni i zdradzie oraz o sekretach, które ukrywamy, by ocalić samych siebie.
Słonecznikowy Dom to niezapomniana opowieść o miłości i poświęceniu. Napisana ze szczerym współczuciem dla ludzi stojących w obliczu decyzji, których nikt nie powinien podejmować, powieść wciąga i sprawia, że czytelnik staje się lepszym człowiekiem. Allegri jest autorką, której warto się przyglądać, a ta książka to wyjątkowy debiut.
Heather Morris, autorka bestsellera Tatuażysta z Auschwitz
Słonecznikowy Dom to wzruszająca i porywająca lektura, która odsłania tajemnice otaczające program Lebensborn w Niemczech. Adriana Allegri stworzyła spektakularny debiut, który nie przejdzie bez echa w świecie fikcji literackiej dotyczącej drugiej wojny światowej.
Madeline Martin, autorka bestsellera Ostatnia księgarnia w Londynie
| Kategoria: | Esej |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68611-23-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lato 2006 Ramsey, New Jersey
KATRINE
Wiadomość ze szpitala w Englewood przychodzi o drugiej nad ranem.
Mój mąż i ja zrywamy się na ostry, wibrujący dźwięk, ale ja pierwsza dopadam telefonu. Spokojny, wyważony głos pielęgniarza mrozi bardziej niż jego słowa. Tylko ręka George’a na moim ramieniu sprawia, że dławiona panika nie przeradza się w krzyk.
Moja osiemdziesięciosześcioletnia matka jest na izbie przyjęć – ze zwichniętym nadgarstkiem, stłuczeniami i guzem na głowie.
– Pani mama miała szczęście, zważywszy na jej wiek. Obrażenia są drobne – mówi pielęgniarz. – Czy może pani zabrać Allinę i odwieźć ją do domu?
Matka nie chciała nam się naprzykrzać w środku nocy, wyjaśnia pielęgniarz. Przyjechała do szpitala sama – cholerną taksówką! Niewiarygodne.
Dziękuję mu i odkładam słuchawkę, po czym wybucham płaczem. George przytula mnie i masuje mi plecy, dopóki ból w piersiach nie mija.
– Znów uniknęliśmy najgorszego – mruczy mi do ucha. – Wszystko będzie dobrze, Kat. Twoja matka to silna kobieta. Tak jak ty.
– Wiem – szepczę.
– Pojadę z tobą.
Nie ma sensu, abyśmy oboje jechali do szpitala, mówię więc George’owi, żeby został. Będę potrzebowała jego spokojnej siły i poczucia humoru później w ciągu dnia. On może zatelefonować do dziewczynek, kiedy ja będę odwoziła matkę do domu, odwrócić czymś ich uwagę, jeśli będzie trzeba. Maggie i Brynn są już wprawdzie dorosłe i mają własne rodziny, ale ogromnie martwią się o babcię.
Mój kochany mąż zaparza herbatę, kiedy się ubieram. Wręcza mi kubek wraz z porannymi tabletkami na nadciśnienie.
– Jest wcześnie, ale weź je teraz – mówi. – Ciśnienie pewnie skoczyło ci aż pod sufit.
Wzdycha ciężko, kiedy chodzę tam i z powrotem po kuchni, a potem wpatruje się we mnie wzrokiem, który widziałam już wiele razy – czułym spojrzeniem orzechowych oczu, na wpół rozkazującym, na wpół błagalnym. Takim, które mówi: „Weź głęboki oddech, Kat. Dla mnie. Proszę”.
Po czterdziestu latach George zna każdy zakamarek mojego serca – serca osoby, która ma silną potrzebę kontroli nad wszystkim. Znajduję pociechę w jego ochrypłym barytonie i cieple jego palców, kiedy z uczuciem kładzie je na moich. Nie pozwoli mi wyjść z domu, dopóki nie przestaną drżeć mi dłonie.
Pokonuję półgodzinną drogę do Englewood w dwadzieścia trzy minuty, a w mojej głowie brzęczy rój niespokojnych myśli. Jak upadła? Czy będzie potrzebowała pomocy albo domowej opieki? I jeszcze ten wyczerpujący spór, który toczymy od miesięcy i który zawsze kończy się poczuciem winy: czy powinnam była ją przekonać, żeby zamieszkała z nami w zeszłym roku, kiedy zrezygnowała z samochodu?
Podobnie jak inne kobiety z rodzicami w podeszłym wieku uczę się matkować własnej matce. Większość dni to niezdarny taniec miłości, strachu i niepokoju, pełen fałszywych kroków, które mnie przygnębiają. I męczą.
Kiedy wreszcie dostrzegam ją na izbie przyjęć, z poczucia ulgi aż kręci mi się w głowie. Moja matka ma niewielki opatrunek nad lewą brwią i zabandażowany prawy nadgarstek. Na ramionach zaczynają rozkwitać liliowe sińce. A mimo to siedzi dumnie na skraju szpitalnego łóżka, w centrum uwagi personelu medycznego, który bada jej parametry życiowe. Plecy ma proste, kołysze szczupłymi nogami, a królewski podbródek zadziera wysoko. Kiedy każe sobie podać szklankę wody, pielęgniarz się śmieje.
Ona jest siłą natury. Osiemdziesięciosześcioletnim huraganem.
Śmiejąc się przez łzy, przeciskam się przez szczelinę w zasłonie wokół jej szpitalnego łóżka. Matka unosi brwi z lekkim zdziwieniem, jakbym spóźniła się na nasz cotygodniowy wspólny lunch.
– Ach. Jesteś, Katchen – mówi ze swoim dominującym niemieckim akcentem, używając zdrobnienia, którego nie słyszałam od kilkudziesięciu lat.
Łzy znowu napływają mi do oczu, ale tłumię je i ujmuję jej dłoń.
– Mamo, spójrz tylko na siebie… Co się stało?
Cmoka mnie w policzek, później przewraca oczami i zbywa moje pytanie.
– Nic mi nie jest. Jak zwykle przesadzasz. Miałam mały wypadek.
Pielęgniarz parska śmiechem.
– Pani mama miała dużo szczęścia, ale sama jest sobie winna. – Grozi jej palcem. – Od tej pory musimy być grzeczni, słonko. Koniec z wysokogórską wspinaczką.
Matka prycha, najwyraźniej urażona, że szydzi się z niej jak ze starszej pani. Ale kiedy on mruga porozumiewawczo, zachodzi w niej całkowite przeobrażenie. Z rumieńcami na policzkach klepie go po ramieniu i dziękuje mu za fachową opiekę. Teraz już wiem, że nic jej nie będzie. Nawet kontuzjowana czuje się dostatecznie dobrze, aby zwrócić uwagę na przystojnego młodego mężczyznę z ciemnoniebieskimi oczami.
A kiedy te same oczy napotykają moje, są pełne rozbawionego współczucia.
– Powodzenia – mruczy pielęgniarz i odchodzi korytarzem.
Raz jeszcze pytam matkę, jak się zraniła.
Na jej upartym podbródku pojawia się kolejne wgłębienie.
– Porządkowałam szafę w sypialni i straciłam równowagę. To się może zdarzyć każdemu.
Z jakiegoś powodu wcale mi się tak nie wydaje.
– Wchodziłaś na ten wysoki stołek, prawda? – pytam najbardziej cierpliwym tonem, na jaki mnie w tej chwili stać.
Ten, którego obiecała sama nie używać. Ten, który powinnam wynieść już wiele lat temu.
Matka znowu prycha i patrzy w dół, nagle zafascynowana swoimi dyndającymi nogami.
Boże, dopomóż. Mam ochotę ją udusić.
– Mogłaś sobie złamać biodro. Albo jeszcze gorzej.
Spojrzenie, które rzuca spod zmrużonych powiek, zwiastuje bunt.
Rozmawiamy spokojnie, kiedy odwożę ją do domu, ale powietrze jest gęste od poczucia winy, frustracji i zbyt wielu niewypowiedzianych słów. W połowie drogi jednak matka dotyka mojej dłoni. Jej ręka jest chłodniejsza niż powinna być i drży. Mimo całej swojej zuchowatości matka wydaje się przejęta.
– Jestem silniejsza niż myślisz – mówi, zapewne po to, aby przekonać również samą siebie. – Starość nie jest dla słabych.
Jakbym o tym nie wiedziała. Jestem zaledwie o dwadzieścia lat młodsza od niej. Ale tłumię irytację. Przez resztę drogi do domu trzymamy się za ręce.
* * *
Zanim wjeżdżamy na podjazd domu mojego dzieciństwa, węglowe niebo przybiera odcień lawendowy. Po sześćdziesięciu latach wszystko wygląda tu prawie tak samo. Czerwona cegła jest nieco ciemniejsza, ale farba wokół okien i okiennic zachowała świeżość wiecznej zieleni. A dąb i trawnik na frontowym dziedzińcu są nieskazitelne. To dzięki ogrodnikom, których sprowadzamy dwa razy w miesiącu. O pieniądze nigdy nie było łatwo, ale moja matka wie, jak dbać o swoją własność.
Wchodzi do domu, utykając, ale bez pomocy, i informuje mnie, że nie, nie położy się do łóżka. Słońce już wschodzi, na litość boską. A ona umiera z głodu. Jest za wcześnie na pełne śniadanie, ale filiżanka rumianku i kilka maślanych ciasteczek dobrze jej zrobi.
Musi jednak nastąpić jeszcze jedna strategiczna kapitulacja. Biorę okład z lodu oraz kilka tabletek ibuprofenu i sadzam matkę na kanapie w salonie. Układa zdrową ręką rdzawe i musztardowe poduszki, a potem usadawia się na nich z ciężkim westchnieniem. Meble – bardzo modne w latach siedemdziesiątych – czasy świetności mają już za sobą. Podobnie jak ona wciąż się trzymają – w doskonałym stanie jak na swój wiek.
Idę do kuchni, aby przynieść herbatę i ciasteczka.
– Nie zmywaj naczyń – ostrzega. – I nie wchodź do mojej sypialni. Posprzątam ten bałagan później.
W zlewie są dwa talerze, widelec, łyżka i kubek, co czyni z kuchni katastrofę jak na standardy maniaka porządku. Lekceważąc jej bezpośredni rozkaz, wkładam to wszystko do zmywarki, podczas gdy zaparza się rumianek, a później wycieram każdy cal blatu w kolorze wyblakłego awokado.
Kiedy wracam do salonu, matka śpi jak dziecko.
Dzięki ci, Boże.
Opadam na krzesło, wdzięczna za sposobność, aby ocenić sytuację, dobrze jej się przyjrzeć. Moja matka śpi z otwartymi ustami, chrapie, policzki ma zapadnięte. Jej kwadratowa szczęka jest łagodniejsza. Te zmiany są drobne, ale bardzo ją postarzają. I jest jakaś różnica w sposobie oddychania, lekkie zatchnięcie na końcu każdego wydechu – rok temu jeszcze tego nie było. Kiedy jej pierś unosi się i opada, ogarnia mnie nagły lęk, że zaraz przestanie.
Strach uderza w splot słoneczny niczym cios. Moja matka jest jedyną osobą na świecie, które wie o mnie wszystko, która pamięta mnie od samego początku. Nie jestem gotowa, żeby ją stracić.
Ten przeklęty stołek zostanie porąbany na kawałki i wyrzucony do śmieci. Jeszcze dzisiaj.
Spieszę do jej sypialni, zostawiając drzwi uchylone, aby słyszeć, jeśli matka się poruszy. Stan pokoju pokazuje dokładnie, co się stało. Drzwi szafy są szeroko otwarte, a stołek leży w środku, przewrócony, pod stertą bluzek na wieszakach. Wyobrażam sobie, jak ona upada – jak traci równowagę, sięgając na górną półkę, jak próbuje znaleźć oparcie, chwytając się ubrań, a potem, niczym w zwolnionym tempie, jak leci na twardą podłogę – i wzbiera we mnie ochota, żeby roztrzaskać wszystko w pokoju w drobny mak. Zamiast tego z powrotem starannie wieszam wszystkie rozrzucone części garderoby, wdychając ostry cytrynowy zapach perfum Jean Naté, który do nich przylgnął.
Kiedy zabieram się do stołka, okazuje się, że jest zakleszczony, zaklinowany we framudze drzwi. Ustępuje dopiero przy trzecim szarpnięciu, ale odrywa się przy tym fragment deski podłogowej. Podłoga rozpadająca się na kawałki to oczywiste ryzyko.
Opadam na kolana, aby wcisnąć wyłamany fragment z powrotem na miejsce, ale rozstęp pod podłogą jest zbyt wielki. Tak naprawdę to więcej niż rozstęp. Listwa jest sprytnym kamuflażem dla schowka, w którym idealnie mieści się wsunięty tam przedmiot. Ma wielkość i kształt domowego sejfu i jest owinięty starym jedwabnym szalem – granatowym w białe grochy, który zapamiętałam ze szkoły podstawowej. To był ulubiony szal mojej mamy. Nosiła go bez przerwy.
Włosy jeżą mi się na karku. Lepsza córka uszanowałaby prywatność matki, wcisnęła deskę z powrotem na miejsce i odeszła.
Ale ja tego nie robię.
Pudełko jest tak ciężkie, że potrzebuję obu rąk, aby je podnieść. Stawiam je na podłodze, potem odwijam jedwabny szal i grubszy czerwony aksamit pod nim.
Za późno uświadamiam sobie ogrom swojego błędu. Nigdy już nie zdołam wymazać z pamięci tego, co widzę.
Jest to duże pudełko z jasnego dębu z eleganckim wzorem w jodełkę. Mały mosiężny kluczyk przyklejony taśmą do bocznej ścianki ma wymyślny, misterny kształt. Wieko zostało polakierowane na satynowy połysk.
I ozdobione swastyką.
To słowo – swastyka – wywołuje palącą moje policzki panikę. Wysysa cały tlen z pokoju. Swastyka jest symbolem fanatyzmu i nienawiści. I śmierci milionów niewinnych ludzi. Zagłady. Dla całego pokolenia Niemców była również symbolem hańby, zbiorowej winy, o której wielu wolałoby zapomnieć.
Nasze dziedzictwo przynosi nam wstyd. Moja matka nigdy nie powiedziała mi tego głośno, ale wiedziałam, że tak właśnie czuje. Zawsze to wiedziałam.
Miałam trzy lata, kiedy przybyłyśmy do Ameryki, i nie pamiętałam swojego rodzinnego kraju ani tego, jak znalazłyśmy się w Stanach Zjednoczonych. Nie mogłam nawet mówić w ojczystym języku. Matka nigdy nie pozwalała rozmawiać w domu po niemiecku. „Zostawiliśmy ojczyznę za sobą – powtarzała, kiedy błagałam ją, aby opowiedziała mi o moim ojcu i o naszej ojczyźnie. – Jesteśmy teraz Amerykanami. Ty jesteś Amerykanką”. Po latach nalegań i błagań przestałam pytać o przeszłość. Żyłam w cieniu jej tajemnic, udając, że nie istnieją.
Byłam naiwna czy po prostu nie chciałam wiedzieć? Samotna matka, która tak żarliwie mnie kochała, kobieta, która pracowała na dwa etaty, żeby zapewnić nam dach nad głową, była… No kim? Cholerną nazistką?
Nie. Nie mogę w to uwierzyć.
Kładę pudełko na kolanach. Chwytam postrzępiony brzeg taśmy, aby uwolnić kluczyk. Ręka tak mi drży, że kluczyk upada z brzękiem na podłogę. Miedziany posmak strachu wypełnia mi gardło.
Z salonu nie dobiega żaden dźwięk. Ona ciągle śpi.
A ja muszę wiedzieć.
Pudełko otwiera się z cichym szczęknięciem. Unoszę wieko, wdychając słodki waniliowy zapach starego papieru i atramentu. Wewnątrz znajduje się dziwaczna zbieranina przedmiotów. Wycinki z niemieckich gazet. Ciężki złoty medalion ozdobiony grawerowaną literą A. Program opery Richarda Wagnera pod tytułem _Zygfryd_ z festiwalu w Bayreuth w 1939 roku. Plik listów – koperty sztywne i upstrzone plamkami ze starości. Wyblakłe pocztówki. Jest tam też fotografia mamy w wymiętym pielęgniarskim fartuchu – moja matka była pielęgniarką? – w otoczeniu grupki dzieci siedzących na podłodze. Dzieci wyglądają na chore, mają zobojętniałe twarze, a jej twarz jest zbyt napięta, aby uśmiech mógł być szczery. Odwracam fotografię, widzę, że jest tam nagryzmolone tylko jej imię i data: „Allina, 1940”.
Ale są tam też inne zdjęcia dzieci – takie, które przyprawiają mnie o mdłości. Długie, równiutkie rzędy niemowląt w kołyskach, owiniętych z wojskową precyzją w identyczne koce. Brzdące przy posiłku, siedzące na niskich ławach. Inne stoją na baczność z zadartymi wysoko głowami i pulchnymi ramionami wyciągniętymi w nazistowskim pozdrowieniu.
Tyle dzieci. I żadnych matek na fotografiach. Ani ojców. Tylko pielęgniarki.
Ostatnia fotografia, zdjęcie portretowe, wyziera z dna pudełka, więc ją wyciągam.
Mężczyzna na fotografii jest przystojny, chociaż się nie uśmiecha. Jego zaczesane do tyłu włosy wyglądają groźnie, podobnie jak rysy twarzy, ale oczy ma życzliwe. Nasze oczy, jego i moje, spotykają się. Zapiera mi dech. Zaciskam powieki, pod którymi eksplodują małe światełka. Niemal potrafię przywołać w pamięci jego twarz.
Kiedy wspomnienia wreszcie wracają, rozbłyskują mi w głowie z oszałamiającą jasnością, jak migawki z albumu fotograficznego. On uśmiechający się do mnie z góry, z twarzą w aureoli słońca, kiedy idziemy przez pole słoneczników w stronę pobielonego domu. Jego dłonie, szorstkie i zrogowaciałe, kiedy podnosi mnie i sadza sobie na ramionach, po czym pędzimy korytarzem do pokoju pełnego książek, z wielkim, rzeźbionym kominkiem. On obejmujący mamę w talii, kiedy pochylają się oboje, żeby pocałować mnie na dobranoc. Pamiętam ostry zapach jego płynu po goleniu i ściernisko wąsów na mojej szyi.
„Zostawiliśmy ojczyznę za sobą”.
Przyglądając się znowu fotografii, próbuję patrzeć na twarz mężczyzny obiektywnie, aby uniknąć doszukiwania się podobieństw tam, gdzie ich nie ma. Mimo to dostrzegam zbieżności w liniach naszych szczęk i nosów, w kształcie naszych oczu. Przymykając powieki, próbuję przypomnieć sobie coś jeszcze, próbuję wymusić na pamięci nowe obrazy. Ale nic więcej nie przychodzi.
– Katchen. Co ty robisz?
Odwracam się na dźwięk ostrego, oskarżycielskiego tonu mojej matki. Stoi w drzwiach sypialni, wargi ma zaciśnięte.
Kiedy jej wzrok pada na moje kolana, cofa się z krzykiem.
Podnoszę pudełko i oddaję je bez słowa. Wszystkie pytania więzną mi w gardle wraz z setkami innych zadawanych przez lata, które zawsze pozostawały bez odpowiedzi. W milczeniu, walcząc z falami paniki, obserwuję, jak moja matka próbuje się pozbierać. Nie patrzy na mnie. Ze zwieszoną nisko głową przyciska rękę do gardła, potem do żołądka. Oddycha ciężko, nierówno.
Wreszcie łapie oddech, prostuje ramiona i patrzy mi w oczy. Policzki ma mokre. Jej zielone oczy pociemniały z bólu i ze strachu.
– To nie jest tak, jak myślisz. – Jej zdrowa ręka drży, kiedy wyciąga ją błagalnie w moją stronę. – Wracaj do salonu. Proszę. Wszystko ci opowiem.Rozdział 1
Lato 1938 Badensburg, Niemcy
ALLINA
– Chciałabyś tu mieć tych parszywych Żydów? Dlaczego?
Głos Fritza brzmiał wysoko i ostro, jak trzask bicza. Siedząc na trawie, Fritz ostentacyjnie strząsał kawałki liści ze swoich brązowych spodni i przygładzał niesforne kosmyki przyciętych maszynką jasnych włosów.
Przez policzki Alliny przeszło mrowienie niepokoju. Fritz nigdy nie był taki okrutny. Łagodny chłopiec, z którym dorastała, który potrafił nakłonić do siodła nawet najbardziej płochliwego źrebaka, gdzieś zniknął. Stał się niemożliwy. Nierozpoznawalny.
Strzeliła spojrzeniem przez piknikowy obrus, ale jej najlepsza przyjaciółka, Karin, siedziała milcząca i nieruchoma jak posąg, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Tylko przenikliwe dźwięki cykad wypełniały ciszę.
Jak do tego doszło?
Nazwali się Wspaniałą Czwórką: Allina i Albert, Karin i Fritz. Dwie pary najlepszych przyjaciół. Wspólnie złożyli się na dzisiejszy piknik. Albert zatroszczył się o chleb i czekoladę, Fritz przyszedł z winogronami i miską słodkiego sera twarogowego. Karin potajemnie wyniosła z domu zdobioną wzorem róż porcelanę swojej matki, natomiast Allina przyniosła strudel i najnowszy szkic opowiadania do przeczytania przy deserze. Była zachwycona, kiedy śmiali się z dziwacznych zwrotów akcji w „Zdradzie Tristana”.
Nawet pogoda im sprzyjała. Był przepiękny dzień, ciepły i nieco parny, a wiaterek rozwiewający grzywkę Alliny pachniał lawendą. Pięć minut temu leżała na ziemi z głową w zgięciu łokcia Alberta. Słońce ją usypiało i nie potrzebowała niczego poza miękkością ciepłej trawy pod nogami, bawełnianym zapachem koszuli Alberta i leniwymi muśnięciami jego palców w swoich włosach.
Teraz ręka Alberta zacisnęła się na jej ramieniu jak imadło, ostrzegając, żeby się nie wtrącała. Jego bursztynowe oczy zwęziły się, nozdrza rozdęły, a wydatne usta ułożyły w cienką, zawziętą linię. Na krótką chwilę Allina zapragnęła zniknąć.
– Odpowiedz na pytanie – domagał się Fritz. Celował grubym palcem w twarz Karin. – Podaj mi jeden cholerny powód, dla którego chciałabyś mieć tutaj tych zasranych Żydów.
Znów zapadło nerwowe milczenie.
Różowe policzki Karin przybrały kredowy odcień. Przełknęła głośno ślinę, zanim na niego spojrzała.
– Mina i Oskar byli moimi przyjaciółmi. Brakuje mi ich – powiedziała cichym głosem. Pochyliła głowę, a jej platynowe włosy opadły na twarz niczym zasłona.
Fritz znowu wsparł się na łokciach i parsknął.
– Pewnie zaprosiłabyś te dwie świnie na nasz ślub, gdybyś tylko mogła.
Był nieznośny. Karin na to nie zasługiwała. Nikt nie zasługiwał, ale zwłaszcza Karin, jej najlepsza przyjaciółka i najwrażliwsza osoba z nich wszystkich. Karin nigdy nie zwróciła się do nikogo ostrzejszym tonem. A co do Neumannów – Allina wzdrygnęła się – rodzina spakowała się i zniknęła sześć miesięcy temu, w środku nocy i bez słowa. Od tej pory słuch o nich zaginął.
Allina wygładziła sukienkę na goleniach i objęła ramionami kolana.
– Mnie też ich brakuje – powiedziała, starając się zapanować nad głosem. – Karin ma rację. Przyjaźniliśmy się z Oskarem i Miną od zawsze.
Nigdy nie dbała o to, że Neumannowie są Żydami. Na miłość boską – tak naprawdę nikt w wiosce o to nie dbał, jeśli nie liczyć bezmyślnej uwagi czy zdawkowego żartu od czasu do czasu.
Oskar i Mina nigdy nie poruszali kwestii swojej religii ani nie pytali o luterańską wiarę Alliny, skoro już o tym mowa. Nie było to coś, o czym rozmawiali jej przyjaciele. Oczywiście Allina nie widywała Neumannów w kościele, ponieważ obchodzili swój dzień święty w sobotę, ale poza tym Oskar i Mina nie różnili się od reszty jej przyjaciół. Byli towarzyszami zabaw i szkolnymi kolegami. Odwiedzali się nawzajem w swoich domach, rojąc się tam jak pszczoły, lub wspólnie cieszyli się długimi, leniwymi dniami nad jeziorem. I tak każdego lata.
Fritz ściągnął wargi, jakby kazano mu wypić łyżkę tranu. A potem zaczął swój wykład. Był to żałosny, wewnętrznie sprzeczny stek kłamstw – te same wstrętne brednie, które wciskano im do gardeł na obowiązkowych zajęciach z edukacji rasowej w każdą sobotę.
Oskar i Mina to rozpuszczone bachory… Ich ojciec jest komunistą, jak wszyscy inni Żydzi… Żydzi są podstępni. Samolubni. Okradają uczciwych, ciężko pracujących Niemców, a później liczą swoje pieniądze, podczas gdy reszta z nas głoduje na ulicy…
Starała się znieść to w milczeniu. Czasami ta metoda działała i Fritz stopniowo się uspokajał. Ale kiedy nazwał Frau Neumann leniwą krową – Frau Neumann, która zeszłej zimy gotowała dla rodziny Alliny, kiedy ciocia Claudia miała zapalenie płuc – coś w niej pękło.
– Jesteś jak cholerna papuga, powtarzasz wszystkie bzdury, które usłyszysz – powiedziała, gotując się w środku. Z gniewu aż dzwoniło jej w uszach. – Na miłość boską, Fritz. Myśl samodzielnie.
Karin westchnęła.
Albert przyciągnął Allinę do siebie.
– Cicho – szepnął. Napięcie w jego ramionach, sposób, w jaki ściskał ją w talii, sprawiły, że serce podeszło Allinie do gardła.
Fritz uśmiechnął się – uśmiechnął się i potrząsnął głową, a potem zaczął przyglądać się badawczo każdemu centymetrowi jej twarzy. Była to zimna, beznamiętna ocena, jakby obserwował robaka pełznącego po ścianie.
Pod spojrzeniem jego bladozielonych oczu włosy zjeżyły się jej na karku. Wzięła głęboki oddech, ale mieszanka lawendy i trawy była zbyt słodka. Dławiła ją.
– Jeśli tak bardzo kochasz swoich żydowskich przyjaciół, to może powinnaś spędzać z nimi więcej czasu – powiedział w końcu Fritz. – Myślę, że to by się dało załatwić.
Albert poderwał się na nogi z warknięciem.
– Dosyć tego. Przeproś! Natychmiast!
Fritz nie odpowiedział. Wstał i powoli szedł w stronę Alberta, aż stanął z nim twarzą w twarz. Powietrze zdawało się wokół nich migotać, kiedy mierzyli się wzrokiem. Albert tak mocno zacisnął dłonie w pięści, że aż dygotały mu ramiona.
Allina była pewna, że zaraz dojdzie do wymiany ciosów.
Karin podniosła się powoli i podeszła do nich.
– Proszę, Fritzi. To nasza ostatnia wycieczka przed ślubem. Nie powinniśmy się kłócić. – Głos jej drżał. Dwoma palcami dotknęła ramienia Fritza. – Proszę.
Fritz strząsnął dłoń Karin.
A potem się roześmiał. Był to wysoki, fałszywy, brzydki dźwięk. Chłopak złożył Allinie zamaszystą parodię ukłonu, po czym opadł na trawę.
– Przepraszamy was na chwilę – powiedział Albert przez zaciśnięte zęby i podniósł Allinę.
Ujął jej nadgarstek i odciągnął ją od przyjaciół w dół zbocza, przez wysokie trawy prowadzące do jeziora.
– Puść mnie – syknęła, lecz Albert zignorował ją i ruszył szybciej, z dłonią zaciśniętą na jej ramieniu. – Puść – powtórzyła. – Dam sobie radę sama.
Szarpnęła się i zatoczyła, potykając się o własne stopy. Chociaż grube trzciny złagodziły jej upadek, wylądowała na kolanach z zawstydzającym piskiem.
Albert postawił ją na nogi. Ciemny rumieniec rozlał mu się z karku na policzki, a jego piaskowe włosy sterczały na wszystkie strony.
– Uważasz, że tam dałaś sobie radę? – zadrwił, pochylając się, żeby pomóc jej strzepnąć źdźbła trawy z sukienki i nóg.
Allina była zbyt rozgniewana, żeby odpowiedzieć. Skwitowała jego pytanie kwaśnym spojrzeniem i zajęła się daremną próbą usunięcia plam od trawy z żółtej, kraciastej bawełny.
– Dobrze – powiedział i przeciągnął ręką przez jej włosy, przygładzając je. – Żadnych rozmów. Przejdźmy się. Oboje musimy ochłonąć. – Kąciki jego ust uniosły się w krzywym uśmiechu, który tak dobrze znała. I który zwykle skutkował.
Albert znowu sięgnął do jej ręki i tym razem się już nie wyrwała. Stłumiła irytację i pozwoliła się poprowadzić przez gęste kępy sitowia, które łaskotały ją w łydki, kiedy szli wzdłuż brzegu. Ten cichy spacer rozluźnił napięte mięśnie pomiędzy jej łopatkami. Odprężyła się wśród znajomych odgłosów i zapachów jeziora: głębokich krzyków gęsi, kiedy przelatywały nad nimi, łagodnego szelestu wiatru w trzcinach i cierpkiego zapachu lilii wodnych, pstrągów oraz alg unoszących się na wodzie.
Przeszli półtora kilometra. Włosy kleiły jej się do policzków z wysiłku, lecz Allina cieszyła się, że może skupić uwagę na czymś innym. Nie uświadamiała sobie ogromu swojego gniewu ani swojej paniki, dopóki nie przystanęła, wciąż drżąc.
Zatrzymała się, odgarniając włosy z twarzy, aby spojrzeć ponad powierzchnią jeziora na ich maleńką wioskę – sto pięćdziesiąt dusz, które żyły i pracowały razem. I którym na ogół dobrze to wychodziło. W wodzie odbijało się bezchmurne błękitne niebo, wykruszone wieże zamku Gottestränen i wysokie, kryte strzechą dachy gospody Baumhaus. Kilka restauracji, piwiarnie i sklepy dla turystów, w tym księgarnia jej wuja – wszystko rozrzucone nad brzegiem. Pola uprawne rozchodzące się wachlarzem od wody i letnia pszenica połyskująca w słońcu.
Albert wybrał kamyk i rzucił go zręcznym ruchem na taflę jeziora. Kamyk prześliznął się po powierzchni w czterech szybkich, lekkich pluśnięciach, pozostawiając kręgi na wodzie. Popół minucie kręgi zniknęły i lustrzane odbicie znów było doskonałe.
– Tak tu spokojnie – powiedziała Allina.
Albert wskazał ich splecionymi dłońmi Karin i Fritza wylegujących się teraz na słońcu.
– Wszystko tak wygląda z daleka. Oni też wydają się spokojni, kiedy patrzy się stąd. Ale to złudzenie.
Albert miał rację. Allina cieszyła się na ten piknik przez cały tydzień, ale nie do końca wierzyła, że uda im się spędzić dzień bez kłótni.
– Powinnam być bardziej cierpliwa – przyznała. – Bardziej starać się go przekonać.
Albert westchnął ciężko. Oczy miał smutne i śmiertelnie poważne.
– Nie, Allino. Musisz przestać spierać się z Fritzem o Żydów.
Te słowa podziałały na nią jak wrzątek na skórę.
– Żydów? Masz na myśli Neumannów. – Allina odsunęła się, żeby przyjrzeć się jego twarzy, ale mocno zaciśnięta szczęka świadczyła, że on nie ma ochoty słuchać. – Oskara i Minę, naszych przyjaciół – dodała głośniej. – Czy ty też już o nich zapomniałeś?
Albert zaklął brzydko, aż się skrzywiła.
– Nie zapomniałem o nich – odparł. – Ale spieranie się z Fritzem jest bezcelowe. I niebezpieczne. Musisz się nauczyć trzymać język za zębami.
Allina postąpiła krok do tyłu, policzki jej płonęły. Szczerość Alberta niezbyt nią wstrząsnęła. Zaczął udzielać rad, odkąd skończył osiemnaście lat. Ale nie powinien mówić jej, jak ma się zachowywać, nie po tym, jak odegrał tchórza przed ich przyjaciółmi.
– Chcesz, żebym nabrała wody w usta, zamiast mówić to, co myślę – powiedziała, a panika wzbierała jej w piersi. – Naprawdę aż tak się boisz?
Albert roześmiał się, ale był to ochrypły, stłumiony odgłos. Allina uświadomiła sobie, że prawie doprowadziła go do łez.
– Oczywiście, że się boję! Neumannowie są już bezpieczni, do cholery. To o ciebie muszę się martwić.
Zanim Allina zdążyła zapytać, skąd wie, że Neumannowie są bezpieczni, Albert chwycił ją w ramiona i pocałował.
Zesztywniała, a fala gorąca zalała jej ciało. Albert miał usta słodkie od czekolady, ale kiedy dotykały jej warg, były twarde i zdesperowane. Zarzucając mu ramiona na szyję, Allina ze wszystkich sił starała się stłumić swój gniew i odwzajemnić pocałunek. Wspomnienie ich sprzeczki i wszystkiego innego rozwiało się. Nie liczyło się nic poza potrzebą bliskości.
Albert odsunął się zbyt szybko, z jękiem frustracji, który przeszył ją dreszczem.
– Obiecaj mi, że będziesz ostrożniejsza – szepnął.
Allina potrząsnęła głową, aby zebrać myśli. Nie. To nie była sprzeczka, którą mogli zbyć pocałunkiem. Próbowała wyswobodzić się z jego ramion, lecz Albert jej nie pozwalał.
– Kocham cię – powiedział. – Liczy się tylko twoje bezpieczeństwo. W następnym tygodniu wyjeżdżam do Berlina. Nie będzie mnie tutaj, żeby cię chronić. Proszę – powtórzył. – Obiecaj mi.
Allina oparła głowę na jego piersi, wdychając znajome zapachy, którymi przesiąkła jego koszula – czystej bawełny, trawy i cierpkości jego skóry. Nigdy nie wątpiła w uczucia Alberta ani własne. Kochała go przez całe życie. Wszystkie szczęśliwe chwile wiązały się w jakiś sposób z Albertem. Nie mogło być nikogo innego.
– Ja też cię kocham – wymamrotała.
A potem się rozpłakała. Była pewna, że jeśli nie zaczną mówić ze sobą otwarcie, prawda będzie stracona na zawsze. To już się działo. Z każdym mijającym dniem wszystko, co dobre i słuszne na świecie, zdawało się wymykać.
* * *
Kiedy następnego ranka Allina zeszła na śniadanie, wujek Dieter czekał przy stole w jadalni. Zamiast przywitać ją swoim zwykłym, hałaśliwym pozdrowieniem, siedział w milczeniu, bębniąc palcami po drewnianym blacie. Pociągłą, szczupłą twarz wujka pokrywała bladość, jego niebieskie oczy nabiegły krwią, a bruzdy w kącikach ust były głębsze niż zwykle.
– Usiądź – odezwał się głosem tak ostrym, że usłuchała natychmiast. – Ojciec Fritza złożył mi wizytę, kiedy zajmowałaś się swoimi porannymi obowiązkami. Herr Meier powiedział mi, że pokłóciłaś się wczoraj z Fritzem. O Neumannów.
Allina patrzyła w okno, żeby uniknąć jego oskarżycielskiego spojrzenia. Dwa długie, cienkie sznury biegnące od balustrady ganku do pnia dębu na skraju podwórza były wypełnione bluzkami, sukienkami i spodniami, które rozwiesiła o świcie. Wydymały się jak chorągwie na tle lazurowego nieba.
Wujek Dieter uderzył dłonią w blat, wystarczająco mocno, aby zabrzęczały srebrne sztućce.
– W poważnym wieku siedemnastu lat wdajesz się w kłótnię z członkiem Hitlerjugend – warknął głosem tak niskim, że ciarki przeszły jej po skórze. – Chcesz, żeby cię aresztowali?
Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się po jadalni.
Allinie zaschło w gardle. Strach wujka był zaraźliwy. Wzięła kawałek boczku z półmiska i rozerwała go na dwie części, zanim wrzuciła kruszące się kawałki na swój talerz. Zupełnie straciła apetyt.
– Pokłóciliśmy się wczoraj – przyznała ostrożnie – ale to nie było nic takiego.
Sprzeczając się z Fritzem, nie wymieniła jego ukochanego Führera ani razu. Aresztowania mogły się zdarzać w Monachium albo w Berlinie, ale nie w sennych małych wioskach, takich jak Badensburg, gdzie rodziny pomagały sobie nawzajem, żeby przeżyć.
– Herr Meier wpłynął na syna w imię naszej przyjaźni. Ale powiedział, że nie zrobi tego po raz drugi. – Wujek podniósł głos i przeciągnął ręką przez swoje przyprószone siwizną włosy, aż się nastroszyły. – Błagał mnie, żebym przemówił ci do rozsądku, dziecko. Fritz i Karin zamierzają przenieść się do Monachium w przyszłym roku. Nie rozumiesz, co to znaczy?
W przypływie gniewu wujek Dieter zaczął sapać. Wydał z siebie serię ostrych, szczekliwych kaszlnięć, które pozbawiły go tchu, po czym oparł się plecami o ścianę. Jego rumiane policzki mocno kontrastowały z pobielonym tynkiem.
Ogarnięta paniką Allina milczała. Wujek się rozchoruje, jeśli nie będzie uważał.
Ciocia Claudia wkroczyła do jadalni w samą porę. Było jasne, że wszystko słyszała, ponieważ policzki pałały jej czerwienią jak rajskie jabłuszka, a szare oczy przybrały barwę żelaznej kuchenki. Chmurząc się, z trzaskiem postawiła na stole dzbanek kawy. Płyn chlusnął na haftowany obrus jak bryzgi brunatnej krwi.
Wujek podszedł chyłkiem do stołu i z westchnieniem zajął swoje miejsce.
Ciocia pocałowała go w czoło.
– Wypij kawę i poczytaj gazetę, Dieter – powiedziała i poprawiła kołnierzyk jego batystowej koszuli. – Allina i ja zrobimy twój ulubiony strudel.
Allina potrząsnęła głową. Ciocia nie mogła mówić poważnie.
– Słyszałaś mnie, młoda damo – dodała ciocia Claudia, wyciągając Allinę z krzesła.
Dziewczyna stłumiła krzyk, kiedy ciocia poprowadziła ją do kuchni.
Ciocia zagniotła ciasto na strudel przed wschodem słońca – stało nadal tam, gdzie je odstawiła. Umyły ręce i zaczęły przygotowywać nadzienie. Pracowały w milczeniu, co Allinie odpowiadało, bo nie chciała pogarszać sytuacji.
Nie mogła się jednak uspokoić. Wciąż miała w pamięci zimne spojrzenie Fritza i jego zawoalowane groźby. Jego okrucieństwo wobec Karin i Neumannów – jeszcze rok temu taka podłość byłaby nie do pomyślenia. Jak Karin może go poślubić?
Allina wyładowała swoją frustrację na soczystym jabłku, którego kawałki pryskały na kuchenny blat, kiedy drążyła je z gniewnym zapamiętaniem.
– Dobrze. Wyrzuć z siebie złość – Ciocia Claudia zaśmiała się sucho, wskazując na poszarpany owoc w rękach Alliny. – Jak skończysz torturować jabłko, porozmawiamy, spokojnie, jak kobieta z kobietą.
Oho, teraz się zacznie. Claudia Strauss nigdy nie krzyczała, żeby wyrazić swoje racje. Nie, im większy spokój zachowywała ciocia, tym poważniejsze było przewinienie.
Ciocia rzuciła ciasto na posypany mąką blat, żeby je rozwałkować.
– Twój wujek i ja współczujemy naszym żydowskim przyjaciołom. Wiesz o tym – powiedziała rzeczowym tonem, wałkując ciasto szybkimi ruchami. – Kazaliśmy ci zachować nasze współczucie dla siebie. To cię złości.
Allina odgarnęła z czoła wilgotną grzywkę.
– I zawstydza.
I smuci. I przyprawia o mdłości. Jesteśmy hipokrytami, wszyscy!
Nie chciała się więcej kłócić, podbiegła więc do zlewu, żeby zmyć lepki cukier z palców.
Ta kuchnia, bardziej niż jakakolwiek inna część domu, dawała Allinie poczucie, że jest kochana i bezpieczna. Nauczyła się piec specjalność cioci, pieczeń z marynowanego mięsa, na starej żelaznej kuchence i szorowała dębowe deski podłogi setki razy, żeby sprostać jej standardom czystości. Dwie sosnowe półki nad zlewem uginały się ze starości i pod ciężarem niewyszukanych niebiesko-kremowych talerzy, kwiecistych imbryczków do herbaty i dziesiątków pustych słoików na przetwory, które wkrótce wypełnią kiszonymi jarzynami i zakonserwują, żeby wystarczyły im na długą zimę. Przyjaciele Alliny zawsze byli mile widziani w kuchni cioci. Nikt nie wychodził stąd bez talerza zupy, kromki chleba z masłem lub szklanki mleka i kawałka ciepłego strudla.
A teraz wszystko się rozsypywało.
Kiedy Allina wróciła do stołu, aby pomóc rozciągnąć ciasto, wargi cioci były ściągnięte ze zmartwienia.
– Twój wujek wie, co mówi. Mieliśmy szczęście, że Herr Meier ujął się za tobą u Fritza. Wszystko się zmienia, nawet w naszej małej wiosce, i to wcale nie na lepsze. – Ciocia wsunęła ręce pod arkusz rozwałkowanego ciasta i uniosła podbródek. – Chodź. Pomóż mi z tym.
Allina podeszła do stołu i wsunęła ręce pod ciasto, naśladując ruchy cioci. Pracowały w milczeniu, okrążając powoli stół i ciągnąc ciasto do siebie.
– Chyba masz rację – powiedziała w końcu Allina.
– Chyba? – Ciocia wzniosła oczy ku niebu. Przystanęła i posmarowała ciasto oliwą, zanim zaczęły kolejną rundę wokół stołu. – Czy naprawdę uważasz, że postąpiłaś mądrze, kłócąc się z Fritzem?
Allina znowu przypomniała sobie lodowate spojrzenie Fritza i ścisnęło ją w żołądku.
– Na pewno postąpiłam słusznie, ale nie jestem pewna, czy mądrze.
– To już lepiej – odparła ciocia z westchnieniem. – Przynajmniej rzuciłaś mi okruch nadziei.
Zapadła cisza, a one znowu zabrały się do pracy. Zrobiły jeszcze dwa okrążenia, zanim ciasto stało się cienkie jak papier i sięgnęło krawędzi stołu.
Allina chwyciła miskę z nadzieniem i zaczęła nakładać na brzeg ciasta grubą warstwę przecieru jabłkowego. Głupia łyżka nie chciała przestać się trząść, pracowała więc szybciej, ale przecier spadał na ciasto w nierównych grudkach.
Ciocia wyrwała miskę i łyżkę z rąk Alliny i odłożyła je na blat.
– Wiem, że się boisz – powiedziała, unosząc palcem podbródek bratanicy. Wyraz współczucia w jej oczach sprawił, że Allina zapragnęła wybiec z kuchni. – Nawet jako mała dziewczynka zawsze wybuchałaś gniewem, kiedy się przestraszyłaś. Ale twój gniew będzie miał poważne konsekwencje, jeśli nie zdołasz nad nim zapanować.
Allina odwróciła się, żeby wyjść, ale ciocia była nieubłagana. Chwyciła ręce Alliny w swoje silne, stwardniałe dłonie i mocno je trzymała.
– Rozmawiaj ze mną. Powiedz mi, czego się boisz.
– Fritz to potwór. Znęcał się wczoraj nad Karin z powodu Neumannów. Naszych przyjaciół. – Słowa wylewały się z niej jak woda po otwarciu śluzy. – Ty, wujek, Albert… wy chcecie, żebym udawała, że wszystko jest w porządku, ale ja już nie mogę, nie mogę…
Ciocia przyciągnęła ją do siebie z cichym jękiem, spowijając ją ciepłem swojego pulchnego ciała i kojącymi zapachami kawy oraz ciasta na strudel.
– Boję się, że przywyknę do życia w ten sposób – wymamrotała Alina, wtulając policzek w wilgotną szyję cioci.
Boję się oszaleć, jak wszyscy wokół.
– Ja też się boję – szepnęła ciocia w jej włosy. – To choroba, ta nienawiść Führera do Żydów, a nienawiść zaraża wszystkich, którzy się z nią zetkną.
Allina odsunęła się od niej.
– Właśnie dlatego przeciwstawiłam się Fritzowi.
Jej zawzięta deklaracja wywołała sowie spojrzenie cioci.
– Czy pomożesz komukolwiek, jeśli znajdziesz się w więzieniu?
– Nie – wykrztusiła Allina.
– To nie może być twoja walka – powiedziała ciocia. – Ani żadnej kobiety, skoro już o tym mowa. – Uszczypnęła Allinę w nos. – Moja dzielna mała myszka, która już nie jest taka mała. Musisz się nauczyć wyczuwać, kiedy się odezwać, a kiedy milczeć.
Kiedy się odezwać? Kobiety powinny siedzieć cicho, podczas gdy mężczyźni nie robią nic… To nie miało sensu. Allina nie chciała jednak wszczynać następnej kłótni, więc ugryzła się w język i skinęła głową.
– Twój wujek nadal uważa cię za dziecko, nie za młodą kobietę, którą się stałaś. Myśli, że będziesz posłuszna. Mój Boże, zawsze się co do tego mylił. – Ciocia nachyliła się nad nią. – Ale my się rozumiemy, prawda?
Zamykając oczy, Allina znowu skinęła głową. Nie miało znaczenia, że ciocia i wujek nauczyli ją, aby zawsze postępować honorowo. Tym, czego teraz od niej chcieli – czego wszyscy od niej chcieli – było milczenie.
Ciocia cmoknęła ją głośno w oba policzki.
– Trzeba jakoś uspokoić twojego wujka. Poprawimy mu nastrój, kończąc nasz strudel.
Ciocia Claudia uważała, że dobry strudel jest lekarstwem na całe zło świata.
– Nie żartuję – dodała, kiedy Allina przewróciła oczami. – Strudel to poważna sprawa. Przynieś mi trochę nasion sezamu, a ja go tymczasem zawinę. – Wypchnęła Allinę z kuchni. – Idź.
Allina westchnęła i powlokła się korytarzem w stronę schodów do piwnicy. Przy wejściu na schody wisiały dwie fotografie. Przystanęła, żeby na nie popatrzeć.
Pierwsza fotografia została zrobiona w jej ósme urodziny. Szczerbata i uśmiechnięta, z włosami związanymi w mysie ogonki, Allina siedziała okrakiem na Zigim, swoim cętkowanym kucyku. Ciocia i wujek stali po obu stronach zwierzęcia – ona trzymała rękę na zadzie Zigiego, a wujek Dieter obejmował Allinę ramieniem.
Druga była jedynym zdjęciem jej rodziców, jakie miała. Jej matka, Irene, trzymała w mocnym uścisku opatuloną Allinę i wyglądała nieco egzotycznie w stylowym kostiumie. Tomas, jej ojciec, uśmiechający się dumnie do obiektywu, otaczał ramieniem kobietę i dziecko. Wujek zawsze mówił, że Allina ma wysokie kości policzkowe i ostry podbródek swojej matki, ale jasne włosy i oczy odziedziczyła po rodzinie ojca.
Przez lata Allina błagała ciocię i wujka o więcej informacji na temat swoich prawdziwych rodziców. „Twoja matka i ojciec bardzo cię kochali – odpowiadali zawsze – ale lepiej nie rozgrzebywać przeszłości”. Wszelkie dalsze prośby spotykały się z milczeniem i długimi, smutnymi spojrzeniami, od których ściskało ją w żołądku. Poza oczywistą prawdą, że jej ojciec był młodszym bratem cioci, Allina wiedziała o Tomasie i Irene Schenckach tylko dwie rzeczy: że byli berlińczykami i że umarli, kiedy miała trzy miesiące.
Allina oparła głowę o chłodny, chropowaty tynk na ścianie.
W tym domu jest zbyt wiele tajemnic. I zbyt wiele rzeczy, o których nigdy nie rozmawiamy.