Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Słonecznikowy Dom - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
29 października 2025
3501 pkt
punktów Virtualo

Słonecznikowy Dom - ebook

Adriana Allegri

Słonecznikowy Dom

Przełożył Maciej Antosiewicz

Rodzinne sekrety wychodzą na jaw podczas gdy młoda kobieta walczy o przetrwanie i o miłość

W sennym niemieckim miasteczku życie Alliny Strauss wydaje się idylliczne: pracuje w księgarni należącej do jej wujka, piecze strucle z ciotką i spędza weekendy z przyjaciółmi oraz narzeczonym. Jednak w 1939 roku wychodzi na jaw przerażający sekret — jej biologiczna matka była Żydówką, co czyni Allinę Mischlingiem, czyli osobą mieszanego pochodzenia.

Pewnej tragicznej nocy, po utracie wszystkich bliskich, Allina zostaje zmuszona do pracy jako pielęgniarka w ramach programu Lebensborn w państwowej fabryce dzieci zwanej Domem Hochland.

Gdy Allina poznaje Karla, wysoko postawionego oficera SS, który również skrywa swoje tajemnice, oboje muszą zdecydować, ile są w stanie sobie nawzajem wyznać — i jak wiele ryzykują, łącząc siły.

Nici tej poruszającej i przejmującej powieści splatają się w historię o stracie i miłości, przyjaźni i zdradzie oraz o sekretach, które ukrywamy, by ocalić samych siebie.

Słonecznikowy Dom to niezapomniana opowieść o miłości i poświęceniu. Napisana ze szczerym współczuciem dla ludzi stojących w obliczu decyzji, których nikt nie powinien podejmować, powieść wciąga i sprawia, że czytelnik staje się lepszym człowiekiem. Allegri jest autorką, której warto się przyglądać, a ta książka to wyjątkowy debiut.

Heather Morris, autorka bestsellera Tatuażysta z Auschwitz

Słonecznikowy Dom to wzruszająca i porywająca lektura, która odsłania tajemnice otaczające program Lebensborn w Niemczech. Adriana Allegri stworzyła spektakularny debiut, który nie przejdzie bez echa w świecie fikcji literackiej dotyczącej drugiej wojny światowej.

Madeline Martin, autorka bestsellera Ostatnia księgarnia w Londynie

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68611-23-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Lato 2006 Ram­sey, New Jer­sey

KATRINE

Wia­do­mość ze szpi­tala w Engle­wood przy­cho­dzi o dru­giej nad ranem.

Mój mąż i ja zry­wamy się na ostry, wibru­jący dźwięk, ale ja pierw­sza dopa­dam tele­fonu. Spo­kojny, wywa­żony głos pie­lę­gnia­rza mrozi bar­dziej niż jego słowa. Tylko ręka Geo­rge’a na moim ramie­niu spra­wia, że dła­wiona panika nie prze­ra­dza się w krzyk.

Moja osiem­dzie­się­cio­sze­ścio­let­nia matka jest na izbie przy­jęć – ze zwich­nię­tym nad­garst­kiem, stłu­cze­niami i guzem na gło­wie.

– Pani mama miała szczę­ście, zwa­żyw­szy na jej wiek. Obra­że­nia są drobne – mówi pie­lę­gniarz. – Czy może pani zabrać Allinę i odwieźć ją do domu?

Matka nie chciała nam się naprzy­krzać w środku nocy, wyja­śnia pie­lę­gniarz. Przy­je­chała do szpi­tala sama – cho­lerną tak­sówką! Nie­wia­ry­godne.

Dzię­kuję mu i odkła­dam słu­chawkę, po czym wybu­cham pła­czem. Geo­rge przy­tula mnie i masuje mi plecy, dopóki ból w pier­siach nie mija.

– Znów unik­nę­li­śmy naj­gor­szego – mru­czy mi do ucha. – Wszystko będzie dobrze, Kat. Twoja matka to silna kobieta. Tak jak ty.

– Wiem – szep­czę.

– Pojadę z tobą.

Nie ma sensu, aby­śmy oboje jechali do szpi­tala, mówię więc Geo­rge’owi, żeby został. Będę potrze­bo­wała jego spo­koj­nej siły i poczu­cia humoru póź­niej w ciągu dnia. On może zate­le­fo­no­wać do dziew­czy­nek, kiedy ja będę odwo­ziła matkę do domu, odwró­cić czymś ich uwagę, jeśli będzie trzeba. Mag­gie i Brynn są już wpraw­dzie doro­słe i mają wła­sne rodziny, ale ogrom­nie mar­twią się o bab­cię.

Mój kochany mąż zapa­rza her­batę, kiedy się ubie­ram. Wrę­cza mi kubek wraz z poran­nymi tablet­kami na nad­ci­śnie­nie.

– Jest wcze­śnie, ale weź je teraz – mówi. – Ciśnie­nie pew­nie sko­czyło ci aż pod sufit.

Wzdy­cha ciężko, kiedy cho­dzę tam i z powro­tem po kuchni, a potem wpa­truje się we mnie wzro­kiem, który widzia­łam już wiele razy – czu­łym spoj­rze­niem orze­cho­wych oczu, na wpół roz­ka­zu­ją­cym, na wpół bła­gal­nym. Takim, które mówi: „Weź głę­boki oddech, Kat. Dla mnie. Pro­szę”.

Po czter­dzie­stu latach Geo­rge zna każdy zaka­ma­rek mojego serca – serca osoby, która ma silną potrzebę kon­troli nad wszyst­kim. Znaj­duję pocie­chę w jego ochry­płym bary­to­nie i cie­ple jego pal­ców, kiedy z uczu­ciem kła­dzie je na moich. Nie pozwoli mi wyjść z domu, dopóki nie prze­staną drżeć mi dło­nie.

Poko­nuję pół­go­dzinną drogę do Engle­wood w dwa­dzie­ścia trzy minuty, a w mojej gło­wie brzę­czy rój nie­spo­koj­nych myśli. Jak upa­dła? Czy będzie potrze­bo­wała pomocy albo domo­wej opieki? I jesz­cze ten wyczer­pu­jący spór, który toczymy od mie­sięcy i który zawsze koń­czy się poczu­ciem winy: czy powin­nam była ją prze­ko­nać, żeby zamiesz­kała z nami w zeszłym roku, kiedy zre­zy­gno­wała z samo­chodu?

Podob­nie jak inne kobiety z rodzi­cami w pode­szłym wieku uczę się mat­ko­wać wła­snej matce. Więk­szość dni to nie­zdarny taniec miło­ści, stra­chu i nie­po­koju, pełen fał­szy­wych kro­ków, które mnie przy­gnę­biają. I męczą.

Kiedy wresz­cie dostrze­gam ją na izbie przy­jęć, z poczu­cia ulgi aż kręci mi się w gło­wie. Moja matka ma nie­wielki opa­tru­nek nad lewą brwią i zaban­da­żo­wany prawy nad­gar­stek. Na ramio­nach zaczy­nają roz­kwi­tać liliowe sińce. A mimo to sie­dzi dum­nie na skraju szpi­tal­nego łóżka, w cen­trum uwagi per­so­nelu medycz­nego, który bada jej para­me­try życiowe. Plecy ma pro­ste, koły­sze szczu­płymi nogami, a kró­lew­ski pod­bró­dek zadziera wysoko. Kiedy każe sobie podać szklankę wody, pie­lę­gniarz się śmieje.

Ona jest siłą natury. Osiem­dzie­się­cio­sze­ścio­let­nim hura­ga­nem.

Śmie­jąc się przez łzy, prze­ci­skam się przez szcze­linę w zasło­nie wokół jej szpi­tal­nego łóżka. Matka unosi brwi z lek­kim zdzi­wie­niem, jak­bym spóź­niła się na nasz coty­go­dniowy wspólny lunch.

– Ach. Jesteś, Kat­chen – mówi ze swoim domi­nu­ją­cym nie­miec­kim akcen­tem, uży­wa­jąc zdrob­nie­nia, któ­rego nie sły­sza­łam od kil­ku­dzie­się­ciu lat.

Łzy znowu napły­wają mi do oczu, ale tłu­mię je i ujmuję jej dłoń.

– Mamo, spójrz tylko na sie­bie… Co się stało?

Cmoka mnie w poli­czek, póź­niej prze­wraca oczami i zbywa moje pyta­nie.

– Nic mi nie jest. Jak zwy­kle prze­sa­dzasz. Mia­łam mały wypa­dek.

Pie­lę­gniarz par­ska śmie­chem.

– Pani mama miała dużo szczę­ścia, ale sama jest sobie winna. – Grozi jej pal­cem. – Od tej pory musimy być grzeczni, słonko. Koniec z wyso­ko­gór­ską wspi­naczką.

Matka pry­cha, naj­wy­raź­niej ura­żona, że szy­dzi się z niej jak ze star­szej pani. Ale kiedy on mruga poro­zu­mie­waw­czo, zacho­dzi w niej cał­ko­wite prze­obra­że­nie. Z rumień­cami na policz­kach kle­pie go po ramie­niu i dzię­kuje mu za fachową opiekę. Teraz już wiem, że nic jej nie będzie. Nawet kon­tu­zjo­wana czuje się dosta­tecz­nie dobrze, aby zwró­cić uwagę na przy­stoj­nego mło­dego męż­czy­znę z ciem­no­nie­bie­skimi oczami.

A kiedy te same oczy napo­ty­kają moje, są pełne roz­ba­wio­nego współ­czu­cia.

– Powo­dze­nia – mru­czy pie­lę­gniarz i odcho­dzi kory­ta­rzem.

Raz jesz­cze pytam matkę, jak się zra­niła.

Na jej upar­tym pod­bródku poja­wia się kolejne wgłę­bie­nie.

– Porząd­ko­wa­łam szafę w sypialni i stra­ci­łam rów­no­wagę. To się może zda­rzyć każ­demu.

Z jakie­goś powodu wcale mi się tak nie wydaje.

– Wcho­dzi­łaś na ten wysoki sto­łek, prawda? – pytam naj­bar­dziej cier­pli­wym tonem, na jaki mnie w tej chwili stać.

Ten, któ­rego obie­cała sama nie uży­wać. Ten, który powin­nam wynieść już wiele lat temu.

Matka znowu pry­cha i patrzy w dół, nagle zafa­scy­no­wana swo­imi dyn­da­ją­cymi nogami.

Boże, dopo­móż. Mam ochotę ją udu­sić.

– Mogłaś sobie zła­mać bio­dro. Albo jesz­cze gorzej.

Spoj­rze­nie, które rzuca spod zmru­żo­nych powiek, zwia­stuje bunt.

Roz­ma­wiamy spo­koj­nie, kiedy odwożę ją do domu, ale powie­trze jest gęste od poczu­cia winy, fru­stra­cji i zbyt wielu nie­wy­po­wie­dzia­nych słów. W poło­wie drogi jed­nak matka dotyka mojej dłoni. Jej ręka jest chłod­niej­sza niż powinna być i drży. Mimo całej swo­jej zucho­wa­to­ści matka wydaje się prze­jęta.

– Jestem sil­niej­sza niż myślisz – mówi, zapewne po to, aby prze­ko­nać rów­nież samą sie­bie. – Sta­rość nie jest dla sła­bych.

Jak­bym o tym nie wie­działa. Jestem zale­d­wie o dwa­dzie­ścia lat młod­sza od niej. Ale tłu­mię iry­ta­cję. Przez resztę drogi do domu trzy­mamy się za ręce.

* * *

Zanim wjeż­dżamy na pod­jazd domu mojego dzie­ciń­stwa, węglowe niebo przy­biera odcień lawen­dowy. Po sześć­dzie­się­ciu latach wszystko wygląda tu pra­wie tak samo. Czer­wona cegła jest nieco ciem­niej­sza, ale farba wokół okien i okien­nic zacho­wała świe­żość wiecz­nej zie­leni. A dąb i traw­nik na fron­to­wym dzie­dzińcu są nie­ska­zi­telne. To dzięki ogrod­ni­kom, któ­rych spro­wa­dzamy dwa razy w mie­siącu. O pie­nią­dze ni­gdy nie było łatwo, ale moja matka wie, jak dbać o swoją wła­sność.

Wcho­dzi do domu, uty­ka­jąc, ale bez pomocy, i infor­muje mnie, że nie, nie położy się do łóżka. Słońce już wscho­dzi, na litość boską. A ona umiera z głodu. Jest za wcze­śnie na pełne śnia­da­nie, ale fili­żanka rumianku i kilka maśla­nych cia­ste­czek dobrze jej zrobi.

Musi jed­nak nastą­pić jesz­cze jedna stra­te­giczna kapi­tu­la­cja. Biorę okład z lodu oraz kilka table­tek ibu­pro­fenu i sadzam matkę na kana­pie w salo­nie. Układa zdrową ręką rdzawe i musz­tar­dowe poduszki, a potem usa­da­wia się na nich z cięż­kim wes­tchnie­niem. Meble – bar­dzo modne w latach sie­dem­dzie­sią­tych – czasy świet­no­ści mają już za sobą. Podob­nie jak ona wciąż się trzy­mają – w dosko­na­łym sta­nie jak na swój wiek.

Idę do kuchni, aby przy­nieść her­batę i cia­steczka.

– Nie zmy­waj naczyń – ostrzega. – I nie wchodź do mojej sypialni. Posprzą­tam ten bała­gan póź­niej.

W zle­wie są dwa tale­rze, wide­lec, łyżka i kubek, co czyni z kuchni kata­strofę jak na stan­dardy maniaka porządku. Lek­ce­wa­żąc jej bez­po­średni roz­kaz, wkła­dam to wszystko do zmy­warki, pod­czas gdy zapa­rza się rumia­nek, a póź­niej wycie­ram każdy cal blatu w kolo­rze wybla­kłego awo­kado.

Kiedy wra­cam do salonu, matka śpi jak dziecko.

Dzięki ci, Boże.

Opa­dam na krze­sło, wdzięczna za spo­sob­ność, aby oce­nić sytu­ację, dobrze jej się przyj­rzeć. Moja matka śpi z otwar­tymi ustami, chra­pie, policzki ma zapad­nięte. Jej kwa­dra­towa szczęka jest łagod­niej­sza. Te zmiany są drobne, ale bar­dzo ją posta­rzają. I jest jakaś róż­nica w spo­so­bie oddy­cha­nia, lek­kie zatch­nię­cie na końcu każ­dego wyde­chu – rok temu jesz­cze tego nie było. Kiedy jej pierś unosi się i opada, ogar­nia mnie nagły lęk, że zaraz prze­sta­nie.

Strach ude­rza w splot sło­neczny niczym cios. Moja matka jest jedyną osobą na świe­cie, które wie o mnie wszystko, która pamięta mnie od samego początku. Nie jestem gotowa, żeby ją stra­cić.

Ten prze­klęty sto­łek zosta­nie porą­bany na kawałki i wyrzu­cony do śmieci. Jesz­cze dzi­siaj.

Spie­szę do jej sypialni, zosta­wia­jąc drzwi uchy­lone, aby sły­szeć, jeśli matka się poru­szy. Stan pokoju poka­zuje dokład­nie, co się stało. Drzwi szafy są sze­roko otwarte, a sto­łek leży w środku, prze­wró­cony, pod stertą blu­zek na wie­sza­kach. Wyobra­żam sobie, jak ona upada – jak traci rów­no­wagę, się­ga­jąc na górną półkę, jak pró­buje zna­leźć opar­cie, chwy­ta­jąc się ubrań, a potem, niczym w zwol­nio­nym tem­pie, jak leci na twardą pod­łogę – i wzbiera we mnie ochota, żeby roz­trza­skać wszystko w pokoju w drobny mak. Zamiast tego z powro­tem sta­ran­nie wie­szam wszyst­kie roz­rzu­cone czę­ści gar­de­roby, wdy­cha­jąc ostry cytry­nowy zapach per­fum Jean Naté, który do nich przy­lgnął.

Kiedy zabie­ram się do stołka, oka­zuje się, że jest zaklesz­czony, zakli­no­wany we fra­mu­dze drzwi. Ustę­puje dopiero przy trze­cim szarp­nię­ciu, ale odrywa się przy tym frag­ment deski pod­ło­go­wej. Pod­łoga roz­pa­da­jąca się na kawałki to oczy­wi­ste ryzyko.

Opa­dam na kolana, aby wci­snąć wyła­many frag­ment z powro­tem na miej­sce, ale roz­stęp pod pod­łogą jest zbyt wielki. Tak naprawdę to wię­cej niż roz­stęp. Listwa jest spryt­nym kamu­fla­żem dla schowka, w któ­rym ide­al­nie mie­ści się wsu­nięty tam przed­miot. Ma wiel­kość i kształt domo­wego sejfu i jest owi­nięty sta­rym jedwab­nym sza­lem – gra­na­to­wym w białe gro­chy, który zapa­mię­ta­łam ze szkoły pod­sta­wo­wej. To był ulu­biony szal mojej mamy. Nosiła go bez prze­rwy.

Włosy jeżą mi się na karku. Lep­sza córka usza­no­wa­łaby pry­wat­ność matki, wci­snęła deskę z powro­tem na miej­sce i ode­szła.

Ale ja tego nie robię.

Pudełko jest tak cięż­kie, że potrze­buję obu rąk, aby je pod­nieść. Sta­wiam je na pod­ło­dze, potem odwi­jam jedwabny szal i grub­szy czer­wony aksa­mit pod nim.

Za późno uświa­da­miam sobie ogrom swo­jego błędu. Ni­gdy już nie zdo­łam wyma­zać z pamięci tego, co widzę.

Jest to duże pudełko z jasnego dębu z ele­ganc­kim wzo­rem w jodełkę. Mały mosiężny klu­czyk przy­kle­jony taśmą do bocz­nej ścianki ma wymyślny, misterny kształt. Wieko zostało pola­kie­ro­wane na saty­nowy połysk.

I ozdo­bione swa­styką.

To słowo – swa­styka – wywo­łuje palącą moje policzki panikę. Wysysa cały tlen z pokoju. Swa­styka jest sym­bo­lem fana­ty­zmu i nie­na­wi­ści. I śmierci milio­nów nie­win­nych ludzi. Zagłady. Dla całego poko­le­nia Niem­ców była rów­nież sym­bo­lem hańby, zbio­ro­wej winy, o któ­rej wielu wola­łoby zapo­mnieć.

Nasze dzie­dzic­two przy­nosi nam wstyd. Moja matka ni­gdy nie powie­działa mi tego gło­śno, ale wie­dzia­łam, że tak wła­śnie czuje. Zawsze to wie­dzia­łam.

Mia­łam trzy lata, kiedy przy­by­ły­śmy do Ame­ryki, i nie pamię­ta­łam swo­jego rodzin­nego kraju ani tego, jak zna­la­zły­śmy się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Nie mogłam nawet mówić w ojczy­stym języku. Matka ni­gdy nie pozwa­lała roz­ma­wiać w domu po nie­miecku. „Zosta­wi­li­śmy ojczy­znę za sobą – powta­rzała, kiedy bła­ga­łam ją, aby opo­wie­działa mi o moim ojcu i o naszej ojczyź­nie. – Jeste­śmy teraz Ame­ry­ka­nami. Ty jesteś Ame­ry­kanką”. Po latach nale­gań i bła­gań prze­sta­łam pytać o prze­szłość. Żyłam w cie­niu jej tajem­nic, uda­jąc, że nie ist­nieją.

Byłam naiwna czy po pro­stu nie chcia­łam wie­dzieć? Samotna matka, która tak żar­li­wie mnie kochała, kobieta, która pra­co­wała na dwa etaty, żeby zapew­nić nam dach nad głową, była… No kim? Cho­lerną nazistką?

Nie. Nie mogę w to uwie­rzyć.

Kładę pudełko na kola­nach. Chwy­tam postrzę­piony brzeg taśmy, aby uwol­nić klu­czyk. Ręka tak mi drży, że klu­czyk upada z brzę­kiem na pod­łogę. Mie­dziany posmak stra­chu wypeł­nia mi gar­dło.

Z salonu nie dobiega żaden dźwięk. Ona cią­gle śpi.

A ja muszę wie­dzieć.

Pudełko otwiera się z cichym szczęk­nię­ciem. Uno­szę wieko, wdy­cha­jąc słodki wani­liowy zapach sta­rego papieru i atra­mentu. Wewnątrz znaj­duje się dzi­waczna zbie­ra­nina przed­mio­tów. Wycinki z nie­miec­kich gazet. Ciężki złoty meda­lion ozdo­biony gra­we­ro­waną literą A. Pro­gram opery Richarda Wagnera pod tytu­łem _Zyg­fryd_ z festi­walu w Bay­reuth w 1939 roku. Plik listów – koperty sztywne i upstrzone plam­kami ze sta­ro­ści. Wybla­kłe pocz­tówki. Jest tam też foto­gra­fia mamy w wymię­tym pie­lę­gniar­skim far­tu­chu – moja matka była pie­lę­gniarką? – w oto­cze­niu grupki dzieci sie­dzą­cych na pod­ło­dze. Dzieci wyglą­dają na chore, mają zobo­jęt­niałe twa­rze, a jej twarz jest zbyt napięta, aby uśmiech mógł być szczery. Odwra­cam foto­gra­fię, widzę, że jest tam nagry­zmo­lone tylko jej imię i data: „Allina, 1940”.

Ale są tam też inne zdję­cia dzieci – takie, które przy­pra­wiają mnie o mdło­ści. Dłu­gie, rów­niut­kie rzędy nie­mow­ląt w koły­skach, owi­nię­tych z woj­skową pre­cy­zją w iden­tyczne koce. Brzdące przy posiłku, sie­dzące na niskich ławach. Inne stoją na bacz­ność z zadar­tymi wysoko gło­wami i pulch­nymi ramio­nami wycią­gnię­tymi w nazi­stow­skim pozdro­wie­niu.

Tyle dzieci. I żad­nych matek na foto­gra­fiach. Ani ojców. Tylko pie­lę­gniarki.

Ostat­nia foto­gra­fia, zdję­cie por­tre­towe, wyziera z dna pudełka, więc ją wycią­gam.

Męż­czy­zna na foto­gra­fii jest przy­stojny, cho­ciaż się nie uśmie­cha. Jego zacze­sane do tyłu włosy wyglą­dają groź­nie, podob­nie jak rysy twa­rzy, ale oczy ma życz­liwe. Nasze oczy, jego i moje, spo­ty­kają się. Zapiera mi dech. Zaci­skam powieki, pod któ­rymi eks­plo­dują małe świa­tełka. Nie­mal potra­fię przy­wo­łać w pamięci jego twarz.

Kiedy wspo­mnie­nia wresz­cie wra­cają, roz­bły­skują mi w gło­wie z osza­ła­mia­jącą jasno­ścią, jak migawki z albumu foto­gra­ficz­nego. On uśmie­cha­jący się do mnie z góry, z twa­rzą w aure­oli słońca, kiedy idziemy przez pole sło­necz­ni­ków w stronę pobie­lo­nego domu. Jego dło­nie, szorst­kie i zro­go­wa­ciałe, kiedy pod­nosi mnie i sadza sobie na ramio­nach, po czym pędzimy kory­ta­rzem do pokoju peł­nego ksią­żek, z wiel­kim, rzeź­bio­nym komin­kiem. On obej­mu­jący mamę w talii, kiedy pochy­lają się oboje, żeby poca­ło­wać mnie na dobra­noc. Pamię­tam ostry zapach jego płynu po gole­niu i ścier­ni­sko wąsów na mojej szyi.

„Zosta­wi­li­śmy ojczy­znę za sobą”.

Przy­glą­da­jąc się znowu foto­gra­fii, pró­buję patrzeć na twarz męż­czy­zny obiek­tyw­nie, aby unik­nąć doszu­ki­wa­nia się podo­bieństw tam, gdzie ich nie ma. Mimo to dostrze­gam zbież­no­ści w liniach naszych szczęk i nosów, w kształ­cie naszych oczu. Przy­my­ka­jąc powieki, pró­buję przy­po­mnieć sobie coś jesz­cze, pró­buję wymu­sić na pamięci nowe obrazy. Ale nic wię­cej nie przy­cho­dzi.

– Kat­chen. Co ty robisz?

Odwra­cam się na dźwięk ostrego, oskar­ży­ciel­skiego tonu mojej matki. Stoi w drzwiach sypialni, wargi ma zaci­śnięte.

Kiedy jej wzrok pada na moje kolana, cofa się z krzy­kiem.

Pod­no­szę pudełko i oddaję je bez słowa. Wszyst­kie pyta­nia wię­zną mi w gar­dle wraz z set­kami innych zada­wa­nych przez lata, które zawsze pozo­sta­wały bez odpo­wie­dzi. W mil­cze­niu, wal­cząc z falami paniki, obser­wuję, jak moja matka pró­buje się pozbie­rać. Nie patrzy na mnie. Ze zwie­szoną nisko głową przy­ci­ska rękę do gar­dła, potem do żołądka. Oddy­cha ciężko, nie­równo.

Wresz­cie łapie oddech, pro­stuje ramiona i patrzy mi w oczy. Policzki ma mokre. Jej zie­lone oczy pociem­niały z bólu i ze stra­chu.

– To nie jest tak, jak myślisz. – Jej zdrowa ręka drży, kiedy wyciąga ją bła­gal­nie w moją stronę. – Wra­caj do salonu. Pro­szę. Wszystko ci opo­wiem.Rozdział 1

Lato 1938 Badens­burg, Niemcy

ALLINA

– Chcia­ła­byś tu mieć tych par­szy­wych Żydów? Dla­czego?

Głos Fritza brzmiał wysoko i ostro, jak trzask bicza. Sie­dząc na tra­wie, Fritz osten­ta­cyj­nie strzą­sał kawałki liści ze swo­ich brą­zo­wych spodni i przy­gła­dzał nie­sforne kosmyki przy­cię­tych maszynką jasnych wło­sów.

Przez policzki Alliny prze­szło mro­wie­nie nie­po­koju. Fritz ni­gdy nie był taki okrutny. Łagodny chło­piec, z któ­rym dora­stała, który potra­fił nakło­nić do sio­dła nawet naj­bar­dziej pło­chli­wego źre­baka, gdzieś znik­nął. Stał się nie­moż­liwy. Nie­roz­po­zna­walny.

Strze­liła spoj­rze­niem przez pik­ni­kowy obrus, ale jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Karin, sie­działa mil­cząca i nie­ru­choma jak posąg, ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię. Tylko prze­ni­kliwe dźwięki cykad wypeł­niały ciszę.

Jak do tego doszło?

Nazwali się Wspa­niałą Czwórką: Allina i Albert, Karin i Fritz. Dwie pary naj­lep­szych przy­ja­ciół. Wspól­nie zło­żyli się na dzi­siej­szy pik­nik. Albert zatrosz­czył się o chleb i cze­ko­ladę, Fritz przy­szedł z wino­gro­nami i miską słod­kiego sera twa­ro­go­wego. Karin pota­jem­nie wynio­sła z domu zdo­bioną wzo­rem róż por­ce­lanę swo­jej matki, nato­miast Allina przy­nio­sła stru­del i naj­now­szy szkic opo­wia­da­nia do prze­czy­ta­nia przy dese­rze. Była zachwy­cona, kiedy śmiali się z dzi­wacz­nych zwro­tów akcji w „Zdra­dzie Tri­stana”.

Nawet pogoda im sprzy­jała. Był prze­piękny dzień, cie­pły i nieco parny, a wia­te­rek roz­wie­wa­jący grzywkę Alliny pach­niał lawendą. Pięć minut temu leżała na ziemi z głową w zgię­ciu łok­cia Alberta. Słońce ją usy­piało i nie potrze­bo­wała niczego poza mięk­ko­ścią cie­płej trawy pod nogami, baweł­nia­nym zapa­chem koszuli Alberta i leni­wymi muśnię­ciami jego pal­ców w swo­ich wło­sach.

Teraz ręka Alberta zaci­snęła się na jej ramie­niu jak ima­dło, ostrze­ga­jąc, żeby się nie wtrą­cała. Jego bursz­ty­nowe oczy zwę­ziły się, noz­drza roz­dęły, a wydatne usta uło­żyły w cienką, zawziętą linię. Na krótką chwilę Allina zapra­gnęła znik­nąć.

– Odpo­wiedz na pyta­nie – doma­gał się Fritz. Celo­wał gru­bym pal­cem w twarz Karin. – Podaj mi jeden cho­lerny powód, dla któ­rego chcia­ła­byś mieć tutaj tych zasra­nych Żydów.

Znów zapa­dło ner­wowe mil­cze­nie.

Różowe policzki Karin przy­brały kre­dowy odcień. Prze­łknęła gło­śno ślinę, zanim na niego spoj­rzała.

– Mina i Oskar byli moimi przy­ja­ciółmi. Bra­kuje mi ich – powie­działa cichym gło­sem. Pochy­liła głowę, a jej pla­ty­nowe włosy opa­dły na twarz niczym zasłona.

Fritz znowu wsparł się na łok­ciach i par­sk­nął.

– Pew­nie zapro­si­ła­byś te dwie świ­nie na nasz ślub, gdy­byś tylko mogła.

Był nie­zno­śny. Karin na to nie zasłu­gi­wała. Nikt nie zasłu­gi­wał, ale zwłasz­cza Karin, jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka i naj­wraż­liw­sza osoba z nich wszyst­kich. Karin ni­gdy nie zwró­ciła się do nikogo ostrzej­szym tonem. A co do Neu­man­nów – Allina wzdry­gnęła się – rodzina spa­ko­wała się i znik­nęła sześć mie­sięcy temu, w środku nocy i bez słowa. Od tej pory słuch o nich zagi­nął.

Allina wygła­dziła sukienkę na gole­niach i objęła ramio­nami kolana.

– Mnie też ich bra­kuje – powie­działa, sta­ra­jąc się zapa­no­wać nad gło­sem. – Karin ma rację. Przy­jaź­ni­li­śmy się z Oska­rem i Miną od zawsze.

Ni­gdy nie dbała o to, że Neu­man­no­wie są Żydami. Na miłość boską – tak naprawdę nikt w wio­sce o to nie dbał, jeśli nie liczyć bez­myśl­nej uwagi czy zdaw­ko­wego żartu od czasu do czasu.

Oskar i Mina ni­gdy nie poru­szali kwe­stii swo­jej reli­gii ani nie pytali o lute­rań­ską wiarę Alliny, skoro już o tym mowa. Nie było to coś, o czym roz­ma­wiali jej przy­ja­ciele. Oczy­wi­ście Allina nie widy­wała Neu­man­nów w kościele, ponie­waż obcho­dzili swój dzień święty w sobotę, ale poza tym Oskar i Mina nie róż­nili się od reszty jej przy­ja­ciół. Byli towa­rzy­szami zabaw i szkol­nymi kole­gami. Odwie­dzali się nawza­jem w swo­ich domach, rojąc się tam jak psz­czoły, lub wspól­nie cie­szyli się dłu­gimi, leni­wymi dniami nad jezio­rem. I tak każ­dego lata.

Fritz ścią­gnął wargi, jakby kazano mu wypić łyżkę tranu. A potem zaczął swój wykład. Był to żało­sny, wewnętrz­nie sprzeczny stek kłamstw – te same wstrętne bred­nie, które wci­skano im do gar­deł na obo­wiąz­ko­wych zaję­ciach z edu­ka­cji raso­wej w każdą sobotę.

Oskar i Mina to roz­pusz­czone bachory… Ich ojciec jest komu­ni­stą, jak wszy­scy inni Żydzi… Żydzi są pod­stępni. Samo­lubni. Okra­dają uczci­wych, ciężko pra­cu­ją­cych Niem­ców, a póź­niej liczą swoje pie­nią­dze, pod­czas gdy reszta z nas gło­duje na ulicy…

Sta­rała się znieść to w mil­cze­niu. Cza­sami ta metoda dzia­łała i Fritz stop­niowo się uspo­ka­jał. Ale kiedy nazwał Frau Neu­mann leniwą krową – Frau Neu­mann, która zeszłej zimy goto­wała dla rodziny Alliny, kiedy cio­cia Clau­dia miała zapa­le­nie płuc – coś w niej pękło.

– Jesteś jak cho­lerna papuga, powta­rzasz wszyst­kie bzdury, które usły­szysz – powie­działa, gotu­jąc się w środku. Z gniewu aż dzwo­niło jej w uszach. – Na miłość boską, Fritz. Myśl samo­dziel­nie.

Karin wes­tchnęła.

Albert przy­cią­gnął Allinę do sie­bie.

– Cicho – szep­nął. Napię­cie w jego ramio­nach, spo­sób, w jaki ści­skał ją w talii, spra­wiły, że serce pode­szło Alli­nie do gar­dła.

Fritz uśmiech­nął się – uśmiech­nął się i potrzą­snął głową, a potem zaczął przy­glą­dać się badaw­czo każ­demu cen­ty­me­trowi jej twa­rzy. Była to zimna, bez­na­miętna ocena, jakby obser­wo­wał robaka peł­zną­cego po ścia­nie.

Pod spoj­rze­niem jego bla­do­zie­lo­nych oczu włosy zje­żyły się jej na karku. Wzięła głę­boki oddech, ale mie­szanka lawendy i trawy była zbyt słodka. Dła­wiła ją.

– Jeśli tak bar­dzo kochasz swo­ich żydow­skich przy­ja­ciół, to może powin­naś spę­dzać z nimi wię­cej czasu – powie­dział w końcu Fritz. – Myślę, że to by się dało zała­twić.

Albert pode­rwał się na nogi z wark­nię­ciem.

– Dosyć tego. Prze­proś! Natych­miast!

Fritz nie odpo­wie­dział. Wstał i powoli szedł w stronę Alberta, aż sta­nął z nim twa­rzą w twarz. Powie­trze zda­wało się wokół nich migo­tać, kiedy mie­rzyli się wzro­kiem. Albert tak mocno zaci­snął dło­nie w pię­ści, że aż dygo­tały mu ramiona.

Allina była pewna, że zaraz doj­dzie do wymiany cio­sów.

Karin pod­nio­sła się powoli i pode­szła do nich.

– Pro­szę, Fritzi. To nasza ostat­nia wycieczka przed ślu­bem. Nie powin­ni­śmy się kłó­cić. – Głos jej drżał. Dwoma pal­cami dotknęła ramie­nia Fritza. – Pro­szę.

Fritz strzą­snął dłoń Karin.

A potem się roze­śmiał. Był to wysoki, fał­szywy, brzydki dźwięk. Chło­pak zło­żył Alli­nie zama­szy­stą paro­dię ukłonu, po czym opadł na trawę.

– Prze­pra­szamy was na chwilę – powie­dział Albert przez zaci­śnięte zęby i pod­niósł Allinę.

Ujął jej nad­gar­stek i odcią­gnął ją od przy­ja­ciół w dół zbo­cza, przez wyso­kie trawy pro­wa­dzące do jeziora.

– Puść mnie – syk­nęła, lecz Albert zigno­ro­wał ją i ruszył szyb­ciej, z dło­nią zaci­śniętą na jej ramie­niu. – Puść – powtó­rzyła. – Dam sobie radę sama.

Szarp­nęła się i zato­czyła, poty­ka­jąc się o wła­sne stopy. Cho­ciaż grube trzciny zła­go­dziły jej upa­dek, wylą­do­wała na kola­nach z zawsty­dza­ją­cym piskiem.

Albert posta­wił ją na nogi. Ciemny rumie­niec roz­lał mu się z karku na policzki, a jego pia­skowe włosy ster­czały na wszyst­kie strony.

– Uwa­żasz, że tam dałaś sobie radę? – zadrwił, pochy­la­jąc się, żeby pomóc jej strzep­nąć źdźbła trawy z sukienki i nóg.

Allina była zbyt roz­gnie­wana, żeby odpo­wie­dzieć. Skwi­to­wała jego pyta­nie kwa­śnym spoj­rze­niem i zajęła się daremną próbą usu­nię­cia plam od trawy z żół­tej, kra­cia­stej bawełny.

– Dobrze – powie­dział i prze­cią­gnął ręką przez jej włosy, przy­gła­dza­jąc je. – Żad­nych roz­mów. Przejdźmy się. Oboje musimy ochło­nąć. – Kąciki jego ust unio­sły się w krzy­wym uśmie­chu, który tak dobrze znała. I który zwy­kle skut­ko­wał.

Albert znowu się­gnął do jej ręki i tym razem się już nie wyrwała. Stłu­miła iry­ta­cję i pozwo­liła się popro­wa­dzić przez gęste kępy sito­wia, które łasko­tały ją w łydki, kiedy szli wzdłuż brzegu. Ten cichy spa­cer roz­luź­nił napięte mię­śnie pomię­dzy jej łopat­kami. Odprę­żyła się wśród zna­jo­mych odgło­sów i zapa­chów jeziora: głę­bo­kich krzy­ków gęsi, kiedy prze­la­ty­wały nad nimi, łagod­nego sze­le­stu wia­tru w trzci­nach i cierp­kiego zapa­chu lilii wod­nych, pstrą­gów oraz alg uno­szą­cych się na wodzie.

Prze­szli pół­tora kilo­me­tra. Włosy kle­iły jej się do policz­ków z wysiłku, lecz Allina cie­szyła się, że może sku­pić uwagę na czymś innym. Nie uświa­da­miała sobie ogromu swo­jego gniewu ani swo­jej paniki, dopóki nie przy­sta­nęła, wciąż drżąc.

Zatrzy­mała się, odgar­nia­jąc włosy z twa­rzy, aby spoj­rzeć ponad powierzch­nią jeziora na ich maleńką wio­skę – sto pięć­dzie­siąt dusz, które żyły i pra­co­wały razem. I któ­rym na ogół dobrze to wycho­dziło. W wodzie odbi­jało się bez­chmurne błę­kitne niebo, wykru­szone wieże zamku Gottestränen i wyso­kie, kryte strze­chą dachy gospody Baum­haus. Kilka restau­ra­cji, piwiar­nie i sklepy dla tury­stów, w tym księ­gar­nia jej wuja – wszystko roz­rzu­cone nad brze­giem. Pola uprawne roz­cho­dzące się wachla­rzem od wody i let­nia psze­nica poły­sku­jąca w słońcu.

Albert wybrał kamyk i rzu­cił go zręcz­nym ruchem na taflę jeziora. Kamyk prze­śli­znął się po powierzchni w czte­rech szyb­kich, lek­kich plu­śnię­ciach, pozo­sta­wia­jąc kręgi na wodzie. Popół minu­cie kręgi znik­nęły i lustrzane odbi­cie znów było dosko­nałe.

– Tak tu spo­koj­nie – powie­działa Allina.

Albert wska­zał ich sple­cio­nymi dłońmi Karin i Fritza wyle­gu­ją­cych się teraz na słońcu.

– Wszystko tak wygląda z daleka. Oni też wydają się spo­kojni, kiedy patrzy się stąd. Ale to złu­dze­nie.

Albert miał rację. Allina cie­szyła się na ten pik­nik przez cały tydzień, ale nie do końca wie­rzyła, że uda im się spę­dzić dzień bez kłótni.

– Powin­nam być bar­dziej cier­pliwa – przy­znała. – Bar­dziej sta­rać się go prze­ko­nać.

Albert wes­tchnął ciężko. Oczy miał smutne i śmier­tel­nie poważne.

– Nie, Allino. Musisz prze­stać spie­rać się z Frit­zem o Żydów.

Te słowa podzia­łały na nią jak wrzą­tek na skórę.

– Żydów? Masz na myśli Neu­man­nów. – Allina odsu­nęła się, żeby przyj­rzeć się jego twa­rzy, ale mocno zaci­śnięta szczęka świad­czyła, że on nie ma ochoty słu­chać. – Oskara i Minę, naszych przy­ja­ciół – dodała gło­śniej. – Czy ty też już o nich zapo­mnia­łeś?

Albert zaklął brzydko, aż się skrzy­wiła.

– Nie zapo­mnia­łem o nich – odparł. – Ale spie­ra­nie się z Frit­zem jest bez­ce­lowe. I nie­bez­pieczne. Musisz się nauczyć trzy­mać język za zębami.

Allina postą­piła krok do tyłu, policzki jej pło­nęły. Szcze­rość Alberta nie­zbyt nią wstrzą­snęła. Zaczął udzie­lać rad, odkąd skoń­czył osiem­na­ście lat. Ale nie powi­nien mówić jej, jak ma się zacho­wy­wać, nie po tym, jak ode­grał tchó­rza przed ich przy­ja­ciółmi.

– Chcesz, żebym nabrała wody w usta, zamiast mówić to, co myślę – powie­działa, a panika wzbie­rała jej w piersi. – Naprawdę aż tak się boisz?

Albert roze­śmiał się, ale był to ochry­pły, stłu­miony odgłos. Allina uświa­do­miła sobie, że pra­wie dopro­wa­dziła go do łez.

– Oczy­wi­ście, że się boję! Neu­man­no­wie są już bez­pieczni, do cho­lery. To o cie­bie muszę się mar­twić.

Zanim Allina zdą­żyła zapy­tać, skąd wie, że Neu­man­no­wie są bez­pieczni, Albert chwy­cił ją w ramiona i poca­ło­wał.

Zesztyw­niała, a fala gorąca zalała jej ciało. Albert miał usta słod­kie od cze­ko­lady, ale kiedy doty­kały jej warg, były twarde i zde­spe­ro­wane. Zarzu­ca­jąc mu ramiona na szyję, Allina ze wszyst­kich sił sta­rała się stłu­mić swój gniew i odwza­jem­nić poca­łu­nek. Wspo­mnie­nie ich sprzeczki i wszyst­kiego innego roz­wiało się. Nie liczyło się nic poza potrzebą bli­sko­ści.

Albert odsu­nął się zbyt szybko, z jękiem fru­stra­cji, który prze­szył ją dresz­czem.

– Obie­caj mi, że będziesz ostroż­niej­sza – szep­nął.

Allina potrzą­snęła głową, aby zebrać myśli. Nie. To nie była sprzeczka, którą mogli zbyć poca­łun­kiem. Pró­bo­wała wyswo­bo­dzić się z jego ramion, lecz Albert jej nie pozwa­lał.

– Kocham cię – powie­dział. – Liczy się tylko twoje bez­pie­czeń­stwo. W następ­nym tygo­dniu wyjeż­dżam do Ber­lina. Nie będzie mnie tutaj, żeby cię chro­nić. Pro­szę – powtó­rzył. – Obie­caj mi.

Allina oparła głowę na jego piersi, wdy­cha­jąc zna­jome zapa­chy, któ­rymi prze­sią­kła jego koszula – czy­stej bawełny, trawy i cierp­ko­ści jego skóry. Ni­gdy nie wąt­piła w uczu­cia Alberta ani wła­sne. Kochała go przez całe życie. Wszyst­kie szczę­śliwe chwile wią­zały się w jakiś spo­sób z Alber­tem. Nie mogło być nikogo innego.

– Ja też cię kocham – wymam­ro­tała.

A potem się roz­pła­kała. Była pewna, że jeśli nie zaczną mówić ze sobą otwar­cie, prawda będzie stra­cona na zawsze. To już się działo. Z każ­dym mija­ją­cym dniem wszystko, co dobre i słuszne na świe­cie, zda­wało się wymy­kać.

* * *

Kiedy następ­nego ranka Allina zeszła na śnia­da­nie, wujek Die­ter cze­kał przy stole w jadalni. Zamiast przy­wi­tać ją swoim zwy­kłym, hała­śli­wym pozdro­wie­niem, sie­dział w mil­cze­niu, bęb­niąc pal­cami po drew­nia­nym bla­cie. Pocią­głą, szczu­płą twarz wujka pokry­wała bla­dość, jego nie­bie­skie oczy nabie­gły krwią, a bruzdy w kąci­kach ust były głęb­sze niż zwy­kle.

– Usiądź – ode­zwał się gło­sem tak ostrym, że usłu­chała natych­miast. – Ojciec Fritza zło­żył mi wizytę, kiedy zaj­mo­wa­łaś się swo­imi poran­nymi obo­wiąz­kami. Herr Meier powie­dział mi, że pokłó­ci­łaś się wczo­raj z Frit­zem. O Neu­man­nów.

Allina patrzyła w okno, żeby unik­nąć jego oskar­ży­ciel­skiego spoj­rze­nia. Dwa dłu­gie, cien­kie sznury bie­gnące od balu­strady ganku do pnia dębu na skraju podwó­rza były wypeł­nione bluz­kami, sukien­kami i spodniami, które roz­wie­siła o świ­cie. Wydy­mały się jak cho­rą­gwie na tle lazu­ro­wego nieba.

Wujek Die­ter ude­rzył dło­nią w blat, wystar­cza­jąco mocno, aby zabrzę­czały srebrne sztućce.

– W poważ­nym wieku sie­dem­na­stu lat wda­jesz się w kłót­nię z człon­kiem Hitler­ju­gend – wark­nął gło­sem tak niskim, że ciarki prze­szły jej po skó­rze. – Chcesz, żeby cię aresz­to­wali?

Wstał z krze­sła i zaczął prze­cha­dzać się po jadalni.

Alli­nie zaschło w gar­dle. Strach wujka był zaraź­liwy. Wzięła kawa­łek boczku z pół­mi­ska i roze­rwała go na dwie czę­ści, zanim wrzu­ciła kru­szące się kawałki na swój talerz. Zupeł­nie stra­ciła ape­tyt.

– Pokłó­ci­li­śmy się wczo­raj – przy­znała ostroż­nie – ale to nie było nic takiego.

Sprze­cza­jąc się z Frit­zem, nie wymie­niła jego uko­cha­nego Führera ani razu. Aresz­to­wa­nia mogły się zda­rzać w Mona­chium albo w Ber­li­nie, ale nie w sen­nych małych wio­skach, takich jak Badens­burg, gdzie rodziny poma­gały sobie nawza­jem, żeby prze­żyć.

– Herr Meier wpły­nął na syna w imię naszej przy­jaźni. Ale powie­dział, że nie zrobi tego po raz drugi. – Wujek pod­niósł głos i prze­cią­gnął ręką przez swoje przy­pró­szone siwi­zną włosy, aż się nastro­szyły. – Bła­gał mnie, żebym prze­mó­wił ci do roz­sądku, dziecko. Fritz i Karin zamie­rzają prze­nieść się do Mona­chium w przy­szłym roku. Nie rozu­miesz, co to zna­czy?

W przy­pły­wie gniewu wujek Die­ter zaczął sapać. Wydał z sie­bie serię ostrych, szcze­kli­wych kaszl­nięć, które pozba­wiły go tchu, po czym oparł się ple­cami o ścianę. Jego rumiane policzki mocno kon­tra­sto­wały z pobie­lo­nym tyn­kiem.

Ogar­nięta paniką Allina mil­czała. Wujek się roz­cho­ruje, jeśli nie będzie uwa­żał.

Cio­cia Clau­dia wkro­czyła do jadalni w samą porę. Było jasne, że wszystko sły­szała, ponie­waż policzki pałały jej czer­wie­nią jak raj­skie jabłuszka, a szare oczy przy­brały barwę żela­znej kuchenki. Chmu­rząc się, z trza­skiem posta­wiła na stole dzba­nek kawy. Płyn chlu­snął na hafto­wany obrus jak bry­zgi bru­nat­nej krwi.

Wujek pod­szedł chył­kiem do stołu i z wes­tchnie­niem zajął swoje miej­sce.

Cio­cia poca­ło­wała go w czoło.

– Wypij kawę i poczy­taj gazetę, Die­ter – powie­działa i popra­wiła koł­nie­rzyk jego baty­sto­wej koszuli. – Allina i ja zro­bimy twój ulu­biony stru­del.

Allina potrzą­snęła głową. Cio­cia nie mogła mówić poważ­nie.

– Sły­sza­łaś mnie, młoda damo – dodała cio­cia Clau­dia, wycią­ga­jąc Allinę z krze­sła.

Dziew­czyna stłu­miła krzyk, kiedy cio­cia popro­wa­dziła ją do kuchni.

Cio­cia zagnio­tła cia­sto na stru­del przed wscho­dem słońca – stało na­dal tam, gdzie je odsta­wiła. Umyły ręce i zaczęły przy­go­to­wy­wać nadzie­nie. Pra­co­wały w mil­cze­niu, co Alli­nie odpo­wia­dało, bo nie chciała pogar­szać sytu­acji.

Nie mogła się jed­nak uspo­koić. Wciąż miała w pamięci zimne spoj­rze­nie Fritza i jego zawo­alo­wane groźby. Jego okru­cień­stwo wobec Karin i Neu­man­nów – jesz­cze rok temu taka pod­łość byłaby nie do pomy­śle­nia. Jak Karin może go poślu­bić?

Allina wyła­do­wała swoją fru­stra­cję na soczy­stym jabłku, któ­rego kawałki pry­skały na kuchenny blat, kiedy drą­żyła je z gniew­nym zapa­mię­ta­niem.

– Dobrze. Wyrzuć z sie­bie złość – Cio­cia Clau­dia zaśmiała się sucho, wska­zu­jąc na poszar­pany owoc w rękach Alliny. – Jak skoń­czysz tor­tu­ro­wać jabłko, poroz­ma­wiamy, spo­koj­nie, jak kobieta z kobietą.

Oho, teraz się zacznie. Clau­dia Strauss ni­gdy nie krzy­czała, żeby wyra­zić swoje racje. Nie, im więk­szy spo­kój zacho­wy­wała cio­cia, tym poważ­niej­sze było prze­wi­nie­nie.

Cio­cia rzu­ciła cia­sto na posy­pany mąką blat, żeby je roz­wał­ko­wać.

– Twój wujek i ja współ­czu­jemy naszym żydow­skim przy­ja­cio­łom. Wiesz o tym – powie­działa rze­czo­wym tonem, wał­ku­jąc cia­sto szyb­kimi ruchami. – Kaza­li­śmy ci zacho­wać nasze współ­czu­cie dla sie­bie. To cię zło­ści.

Allina odgar­nęła z czoła wil­gotną grzywkę.

– I zawsty­dza.

I smuci. I przy­pra­wia o mdło­ści. Jeste­śmy hipo­kry­tami, wszy­scy!

Nie chciała się wię­cej kłó­cić, pod­bie­gła więc do zlewu, żeby zmyć lepki cukier z pal­ców.

Ta kuch­nia, bar­dziej niż jaka­kol­wiek inna część domu, dawała Alli­nie poczu­cie, że jest kochana i bez­pieczna. Nauczyła się piec spe­cjal­ność cioci, pie­czeń z mary­no­wa­nego mięsa, na sta­rej żela­znej kuchence i szo­ro­wała dębowe deski pod­łogi setki razy, żeby spro­stać jej stan­dar­dom czy­sto­ści. Dwie sosnowe półki nad zle­wem ugi­nały się ze sta­ro­ści i pod cię­ża­rem nie­wy­szu­ka­nych nie­bie­sko-kre­mo­wych tale­rzy, kwie­ci­stych imbrycz­ków do her­baty i dzie­siąt­ków pustych sło­ików na prze­twory, które wkrótce wypeł­nią kiszo­nymi jarzy­nami i zakon­ser­wują, żeby wystar­czyły im na długą zimę. Przy­ja­ciele Alliny zawsze byli mile widziani w kuchni cioci. Nikt nie wycho­dził stąd bez tale­rza zupy, kromki chleba z masłem lub szklanki mleka i kawałka cie­płego stru­dla.

A teraz wszystko się roz­sy­py­wało.

Kiedy Allina wró­ciła do stołu, aby pomóc roz­cią­gnąć cia­sto, wargi cioci były ścią­gnięte ze zmar­twie­nia.

– Twój wujek wie, co mówi. Mie­li­śmy szczę­ście, że Herr Meier ujął się za tobą u Fritza. Wszystko się zmie­nia, nawet w naszej małej wio­sce, i to wcale nie na lep­sze. – Cio­cia wsu­nęła ręce pod arkusz roz­wał­ko­wa­nego cia­sta i unio­sła pod­bró­dek. – Chodź. Pomóż mi z tym.

Allina pode­szła do stołu i wsu­nęła ręce pod cia­sto, naśla­du­jąc ruchy cioci. Pra­co­wały w mil­cze­niu, okrą­ża­jąc powoli stół i cią­gnąc cia­sto do sie­bie.

– Chyba masz rację – powie­działa w końcu Allina.

– Chyba? – Cio­cia wznio­sła oczy ku niebu. Przy­sta­nęła i posma­ro­wała cia­sto oliwą, zanim zaczęły kolejną rundę wokół stołu. – Czy naprawdę uwa­żasz, że postą­pi­łaś mądrze, kłó­cąc się z Frit­zem?

Allina znowu przy­po­mniała sobie lodo­wate spoj­rze­nie Fritza i ści­snęło ją w żołądku.

– Na pewno postą­pi­łam słusz­nie, ale nie jestem pewna, czy mądrze.

– To już lepiej – odparła cio­cia z wes­tchnie­niem. – Przy­naj­mniej rzu­ci­łaś mi okruch nadziei.

Zapa­dła cisza, a one znowu zabrały się do pracy. Zro­biły jesz­cze dwa okrą­że­nia, zanim cia­sto stało się cien­kie jak papier i się­gnęło kra­wę­dzi stołu.

Allina chwy­ciła miskę z nadzie­niem i zaczęła nakła­dać na brzeg cia­sta grubą war­stwę prze­cieru jabł­ko­wego. Głu­pia łyżka nie chciała prze­stać się trząść, pra­co­wała więc szyb­ciej, ale prze­cier spa­dał na cia­sto w nie­rów­nych grud­kach.

Cio­cia wyrwała miskę i łyżkę z rąk Alliny i odło­żyła je na blat.

– Wiem, że się boisz – powie­działa, uno­sząc pal­cem pod­bró­dek bra­ta­nicy. Wyraz współ­czu­cia w jej oczach spra­wił, że Allina zapra­gnęła wybiec z kuchni. – Nawet jako mała dziew­czynka zawsze wybu­cha­łaś gnie­wem, kiedy się prze­stra­szy­łaś. Ale twój gniew będzie miał poważne kon­se­kwen­cje, jeśli nie zdo­łasz nad nim zapa­no­wać.

Allina odwró­ciła się, żeby wyjść, ale cio­cia była nie­ubła­gana. Chwy­ciła ręce Alliny w swoje silne, stward­niałe dło­nie i mocno je trzy­mała.

– Roz­ma­wiaj ze mną. Powiedz mi, czego się boisz.

– Fritz to potwór. Znę­cał się wczo­raj nad Karin z powodu Neu­man­nów. Naszych przy­ja­ciół. – Słowa wyle­wały się z niej jak woda po otwar­ciu śluzy. – Ty, wujek, Albert… wy chce­cie, żebym uda­wała, że wszystko jest w porządku, ale ja już nie mogę, nie mogę…

Cio­cia przy­cią­gnęła ją do sie­bie z cichym jękiem, spo­wi­ja­jąc ją cie­płem swo­jego pulch­nego ciała i koją­cymi zapa­chami kawy oraz cia­sta na stru­del.

– Boję się, że przy­wyknę do życia w ten spo­sób – wymam­ro­tała Alina, wtu­la­jąc poli­czek w wil­gotną szyję cioci.

Boję się osza­leć, jak wszy­scy wokół.

– Ja też się boję – szep­nęła cio­cia w jej włosy. – To cho­roba, ta nie­na­wiść Führera do Żydów, a nie­na­wiść zaraża wszyst­kich, któ­rzy się z nią zetkną.

Allina odsu­nęła się od niej.

– Wła­śnie dla­tego prze­ciw­sta­wi­łam się Frit­zowi.

Jej zawzięta dekla­ra­cja wywo­łała sowie spoj­rze­nie cioci.

– Czy pomo­żesz komu­kol­wiek, jeśli znaj­dziesz się w wię­zie­niu?

– Nie – wykrztu­siła Allina.

– To nie może być twoja walka – powie­działa cio­cia. – Ani żad­nej kobiety, skoro już o tym mowa. – Uszczyp­nęła Allinę w nos. – Moja dzielna mała myszka, która już nie jest taka mała. Musisz się nauczyć wyczu­wać, kiedy się ode­zwać, a kiedy mil­czeć.

Kiedy się ode­zwać? Kobiety powinny sie­dzieć cicho, pod­czas gdy męż­czyźni nie robią nic… To nie miało sensu. Allina nie chciała jed­nak wsz­czy­nać następ­nej kłótni, więc ugry­zła się w język i ski­nęła głową.

– Twój wujek na­dal uważa cię za dziecko, nie za młodą kobietę, którą się sta­łaś. Myśli, że będziesz posłuszna. Mój Boże, zawsze się co do tego mylił. – Cio­cia nachy­liła się nad nią. – Ale my się rozu­miemy, prawda?

Zamy­ka­jąc oczy, Allina znowu ski­nęła głową. Nie miało zna­cze­nia, że cio­cia i wujek nauczyli ją, aby zawsze postę­po­wać hono­rowo. Tym, czego teraz od niej chcieli – czego wszy­scy od niej chcieli – było mil­cze­nie.

Cio­cia cmok­nęła ją gło­śno w oba policzki.

– Trzeba jakoś uspo­koić two­jego wujka. Popra­wimy mu nastrój, koń­cząc nasz stru­del.

Cio­cia Clau­dia uwa­żała, że dobry stru­del jest lekar­stwem na całe zło świata.

– Nie żar­tuję – dodała, kiedy Allina prze­wró­ciła oczami. – Stru­del to poważna sprawa. Przy­nieś mi tro­chę nasion sezamu, a ja go tym­cza­sem zawinę. – Wypchnęła Allinę z kuchni. – Idź.

Allina wes­tchnęła i powlo­kła się kory­ta­rzem w stronę scho­dów do piw­nicy. Przy wej­ściu na schody wisiały dwie foto­gra­fie. Przy­sta­nęła, żeby na nie popa­trzeć.

Pierw­sza foto­gra­fia została zro­biona w jej ósme uro­dziny. Szczer­bata i uśmiech­nięta, z wło­sami zwią­za­nymi w mysie ogonki, Allina sie­działa okra­kiem na Zigim, swoim cęt­ko­wa­nym kucyku. Cio­cia i wujek stali po obu stro­nach zwie­rzę­cia – ona trzy­mała rękę na zadzie Zigiego, a wujek Die­ter obej­mo­wał Allinę ramie­niem.

Druga była jedy­nym zdję­ciem jej rodzi­ców, jakie miała. Jej matka, Irene, trzy­mała w moc­nym uści­sku opa­tu­loną Allinę i wyglą­dała nieco egzo­tycz­nie w sty­lo­wym kostiu­mie. Tomas, jej ojciec, uśmie­cha­jący się dum­nie do obiek­tywu, ota­czał ramie­niem kobietę i dziecko. Wujek zawsze mówił, że Allina ma wyso­kie kości policz­kowe i ostry pod­bró­dek swo­jej matki, ale jasne włosy i oczy odzie­dzi­czyła po rodzi­nie ojca.

Przez lata Allina bła­gała cio­cię i wujka o wię­cej infor­ma­cji na temat swo­ich praw­dzi­wych rodzi­ców. „Twoja matka i ojciec bar­dzo cię kochali – odpo­wia­dali zawsze – ale lepiej nie roz­grze­by­wać prze­szło­ści”. Wszel­kie dal­sze prośby spo­ty­kały się z mil­cze­niem i dłu­gimi, smut­nymi spoj­rze­niami, od któ­rych ści­skało ją w żołądku. Poza oczy­wi­stą prawdą, że jej ojciec był młod­szym bra­tem cioci, Allina wie­działa o Toma­sie i Irene Schenc­kach tylko dwie rze­czy: że byli ber­liń­czy­kami i że umarli, kiedy miała trzy mie­siące.

Allina oparła głowę o chłodny, chro­po­waty tynk na ścia­nie.

W tym domu jest zbyt wiele tajem­nic. I zbyt wiele rze­czy, o któ­rych ni­gdy nie roz­ma­wiamy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij