Słowa na szczęście i inne nienazwane stany duszy - ebook
Słowa na szczęście i inne nienazwane stany duszy - ebook
„Urzeka mnie delikatność chwil, które ledwo zauważamy. Ba, ledwo je nazywamy. A nienazwane może umknąć. Szkoda by było. Nazywam te ulotne stany, żeby nie bały się do nas podejść i rozgościć się w duszy. Żeby miały do nas dostęp, choć bywają nieśmiałe. Swoją energią ubarwiają nasz codzienny bieg. Stany tu opisane kojarzą mi się z rezerwatem ptaków. Potrzebujemy czasu, żeby je dostrzec, wolnej chwili, żeby się nimi zachwycić, docenić ich barwność, urok, zawartą w nich obietnicę. Wolności? Bo te stany, jak ptaki, są dzikie. Nie znają ręki coacha, nie udomowił ich psychoterapeuta, nikt ich nie zatrzasnął w klatce użyteczności. Nie ma co ich brać pod but. Wystarczy się w nie zapatrzyć. Wystarczy (z) nimi być” – GRAŻYNA PLEBANEK
„Czyta się z zachwytem. Świetny pomysł zabawy słowami. Duże poczucie humoru, wspaniałe i oryginalne ilustracje, jednym słowem PEREŁKA” – ULA DUDZIAK
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2892-8 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyznaję, że kiedy trafiłam na ten termin, przeraziłam się. „Zarządzanie” to słowo bliskie „efektywności”, „wynikom” i „słupkom”, obowiązkowo rosnącym. Podobno można zmieniać własne emocje, na przykład świadomie kontrolując mimikę.
A więc do tego doszliśmy, żeby manipulować tym, co mamy najbardziej ulotnego, kruchego, swojego – stanami duszy. I tu stawiam weto: wara słupkom od mojej twarzy. Im bardziej ulotne emocje, tym cenniejsze. Chcę je przeżywać bez myślenia, że mogą mi pomóc osiągnąć lepsze wyniki. Chcę je przeżywać. Kropka.
Urzeka mnie delikatność chwil, które ledwo zauważamy. Ba, ledwo je nazywamy. A nienazwane może umknąć, zostać uznane za nieistniejące. Szkoda by było. Nazywam te ulotne stany, żeby nas nawiedzały, nachodziły, nie bały się do nas podejść i rozgościć się w duszy. Żeby miały do nas dostęp, choć bywają nieśmiałe. Swoją jasną, czasem melancholijną energią ubarwiają nasz codzienny, pragmatyczny bieg.
Napisałam ten słownik, żeby było na czym się oprzeć. Delikatna to konstrukcja, utkana ze słów, które przywiozłam z innych kultur, wyłuskałam z innych języków. Wplotłam w rodzimą wełnę, gościnną, bo te stany znamy, tylko czasem potrzebujemy wielu słów, żeby je opisać. A tu przychodzą w jednym, czasem straszliwie trudnym do wymówienia wyrazie. Ale to też jest stan, przekroczenie – ta próba wskoczenia w gaelicki, zmierzenia się z japońskim, liźnięcia hiszpańskiego.
Stany tu opisane kojarzą mi się z rezerwatem ptaków. Potrzebujemy czasu, żeby je dostrzec, wolnej chwili, żeby się nimi zachwycić, docenić ich barwność, urok, zawartą w nich obietnicę. Wolności? Bo te stany, jak ptaki, są dzikie. Nie znają ręki coacha, nie udomowił ich psychoterapeuta, nikt ich nie zatrzasnął w klatce użyteczności. Nie ma co ich brać pod but. Wystarczy się w nie zapatrzyć. Wystarczy (z) nimi być.
Aha, i najważniejsze – bawmy się nimi! Jako wychowanka antropologa kultury, niezrównanego profesora Rocha Sulimy, mam wielką słabość do przyglądania się sprawom drobnym, pozornie nieważnym. Tę skłonność przejawiam zresztą od dzieciństwa i pewnie dlatego na moim podwórku na warszawskich Stegnach byłam niezła w robieniu tak zwanych widoczków. Pod szkła z butelek rozbitych beztrosko przez osiedlowych pijaków podkładałyśmy z dziewczynami kwiaty, kawałki błyszczącej folii, kamyki, dropsy. Tak powstawały dzieła, które wydawały nam się równie cenne jak te, które tworzył Picasso. Gdyby miały trwalszą konstrukcję, może kupowano by je za równie astronomiczne sumy. Ale widoczki były nietrwałe, taka ich uroda. Nie dało się i nie da się ich sprzedać. Całe szczęście.
Ta książka to moje widoczki. Pisarki, Włóczykijki (Włóczykij ma żeńską formę, od teraz), która podróżuje po krajach, kulturach i językach. Którą nosi, jak wielu z nas.
Zapraszam do wspólnej zabawy słowami. Niech to, co nietrwałe, trwa w nas.
{ Pofryzjerski smut }
– japońskie –
ge-otori nie ma nic wspólnego z wiekiem, choć angielskie słowo age stoi tu jak byk i straszy. Wszechobecne na kosmetykach, które mają nam pomóc przestać być tym, kim jesteśmy naprawdę, tu znalazło się przypadkiem. Ageotori to japoński zwrot. Nie ma w nim paniki związanej z przemijającym czasem, jest za to inny rodzaj stresu, dobrze wszystkim znany.
Age-otori to wrażenie, jakiego doznajemy po wizycie u fryzjera, gdy okazuje się, że wyglądamy gorzej, niż zanim zasiadłyśmy w fotelu. Nie znam osoby, która by przez coś takiego nie przeszła i nie opłakała swojego godnego pożałowania stanu. To rodzaj paniki, spleenu czy smętku na widok własnej twarzy okolonej źle układającymi się kosmykami. Lub na widok ich bolesnego braku. Pofryzjerski smut? Może to jest właściwe spolszczenie age-otori.
Mistrzami we wpędzaniu ludzi w ostre age-otori byli fryzjerzy aktywni w czasach socjalizmu. Jak gdyby przed 1989 rokiem nie dało się ostrzyc i uczesać człowieka tak, jak o to prosił. Obcokrajowca w tych siermiężnych czasach rozpoznawało się po fryzurze – dobrej. I po stanie uzębienia. To ostatnie w naszej części Europy bywało bowiem wypadkową zaawansowanej próchnicy z modą na złoto w szczęce, słowem: pałac Trumpa w ruinie.
Hasło „pójść do fryzjera” w tamtych czasach kojarzyło się ze szlochem. Pamiętam, jak moja mama, właścicielka ślicznych włosów, wracała od fryzjerki opłotkami, tak żeby nikt jej nie widział. Kiedy jej klucz zgrzytał w zamku, domownicy udostępniali pospiesznie drogę do łazienki. Mama wpadała tam, wsadzała głowę pod kran i zmywała polakierowaną konstrukcję. Gdy wychodziła z łazienki po dwóch godzinach, przypominała już siebie.
Fatalne strzyżenie trzeba było tuszować. Właścicielom kręconych włosów było łatwiej, ale w przypadku moich, azjatycko prostych, oszustwa nie wchodziły w rachubę. Dlatego po kilku paroksyzmach age-otori w trudnym wieku nastoletnim, odmówiłam chodzenia do socjalistycznych partaczy. Zapuściłam włosy, a podcinał mi je mój chłopak.
Traf chciał, że ten felieton piszę akurat po powrocie od fryzjera. Z nim age-otori się nie zdarza, bo Moussa słucha, co do niego mówię. Co więcej – wprowadza to w czyn. Kiedyś wyjechał na dwa miesiące, a ja poszłam podciąć włosy do jego kolegi. Po strzyżeniu mało typa nie zabiłam. Na szczęście mam wyjście awaryjne – polską odpowiedniczkę Moussy. Ewa strzyże mnie już tak długo, że niebawem powinnyśmy obchodzić srebrne gody.
Niektórzy są wierni fryzjerom, inni skaczą od jednego do drugiego, otwarci na niespodzianki. Bo z fryzjerem jest się w związku, stałym bądź krótkotrwałym. Jeśli jednak pewnego dnia – bez względu na staż relacji – poczujemy, że na widok własnego odbicia we fryzjerskim lustrze zbiera nam się na płacz, to znak, że czas zerwać. Bo nie ma nic gorszego niż wstawanie z fotela z głową wciśniętą w ramiona, płacenie trzęsącymi się rękoma i unikanie swojego odbicia w szybach wystawowych. Fryzjerowi trzeba ufać jak ginekologowi. Na szczęście w tym zawodzie nie ma „klauzul sumienia”, w innym przypadku mogłybyśmy nagle wylądować ostrzyżone na pazia.
Fryzjera można kochać. Za co kocham Moussę? Za to, że zrównał ceny strzyżenia kobiet i mężczyzn. Wszędzie to my płacimy więcej – czy to nie dyskryminacja? Moussa namawia do ograniczenia używania produktów do włosów, bo szkodzą środowisku. Nie zajmuje się też farbowaniem włosów. Dzięki niemu i jego starszym klientkom przekonałam się, że dobrze podcięte szpakowate czy białe włosy są piękne.