Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Słowa Światłości. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 kwietnia 2025
75,00
7500 pkt
punktów Virtualo

Słowa Światłości. Seria Archiwum Burzowego Światła. Tom 2 - ebook

Świetliści Rycerze muszą znów powstać.

W końcu wypowiedziano starożytne przysięgi, spreny powracają. Ludzie szukają tego, co zostało utracone. Być może ta misja ich zniszczy.

Wiatrowy zagubił się w strzaskanej krainie i balansuje na granicy między zemstą a honorem. Tkaczka Światła, którą powoli pochłania przeszłość, poszukuje kłamstwa, którym musi się stać. Kowal Więzi, zrodzony z krwi i śmierci, teraz próbuje odbudować to, co zostało zniszczone. Badaczka, od której zależą losy dwóch ludów, zostaje zmuszona do dokonania wyboru między powolną śmiercią a straszliwą zdradą wszystkiego, w co wierzy. Najwyższy czas, by się przebudzili, nadchodzi bowiem Wieczna Burza. I przybył Skrytobójca.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-76-4
Rozmiar pliku: 5,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Jak może­cie sobie wyobra­zić, wypro­du­ko­wa­nie książki z cyklu „Archi­wum Burzo­wego Świa­tła” to poważne przed­się­wzię­cie. Wią­zało się z nim osiem­na­ście mie­sięcy pracy pisar­skiej, od kon­spektu aż po ostat­nią redak­cję. Do tego należy doli­czyć czte­rech róż­nych ilu­stra­to­rów, nie­zli­czo­nych redak­to­rów, nie wspo­mi­na­jąc już o pra­cow­ni­kach wydaw­nic­twa Tor, któ­rzy zaj­mo­wali się pro­duk­cją, reklamą, mar­ke­tin­giem i wszyst­kim innym, co jest nie­zbędne, by książka osią­gnęła suk­ces.

Od około dwu­dzie­stu lat „Archi­wum Burzo­wego Świa­tła” było moim marze­niem – histo­rią, jaką zawsze chcia­łem opo­wie­dzieć. Ludzie, o któ­rych prze­czy­ta­cie poni­żej, cał­kiem dosłow­nie spra­wili, że moje sny stały się rze­czy­wi­sto­ścią i żadne słowa nie wystar­czą, by wyra­zić moją wdzięcz­ność dla nich. Po pierw­sze, Peter Ahl­strom, mój asy­stent i główny redak­tor. Nad tą powie­ścią spę­dził dłu­gie godziny, zno­sił mój upór, kiedy utrzy­my­wa­łem, że pewne ele­menty zabu­rza­jące cią­głość akcji powie­ści wcale jej nie zabu­rzają – i prze­waż­nie udało mu się mnie prze­ko­nać, że jed­nak się mylę.

Jak zawsze, Moshe Feder – czło­wiek, który odkrył mnie jako pisa­rza – wyko­nał mnó­stwo dosko­na­łej roboty jako redak­tor. Joshua Bil­mes, mój agent, jak zawsze ciężko pra­co­wał nad książką, zarówno jako agent, jak i redak­tor. Dołą­czają do niego Eddie Schne­ider, Brady „Words of Bra­diance” McRey­nolds, Kry­styna Lopez, Sam Mor­gan i Chri­sta Atkin­son z agen­cji. W wydaw­nic­twie Tor, Tom Doherty zniósł fakt, że dostar­czy­łem powieść jesz­cze dłuż­szą niż poprzed­nia, choć obie­cy­wa­łem, że będzie krót­sza. Terry McGarry zajęła się redak­cją, Irene Gallo pro­jek­tem gra­ficz­nym, zespół Briana Lipo­fsky’ego z Wes­t­che­ster Publi­shing Servi­ces skła­dem, Meryl Gross i Karl Gold pro­duk­cją, a Patty Gar­cia i jej zespół reklamą. Paul Ste­vens peł­nił obo­wiązki super­mena zawsze, kiedy go potrze­bo­wa­li­śmy. Ogrom­nie dzię­kuję wam wszyst­kim.

Być może zauwa­ży­li­ście, że tom ten, podob­nie jak poprzed­nie, zawiera wspa­niałe ilu­stra­cje. W mojej wizji „Archi­wum Burzo­wego Świa­tła” miało być serią, któ­rej ilu­stra­cje wykra­czają poza zwy­cza­jowe ocze­ki­wa­nia wobec tego gatunku. Jest dla mnie zaszczy­tem udział w pro­jek­cie mojego ulu­bio­nego Micha­ela Whe­lana. Wydaje mi się, że jego okładka dosko­nale oddaje Kala­dina i jestem wdzięczny za dodat­kowy czas, jaki – na wła­sną prośbę – spę­dził nad nią, przy­go­to­wu­jąc trzy szkice, zanim w końcu był zado­wo­lony. Wyklejka przed­sta­wia­jąca Shal­lan to wię­cej niż się spo­dzie­wa­łem i ogrom­nie cie­szę się z tego, jak wyszedł cały zestaw.

Kiedy roz­po­czą­łem pracę nad „Archi­wum Burzo­wego Świa­tła”, stwier­dzi­łem, że chciał­bym zapro­sić róż­nych ilu­stra­to­rów na „gościnne występy”. W tym tomie poja­wia się pierw­szy z nich. Dan dos San­tos (kolejny z moich ulu­bio­nych twór­ców, autor okładki do „Roz­jemcy”) zgo­dził się przy­go­to­wać kilka ilu­stra­cji do zamiesz­cze­nia w książce.

Ben McSwe­eney powró­cił z kolej­nymi wspa­nia­łymi kar­tami ze szki­cow­nika, a praca z nim jest praw­dziwą przy­jem­no­ścią. Szybko domy­śla się o co mi cho­dzi, cza­sami nawet wtedy, gdy sam do końca nie wiem, czego chcę. Rzadko zda­rza się spo­tkać kogoś, kto w taki spo­sób łączy pro­fe­sjo­na­lizm z talen­tem. Wię­cej jego prac można zna­leźć na stro­nie Ink­Thin­ker.net.

Dawno temu, bo przed dzie­się­ciu laty, pozna­łem czło­wieka nazwi­skiem Isaác Ste­wart, który był nie tylko począt­ku­ją­cym pisa­rzem, ale też dosko­na­łym arty­stą, szcze­gól­nie jeśli cho­dziło o rze­czy w rodzaju map i sym­boli. Zaczą­łem z nim współ­pra­co­wać (zaczy­na­jąc od „Z mgły zro­dzo­nego”), a on w końcu umó­wił mnie na randkę w ciemno z nie­jaką Emily Bush­man – którą póź­niej poślu­bi­łem. Nie muszę więc mówić, że jestem Isaácowi sporo winien. Z każdą kolejną książką, nad którą pra­cuje, mój dług wdzięcz­no­ści rośnie, gdy widzę jego wspa­niałe osią­gnię­cia. Tego roku posta­no­wi­li­śmy uczy­nić jego udział bar­dziej ofi­cjal­nym i zatrud­ni­łem go jako eta­to­wego ilu­stra­tora, jak rów­nież do pomocy w pra­cach admi­ni­stra­cyj­nych. Jeśli więc go zoba­czy­cie, przy­wi­taj­cie go w zespole. (I powiedz­cie mu, żeby na­dal pra­co­wał nad swo­imi książ­kami, które są cał­kiem nie­złe).

W Dra­gon­steel Enter­ta­in­ment zaczyna pracę rów­nież Kara Ste­wart, żona Isaáca, która będzie się zaj­mo­wać wysyłką. (Tak naprawdę naj­pierw chcia­łem zatrud­nić Karę, a wtedy Isaác wtrą­cił się, stwier­dza­jąc, że nie­które z tych rze­czy mógłby robić on. Skoń­czy­łem, zatrud­nia­jąc ich oboje, co jest bar­dzo dogodne). To z nią będzie­cie się kon­tak­to­wać, jeśli zde­cy­du­je­cie się zamó­wić koszulki, pla­katy i inne takie przez moją stronę. A ona jest wspa­niała.

Pod­czas pracy nad tą książką korzy­sta­li­śmy z pomocy kilku eks­per­tów, do któ­rych zali­cza się Matt Bush­man, ze względu na doświad­cze­nie w pisa­niu pio­se­nek i wier­szy. Ellen Asher udzie­liła kilku zna­czą­cych wska­zó­wek w sce­nach zwią­za­nych z końmi, a Karen Ahl­strom była dodat­kową kon­sul­tantką w dzie­dzi­nie poezji i pio­se­nek. Mi’chelle Wal­ker peł­niła funk­cję kon­sul­tanta pisma Ale­thich, Elise War­ren zaś udzie­liła kilku waż­nych porad doty­czą­cych psy­cho­lo­gii jed­nej z głów­nych postaci. Dzię­kuję wam wszyst­kim za pomoc.

Nad tą powie­ścią pra­co­wali liczni czy­tel­nicy beta, przy znacz­nych ogra­ni­cze­niach cza­so­wych, więc pozdra­wiam ser­decz­nie wszyst­kich, któ­rzy brali w tym udział. Są to: Jason Den­zel, Mi’chelle Wal­ker, Josh Wal­ker, Eric Lake, David Beh­rens, Joel Phil­lips, Jory Phil­lips, Kri­stina Kugler, Lynd­sey Luther, Kim Gar­rett, Layne Gar­rett, Brian Delam­bre, Brian T. Hill, Alice Arne­son, Bob Kluttz i Nathan Goodrich.

Korek­to­rami byli: Ed Chap­man, Brian Con­nolly i Norma Hof­f­man. Korektą zaj­mo­wali się rów­nież Adam Wil­son, Aubree i Bao Pham, Blue Cole, Chris King, Chris Kluwe, Emily Grange, Gary Sin­ger, Jakob Remick, Jared Ger­lach, Kelly Neu­mann, Ken­dra Wil­son, Kerry Mor­gan, Maren Menke, Matt Hatch, Patrick Mohr, Richard Fife, Rob Har­per, Steve Godecke, Steve Karam i Will Raboin.

Moja grupa pisar­ska prze­biła się przez pra­wie połowę książki, czyli bar­dzo dużo, bio­rąc pod uwagę jej dłu­gość. Są dla mnie bez­cenną pomocą. Jej człon­ko­wie to: Kay­lynn ZoBell, Kath­leen Dor­sey San­der­son, Danielle Olsen, Ben-syn-syn-Ron, E. J. Pat­ten, Alan Lay­ton i Karen Ahl­strom.

Wresz­cie dzię­kuję kocha­ją­cej (i hała­śli­wej) rodzi­nie. Joel, Dal­lin i mały Oli­ver każ­dego dnia poma­gają mi zacho­wać pokorę, robiąc ze mnie „złego gościa”, który zawsze prze­grywa. Moja pełna wyro­zu­mia­ło­ści żona, Emily, musiała dużo w tym roku znieść, gdy wyjazdy trwały coraz dłu­żej. Wciąż nie jestem pewny, czym sobie na nią zasłu­ży­łem. Dzię­kuję Wam wszyst­kim, że uczy­ni­li­ście mój świat magicz­nym.PROLOG

Zada­wać pyta­nia

Sześć lat wcześniej

Jasnah Kho­lin uda­wała, że dobrze się bawi na przy­ję­ciu i w żaden spo­sób nie oka­zy­wała po sobie, że zamie­rza dopro­wa­dzić do śmierci jed­nego z gości.

Wędro­wała przez zatło­czoną salę balową, przy­słu­chu­jąc się, gdy wino roz­wią­zy­wało języki i zaćmie­wało umy­sły. Wuj Dali­nar bawił się dosko­nale, wła­śnie pod­niósł się zza kró­lew­skiego stołu i krzy­czał do Par­shen­dich, by wezwali swo­ich bęb­nia­rzy. Jej brat Elho­kar pośpiesz­nie uci­szył wuja – choć Ale­thi uprzej­mie zigno­ro­wali wybuch Dali­nara. Wszy­scy poza jej bra­tową, Aesu­dan, która ukryła uśmie­szek za chu­s­teczką.

Jasnah odwró­ciła się od kró­lew­skiego stołu i ruszyła dalej. Była umó­wiona ze skry­to­bójcą i z dużą rado­ścią opu­ściła duszne pomiesz­cze­nie, które śmier­działo zmie­sza­nymi per­fu­mami. Na pod­wyż­sze­niu naprze­ciwko kominka kobiecy kwar­tet grał na fle­tach, ale muzyka już dawno stała się męcząca.

W prze­ci­wień­stwie do Dali­nara, Jasnah przy­cią­gała spoj­rze­nia niczym zgniłe mięso muchy. Cią­gle za nią podą­żały. Szepty jak brzęk skrzy­deł. Jeśli ist­niało coś, co ale­thyj­ski dwór cenił bar­dziej od wina, były tym plotki. Wszy­scy spo­dzie­wali się, że Dali­nar upije się winem w cza­sie uczty – ale kró­lew­ska córka przy­zna­jąca się do here­zji? To nie miało pre­ce­densu.

I z tego wła­śnie powodu Jasnah wypo­wie­działa na głos swoje uczu­cia.

Minęła dele­ga­cję Par­shen­dich, któ­rzy tło­czyli się w pobliżu kró­lew­skiego stołu i roz­ma­wiali w swoim ryt­micz­nym języku. Choć tę ucztę wydano na ich cześć i na cześć trak­tatu, który pod­pi­sali z ojcem Jasnah, nie wyda­wali się roz­ra­do­wani ani szczę­śliwi. Wyglą­dali raczej na zde­ner­wo­wa­nych. Oczy­wi­ście, nie byli ludźmi i cza­sem dziw­nie reago­wali.

Jasnah chciała z nimi poroz­ma­wiać, ale umó­wione spo­tka­nie nie mogło zacze­kać. Celowo umó­wiła się w trak­cie uczty, gdyż więk­szość była wów­czas roz­pro­szona i pijana. Skie­ro­wała się w stronę drzwi, lecz nagle się zatrzy­mała.

Jej cień padał w złą stronę.

Duszna, zatło­czona, roz­ga­dana sala jakby się odda­lała. Arcy­książę Sadeas prze­szedł przez cień, który cał­kiem wyraź­nie wska­zy­wał w stronę wiszą­cej na pobli­skiej ścia­nie lampy z kulami. Zajęty roz­mową ze swoim towa­rzy­szem nic nie zauwa­żył. Jasnah wpa­try­wała się w cień, czu­jąc, że zalewa ją zimny pot, a żołą­dek się ści­ska, jakby miała zaraz zwy­mio­to­wać. Nie znowu. Szu­kała innego źró­dła świa­tła. Przy­czyny. Czy umiała zna­leźć przy­czynę? Nie.

Cień leni­wie prze­su­nął się ku niej, oto­czył jej stopy, a póź­niej skie­ro­wał się w prze­ciwną stronę. Jasnah się roz­luź­niła. Czy ktoś jesz­cze to zoba­czył?

Całe szczę­ście, gdy rozej­rzała się dookoła, nie zauwa­żyła żad­nych prze­ra­żo­nych twa­rzy. Uwagę zgro­ma­dzo­nych przy­cią­gnęli bęb­nia­rze Par­shendi, prze­ci­ska­jący się wła­śnie przez wej­ście. Jasnah zmarsz­czyła czoło na widok słu­żą­cego w luź­nych bia­łych sza­tach, który im poma­gał. Męż­czy­zna z Shi­no­varu? To było nie­zwy­kłe.

Zapa­no­wała nad sobą. Co ozna­czały te epi­zody? Wedle peł­nych prze­są­dów ludo­wych opo­wie­ści, dziw­nie zacho­wu­jący się cień ozna­czał, że ktoś został prze­klęty. Zazwy­czaj zby­wała takie pomy­sły, uwa­ża­jąc je za non­sens, ale nie­które prze­sądy kryły w sobie ziarno prawdy. Tak wyni­kało w każ­dym razie z jej doświad­czeń. Musiała prze­pro­wa­dzić dal­sze bada­nia.

Spo­kojne roz­wa­ża­nia uczo­nej wyda­wały się kłam­stwem w porów­na­niu z prawdą zim­nej, lep­kiej skóry i potu spły­wa­ją­cego po ple­cach. Mimo to sta­rała się myśleć roz­sąd­nie w każ­dej sytu­acji, nie tylko, gdy pano­wała nad sobą. Zmu­siła się do przej­ścia przez drzwi i opu­ściw­szy duszną salę, zna­la­zła się na cichym kory­ta­rzu. Wybrała tylne wyj­ście, z któ­rego zazwy­czaj korzy­stali słu­żący. To była w końcu naj­bar­dziej bez­po­śred­nia droga.

Tutaj pano­wie-słu­dzy ubrani w czerń i biel prze­cho­dzili, wypeł­nia­jąc pole­ce­nia swo­ich oświe­co­nych panów i pań. Tego się spo­dzie­wała, nato­miast nic nie przy­go­to­wało ją na widok ojca nara­dza­ją­cego się cicho z oświe­co­nym Meri­da­sem Ama­ra­mem. Co tu robił król?

Gavi­lar Kho­lin był niż­szy od Ama­rama, jed­nak ten ostatni pochy­lał się nieco w obec­no­ści króla. Tak się czę­sto zda­rzało, Gavi­lar bowiem mówił cicho, lecz z takim naci­skiem, że każdy pra­gnął nachy­lić się i słu­chać, by nie prze­ga­pić żad­nego słowa ani suge­stii. W prze­ci­wień­stwie do brata był przy­stoj­nym męż­czy­zną, broda raczej pod­kre­ślała mocną linię szczęki niż ją zasła­niała. Ota­czała go aura magne­ty­zmu i siły, któ­rej zda­niem Jasnah dotych­czas nie udało się prze­ka­zać żad­nej z auto­rek jego bio­gra­fii.

Za nimi stał Tearim, kapi­tan Gwar­dii Kró­lew­skiej. Miał na sobie nale­żący do Gavi­lara Pan­cerz Odpry­sku – król ostat­nimi czasy prze­stał go nosić, wolał powie­rzyć go Teari­mowi, zna­nemu jako mistrz poje­dyn­ków. Gavi­lar miał na sobie dostojne, kla­syczne szaty.

Jasnah spoj­rzała w stronę sali balo­wej. Kiedy jej ojciec się wyśli­zgnął? Jesteś nie­dbała, oskar­żyła sie­bie. Powin­naś spraw­dzić, czy na­dal tam jest, zanim wyszłaś.

Król tym­cza­sem oparł dłoń na ramie­niu Ama­rama i uniósł palec, ode­zwał się ostro, lecz na tyle cicho, że Jasnah nie zro­zu­miała jego słów.

– Ojcze? – spy­tała.

Posłał jej spoj­rze­nie.

– Ach, to ty, Jasnah. Tak wcze­śnie uda­jesz się na spo­czy­nek?

– Nie można powie­dzieć, by było wcze­śnie – odparła Jasnah, robiąc krok do przodu. Było oczy­wi­ste, że Gavi­lar i Ama­ram wyśli­zgnęli się, by móc poroz­ma­wiać w cztery oczy. – Ta część uczty jest męcząca, roz­mowy stają się gło­śniej­sze, ale wcale nie mądrzej­sze, a goście są pijani. – Wielu ludzi uważa coś takiego za dobrą zabawę.

– Nie­stety, wielu ludzi jest idio­tami.

Ojciec się uśmiech­nął.

– Czy jest ci bar­dzo trudno? – spy­tał cicho. – Żyć z nami, zno­sić nasz prze­ciętny rozum i pro­ste myśli? Czy czu­jesz się samotna, będąc tak wyjąt­kową w swo­jej mądro­ści, Jasnah?

Przy­jęła jego repry­mendę i odkryła, że się rumieni. Nawet jej matce, Navani, nie uda­wało się tego osią­gnąć.

– Może gdy­byś zna­la­zła miłe towa­rzy­stwo – powie­dział Gavi­lar – lepiej byś się bawiła na ucztach.

Posłał spoj­rze­nie Ama­ra­mowi, któ­rego od lat uwa­żał za odpo­wied­nią par­tię dla niej.

Ni­gdy do tego nie doj­dzie. Ama­ram napo­tkał jej wzrok, po czym cicho poże­gnał ojca i pośpie­szył kory­ta­rzem.

– Jakie zada­nie mu dałeś? – spy­tała Jasnah. – Co cię zaj­muje tej nocy, ojcze?

– Rzecz jasna, trak­tat.

Trak­tat. Dla­czego tak się nim przej­mo­wał? Inni radzili, by zigno­ro­wał Par­shen­dich lub ich pod­bił. Gavi­lar upie­rał się przy poro­zu­mie­niu.

– Powrócę teraz na uro­czy­stość – powie­dział Gavi­lar i mach­nął ręką w stronę Tearima.

Obaj ruszyli kory­ta­rzem do drzwi, przez które chwilę wcze­śniej prze­szła Jasnah.

– Ojcze? – spy­tała. – Czego mi nie mówisz?

Posłał jej spoj­rze­nie, wpa­try­wał się w nią przez dłuż­szą chwilę. Bla­do­zie­lone oczy, świa­dec­two dobrego uro­dze­nia. Kiedy stał się taki prze­ni­kliwy? Na burze… czuła się, jakby wła­ści­wie już go nie znała. Cóż za ude­rza­jąca prze­miana w tak krót­kim cza­sie.

Wpa­try­wał się w nią w taki spo­sób, że wyda­wało się, że jej nie ufa. Czy wie­dział o jej spo­tka­niu z Liss?

Odwró­cił się, nie mówiąc ani słowa wię­cej, i wró­cił na przy­ję­cie, a jego straż­nik podą­żył za nim.

Co się dzieje w tym pałacu? – pomy­ślała Jasnah. Ode­tchnęła głę­boko. Wie­działa, że musi dalej naci­skać. Miała nadzieję, że nie odkrył jej spo­tkań ze skry­to­bój­cami, ale jeśli tak się stało, zamie­rzała dzia­łać z tą wie­dzą. Z pew­no­ścią zro­zu­miałby, że ktoś musiał strzec rodziny, kiedy jego coraz bar­dziej pochła­niała fascy­na­cja Par­shen­dimi. Jasnah odwró­ciła się i ruszyła dalej, mija­jąc pana-sługę, który zło­żył jej ukłon.

Po krót­kim cza­sie zauwa­żyła, że jej cień znów zaczął się dziw­nie zacho­wy­wać. Wes­tchnęła z iry­ta­cją, gdy skie­ro­wał się w stronę trzech lamp peł­nych Burzo­wego Świa­tła wiszą­cych na ścia­nie. Na szczę­ście, opu­ściła oko­lice, w któ­rych pano­wał duży ruch, i nie widziała w pobliżu żad­nych słu­żą­cych.

– Dobra – wark­nęła. – Wystar­czy.

Nie zamie­rzała wypo­wie­dzieć tych słów na głos. Gdy jed­nak opu­ściły jej usta, kilka odle­głych cieni – pocho­dzą­cych z pobli­skiego skrzy­żo­wa­nia kory­ta­rzy – ożyło. Zaparło jej dech w pier­siach. Te cie­nie wydłu­żyły się, pogłę­biły, utwo­rzyły posta­cie, które wzro­sły, wstały, pod­nio­sły się. Ojcze Burz, popa­dam w sza­leń­stwo.

Jeden przy­brał postać męż­czy­zny czar­nego jak noc, jed­nak w pew­nym stop­niu odbi­ja­ją­cego świa­tło, jakby był z oleju. Nie… z jakiejś innej płyn­nej sub­stan­cji, pokry­tej na zewnątrz war­stwą oleju, która ota­czała go tęczo­wym pobla­skiem.

Ruszył w jej stronę i wycią­gnął miecz.

Jasnah kie­ro­wała logika, zimna i zde­cy­do­wana. Krzyki nie spro­wa­dzi­łyby pomocy wystar­cza­jąco szybko, a atra­men­towa gib­kość stwora suge­ro­wała pręd­kość więk­szą od jej wła­snej.

Nie cof­nęła się, lecz spio­ru­no­wała stwora wzro­kiem, co spra­wiło, że się zawa­hał. Za nim, z cieni zma­te­ria­li­zo­wała się nie­wielka gro­madka innych istot. Przez ostat­nie mie­siące czuła na sobie ich spoj­rze­nia.

Cały kory­tarz pociem­niał, jakby został zalany i teraz powoli tonął w pozba­wio­nych świa­tła głę­bi­nach. Z biją­cym ser­cem i przy­śpie­szo­nym odde­chem, Jasnah unio­sła dłoń do gra­ni­to­wej ściany, pra­gnąc dotknąć cze­goś mate­rial­nego. Jej palce zanu­rzyły się nieco w kamie­niu, jakby to była glina.

O, na burze. Musiała coś zro­bić. Ale co? Co mogła zro­bić?

Postać przed nią spoj­rzała na ścianę. Naj­bliż­sza Jasnah lampa zga­sła. A wtedy…

Pałac znik­nął.

Cały budy­nek roz­padł się na tysiące tysięcy małych szkla­nych kulek, przy­po­mi­na­ją­cych paciorki. Jasnah wrza­snęła, gdy pole­ciała do tyłu przez ciemne niebo. Nie była już w pałacu, lecz w jakimś innym miej­scu – inna kra­ina, inny czas, inne… coś.

Pozo­stał jej widok ciem­nej, odbi­ja­ją­cej świa­tło postaci, która uno­siła się nad nią i z satys­fak­cją scho­wała miecz.

Jasnah w coś ude­rzyła – ocean szkla­nych pacior­ków. Inne opa­dały wokół niej i ude­rzały jak grad w powierzch­nię dziw­nego morza. Ni­gdy nie widziała tego miej­sca, nie umiała wyja­śnić, co się wyda­rzyło ani co to ozna­czało. Zaczęła się szar­pać, zanu­rza­jąc się w nie­moż­li­wość. Kulki ze szkła wszę­dzie wokół niej. Nie widziała niczego poza nimi, czuła jedy­nie, jak opada przez tę falu­jącą, duszącą, brzę­czącą masę.

Umie­rała. Zosta­wia­jąc nie­do­koń­czoną pracę i rodzinę bez ochrony!

Ni­gdy nie pozna odpo­wie­dzi!

Nie.

Jasnah szar­pała się w ciem­no­ści, paciorki prze­ta­czały się po jej skó­rze, wpa­dały pod ubra­nie i do nosa, gdy pró­bo­wała pły­wać. To nie miało sensu. Na tej masie nie mogła się uno­sić. Się­gnęła dło­nią do ust, stwo­rzyła małą kie­szeń powie­trza i udało jej się ode­tchnąć. Ale paciorki kłę­biły się wokół jej dłoni i wci­skały mię­dzy palce. Opa­dała coraz wol­niej, jakby przez gęsty płyn.

Każdy pacio­rek, który jej doty­kał, pozo­sta­wiał słabe wra­że­nie cze­goś. Drzwi. Stół. But.

Kulki zna­la­zły drogę do jej ust. Wyda­wało się, że się poru­szają z wła­snej woli. Chciały ją udu­sić, znisz­czyć. Nie… nie, coś je do niej przy­cią­gało. Takie miała wra­że­nie, nie świa­domą myśl, lecz uczu­cie. Cze­goś od niej chciały.

Wzięła pacio­rek w dłoń – spra­wiał wra­że­nie kie­li­cha. Dała… mu… coś? Inne kulki w pobliżu zebrały się razem, połą­czyły, skle­iły jak kamie­nie zle­pione zaprawą. Po chwili nie spa­dała już pośród poje­dyn­czych pacior­ków, ale przez wielką masę, która połą­czyła się razem w kształt…

Kie­li­cha.

Każdy pacio­rek był wzo­rem, prze­wod­ni­kiem dla pozo­sta­łych.

Wypu­ściła ten, który trzy­mała, a wtedy ota­cza­jące ją kulki się roz­dzie­liły. Rzu­cała się, roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc. Zaczy­nało jej bra­ko­wać powie­trza. Potrze­bo­wała cze­goś, co mogła wyko­rzy­stać, cze­goś, co jej pomoże, spo­sobu, by prze­żyć! W odru­chu despe­ra­cji roz­ło­żyła sze­roko ręce, by dotknąć jak naj­wię­cej pacior­ków.

Srebrny talerz.

Płaszcz.

Rzeźba.

Latar­nia.

A póź­niej coś sta­ro­żyt­nego.

Coś ocię­ża­łego i powoli myślą­cego, a jed­no­cze­śnie sil­nego. Sam pałac. Jasnah gorącz­kowo chwy­ciła tę kulkę i wepchnęła w nią swoją moc. Choć z tru­dem mogła myśleć, dała temu pacior­kowi wszystko, co miała, a póź­niej kazała mu się pod­nieść.

Kulki się poru­szyły.

Roz­legł się gło­śny trzask – paciorki sty­kały się ze sobą, brzę­czały, trza­skały, grze­cho­tały. Przy­po­mi­nało to nieco odgłos fali roz­bi­ja­ją­cej się o skały. Jasnah wznio­sła się z głę­bin, pod nią poru­szało się coś mate­rial­nego, co wypeł­niało jej pole­ce­nie. Kulki ude­rzały ją w głowę, ramiona, ręce, aż w końcu prze­biła się na powierzch­nię szkla­nego morza, wyrzu­ca­jąc w czarne niebo fon­tannę pacior­ków.

Klę­czała na szkla­nej plat­for­mie utwo­rzo­nej z połą­czo­nych ze sobą drob­nych kulek. Unio­sła dłoń w bok i do góry, zaci­ska­jąc ją na paciorku, który był prze­wod­ni­kiem. Oto­czyły ją inne, two­rząc kształt kory­ta­rza z lam­pami na ścia­nach i skrzy­żo­wa­niem z przodu. Oczy­wi­ście, wyglą­dał dziw­nie – wszystko powstało ze szkla­nych kulek. Ale było to nie­złe przy­bli­że­nie.

Nie była dość silna, by stwo­rzyć cały pałac. Ufor­mo­wała jedy­nie ten kory­tarz, nawet bez sufitu – ale pod­łoga ją pod­trzy­my­wała, nie pozwa­lała zato­nąć. Z jękiem otwo­rzyła usta, a wtedy wypa­dły z nich paciorki i z brzę­kiem spa­dły na pod­łogę. Zakasz­lała i ode­tchnęła, po jej twa­rzy popły­nęły strużki potu, zebrały się na bro­dzie.

Czarna postać wstą­piła przed nią na plat­formę. Znów wycią­gnęła miecz.

Jasnah unio­sła drugi pacio­rek, rzeźbę, którą wyczuła wcze­śniej. Dała jej moc, a wtedy inne kulki zebrały się przed nią, przy­bie­ra­jąc kształt jed­nej z rzeźb sto­ją­cych przed salą balową – figury przed­sta­wia­ją­cej Tale­ne­lat’Elina, Herolda Wojny. Wyso­kiego, umię­śnio­nego męż­czy­zny z wiel­kim Ostrzem Odpry­sku.

Nie była żywa, ale ona zmu­siła ją do poru­sze­nia, opusz­cze­nia mie­cza z pacior­ków. Wąt­piła, by mógł wal­czyć. Z okrą­głych pacior­ków nie mógł powstać ostry miecz. Ta groźba spra­wiła jed­nak, że ciemna postać się zawa­hała.

Zaci­ska­jąc zęby, Jasnah wstała, a z jej ubra­nia pole­ciały paciorki. Nie zamie­rzała klę­czeć przed tym stwo­rem, czym­kol­wiek był. Sta­nęła obok szkla­nej rzeźby i po raz pierw­szy zwró­ciła uwagę na dziwne chmury nad głową. Wyda­wało się, że two­rzą wąskie pasmo drogi, dłu­gie i pro­ste, kie­ru­jące się w stronę hory­zontu.

Napo­tkała spoj­rze­nie ole­istej postaci. Tamta wpa­try­wała się w nią przez chwilę, po czym unio­sła dwa palce do czoła i ukło­niła się, jakby w geście sza­cunku, uka­zu­jąc płaszcz za ple­cami. Inne zebrały się wokół niej i zaczęły roz­ma­wiać przy­ci­szo­nym szep­tem.

Miej­sce z pacior­ków znik­nęło i Jasnah odkryła, że znów znaj­duje się na kory­ta­rzu pałacu. Tego praw­dzi­wego, z mate­rial­nego kamie­nia, choć rze­czy­wi­ście zro­biło się ciemno – trzy lampy opu­ściło Burzowe Świa­tło, świe­ciły się dopiero te dalej w kory­ta­rzu.

Jasnah oparła się o ścianę i ode­tchnęła głę­boko. Muszę opi­sać to doświad­cze­nie, pomy­ślała.

Zamie­rzała tak zro­bić, a póź­niej prze­ana­li­zo­wać je i roz­wa­żyć. Póź­niej. Teraz chciała się zna­leźć jak naj­da­lej od tego miej­sca. Ruszyła do przodu, nie przej­mu­jąc się, dokąd wła­ści­wie idzie, pró­bu­jąc uciec przed oczami, któ­rych spoj­rze­nie wciąż na sobie czuła.

To nie pomo­gło.

W końcu zapa­no­wała nad sobą i otarła chu­s­teczką pot z twa­rzy. Cie­nio­mo­rze, pomy­ślała. Tak to się nazywa w baśniach.

Cie­nio­mo­rze, mityczne kró­le­stwo spre­nów. Mit, w który ni­gdy nie wie­rzyła. Z pew­no­ścią coś znaj­dzie, jeśli dosta­tecz­nie uważ­nie prze­czyta zapi­ski histo­ryczne. Nie­mal wszystko, co się wyda­rzyło, wyda­rzyło się wcze­śniej. Wielka lek­cja histo­rii i…

Na burze! Umó­wione spo­tka­nie.

Prze­kli­na­jąc pod nosem, pośpiesz­nie ruszyła w drogę. To doświad­cze­nie wciąż ją roz­pra­szało, ale musiała dotrzeć na spo­tka­nie. Dla­tego zeszła dwa pię­tra w dół, coraz bar­dziej odda­la­jąc się od dźwię­ków bęb­nów Par­shen­dich, aż sły­szała już tylko naj­gło­śniej­sze ude­rze­nia.

Skom­pli­ko­wa­nie muzyki zawsze ją zaska­ki­wało, suge­ro­wało, że Par­shendi nie byli pry­mi­tyw­nymi dzi­ku­sami, za któ­rych wielu ich uwa­żało. Z tej odle­gło­ści muzyka nie­po­ko­jąco przy­po­mi­nała paciorki z mrocz­nego miej­sca, ude­rza­jące o sie­bie.

Celowo wybrała odle­gły zaką­tek pałacu na spo­tka­nie z Liss. Nikt ni­gdy nie odwie­dzał tych poko­jów gościn­nych. Przed drzwiami sie­dział męż­czy­zna, któ­rego Jasnah nie znała. To ją uspo­ko­iło. Męż­czy­zna musiał być nowym słu­żą­cym Liss, a jego obec­ność zna­czyła, że sama kobieta jesz­cze sobie nie poszła, mimo spóź­nie­nia Jasnah. Zapa­no­waw­szy nad sobą, ski­nęła straż­ni­kowi – potęż­nemu Vedeń­czy­kowi z rudymi kosmy­kami w bro­dzie – i weszła do środka.

Liss wstała zza stołu pośrodku nie­wiel­kiej kom­naty. Miała na sobie sukienkę poko­jówki – oczy­wi­ście wyde­kol­to­waną – i mogła być Ale­thyjką. Albo Vedenką. Albo Bavlandką. Wszystko zale­żało od tego, jaki akcent posta­no­wiła pod­kre­ślić. Dłu­gie roz­pusz­czone włosy i krą­gła, atrak­cyjna figura spra­wiały, że wyróż­niała się we wła­ściwy spo­sób.

– Spóź­ni­li­ście się, jasno­ści – powie­działa Liss.

Jasnah nie odpo­wie­działa. Była pra­co­dawcą i nie musiała się uspra­wie­dli­wiać. Bez słowa poło­żyła coś na stole obok Liss. Nie­wielką kopertę zapie­czę­to­waną woł­ko­wo­skiem.

Jasnah przy­ci­snęła ją dwoma pal­cami, zasta­na­wia­jąc się.

Nie, to było zbyt pośpieszne. Nie wie­działa, czy ojciec orien­to­wał się, co robiła, ale nawet jeśli nie, w pałacu zbyt wiele się działo. Wolała nie dopu­ścić się skry­to­bój­stwa, dopóki nie uzy­ska cał­ko­wi­tej pew­no­ści.

Na szczę­ście, przy­go­to­wała rów­nież inny plan. Wysu­nęła drugą kopertę z bez­piecz­nej sakiewki w ręka­wie i umie­ściła ją na stole na miej­scu pierw­szej. Zdjęła z niej palce, okrą­żyła stół i usia­dła.

Liss rów­nież usia­dła i ukryła list za dekol­tem.

– Jasno­ści, to nie­zwy­kła noc na zdradę – powie­działa.

– Zatrud­niam cię jedy­nie do obser­wa­cji.

– Pro­szę o wyba­cze­nie, jasno­ści. Ale rzadko kiedy zatrud­nia się skry­to­bójcę do obser­wa­cji i tylko do niej.

– Instruk­cje są w koper­cie – stwier­dziła Jasnah. – Razem z zaliczką. Wybra­łam cię, bo jesteś mistrzy­nią prze­dłu­żo­nej obser­wa­cji. Tego wła­śnie chcę. Na razie.

Liss przy­tak­nęła z uśmie­chem.

– Szpie­go­wa­nie żony następcy tronu? Tak będzie dro­żej. Naprawdę nie chce­cie po pro­stu jej śmierci?

Jasnah postu­kała pal­cami w stół, po czym zorien­to­wała się, że robi to w rytm bęb­nów.

Muzyka była nie­spo­dzie­wa­nie skom­pli­ko­wana – zupeł­nie jak sami Par­shendi.

Zbyt wiele się dzieje, pomy­ślała. Muszę być bar­dzo ostrożna. Bar­dzo deli­katna.

– Akcep­tuję cenę – odparła Jasnah. – Za tydzień dopro­wa­dzę do zwol­nie­nia jed­nej z poko­jó­wek mojej bra­to­wej. Zgło­sisz się na to miej­sce, wyko­rzy­stu­jąc sfał­szo­wane refe­ren­cje, jakie z pew­no­ścią umiesz przy­go­to­wać. Zosta­niesz zatrud­niona. Z tego miej­sca będziesz obser­wo­wać i prze­ka­zy­wać infor­ma­cje. Powiem ci, jeśli będę potrze­bo­wać innych two­ich usług. Zro­zu­mia­łaś?

– To wy pła­ci­cie – odparła Liss ze śla­dem bavskiego dia­lektu.

Ten ślad poja­wił się tylko dla­tego, że tego chciała. Liss była naj­lep­szym skry­to­bójcą, jakiego znała Jasnah. Ludzie zwali ją Płacz­kiem, gdyż wyłu­py­wała oczy swo­ich ofiar. Choć nie ona wymy­śliła ten przy­do­mek, dobrze słu­żył jej celom, miała bowiem swoje tajem­nice. Przede wszyst­kim, nikt nie wie­dział, że Pła­czek jest kobietą.

Powia­dano, że Pła­czek wyłu­py­wał oczy, by oka­zać obo­jęt­ność wobec koloru oczu jego ofiar. Tak naprawdę czyn ten ukry­wał drugą tajem­nicę – Liss nie chciała, by kto­kol­wiek wie­dział, że zabi­jała w spo­sób, który pozo­sta­wiał trupy z wypa­lo­nymi oczyma.

– W takim razie nasze spo­tka­nie się skoń­czyło – stwier­dziła Liss i wstała.

Jasnah z roz­tar­gnie­niem przy­tak­nęła, jej myśli wró­ciły do dzi­wacz­nego spo­tka­nia ze spre­nami. Ta błysz­cząca skóra, kolory tań­czące na powierzchni o bar­wie smoły…

Z tru­dem ode­pchnęła od sie­bie te myśli. Musiała sku­pić się na obec­nym zada­niu. A w tej chwili była nim Liss.

Kobieta zawa­hała się w drzwiach.

– Wie­cie, dla­czego was lubię, jasno­ści?

– Pew­nie ma to coś wspól­nego z moimi kie­sze­niami i ich przy­sło­wiową głę­bo­ko­ścią.

Na twa­rzy Liss poja­wił się uśmiech.

– To też, zaprze­czać nie będę, ale poza tym róż­ni­cie się od innych jasno­okich. Kiedy inni mnie zatrud­niają, cały czas tylko kręcą nosem. Bar­dzo chęt­nie korzy­stają z moich usług, ale jed­no­cze­śnie uśmie­chają się szy­der­czo i zała­mują ręce, jakby nie zno­sili myśli, że są zmu­szeni do zro­bie­nia cze­goś tak obrzy­dli­wego.

– Skry­to­bój­stwo jest obrzy­dliwe, Liss. Podob­nie jak czysz­cze­nie noc­ni­ków. Mogę sza­no­wać kogoś zatrud­nio­nego do takiej pracy, nie sza­nu­jąc jed­no­cze­śnie samej pracy.

Liss uśmiech­nęła się i uchy­liła drzwi.

– Ten twój nowy słu­żący za drzwiami – ode­zwała się Jasnah. – Wspo­mnia­łaś chyba, że chcesz mi go poka­zać.

– Talaka? – Liss posłała spoj­rze­nie Vedeń­czy­kowi. – A, macie na myśli tam­tego dru­giego. Nie, jasno­ści, kilka tygo­dni temu sprze­da­łam go han­dla­rzowi nie­wol­ni­ków. – Skrzy­wiła się.

– Naprawdę? Chyba mówi­łaś, że był naj­lep­szym słu­żą­cym, jakiego mia­łaś.

– Aż za dobrym – stwier­dziła Liss. – Wolę o tym nie mówić. Ten burzowy Shin wywo­ły­wał we mnie dresz­cze.

Liss zadrżała i wyszła za drzwi.

– Pamię­taj o naszej pierw­szej umo­wie! – zawo­łała za nią Jasnah.

– Ni­gdy o niej nie zapo­mi­nam, jasno­ści.

Liss zamknęła drzwi.

Jasnah usa­do­wiła się wygod­niej i splo­tła przed sobą dło­nie. Ich „pierw­sza umowa” pole­gała na tym, że gdyby ktoś przy­szedł do Liss i zapro­po­no­wał jej kon­trakt na kogoś z rodziny Jasnah, kobieta zgło­si­łaby się do niej i pozwo­liła jej zapła­cić wię­cej w zamian za imię tego, który zło­żył pro­po­zy­cję.

Liss by to zro­biła. Naj­praw­do­po­dob­niej. Podob­nie jak tuzin innych skry­to­bój­ców, z któ­rymi kon­tak­to­wała się Jasnah. Klient, który wra­cał, był zawsze cen­niej­szy od jed­no­ra­zo­wego kon­traktu, a kobie­cie w rodzaju Liss zawsze mógł się przy­dać przy­ja­ciel wśród władz. Rodzi­nie Jasnah tacy ludzie nie zagra­żali. Oczy­wi­ście, o ile ona sama nie zatrud­niła skry­to­bójcy.

Jasnah ode­tchnęła głę­boko, po czym wstała, pró­bu­jąc otrzą­snąć się z cię­żaru, który ją przy­tła­czał.

Zaraz. Czy Liss nie wspo­mniała, że jej stary słu­żący był Shi­nem?

To pew­nie zbieg oko­licz­no­ści. Shi­no­wie nie poja­wiali się zbyt czę­sto na wscho­dzie, ale cza­sami się ich spo­ty­kało. Mimo to, Liss wspo­mniała o Shi­nie, a Jasnah zoba­czyła jed­nego z nich wśród Par­shen­dich… warto to spraw­dzić, nawet jeśli musiała wró­cić na ucztę. Z tą nocą coś było nie tak, i nie cho­dziło jedy­nie o jej cień i spreny.

Jasnah opu­ściła nie­wielką kom­natę w głębi pałacu i wyszła na kory­tarz. Skie­ro­wała się w górę.

Nad nią bębny uci­chły nagle, jakby nagle pękły struny instru­mentu. Czy przy­ję­cie koń­czyło się tak wcze­śnie? Dali­nar zro­bił coś, co obra­ziło świę­tu­ją­cych? On i jego wino…

Cóż, Par­shendi w prze­szło­ści igno­ro­wali obe­lgi, zatem teraz też by pew­nie to zro­bili. W rze­czy samej, Jasnah cie­szyła się nagłą obse­sją ojca na punk­cie trak­tatu. Ozna­czał on szansę na spo­kojne zba­da­nie tra­dy­cji Par­shendich i ich histo­rii.

Czy to moż­liwe, zasta­na­wiała się, że uczone przez te wszyst­kie lata pro­wa­dziły poszu­ki­wa­nia w nie­wła­ści­wych ruinach?

Z przodu dobie­gły ją słowa odbi­ja­jące się echem od ścian.

– Mar­twię się o Ash.

– Ty się o wszystko mar­twisz.

Jasnah się zawa­hała.

– Ona czuje się coraz gorzej – mówił ktoś. – Nie mie­li­śmy czuć się gorzej. Czy ja czuję się gorzej? Tak mi się wydaje.

– Zamknij się.

– Nie podoba mi się to. Postą­pi­li­śmy nie­wła­ści­wie. Ten stwór nosi Ostrze mojego pana. Nie powin­ni­śmy pozwo­lić, by je zacho­wał. On…

Dwaj męż­czyźni minęli miej­sce prze­cię­cia kory­ta­rzy. Byli amba­sa­do­rami z zachodu. Męż­czy­zna z Aziru miał białe zna­mię na policzku. A może to była bli­zna? Niż­szy z nich – wyglą­dał na Ale­thiego – na widok Jasnah prze­rwał. Pisnął i pośpiesz­nie ruszył dalej.

Azir­czyk, odziany w czerń i sre­bro, zatrzy­mał się i obrzu­cił ją spoj­rze­niem od stóp do głów. Zmarsz­czył czoło.

– Czy uczta się już skoń­czyła? – spy­tała Jasnah.

Jej brat zapro­sił tych dwóch na święto, razem ze wszyst­kimi pozo­sta­łymi liczą­cymi się dygni­ta­rzami z obcych kra­jów obec­nymi w Kho­li­na­rze.

– Tak – odparł męż­czy­zna.

Jego spoj­rze­nie spra­wiło, że poczuła się nie­zręcz­nie. Ruszyła naprzód. Powin­nam spraw­dzić ich dokład­niej, pomy­ślała. Oczy­wi­ście, już wcze­śniej ich spraw­dziła, i nie zna­la­zła nic cie­ka­wego. Czy roz­ma­wiali o Ostrzu Odpry­sku?

– Chodź! – powie­dział niż­szy męż­czy­zna. Cof­nął się i chwy­cił towa­rzy­sza za rękę.

Tam­ten pozwo­lił się odcią­gnąć. Jasnah pode­szła do skrzy­żo­wa­nia kory­ta­rzy i odpro­wa­dziła ich wzro­kiem.

Dźwięk bęb­nów zastą­piły nagle krzyki.

O nie…

Jasnah odwró­ciła się z prze­ra­że­niem, po czym unio­sła spód­nice i pobie­gła naj­szyb­ciej jak mogła.

W gło­wie miała dzie­siątki moż­li­wych kata­strof. Co jesz­cze mogło się wyda­rzyć w tę nie­szczę­sną noc, gdy cie­nie się bun­to­wały, a jej wła­sny ojciec patrzył na nią podejrz­li­wie? Z ner­wami jak postronki dotarła do scho­dów i zaczęła się wspi­nać.

Trwało to sta­now­czo zbyt długo. Przy akom­pa­nia­men­cie wrza­sków wspięła się na górę i w końcu wyło­niła wśród cha­osu. Z jed­nej strony trupy, z dru­giej znisz­czona ściana. Jak…

Znisz­cze­nia pro­wa­dziły do kom­nat ojca.

Cały pałac się zatrząsł i roz­legł się trzask.

Nie, nie, nie!

Bie­gnąc, minęła ślady Ostrza Odpry­sku na ścia­nach.

Pro­szę.

Trupy z wypa­lo­nymi oczyma. Ciała rzu­cone na zie­mię jak ogry­zione kości na stole.

Nie to.

Znisz­czone drzwi. Kom­naty ojca. Jasnah zatrzy­mała się w kory­ta­rzu. Dyszała ciężko.

Zapa­nuj nad sobą, zapa­nuj…

Nie mogła. Nie teraz. Gorącz­kowo wbie­gła do kom­nat, choć Odpry­skowy zabiłby ją bez trudu. Miała mętlik w gło­wie. Powinna pobiec po pomoc. Dali­nar? Nie, był pijany. W takim razie Sadeas.

Kom­nata wyglą­dała, jakby została znisz­czona przez arcy­bu­rzę. Meble w kawał­kach, wszę­dzie odłamki. Drzwi bal­ko­nowe zostały wywa­żone na zewnątrz. Ktoś rzu­cił się w ich stronę, męż­czy­zna w Pan­ce­rzu jej ojca. Straż­nik Tearim?

Nie. Hełm był znisz­czony. To nie był Tearim, lecz Gavi­lar. Ktoś na bal­ko­nie krzyk­nął.

– Ojcze! – zawo­łała Jasnah.

Gavi­lar wyszedł na bal­kon, a po chwili waha­nia odwró­cił się i posłał jej spoj­rze­nie.

Bal­kon zała­mał się pod nim.

Jasnah wrza­snęła, prze­bie­gła przez kom­natę w stronę znisz­czo­nego bal­konu i padła na kolana na kra­wę­dzi. Wiatr wyry­wał kosmyki wło­sów z jej koka, gdy patrzyła na spa­da­ją­cych męż­czyzn.

Ojciec i Shin w bieli, któ­rego widziała na uczcie.

Shin ema­no­wał bia­łym bla­skiem. Spadł na ścianę. Ude­rzył w nią, prze­to­czył się i zatrzy­mał. Wstał i jakimś spo­so­bem pozo­stał na zewnętrz­nym murze pałacu, nie spa­da­jąc. To było nie­moż­liwe.

Odwró­cił się i ruszył w stronę jej ojca.

Jasnah przy­glą­dała się bez­rad­nie, jak skry­to­bójca klęka nad jej ojcem.

Po jej twa­rzy pły­nęły łzy, pory­wał je wiatr. Co on tam robił? Nie widziała dokład­nie.

Kiedy skry­to­bójca odszedł, pozo­sta­wił za sobą trupa ojca. Nabi­tego na kawał drewna. Był mar­twy – w rze­czy samej, obok niego poja­wiło się Ostrze Odpry­sku, jak zawsze, gdy noszący je umie­rał.

– Tak bar­dzo się sta­ra­łam… – wyszep­tała Jasnah. – Wszystko, co robi­łam, by chro­nić rodzinę…

Jak? Liss. Liss to zro­biła!

Nie. Nie myślała jasno. Ten Shin… w takim przy­padku nie przy­zna­łaby się, że do niej nale­żał. Rze­czy­wi­ście go sprze­dała.

– Współ­czu­jemy ci straty.

Jasnah odwró­ciła się, mru­ga­jąc załza­wio­nymi oczyma. Troje Par­shen­dich, w tym Klade, stało w wej­ściu w swo­ich wyróż­nia­ją­cych się stro­jach. Sta­ran­nie uszyte okry­cia z tka­niny dla męż­czyzn i kobiet, zwią­zane w pasie szarfą, luźne koszule bez ręka­wów. Dłu­gie kami­zelki, roz­cięte na bokach, w jaskrawe wzory. Ich ubiór nie świad­czył o płci. Sądziła jed­nak, że zale­żał od kasty i…

Prze­stań, pomy­ślała. Choć przez jeden burzowy dzień prze­stań myśleć jak uczona.

– Bie­rzemy na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za jego śmierć – powie­działa naj­waż­niej­sza z Par­shen­dich.

Gan­gnah była kobietą, choć w wypadku Par­shen­dich róż­nice były mini­malne. Szaty ukry­wały piersi i bio­dra, które i tak nie były szcze­gól­nie zazna­czone. Całe szczę­ście brak brody sta­no­wił wyraźną wska­zówkę. Wszy­scy męż­czyźni Par­shen­dich, któ­rych widziała, nosili brody, w które wpla­tali kawałki klej­no­tów i…

PRZE­STAŃ.

– Co powie­dzia­łaś? – spy­tała Jasnah, zmu­sza­jąc się do wsta­nia. – Dla­czego to mia­łaby być twoja wina, Gan­gnah?

– Ponie­waż to my wyna­ję­li­śmy skry­to­bójcę – powie­działa Par­shendi swoim śpiew­nym gło­sem. – Zabi­li­śmy two­jego ojca, Jasnah Kho­lin.

– Wy…

Nagle wszyst­kie jej uczu­cia zamar­zły jak rzeka. Jasnah prze­nio­sła spoj­rze­nie z Gan­gnah na Klade’a i Var­nali. Star­szy­zna, cała trójka. Człon­ko­wie rady rzą­dzą­cej Par­shen­dimi.

– Dla­czego? – wyszep­tała Jasnah.

– Ponie­waż tak nale­żało zro­bić – odparła Gan­ghan.

– Dla­czego?! – powtó­rzyła ostrzej Jasnah i zro­biła krok do przodu. – Wal­czył dla was! Powstrzy­my­wał dra­pież­niki! Mój ojciec pra­gnął pokoju, potwory! Dla­czego wła­śnie dziś nas zdra­dzi­li­ście?

Gan­gnah zaci­snęła wargi. Melo­dia jej głosu się zmie­niła. Zupeł­nie jak matka, która wyja­śnia coś trud­nego małemu dziecku.

– Ponie­waż twój ojciec zamie­rzał zro­bić coś bar­dzo nie­bez­piecz­nego.

– Poślij­cie po oświe­co­nego Dali­nara! – zawo­łał ktoś z kory­ta­rza. – Na burze! Czy moje roz­kazy dotarły do Elho­kara? Książę musi zna­leźć się w bez­piecz­nym miej­scu!

Do kom­naty wpadł arcy­książę Sadeas wraz z oddzia­łem żoł­nie­rzy. Jego czer­wona twarz z bul­wia­stym nosem była mokra od potu. Miał na sobie strój Gavi­lara, jego dostojne szaty.

– Co te dzi­kusy tu robią? Na burze! Chroń­cie księż­niczkę Jasnah. Ten, który to zro­bił, był w ich orszaku!

Żoł­nie­rze ruszyli, by oto­czyć Par­shen­dich. Jasnah ich zigno­ro­wała, odwró­ciła się i cof­nęła do znisz­czo­nych drzwi. Oparł­szy dłoń o mur, spoj­rzała z góry na ciało ojca i jego Ostrze.

– Będzie wojna – wyszep­tała. – A ja nie zro­bię nic, by ją powstrzy­mać.

– To zro­zu­miałe – powie­działa za jej ple­cami Gan­gnah.

– Skry­to­bójca – ode­zwała się Jasnah. – On szedł po murze.

Gan­gnah nie odpo­wie­działa.

Kiedy cały jej świat został znisz­czony, Jasnah chwy­ciła się tego frag­mentu. Tej nocy coś widziała. Coś, co nie powinno być moż­liwe. Czy wią­zało się z dziw­nymi spre­nami? Jej doświad­cze­niem w miej­scu szkla­nych pacior­ków i ciem­nego nieba?

Te pyta­nia stały się liną ratun­kową, która pozwa­lała jej zacho­wać zdrowe zmy­sły. Sadeas żądał odpo­wie­dzi od przy­wód­ców Par­shen­dich. Żad­nych nie uzy­skał. Kiedy sta­nął obok niej i zoba­czył znisz­czony bal­kon, wybiegł na zewnątrz, wzy­wa­jąc straż­ni­ków, i pobiegł na dół.

Wiele godzin póź­niej oka­zało się, że skry­to­bój­stwo – i pod­da­nie się trójki przy­wód­ców Par­shen­dich – pomo­gło w ucieczce więk­szej grupy. Szybko opu­ścili mia­sto, a kon­nica, którą posłał za nimi Dali­nar, została znisz­czona. Setka koni, a każdy z nich bez­cenny, zgi­nęła z jeźdź­cami.

Przy­wódcy Par­shen­dich nic nie powie­dzieli i nie udzie­lili żad­nych wska­zó­wek, nawet kiedy za swoją zbrod­nię zostali zawie­szeni do góry nogami przed arcy­bu­rzą.

Jasnah igno­ro­wała wszystko. Miast tego prze­słu­chała oca­la­łych straż­ni­ków, pyta­jąc, co widzieli. Szu­kała wska­zó­wek na temat natury sław­nego skry­to­bójcy, pró­bo­wała wycią­gnąć infor­ma­cje od Liss. Nie­wiele się dowie­działa. Liss miała go jedy­nie przez krótki czas i twier­dziła, że nie wie­działa o jego dziw­nych mocach. Jasnah nie udało się zna­leźć wcze­śniej­szego wła­ści­ciela.

Póź­niej nad­szedł czas na księgi. Pełen odda­nia, gorącz­kowy wysi­łek, by odwró­cić uwagę od straty.

Tam­tej nocy Jasnah widziała nie­moż­liwe.

I zamie­rzała się dowie­dzieć, co to ozna­czało.7

Otwarty ogień

Nie byłam gotowa na smu­tek, który przy­nio­sła strata – jak nie­spo­dzie­wany deszcz – spa­da­jący z jasnego nieba i ude­rza­jący we mnie. Śmierć Gavi­lara przed laty była przy­tła­cza­jąca, ale to… to mnie nie­mal zmiaż­dżyło.

Z dzien­nika Navani Kho­lin, Jese­sach roku 1174.

Wciąż na wpół zaspana Shal­lan spa­ni­ko­wała. Zerwała się z posła­nia, przy­pad­kiem ude­rza­jąc w kie­lich pełen na wpół wyczer­pa­nych kul. Choć przy­mo­co­wała go woskiem, ude­rze­nie spra­wiło, że się prze­wró­cił, a kajutę zasy­pały kule.

Czuła silny odór dymu. Z biją­cym ser­cem pobie­gła do drzwi. Przy­naj­mniej zasnęła w ubra­niu. Otwo­rzyła drzwi.

W przej­ściu na zewnątrz tło­czyli się trzej męż­czyźni z unie­sio­nymi pochod­niami, zwró­ceni do niej ple­cami.

Pochod­nie, wokół któ­rych tań­czyły migo­czące ognio­spreny. Kto uży­wał na statku otwar­tego ognia? Shal­lan zatrzy­mała się, zdez­o­rien­to­wana.

Krzyki dobie­gały z góry, wyda­wało się, że sta­tek nie sta­nął w ogniu. Alem kim byli ci męż­czyźni? Mieli w rękach sie­kiery, a stali przed kajutą Jasnah, która była otwarta.

Ktoś poru­szał się w środku. Shal­lan znie­ru­cho­miała prze­ra­żona, gdy jeden z męż­czyzn rzu­cił coś pod nogi swo­ich towa­rzy­szy, któ­rzy cof­nęli się nieco.

Ciało w cien­kiej koszuli noc­nej, ślepe oczy, krew pły­nąca z piersi. Jasnah.

– Upew­nij się – powie­dział jeden z męż­czyzn.

Drugi ukląkł i wbił długi, wąski nóż pro­sto w pierś Jasnah. Shal­lan sły­szała, jak ostrze ude­rza w drew­nianą pod­łogę pod cia­łem.

Shal­lan wrza­snęła.

Jeden z męż­czyzn odwró­cił się w jej stronę.

– Hej!

To był ten tępy na twa­rzy, wysoki męż­czy­zna, któ­rego Yalb nazy­wał „nowym dzie­cia­kiem”. Pozo­sta­łych nie roz­po­zna­wała.

Wal­cząc z prze­ra­że­niem i nie­do­wie­rza­niem, Shal­lan zatrza­snęła drzwi i drżą­cymi pal­cami opu­ściła zasuwę.

Ojcze Burz! Ojcze Burz! Cof­nęła się od drzwi, gdy coś cięż­kiego ude­rzyło z dru­giej strony. Nie potrze­bo­wali nawet sie­kier. Wystar­czy­łoby kilka zde­cy­do­wa­nych ude­rzeń ramie­niem w drzwi, by je wywa­żyć. Shal­lan wpa­dła na koję, potknęła się i pra­wie pośli­zgnęła na roz­sy­pa­nych kulach. Wąskie okno pod sufi­tem – zbyt małe, by się przez nie wydo­stać – uka­zy­wało jedy­nie mrok nocy. Na górze roz­le­gały się krzyki, stopy ude­rzały o pokład.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij