- promocja
Słowik - ebook
Słowik - ebook
Miłość pokazuje nam, kim chcemy być.
Wojna pokazuje, kim jesteśmy.
Światowy bestseller już w Polsce!
Dwie siostry, Isabelle i Vianne, dzieli wszystko: wiek, okoliczności ,w jakich przyszło im dorastać, i doświadczenia. Kiedy w 1940 roku do Francji wkracza armia niemiecka, każda z nich rozpoczyna własną niebezpieczną drogę do przetrwania, miłości i wolności.
Zbuntowana Isabelle dołącza do ruchu oporu, nie zważając na śmiertelne niebezpieczeństwo, jakie ściąga na całą rodzinę. Opuszczona przez zmobilizowanego męża Vianne musi przyjąć do swego domu wroga. Cena za uratowanie własnego życia i dzieci z czasem staje się dramatycznie wysoka…
Inspirowana życiorysem bohaterki ruchu oporu Andrée de Jongh opowieść o sile, odwadze i determinacji kobiet zachwyciła miliony czytelniczek na całym świecie.
W tej książce jest wszystko, co kocham – Francja, wielka historia i miłość, nad którą nie można zapanować. Idealna lektura na wolny dzień, samotny wieczór i bezsenną noc.
Magdalena Różczka
Najbardziej podobało mi się pokazanie skomplikowanej relacji między dwiema siostrami. Czy jesteśmy bohaterami, czy tchórzami? Czy jesteśmy lojalni wobec ludzi, których kochamy najbardziej, czy potrafimy ich zdradzić?
Lisa See, autorka bestsellerów Dziewczęta z Szanghaju i Chińskie lalki
Kristin Hannah jest autorką wielu bestsellerowych obsypanych nagrodami powieści. Wcześniej prawniczka, obecnie pełnoetatowa pisarka, mieszka z mężem i synem na Hawajach.
Słowik:
• miliony sprzedanych egzemplarzy;
• ponad 75 tygodni na liście bestsellerów New York Times’a;
• książka roku Amazon (ocena użytkowników – 4,8 gwiazdki na 5, prawie 30 000 ocen);
• powieść historyczna roku portalu Goodreads (ocena użytkowników – 4,5 gwiazdki na 5, ponad 200 000 ocen);
• książka roku: iTunes, BuzzFeed, Library Journal, Paste, Wall Street Journal, Week;
• prawa wydawnicze sprzedane do ponad 40 krajów;
• prawa do ekranizacji zakupione przez Tristar Pictures, scenariusz Ann Peacock (Opowieści z Narni. Lew, Czarownica i stara szafa), reżyseria i produkcja Michelle MacLaren (Gra o tron, Z archiwum X, Breaking Bad, The Walking Dead).
Na ścianie wisiało przekrzywione, pęknięte lustro. Odbicie jej twarzy było przez to zniekształcone, jedna połowa znajdowała się niżej niż druga.
– Jak możesz się bać? – zapytała swoje odbicie. Sforsowała w zamieci przełęcz w Pirenejach, przekroczyła wartkie wody rzeki Bidasoa pod nosem hiszpańskich strażników, pewnego razu poprosiła gestapowca, żeby pomógł jej przenieść przez granicę walizkę pełną fałszywych papierów, ponieważ „pan jest taki silny, a ja taka zmęczona podróżą”, ale nigdy nie czuła się tak zdenerwowana jak teraz. Nagle się dowiedziała, że kobieta może jednym wyborem zmienić całe swe życie i wyrwać z korzeniami dotychczasową egzystencję.
Westchnęła ciężko, owinęła się wystrzępionym ręcznikiem i wyszła z łazienki. Przystanęła na moment przed drzwiami, żeby uspokoić bicie serca – nadaremnie – po czym je otworzyła.
fragment książki
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8031-372-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
9 kwietnia 1995 roku
Wybrzeże Oregonu
Jeżeli moje długie życie czegoś mnie nauczyło, to tego, że miłość pokazuje nam, kim chcemy być, wojna zaś – kim jesteśmy. Dzisiejsi młodzi chcą wiedzieć wszystko o każdym. Wydaje im się, że rozwiążą problem, gadając o nim. Ja pochodzę z dyskretniejszego pokolenia. Rozumiemy wartość zapominania, urok ponownego odkrywania.
Mimo to ostatnio coraz częściej przyłapuję się na tym, że wspominam wojnę, moją przeszłość i ludzi, których zagubiłam.
Zagubiłam.
Brzmi to tak, jakbym zostawiła gdzieś moich bliskich; może porzuciła ich w miejscu, do którego nie przynależą, i zawróciła, zbyt zdezorientowana, by móc odnaleźć własne ślady.
Nie są zagubieni. Nie znajdują się w lepszym miejscu. Oni odeszli. Zbliżając się do kresu swoich dni, wiem, że niepowodzenia, jak i żal z ich powodu osiadają w DNA na zawsze i stają się częścią nas samych.
Postarzałam się w ciągu miesięcy minionych od śmierci męża i wystawionej mi lekarskiej diagnozy. Poorana zmarszczkami skóra wygląda jak woskowany papier siłą rozprostowany do ponownego użycia. Oczy często mnie zawodzą – w ciemności, gdy błyskają przednie reflektory, kiedy pada deszcz. Ta zawodność postrzegania działa mi na nerwy. Być może dlatego oglądam się za siebie. Przeszłość ma klarowność, jakiej brakuje mi w teraźniejszości.
Chcę sobie wyobrażać, że kiedy odejdę, będzie panował pokój, że zobaczę wszystkich, których kochałam i straciłam. A wreszcie, że będzie mi wybaczone.
Plotę głupstwa, prawda?
Mój dom, zbudowany ponad sto lat temu przez potentata w handlu drewnem i nazwany przez niego „Szczytami”, jest teraz wystawiony na sprzedaż, a ja szykuję się do wyprowadzki, ponieważ mój syn uważa, że tak będzie lepiej.
Syn stara się mną opiekować, okazać, jak bardzo mnie kocha w tym najtrudniejszym czasie, nie sprzeciwiam mu się więc zbytnio. Co za różnica, gdzie umrę? W gruncie rzeczy do tego się to sprowadza. Miejsce mojego zamieszkania nie ma już znaczenia. Pakuję do pudeł życie w nadmorskiej części Oregonu, gdzie osiedliłam się blisko pięćdziesiąt lat temu. Niewiele chcę zabrać ze sobą. Ale jest taka jedna rzecz…
Sięgam po wiszącą rączkę opuszczającą schodki na górę. Rozkładają się od sufitu jak dżentelmen uprzejmie wyciągający rękę.
Chwiejne stopnie drżą pod stopami, kiedy wspinam się ostrożnie na strych cuchnący kurzem i pleśnią. Nade mną kołysze się goła żarówka na długim kablu. Pociągam za sznurek włącznika.
Czuję się jak w ładowni starego parowca. Ściany obite szerokimi, chropawymi deskami, wszędzie pełno srebrzystych pajęczyn, zwłaszcza między wyschniętym drewnem. Dach jest tak spadzisty, że mogę stanąć wyprostowana jedynie pośrodku pomieszczenia.
Spostrzegam bujany fotel, którego używałam, kiedy wnuki były jeszcze małe, obok starą kołyskę i sponiewieranego konia na biegunach, krzesło odnawiane przez moją córkę, zanim zachorowała. Wzdłuż ściany stoją oznakowane pudła: „Boże Narodzenie”, „Dziękczynienie”, „Wielkanoc”, „Halloween”, „Naczynia stołowe”, „Sport”. Przechowywanych w nich przedmiotów praktycznie już nie używam, ale żal mi się z nimi rozstać. Według mnie przyznanie, że nie będę już więcej ozdabiać choinki, byłoby aktem rezygnacji, a zresztą nigdy nie umiałam się pozbywać rzeczy. W rogu stoi to, czego szukam: zabytkowy, oklejony podróżnymi nalepkami kufer.
Z wysiłkiem ciągnę ciężką skrzynię na środek strychu, dokładnie pod wiszącą żarówkę. Klękam, lecz w pół ruchu przerywa mi ból w kolanach, więc tylko przysiadam lekko na piętach.
Po raz pierwszy od trzydziestu lat unoszę wieko kufra. W wyjmowanej górnej części znajdują się pamiątki po dzieciach, z okresu niemowlęcego i nie tylko. Malutkie buciki, zabawki, rysunki kredkami, świadectwa szkolne, zdjęcia ze szkolnych przedstawień.
Wyjmuję tę część i odstawiam na bok.
Na dnie kufra panuje bałagan. Oprawione w skórę dzienniki, paczka przewiązanych niebieską satynową wstążeczką zżółkłych pocztówek, kartonowe pudełko z wgniecionym rogiem, seria cienkich tomików poezji Juliena Rossignola, duże pudło po butach z setkami czarno-białych fotografii.
Na wierzchu wyblakły, pożółkły kartonik.
Podnoszę go drżącymi rękami. To carte d’identité, dokument tożsamości z czasów drugiej wojny. Patrzę na mały prostokąt paszportowej fotografii młodej kobiety. „Juliette Gervaise”.
– Mamo?
Słyszę kroki syna na trzeszczących schodach, moje serce bije w ich rytmie. Czy wołał mnie już wcześniej?
– Mamo? Nie powinnaś wchodzić na strych. Cholera… Te schodki się chwieją. – Syn staje przy mnie. – Wystarczy upadek i…
Muskam nogawkę jego spodni i lekko kręcę głową. Nie mogę podnieść wzroku.
– Nie… – szepczę. Tylko tyle mogę wykrztusić.
Syn klęka, potem siada. Czuję zapach jego wody po goleniu, subtelny, a zarazem ostry, korzenny, zmieszany z wonią papierosowego dymu. Przed domem wypalił papierosa; pozbył się tego nawyku dziesiątki lat temu, a teraz do niego powrócił, po mojej ostatniej diagnozie. Nie ma sensu wyrażać dezaprobaty. Syn jest lekarzem. Wie, co robi.
Instynkt podpowiada mi, żeby wrzucić dokument z powrotem do kufra i zatrzasnąć wieko. Czyniłam tak przez całe życie.
Teraz jednak umieram. Nie tak szybko, to prawda, ale i nie powoli, co skłania mnie do spoglądania na minione życie.
– Mamo, ty płaczesz.
– Tak?
Chciałabym wyznać mu prawdę, ale nie mogę. Ta niemożność wprawia mnie w zakłopotanie i zawstydza. W moim wieku nie powinnam się bać niczego – a już na pewno własnej przeszłości.
– Chcę zabrać ze sobą kufer – mówię tylko.
– Jest za duży. Przełożę rzeczy, które chcesz z niego wyjąć, do mniejszego pudła.
Uśmiecham się na tę próbę decydowania za mnie.
– Kocham cię i znowu jestem chora. Z tych powodów pozwoliłam ci sobą rządzić, ale pamiętaj, że jeszcze nie umarłam. Chcę zabrać ze sobą ten kufer.
– Co z tych gratów może ci być potrzebne? To tylko nasze rysunki i inne starocie.
Gdybym dawno temu wyznała mu prawdę albo więcej piła, tańczyła i śpiewała, to może ujrzałby mnie zamiast zwyczajnej, uzależnionej od niego mamusi. Syn kocha moją niepełną wersję. Zawsze wydawało mi się, że właśnie tego chciałam – być kochaną i podziwianą. Teraz myślę, że wolałabym, aby mnie dobrze poznano.
– Uznaj to za moją ostatnią wolę.
Widzę, że chciałby zaprotestować, lecz boi się, że głos odmówi mu posłuszeństwa. Odchrząkuje.
– Już dwukrotnie pokonałaś chorobę. Teraz też ją pokonasz.
Oboje wiemy, że to nieprawda. Jestem osłabiona i marnie się czuję. Bez pomocy medycyny nie mogę jeść ani spać.
– Oczywiście.
– Chcę tylko, żebyś była bezpieczna.
Uśmiecham się. Amerykanie potrafią być tacy naiwni.
Kiedyś podzielałam jego optymizm. Myślałam, że świat jest bezpiecznym miejscem. Ale to było bardzo dawno temu.
– Kim jest Juliette Gervaise? – pyta Julien, ja zaś, słysząc z jego ust to nazwisko, doznaję lekkiego wstrząsu.
Zamykam oczy i w półmroku cuchnącym stęchlizną i dawno minionym życiem mój umysł podąża w przeszłość wzdłuż niewidzialnej linii przemierzającej kontynenty i lata. Wbrew woli – a może zgodnie z nią, kto to może wiedzieć? – zanurzam się we wspomnienia.2
W całej Europie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
sir Edward Grey o pierwszej wojnie światowej
Sierpień 1939 roku
Francja
Vianne Mauriac wyszła z chłodnej, wykończonej stiukiem kuchni na podwórze od frontu. W ten piękny słoneczny poranek wszystko w Dolinie Loary rozkwitało. Lekki wietrzyk trzepotał białą pościelą na sznurze, stary kamienny mur odgradzający teren posesji od drogi porastała gęstwina pnących czerwonych róż. Pośród kwiatów uwijały się pracowite pszczoły, z oddali dochodził miarowy stukot kół pociągu. Po chwili rozległ się jasny dziecięcy śmiech.
Sophie.
Vianne się uśmiechnęła. Jej ośmioletnia córeczka biegała prawdopodobnie po domu, bawiąc się z ojcem w berka i przeszkadzając mu w przygotowaniach do sobotniego pikniku.
– Twoja córka jest prawdziwym tyranem – powiedział Antoine, stając w progu.
Podszedł do niej. Wypomadowane czarne włosy lśniły matowo w promieniach słońca. Dziś rano zajmował się stolarką – papierem ściernym przecierał krzesło, i tak już gładkie niczym satyna – i nadal twarz i ramiona miał pokryte cieniutką warstewką drzewnego pyłu. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, wysokim i barczystym, o ogorzałej cerze i mocnym, ciemnym zaroście, który często musiał golić.
– Kocham cię, Vi – szepnął, obejmując ją i przyciągając do siebie.
– Ja też cię kocham.
W jej świecie była to najprawdziwsza prawda. Kochała w tym mężczyźnie wszystko – jego uśmiech, ciche mamrotanie podczas snu, wybuchy wesołości po kichnięciu i wyśpiewywanie arii operowych pod prysznicem.
Zakochała się w nim przed piętnastu laty na boisku szkolnym, nawet nie wiedząc, czym jest to uczucie. Był jej pierwszą i największą miłością, pierwszym kochankiem, to z nim przeżyła wszystko pierwszy raz – czuły pocałunek i intymny dotyk. Wcześniej, zanim go poznała, była chudą, niezgrabną, nerwową dziewczyną, skłonną do jąkania w często dopadającym ją lęku.
Nie miała matki.
„Odtąd będziesz dorosła”, powiedział do Vianne ojciec, wchodząc wraz z nią po raz pierwszy do domu, w którym teraz była. Miała czternaście lat, oczy czerwone i zapuchnięte od płaczu z nieutulonego żalu. W jednej chwili rodzinny dom letniskowy zamienił się w rodzaj więzienia. Mama nie żyła ledwie od dwóch tygodni, gdy tata zrezygnował z bycia ojcem. Kiedy tu przyjechali, nie trzymał jej za rękę ani nie opierał dłoni na jej ramieniu, nie podał jej nawet chusteczki, by osuszyła łzy.
„A-ale je-jestem jeszcze dzieckiem”, wyjąkała.
„Już nie”.
Spojrzała na młodszą siostrę, czteroletnią Isabelle, która nadal z upodobaniem ssała kciuk i nie miała pojęcia, co się dzieje. Nieustannie pytała, kiedy mama wreszcie wróci do domu.
Drzwi się otworzyły i stanęła w nich wysoka chuda kobieta z haczykowatym nosem i czarnymi, małymi jak paciorki oczami.
„To te dziewczynki?” – zapytała.
Ojciec skinął głową.
„Nie sprawią kłopotu”.
Wszystko stało się tak szybko, że Vianne niewiele zrozumiała. Tata porzucił swoje córki jak brudną bieliznę i zostawił je pod opieką nieznajomej. Różnica wieku między nią i siostrą była tak duża, że wydawało się, iż pochodzą z różnych rodzin. Vianne pragnęła pocieszyć małą – zamierzała to zrobić – ale pogrążona w otchłani bólu nie była w stanie myśleć o kimkolwiek innym, zwłaszcza o dziecku tak niecierpliwym, nieposłusznym i głośnym jak Isabelle. Nadal pamiętała pierwsze dni pobytu w tym domu: ciągły wrzask Isabelle i madame spuszczającą jej lanie. „Na miłość boską, Isabelle, przestań się wydzierać. Rób, co ona ci każe”. Jak grochem o ścianę. Siostra nie słuchała nikogo.
Vianne była tym wszystkim bezgranicznie przygnębiona. Żałoba po zmarłej matce, ból wywołany porzuceniem przez ojca, nagła zmiana warunków życia, przygniatająca samotność, która dręczyła także małą Isabelle, to było dla niej zbyt wiele.
Antoine ją uratował. W pierwsze lato po śmierci mamy stali się nierozłączni. Chłopak był dla niej ucieczką. W wieku szesnastu lat zaszła w ciążę, jako siedemnastolatka była już mężatką i panią Le Jardin. Dwa miesiące później poroniła i zatraciła się na pewien czas. Inaczej nie dało się tego wyrazić. Wpełzła w głąb swej żałoby i zbudowała wokół siebie kokon, niezdolna przejąć się nikim ani niczym, a zwłaszcza marudzącą, wiecznie zapłakaną kilkuletnią siostrą.
To jednak stare dzieje. Nie chciała tego wspominać w ten piękny sobotni poranek. Przytuliła się do męża.
– Jestem już gotowa – zawołała córeczka, podbiegając do nich. – Chodźmy!
– No cóż – powiedział Antoine z szerokim uśmiechem. – Skoro księżniczka jest gotowa, to pora ruszać.
Rozbawiona tymi słowami Vianne wróciła do domu i sięgnęła po wiszący na haczyku przy drzwiach słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Mając rudawoblond włosy, porcelanową cerę i błękitne oczy, zawsze chroniła się przed silnym słońcem. Umieściła go starannie na głowie, chwyciła koronkowe rękawiczki oraz kosz piknikowy i pośpieszyła za Antoine’em i Sophie, którzy znajdowali się już za bramą.
Dogoniła ich na drodze gruntowej przed domem, tak wąskiej, że zmieściłby się na niej ledwie jeden samochód. Dalej rozciągały się zielone pola, gdzieniegdzie poprzetykane czerwienią maków i błękitem chabrów. Okolicę porastały rzadkie kępy drzew. W tym zakątku Doliny Loary uprawiano raczej pszenicę niż winorośl. Chociaż do Paryża były tylko dwie godziny jazdy pociągiem, miało się wrażenie przebywania w całkiem innym świecie. Nawet w lecie odwiedzało to miejsce niewielu turystów.
Niekiedy drogą z warkotem przejeżdżał samochód, rowerzysta lub wóz ciągniony przez wołu, na ogół jednak byli całkiem sami. Mieszkali o póltora kilometra od Carriveau, miasteczka liczącego niespełna tysiąc mieszkańców, znanego głównie jako przystanek na trasie pielgrzymki do świętej Joanny d’Arc. W okolicy nie było zakładów przemysłowych, zatem brakowało miejsc pracy. Zatrudnienie dawało głównie lotnisko wojskowe, będące dumą Carriveau. Jedyne takie w promieniu wielu kilometrów.
W miasteczku wąskie brukowane uliczki wiły się między niedbale przylegającymi do siebie zabytkowymi budowlami z wapienia. Od murów odpadały kawały tynku, bluszcz zakrywał wszechobecne symptomy rozkładu, niewidoczne, ale zawsze wyczuwalne. Miasteczko rozrastało się w chaotyczny, nieuporządkowany sposób – krzywe uliczki, nierówne stopnie schodów, ślepe zaułki – od setek lat. Kamienne budynki ożywiały plamy koloru: czerwone daszki w obramowaniu czarnego metalu, balkony z kutego żelaza ozdobione pelargoniami w glinianych donicach. Wzrok napotykał wszędzie rozmaite pokusy: piętrzące się na ozdobnej tacy pastelowe makaroniki, wiklinowy kosz pełen szynek, serów i saucisson, skrzynki kolorowych pomidorów, ogórków i bakłażanów. W słoneczny poranek kawiarnie pękały w szwach. Wokół okrągłych metalowych stolików siedzieli mężczyźni, pijąc mocną kawę, paląc skręcane ręcznie papierosy w brązowej bibułce i głośno się spierając.
Typowy dzień w Carriveau. Monsieur LaChoa zamiatał ulicę przed swoją saladerie, madame Clonet myła wystawę sklepu z kapeluszami, a grupa wyrostków spacerowała po miasteczku, kopiąc kamyki albo kapsle i podając sobie palonego na spółkę papierosa.
Po wyjściu z miasteczka skręcili w kierunku rzeki. Znaleźli płaskie, porośnięte gęstą trawą miejsce nieopodal wody i w cieniu kasztanowca rozłożyli koc, na którym Vianne postawiła kosz z jedzeniem. Wyjęła z niego chrupiącą bagietkę, gomółkę tłustego śmietankowego sera, dwa jabłka, pokrojoną cieniutko jak papier szynkę z Bayonne i butelkę bollingera rocznik 36. Nalała mężowi kieliszek szampana i usiadła przy nim, a Sophie pobiegła nad rzekę.
Dzień spędzili w cieple, słońcu i zadowoleniu. Rozmawiali, śmiali się, jedli i pili na łonie natury. Dopiero późnym popołudniem, gdy Sophie rozsiadła się z wędką nad rzeką, Antoine zaś zajął się splataniem dla niej wianka ze stokrotek, zauważył z pozoru obojętnie:
– Hitler wkrótce wciągnie nas wszystkich w swoją wojnę.
Wojna.
Ostatnio wszyscy tylko o niej mówili, ale Vianne nie chciała tego słuchać. Szczególnie w tak piękny letni dzień.
Osłoniła dłonią oczy i rozejrzała się za córką. Za rzeką rozciągała się żyzna Dolina Loary. Nie było widać murków ani parkanów, a jedynie kilometry bezkresnych zielonych pól, kępy drzew, niekiedy kamienne domostwo lub stodołę. W powietrzu unosiły się maleńkie białe płatki, lekkie jak kłaczki bawełny.
Wstała i klasnęła w dłonie.
– Chodź, Sophie. Pora wracać do domu.
– Nie możesz tego bagatelizować, Vianne.
– Mam się martwić na zapas? Po co? Jesteś tu, by nas chronić.
Uśmiechając się może nieco zbyt beztrosko, spakowała kosz piknikowy i wraz z rodziną ruszyła w kierunku traktu.
W niespełna pół godziny dotarli do solidnej drewnianej bramy Le Jardin, kamiennego jednopiętrowego wiejskiego domu, od trzystu lat będącego w posiadaniu jej rodziny. Wiek pokrył go tuzinem odcieni szarości, okna z niebieskimi okiennicami na obu poziomach wychodziły na sad. Bluszcz oplatał gęsto dwa kominy i dachówki poniżej. Z pierwotnej parceli pozostało tylko trzy hektary. Sto zostało rozprzedane w ciągu dwóch wieków, kiedy rodzinna fortuna topniała. Według Vianne trzy hektary całkowicie wystarczały. Nie wyobrażała sobie, na co mogłaby potrzebować więcej ziemi.
Dokładnie zamknęła drzwi wejściowe. W kuchni z okapu nad płytą zwisały miedziane i żeliwne rondle i patelnie. U belek pod sufitem suszyły się grube pęki lawendy, tymianku i rozmarynu. Miedziany zlew, któremu wiek nadał zielonkawą patynę, był dostatecznie duży i głęboki, by móc w nim wykąpać małego psa.
Tynk na wewnętrznych ścianach tu i tam poodpadał, odsłaniając farbę z dawno minionych lat. Salon był eklektyczną mieszanką mebli i tkanin – tapicerowana kanapa, dywany z Aubusson, zabytkowa chińska porcelana, perkal i grubo tkany len. Niektóre z wiszących na ścianach obrazów były znakomite, może nawet cenne, inne ewidentnie wyszły spod pędzla amatora. W sumie dawało to dość chaotyczne i niepozbawione zgrzytów wrażenie minionej fortuny i dawnych gustów, czyniąc pokój przytulnym mimo śladów zużycia.
Vianne przystanęła na chwilę, spozierając przez przeszklone drzwi na podwórze od tyłu, gdzie Antoine bujał Sophie na huśtawce, którą dla niej zmajstrował.
Powiesiła słomkowy kapelusz na wieszaku przy drzwiach i założyła fartuch, wiążąc go starannie w talii za plecami. Podczas gdy ojciec z córką bawili się na podwórzu, przygotowała kolację. Różową polędwicę wieprzową owinęła grubymi plastrami bekonu, związała sznurkiem, obsmażyła na gorącym tłuszczu i wstawiła do piekarnika. Podczas gdy polędwica się piekła, Vianne przyrządziła resztę kolacji. Punktualnie o ósmej zaprosiła rodzinę do stołu i z uśmiechem nasłuchiwała tupotu stóp, ożywionych nawoływań i skrzypienia krzeseł, gdy głodni zajmowali miejsca.
Sophie zasiadła u szczytu stołu, w wianku ze stokrotek uplecionym przez ojca nad rzeką.
Vianne postawiła pachnący kusząco półmisek. Pieczeń w chrupiącym bekonie z jabłkami glazurowanymi w gęstym sosie z czerwonego wina otoczona wianuszkiem pieczonych ziemniaków. Do tego miska zielonego groszku skąpanego w maśle doprawionym świeżym estragonem z ogródka. I oczywiście bagietka, którą Vianne upiekła rano.
Jak zwykle Sophie paplała przez całą kolację. Pod tym względem przypominała ciotkę Isabelle, bo tej też usta się nie zamykały.
Kiedy w końcu przyszło do deseru – île flottante, czyli wysepek pieczonych bez pływających w gęstym sosie waniliowym – wokół stołu zapadło pełne zadowolenia milczenie.
– Cóż, pora pozmywać naczynia – powiedziała wreszcie Vianne, odsuwając pusty talerzyk po deserze.
– Ojej, mamo – jęknęła Sophie.
– Żadnego marudzenia – rzekł surowo Antoine. – Jesteś już na to za duża.
Jak co wieczór matka z córką przeszły do kuchni, gdzie stanęły na swoich miejscach – Vianne przy miedzianym zlewie, Sophie przy kamiennym blacie – i zabrały się jedna do zmywania, druga do wycierania talerzy. Z salonu doleciała słodka, ostra woń papierosa, którego Antoine zawsze wypalał po kolacji.
– Tata nie roześmiał się dzisiaj ani razu, kiedy opowiadałam zabawne historie – poskarżyła się Sophie, gdy Vianne ustawiała talerze na wiszącej na ścianie drewnianej suszarce. – Coś go chyba gryzie.
– Nie śmiał się? No tak, to z pewnością powód do zaniepokojenia – odparła matka z udawaną powagą.
– Tata martwi się wojną.
Wojna. Znowu.
Vianne żartobliwie wygoniła córkę z kuchni. Na piętrze w pokoju Sophie przysiadła na szerokim łóżku i słuchała paplaniny małej, która przebierała się w piżamę i szykowała do snu.
Matka nachyliła się i pocałowała córkę na dobranoc.
– Boję się – wyznała Sophie. – Czy będzie wojna?
– Nie martw się tym – odparła Vianne. – Tata nas obroni. – Mówiąc to, przypomniała sobie inną chwilę, kiedy matka tak samo ją zapewniała, że nie ma się czego obawiać.
To było wtedy, kiedy jej ojciec wyruszył na wojnę.
Sophie nie wydawała się przekonana.
– Ale…
– Żadne ale. Wszystko będzie w porządku. A teraz śpij.
Ponownie ucałowała córkę w policzek.
Zeszła na parter, stamtąd zaś do ogrodu. Wieczór był ciepły, powietrze przesycał słodki zapach jaśminu. Antoine siedział w niewygodnej pozycji na ogrodowym krześle z kutego żelaza, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi.
Stanęła za nim i położyła mu dłoń na ramieniu. Wypuścił kłąb dymu i zaraz znów zaciągnął się głęboko papierosem. Potem podniósł na nią wzrok. W nikłym świetle księżyca jego twarz wydawała się blada i mizerna. Niemal obca. Sięgnął do kieszonki kamizelki i wyjął z niej złożoną we czworo kartkę papieru.
– Zostałem zmobilizowany, Vianne. Jak większość mężczyzn w wieku od osiemnastu do trzydziestu pięciu lat.
– Zmobilizowany? Ale… jak to? Przecież nie ma wojny. Nie rozumiem…
– We wtorek mam się stawić w jednostce.
– Ale… ale… jesteś listonoszem… – zaprotestowała bezradnie.
Przytrzymał ją wzrokiem i nagle zabrakło jej tchu.
– Jak się okazuje, teraz jestem żołnierzem.3
Wojna nie była Vianne całkiem obca. Nie znała, rzecz jasna, bitewnego zgiełku, jęków rannych, dymu i krwi, ale jej następstwa – tak. Chociaż przyszła na świat w czasach pokoju, to jej najwcześniejsze wspomnienia dotyczyły właśnie wojny. Pamiętała, że mama płakała, żegnając się z tatą. Pamiętała ciągłe uczucie głodu i zimna. Niemniej najbardziej zapamiętała to, jak odmieniony wydał jej się ojciec po powrocie do domu, jak utykał, wzdychał i niewiele mówił. Zaczął wtedy pić i trzymać się na uboczu, niemal całkiem ignorując rodzinę. Później doszły jeszcze gwałtownie zatrzaskiwane drzwi, zażarte kłótnie przechodzące w niezręczne milczenie, śpiący w osobnych pokojach rodzice.
Ojciec, który wyruszył na wojnę, nie był tym, który z niej powrócił. Starała się mu przypodobać, aby nadal ją kochał, co więcej, starała się nadal kochać jego, lecz na próżno. Odkąd wywiózł ją do Carriveau, zajęła się własnym życiem. Wysyłała ojcu pocztówki na Boże Narodzenie i urodziny, lecz nigdy nie otrzymała od niego nic w zamian, rzadko też rozmawiali ze sobą. Zresztą, co niby mieliby sobie powiedzieć? W przeciwieństwie do Isabelle, która ciągle tęskniła, Vianne szybko zrozumiała – i zaakceptowała – że wraz ze śmiercią mamy jej rodzina rozpadła się bezpowrotnie. Ojciec nie zamierzał dłużej pełnić obowiązków rodzicielskich wobec córek.
– Wiem, jak bardzo wojna cię przeraża – powiedział Antoine.
– Linia Maginota wytrzyma – odparła, starając się nadać głosowi przekonujący ton. – Na święta będziesz już z powrotem w domu. – Linię Maginota stanowił ciągnący się przez wiele kilometrów system betonowych bunkrów, zapór i przeszkód, zbudowany wzdłuż granicy francusko-niemieckiej po Wielkiej Wojnie dla obrony granic kraju. Niemcy nie mieli szans go sforsować.
Antoine wziął ją w ramiona. Woń jaśminu upajała i Vianne w nagłym przebłysku pojęła, że odtąd jego zapach już zawsze będzie jej się kojarzył z tym pożegnaniem.
– Kocham cię, Antoine. Oczekuję, że wrócisz do mnie i do domu.
Później nie mogła sobie przypomnieć, jak wrócili do budynku, wspięli się po schodach na górę i rzucili na łóżko, nawzajem pomagając sobie w rozbieraniu. Pamiętała jedynie, że leżała naga w jego objęciach, przygnieciona jego słodkim ciężarem, kiedy kochał się z nią tak jak nigdy dotąd, pokrywając jej twarz i szyję krótkimi, gorączkowymi pocałunkami i ucząc się dłońmi na pamięć jej ciała.
– Jesteś silniejsza, niż ci się wydaje, Vianne – powiedział potem, kiedy leżeli zdyszani, obejmując się.
– Nie jestem – wyszeptała zbyt cicho, by ją usłyszał.
Rano Vianne chciała zatrzymać Antoine’a w łóżku przez cały dzień, a może nawet przekonać go, że powinni spakować walizki i nocą uciec jak złodzieje.
Tylko dokąd? Wojna zawisła nad całą Europą.
Kiedy po skończonym śniadaniu wzięła się do zmywania, poczuła narastający w głębi czaszki ból.
– Wyglądasz smutno, mamo – zauważyła Sophie.
– Jak mogę być smutna w piękny, letni poranek, kiedy idziemy odwiedzić naszych najlepszych przyjaciół? – Vianne uśmiechnęła się nieco zbyt ostentacyjnie.
Dopiero po wyjściu z domu, gdy przystanęła na chwilę w cieniu jabłoni, zorientowała się, że jest boso.
– Mamo – rzuciła niecierpliwie Sophie.
– Już idę – zawołała i pobiegła za córką, mijając po drodze przerobiony na szopę na narzędzia ogrodnicze stary gołębnik i pustą stodołę. Sophie otworzyła tylną furtkę, wbiegła na sąsiednie, dobrze utrzymane podwórze i ruszyła w kierunku niedużej kamiennej chaty z niebieskimi okiennicami.
Zastukała raz i nie czekając na odpowiedź, wpadła do środka.
– Sophie! – krzyknęła Vianne ostro, ale córka nawet się nie obejrzała. Dobre maniery nie były konieczne w domu najlepszych przyjaciół, a ona przyjaźniła się z Rachel de Champlain od piętnastu lat. Poznały się miesiąc po tym, jak ojciec Vianne porzucił córki w Le Jardin.
Stanowiły wówczas niezłą parę: Vianne drobna, nerwowa i blada, a Rachel wysoka jak chłopak, z gęstymi brwiami i tubalnym głosem. Zanim się poznały, obie były odludkami. W szkole stały się nierozłączne i od tamtej pory się przyjaźniły. Razem poszły na uniwersytet, a potem zostały nauczycielkami. W jednym czasie zaszły w ciążę. Obecnie uczyły w sąsiednich klasach w miejscowej szkole.
W otwartych drzwiach ukazała się Rachel z nowo narodzonym synem Arielem na rękach.
Wymieniły spojrzenia, w których były ich wszystkie niewypowiedziane obawy i lęki.
– Nie sądzisz, że ta sytuacja domaga się wina? – zagadnęła Rachel.
– Co najmniej.
Vianne weszła za przyjaciółką do niewielkiego, jasnego wnętrza lśniącego czystością. Stół zbity z grubych, licho oheblowanych desek, pośrodku którego królował wazon łąkowych kwiatów, otaczały krzesła, każde z innej parafii. W kącie jadalni stała skórzana walizka, a na niej leżała brązowa fedora, ulubiony kapelusz Marca, męża Rachel. Młoda matka jedną ręką nalała dwa kieliszki białego wina i wyjęła z kredensu ozdobną paterę z canelés. Wzięły to wszystko i wyszły przed dom.
Wzdłuż żywopłotu z ligustru rosły krzewy pnących róż. Na nierównym, wyłożonym łupkiem tarasie stał stolik i cztery lekkie krzesła. Z gałęzi kasztanowca zwieszały się zabytkowe latarnie.
Vianne sięgnęła po canelés, odgryzła kawałek kruchego ciasteczka przełożonego kremem waniliowym i usiadła.
Rachel zajęła miejsce naprzeciw niej, trzymając na kolanach smacznie śpiące niemowlę. Zapadła cisza wypełniona obawą i lękiem.
– Zastanawiam się, czy mały rozpozna kiedyś ojca – przerwała milczenie Rachel, spoglądając na synka.
– Wrócą odmienieni – mruknęła Vianne posępnie. Jej ojciec brał udział w bitwie nad Sommą, gdzie straciło życie ponad milion żołnierzy. Nieliczni, którzy powrócili do domów, przynieśli ze sobą pogłoski o potwornościach popełnianych przez Niemców.
Rachel oparła sobie dziecko na ramieniu i delikatnie głaskała je po pleckach.
– Marc nie umie zmieniać pieluch. Mały Ari uwielbia spać w naszym łóżku. Więc w sumie wyjdzie nam to na dobre.
Vianne poczuła, że się uśmiecha. Niewinny żarcik poprawił jej humor.
– Antoine strasznie chrapie. Teraz nareszcie się wyśpię.
– Na kolację będziemy mogły jadać jajka w koszulkach.
– I będzie tylko połowa prania. – Vianne próbowała ciągnąć wymianę żartów, ale głos jej się załamał. – Nie jestem dostatecznie silna, Rachel.
– Ależ jesteś, przekonasz się. Razem przez to przejdziemy.
– Zanim poznałam Antoine’a…
– Wiem. – Rachel zbyła ją machnięciem ręki. – Wiem. Byłaś chuda jak szczapa, z nerwów zaczynałaś się jąkać i miałaś uczulenie na wszystko. Wiem, byłam wtedy przy tobie. Ale to już dawno minęło. Będziesz silna. A wiesz dlaczego?
– Dlaczego?
Uśmiech spełzł z twarzy Rachel.
– Wiem, że jestem duża: posągowa, jak lubią mnie nazywać sprzedawcy pończoch i biustonoszy, ale czuję się… zagubiona. Więc sprawa wygląda tak, moja droga Vi, że czasem będę się musiała na tobie oprzeć. Oczywiście nie całym ciężarem.
– Czyli nie możemy się załamać jednocześnie.
– Otóż to – odrzekła Rachel. – Taki mamy plan. To jak, przejdziemy teraz na koniak czy na dżin?
– Jest dziesiąta rano.
– Masz rację. Oczywiście. Zatem koktajl French 75.
Kiedy Vianne obudziła się we wtorkowy poranek, promienie słońca wlewały się do sypialni, lśniąc na polerowanym drewnie.
Antoine siedział przy oknie w fotelu na biegunach; sam go zrobił z drewna orzechowego, kiedy Vianne była w drugiej ciąży. Przez cztery lata ów nieużywany fotel boleśnie z nich drwił. Vianne nazywała je w duchu latami poronień. Pustki w krainie obfitości. Trzy stracone życia w ciągu czterech lat, przerwane bicie maleńkich serduszek, posiniałe rączki. A potem cudownym zrządzeniem losu jedno dziecko przeżyło. Sophie. Chropawa powierzchnia fotela skrywała smutne duchy, ale i dobre wspomnienia.
– Może powinnaś pojechać z Sophie do Paryża – zagadnął, gdy Vianne usiadła wyprostowana. – Julien na pewno się wami zaopiekuje.
– Mój ojciec dosyć jasno wyraził swoje zdanie na temat mieszkania z córkami. Nie spodziewam się, żeby mnie przyjął z otwartymi rękami. – Vianne odsunęła cienką pikowaną narzutę i postawiła bose stopy na wytartym chodniku.
– Poradzisz sobie?
– Obie z Sophie sobie poradzimy. Zresztą i tak szybko wrócisz do domu. Linia Maginota wytrzyma. I powszechnie wiadomo, że Niemcy nie mogą się z nami równać.
– Tylko szkoda, że ich broń może. Podjąłem z banku wszystkie oszczędności. W materacu leży schowane sześćdziesiąt pięć tysięcy franków. Korzystaj z nich mądrze, Vianne. Razem z twoją nauczycielską pensją powinno ci starczyć na długo.
Poczuła przypływ paniki. Niewiele wiedziała o sytuacji materialnej rodziny. To Antoine zajmował się finansami.
Powoli wstał i wziął ją w ramiona. Zapragnęła zabutelkować poczucie bezpieczeństwa, jakie ją ogarnęło w tej chwili, by napoić się nim później, kiedy będą ją dręczyły samotność i lęk.
Zapamiętaj tę chwilę, myślała gorączkowo. Blask słońca na zmierzwionych włosach Antoine’a, miłość wyzierającą z jego piwnych oczu, spękane wargi, które całowały cię w ciemności przed niespełna godziną.
Z otwartego okna dochodził miarowy, powolny stukot końskich kopyt, klap-klap-klap, zmieszany z metalicznym turkotem wozu podskakującego na nierównej drodze.
To zapewne pan Quillian udawał się z kwiatami na targ. Gdyby Vianne stała przy furtce, zatrzymałby się i wręczył jej jeden z nich, zapewniając, że nie może się on równać z jej urodą, ona zaś uśmiechnęłaby się, podziękowała i zaproponowała mu kieliszek wina.
Niechętnie wysunęła się z ramion męża. Podeszła do drewnianej umywalni, nalała do miski letniej wody z niebieskiego porcelanowego dzbanka i obmyła twarz. We wnęce służącej za garderobę, osłoniętej grubą złoto-białą kotarą, założyła biustonosz, obszyte koronką reformy i pas do pończoch. Naciągnęła cienkie jedwabne pończochy i starannie przypięła je do pasa, a następnie włożyła odcinaną w pasie bawełnianą sukienkę z dekoltem w karo. Gdy wyszła zza kotary i rozejrzała się, Antoine’a już nie było.
Znalazła torebkę i ruszyła do pokoju Sophie. Był równie mały jak sypialnia rodziców, ze spadzistym belkowanym sufitem, podłogą z szerokich desek i oknem wychodzącym na sad. Metalowe łóżko, nocna szafka z lampką, pomalowana na niebiesko dwudrzwiowa szafa na ubrania. Na ścianach wisiały rysunki Sophie.
Vianne otwarła okiennice, wpuszczając słoneczne światło.
Jak zwykle w czasie upalnych letnich miesięcy, Sophie skopała z siebie cienką kołdrę i zrzuciła ją na podłogę. Spała przytulona policzkiem do różowego pluszowego misia, którego nazwała Bébé.
Vianne wzięła zwierzątko do ręki i przyjrzała się jego sfilcowanemu pyszczkowi. W ubiegłym roku Bébé popadł w zapomnienie i kurzył się na półce przy oknie, bo jego pani zajęła się nowymi zabawkami.
Teraz Bébé powrócił.
Vianne nachyliła się, żeby pocałować córkę w policzek.
Sophie przetoczyła się na plecy i zamrugała.
– Mamo, nie chcę, żeby tatuś wyjeżdżał – szepnęła. Wyciągnęła rękę i praktycznie wyrwała matce misia.
– Wiem – odrzekła Vianne, wzdychając. – Wiem…
Podeszła do szafy i wyjęła z niej ubranko marynarskie, ulubiony strój Sophie.
– Czy mogę wziąć wianek, który tata dla mnie uplótł?
Przywiędły wianek ze stokrotek leżał na nocnej szafce. Vianne ostrożnie założyła go Sophie na głowę.
Wydawało się, że dziewczynka jest spokojna, do momentu gdy wbiegła do salonu i ujrzała Antoine’a.
– Tatusiu? – Sophie dotknęła niepewnie zwiędłych stokrotek. – Nie wyjeżdżaj…
Antoine ukląkł i objął córeczkę.
– Muszę być żołnierzem, żeby bronić ciebie i mamy. Chcę, żebyście były bezpieczne. Ale wrócę, nim się obejrzysz.
Głos mu się załamał.
Sophie wysunęła się z jego objęć. Wianek na jej głowie przekrzywił się na bok.
– Obiecujesz, że wrócisz do domu?
Ponad ramieniem córki Antoine spojrzał w zmartwione, niespokojne oczy żony.
– Tak – powiedział po długiej chwili.
Sophie skinęła głową.
W milczeniu wyszli z domu. Trzymając się za ręce, ruszyli trawiastym zboczem w kierunku starej stodoły. Wyżej na wzniesieniu trawa sięgała do kolan. Krzewy bzu, wielkie niczym wozy z sianem, wyznaczały granice posiadłości. Trzy małe białe krzyże przypominały o straconych przez Vianne dzieciach. Dziś ani razu nie spojrzała w ich stronę. W sercu czuła już wystarczający ciężar, nie chciała do niego dokładać tamtych przykrych wspomnień.
W stodole stał ich stary zielony renault. Kiedy zajęli już w nim miejsca, Antoine uruchomił silnik, wycofał wóz ze stodoły i zjechał koleinami pełnymi zeschłej trawy do traktu. Vianne wyglądała przez zakurzone okienko, obserwując, jak przed oczami migają znajome krajobrazy zielonej doliny – pokryte czerwoną dachówką chaty z kamienia, pola pszenicy, winnice, rzadkie laski.
Stanowczo zbyt szybko dojechali do stacji kolejowej opodal Tours.
Na peronie tłoczyli się młodzi mężczyźni z walizkami, żegnające ich kobiety i płaczące dzieci.
Nowe pokolenie mężczyzn wyruszało na kolejną wojnę.
Nie myśl o tym, powtarzała w duchu Vianne. Nie przypominaj sobie, jak to było ostatnim razem, gdy wracali do domów, kuśtykając, bez rąk i nóg, z poparzonymi twarzami.
Ściskała dłoń męża, gdy szedł po bilety i prowadził je do pociągu. Również w dusznym wagonie trzeciej klasy, w którym ludzie tłoczyli się jak sardynki w puszce, siedziała sztywno wyprostowana, z torebką na kolanach, nie wypuszczając ani na moment ręki Antoine’a.
U celu podróży wysiadło jeszcze kilkunastu mężczyzn. Vianne, Sophie i Antoine ruszyli wraz z nimi w dół brukowanej ulicy uroczego miasteczka nieróżniącego się specjalnie od większości osad w Turenii. Jak to możliwe, że zbliża się wojna i w zabytkowych murach tej prześlicznej, ukwieconej miejscowości zbierają się żołnierze, by ruszyć do walki?
Antoine pociągnął Vianne za rękę; ruszyła za nim bez pośpiechu. Kiedy się właściwie zatrzymała?
Przed nimi wznosiła się nowo postawiona żelazna brama, za którą stały rzędy baraków. Tymczasowe koszary.
Brama otworzyła się szeroko. Na powitanie nowo przybyłych wyjechał żołnierz na koniu, z twarzą pokrytą kurzem i czerwoną od upału. Skórzane siodło skrzypiało przy każdym poruszeniu. Ściągnął wodze i wierzchowiec stanął w miejscu, rzucając łbem i głośno parskając. Nad nimi przeleciał z warkotem aeroplan.
– Słuchajcie mnie, ludzie! – zawołał jeździec. – Zanieście papiery do porucznika przy bramie. No, dalej. Ruszajcie się!
Antoine pocałował Vianne z czułością, od której zachciało jej się płakać.
– Kocham cię – szepnął z ustami na jej ustach.
– Ja też cię kocham – odrzekła, ale słowa, zawsze wydające się tak podniosłe, nagle spowszedniały. Czymże była miłość w obliczu wojny?
– Ja też cię kocham, tatusiu. Ja też! – krzyknęła Sophie, rzucając się ojcu na szyję. Wszyscy troje objęli się po raz ostatni, po czym Antoine się cofnął.
– Do widzenia – powiedział.
Vianne nie mogła wydobyć głosu z krtani. Patrzyła, jak mąż się oddala, wtapia w tłum rozgadanych, wybuchających rubasznym śmiechem młodych mężczyzn, w końcu niknie jej z oczu. Ogromna żelazna brama zamknęła się ze zgrzytem, szczęk metalu jeszcze długo odbijał się echem w dusznym, rozgrzanym powietrzu. Vianne i Sophie zostały same na środku pustej ulicy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania
Ta powieść zrodziła się z miłości i jak to często bywa u rodzących kobiet, nieraz ogarniały mnie zwątpienie i rozpacz. „Błagam, pomóżcie, na to się nie pisałam, dajcie mi znieczulenie”. Znacie? No właśnie. Jednak cudownym zrządzeniem losu na końcu wszystko się ułożyło.
Potrzeba wielkiej, w dosłownym sensie, rzeszy oddanych, niezmordowanych w wysiłkach ludzi, aby książka zaistniała na rynku i znalazła czytelników. W ciągu dwudziestu lat mojej kariery pisarskiej natrafiłam na swojej drodze na wiele niezwykłych osób. Chciałabym poświęcić kilka akapitów – nareszcie – na podziękowanie tym, którzy najbardziej przyczynili się do jej rozwoju. Susan Peterson, Leona Nevler, Linda Grey, Elisa Wares, Rob Cohen, Chip Gibson, Andrew Martin, Jane Berkey, Meg Ruley, Gina Centrello, Linda Marrow i Kim Hovey – dziękuję wam wszystkim za to, że uwierzyliście we mnie, zanim ja uwierzyłam w siebie. Szczególne podziękowania należą się Ann Patty, która zmieniła bieg mojej kariery i pomogła mi odnaleźć własny głos.
Dziękuję pracownikom wydawnictwa St. Martin i Macmillan. Wasze wsparcie i entuzjazm miały szczególny wpływ na moje pisarstwo. Dziękuję Sally Richardson za niezmordowany entuzjazm i trwałą przyjaźń oraz Jennifer Enderlin, mojej wspaniałej redaktorce, za stawiane mi wymagania. Jesteś świetna. Podziękowania dla Alison Lazarus, Anne Marie Talberg, Lisy Senz, Dori Weintraub, Johna Murphy’ego, Tracey Guest, Martina Quinna, Jeffa Capshew, Lisy Tomasello, Elizabeth Catalano, Kathryn Parise, Astry Berzinskas i bajecznego, niebywale utalentowanego Michaela Storringsa.
Często się mówi, że pisarstwo to zawód samotników, i zgadzam się z tym, niemniej może to być także cudowne przyjęcie pełne ciekawych gości, którzy mówią czasem kodem nie dla wszystkich zrozumiałym. Mam kilka takich osób, które podtrzymują mnie na duchu, gdy tego potrzebuję, nie boją się nalać mi tequili, gdy jest to uzasadnione, i pomagają mi świętować najmniejsze zwycięstwa. Dziękuję przede wszystkim mojemu długoletniemu agentowi literackiemu Andrei Cirillo. Naprawdę nie poradziłabym sobie bez ciebie, a co ważniejsze, wcale bym tego nie chciała. Z głębi serca dziękuję Megan Chance, mojej pierwszej i ostatniej czytelniczce, czerwonemu flamastrowi zagłady. Jill Marie Landis, udzieliłaś mi w tym roku bezcennej lekcji pisarstwa, dzięki czemu Słowik jest tym, czym jest.
Chciałabym także podziękować koleżance pisarce Tatianie de Rosnay, której wspaniałomyślność jest nie do przecenienia. Odrywając się od własnych obowiązków, pomogła mi w pracy nad Słowikiem, za co jestem jej dozgonnie wdzięczna. Rzecz jasna, wszelkie błędy (oraz licentia poetica) są wyłącznie moją winą.
Ostatnie, ale nie najmniej ważne, podziękowania należą się mojej rodzinie. Benjamin, Tucker, Kaylee, Sara, Laurence, Debbie, Kent, Julie, Mackenzie, Laura, Lucas, Logan, Frank, Toni, Jacqui, Dana, Doug, Katie i Leslie to gawędziarze co do jednego. Kocham was wszystkich.