Słownik rodzinny - ebook
Słownik rodzinny - ebook
„Słownik rodzinny” to klasyka literatury światowej. Wydany w 1963 roku zdobył najbardziej prestiżową włoską nagrodę, Premio Strega; wygrywając między innymi z Tommasem Landolfim, Primem Levim i Beppem Fenogliem. Do końca XX wieku miał we Włoszech pięćdziesiąt cztery edycje, i nadal pozostaje na liście lektur szkolnych. Ta niezwykła kronika dokumentuje życie zasymilowanej żydowskiej rodziny najpierw w czasach nasilającego się faszyzmu, potem drugiej wojny światowej, wreszcie po upadku Mussoliniego.
Natalia Ginzburg, uważana za jedną z największych włoskich pisarek, jest też pisarką nieznaną szerokiej publiczności, choć jej oparty na osobistym wyznaniu, a zarazem minimalistyczny i pozbawiony sentymentalizmu styl stał się wzorem dla wielu pokoleń autorów. Za swoją literacką matkę uznaje ją Vivian Gornick, wśród najważniejszych dla siebie pisarzy wymienia ją również Andrès Barba.
Ginzburg bez wątpienia jest nauczycielką precyzji – żadne zdanie, żadne słowo nie są u niej przypadkowe – i mistrzynią uważnego spojrzenia; świata przedstawionego nie zabarwiają u niej odautorskie interpretacje, budują go obrazy, wypowiedzi postaci, sama konstrukcja książki. Jej język jest ostry jak brzytwa, ale jest to język opisu – nie oceny. W „Słowniku rodzinnym” równolegle biegną obok siebie dwie historie: ta na powierzchni i ta pod powierzchnią słów, tę drugą musimy wyczytać sami, pozbawieni jakichkolwiek kół ratunkowych, jakie zwykle rzucają czytelnikom bardziej zapobiegliwi narratorzy. Ginzburg, pozostając w centrum wydarzeń, stoi w cieniu, nie zdradza własnych emocji i przemyśleń. We wprowadzeniu do „Słownika rodzinnego” czytamy, że choć książka „powstała na kanwie prawdziwych wydarzeń, trzeba ją czytać jako powieść – a zatem nie należy mieć mniejszych ani większych oczekiwań niż od powieści”. Sama autorka ma jednak spore oczekiwania wobec czytelników – wymaga od nich, by zajrzeli pod podszewkę słów, zobaczyli to, co zostało przemilczane.
W „Słowniku rodzinnym” raz po raz ktoś znika – bliscy i przyjaciele trafiają do więzień, giną na wojnie, odbierają sobie życie. Tymczasem narratorka nie pozwala sobie na szloch i patos, co najwyżej chłodny smutek tonowany ironią. Jest to powściągliwość typowa dla wielu powojennych autorów – ale w tym wypadku skrywa nie tylko traumę wojenną, lecz także uczuciowe wycofanie: konieczną umiejętność tych, którzy wychowują się na emocjonalnej pustyni.
„Słownik rodzinny” to opowieść o nieprzeciętnej, inteligenckiej rodzinie Levich, wyznającej postępowe, jak na tamte czasy, socjalistyczne i ateistyczne poglądy. Rodzinie, w której domu spotykają się znane postaci – chociażby pisarz Cesare Pavese, wydawca Giulio Einaudi, filozof Felice Balbo, eseista Nicola Chiaromonte, twórca maszyn do pisania Adriano Olivetti i wielu, wielu innych. Każdy w tym domu ma coś oryginalnego do powiedzenia, każdy błyszczy intelektem, każdy zabiera głos w każdej sprawie – jednak słowa budują tu jedynie fałszywą solidarność, tak naprawdę będąc narzędziem wyróżniania się, ekspresją pozornej indywidualności. Tytułowy „słownik rodzinny” to używane przez Levich powiedzonka, frazy, wyrażenia, które – jak pisze Ginzburg – są „fundamentem rodzinnej jedni”; tyle że jest to wspólnota czysto werbalna, niezakorzeniona w uczuciach. Piątka dzieci Levich, łącznie z małą Natalią, jest melancholijna i wyobcowana, matka zajęta głównie sobą, a wszyscy podporządkowani zmiennym nastrojom i kaprysom ojca-tyrana. „My i matka – pisze Ginzburg – to były według niego same ‘tchórze’, ‘ciamajdy’ i ‘murzyni’”. Przemoc emocjonalna, jawne arogancje, kłótnie i wrzaski są w tej upajającej się poczuciem własnej wyższości rodzinie na porządku dziennym. Jedni nie bardzo mają ochotę słuchać drugich: „Skończcie z tym wreszcie! Słyszałem to już tyle razy!" – grzmi ojciec, słowa nie pozwalają się porozumieć, nie budują bliskości, wydają się puste, roztrzaskują się wobec grozy faszyzmu. A jednak ta nielubiąca się, nieserdeczna i traktująca się nawzajem z obojętnością rodzina uparcie trzyma się razem. Ich językowe nawyki, podobnie jak krawcy, którzy przeżyli wojnę i nadal szyją dla nich ubrania, dają im poczucie bezpieczeństwa i ciągłości życia. Ginzburg z przenikliwością odsłania, jak pewne przekonania pozwalają przetrwać za cenę niezrozumienia.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960609-6-9 |
Rozmiar pliku: | 635 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miejsca, fakty i postaci są w tej książce prawdziwe. Niczego nie zmyśliłam: za każdym razem, kiedy zgodnie ze swoim dawnym powieściopisarskim zwyczajem coś wymyślałam, czułam natychmiastową potrzebę usunięcia tego zmyślenia.
Nazwiska też są prawdziwe. Mając przy pisaniu tej książki tak głęboką niechęć do jakiegokolwiek zmyślenia, nie mogłam zmieniać nazwisk nierozerwalnie związanych z prawdziwymi postaciami. Może komuś będzie przykro, że pojawi się w mojej książce z imienia i nazwiska. Nie mam na to odpowiedzi.
Napisałam tylko o tym, co zachowało mi się w pamięci. Dlatego też ta książka czytana jako kronika może spotkać się z zarzutem, że jest w niej mnóstwo braków. Uważam, że chociaż powstała na kanwie prawdziwych wydarzeń, trzeba ją czytać jako powieść – a zatem nie należy mieć mniejszych ani większych oczekiwań niż od powieści.
O wielu rzeczach pamiętałam, ale je pominęłam; były wśród nich takie, które dotyczyły mnie bezpośrednio.
Nie miałam ochoty mówić o sobie. Nie jest to opowieść o mnie, ale raczej, pomimo opuszczeń i braków, jest to historia mojej rodziny. Dodam, że w dzieciństwie i w latach dorastania zawsze chciałam napisać książkę o ludziach, którzy w tamtym czasie żyli obok mnie. Taka jest po części moja książka: ale tylko po części, ponieważ pamięć jest ulotna, a książki z życia wzięte nierzadko są zaledwie słabymi przebłyskami i odpryskami tego, co zdarzyło nam się zobaczyć i usłyszeć.W moim domu rodzinnym, jeśli mnie albo któremuś z mojego rodzeństwa zdarzyło się w dzieciństwie przewrócić szklankę albo upuścić nóż, głos ojca grzmiał: – Zachowujcie się!
Jeśli maczaliśmy chleb w sosie, krzyczał: – Nie lizać talerzy! Żadnych esów-floresów, bohomazów!
Dla ojca także współczesne obrazy to były bohomazy i esy-floresy; nie mógł ich ścierpieć.
Mówił: – Nie umiecie zachować się przy stole! Nigdzie nie można was zabrać!
I jeszcze: – Gdybyście się znaleźli w Anglii przy table d’hôte1, to przez te wasze esy-floresy szybko by was odprawiono.
------------------------------------------------------------------------
1 Table d’hôte (z fr. dosł. wspólny stół) – posiłek lub serwis, podczas którego uczestnikom podaje się jednakowe dania (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Anglię darzył najwyższym szacunkiem. Była dla niego wzorem najlepszego wychowania.
Miał zwyczaj krytykować przy obiedzie osoby, które spotkał w ciągu dnia. Był surowy w osądach i wszystkich nazywał głupcami. Głupiec to był dla niego „pacan”. – Wydał mi się pacanem – mawiał, krytykując jakąś nową znajomość. Oprócz „pacanów” byli też „murzyni”. Dla mojego ojca „murzyn” to był ktoś nieporadny, skrępowany i nieśmiały w obyciu, kto ubierał się niestosownie, nie potrafił chodzić po górach, nie znał języków.
Każdy nasz odruch czy gest, który uznawał za niestosowny, nazywał „murzyństwem”. – Nie róbcie z siebie murzynów! Nie chcę tu żadnego murzyństwa! – krzyczał bez ustanku. Skala murzyństwa była duża. Murzyństwem było wkładanie na górskie wycieczki miejskich butów; nawiązywanie rozmowy w pociągu albo na ulicy z towarzyszem podróży lub z przechodniem; rozmowa z sąsiadami przez okno; zdejmowanie butów w salonie, grzanie stóp przy kaloryferze; uskarżanie się w górach na pragnienie, utratę sił albo otarcia naskórka; zabieranie na górskie wycieczki gotowanych i tłustych potraw oraz serwetek do wytarcia rąk.
W góry wolno było brać tylko odpowiedni prowiant: ser, marmoladę, gruszki, jajka na twardo, i wolno było pić wyłącznie herbatę, którą sam szykował, gotując wodę na maszynce spirytusowej. Pochylał nad maszynką zasępioną podłużną głowę o rudych włosach uczesanych na jeża; połami marynarki osłaniał płomień przed wiatrem, wełnianej marynarki w kolorze rdzy, wytartej i osmalonej przy kieszeniach, zawsze tej samej na letnisku w górach.
W góry nie wolno było zabierać koniaku ani cukru w kostkach: uważał, że to „dobre dla murzynów”, i nie wolno było zatrzymywać się na podwieczorek w schroniskach, bo to „murzyństwo”. Murzyństwem były także chustka lub słomkowy kapelusik dla osłony przed słońcem, nieprzemakalny kaptur dla ochrony przed deszczem czy też obwiązywanie szyi szalikiem; nakrycia drogie mojej matce, która rankiem, przed wyruszeniem na wycieczkę, próbowała wsunąć je do plecaka, dla siebie i dla nas; a które mój ojciec, jeśli je znalazł, wyrzucał ze złością.
Na wycieczki chodziliśmy w podkutych buciorach, wielkich, twardych i ciężkich jak ołów, w wełnianych skarpetach i kominiarkach, w goglach na czole, w pełnym słońcu, które paliło nam głowę, i spoceni, patrzyliśmy z zazdrością na „murzynów”, którzy wędrowali w lekkich tenisówkach albo jedli bitą śmietanę przy stolikach schroniska.
Matka nazywała te górskie wycieczki „diabelskimi rozrywkami dla jej dzieci” i zawsze starała się zostać w domu, zwłaszcza jeśli w grę wchodził posiłek poza domem; po jedzeniu lubiła czytać gazetę i spać na kanapie.
Lato zawsze spędzaliśmy w górach. W domu wynajętym na trzy miesiące, od lipca do września. Zwykle oddalonym od innych zabudowań; mój ojciec i bracia codziennie wędrowali z plecakami na zakupy do wioski. Nie było żadnych atrakcji ani rozrywek. Wieczory spędzaliśmy w domu, przy stole, my i matka. Ojciec czytał w drugiej części domu; i od czasu do czasu stawał w drzwiach pokoju, gdzie zajęci byliśmy paplaniną i grami. Stawał w drzwiach, podejrzliwy, zasępiony; skarżył się matce na naszą służącą Natalinę, która zrobiła mu bałagan w książkach; „twoja droga Natalina”, mówił. „To idiotka”, mówił, nie dbając o to, że Natalina może go w kuchni usłyszeć. Zresztą do zwrotu „ta idiotka Natalina” Natalina już przywykła i wcale się nie obrażała.
Czasem wieczorami, w górach, ojciec szykował się do wycieczek lub wspinaczek. Klęcząc na podłodze, smarował buty, swoje i moich braci, tłuszczem wieloryba; uważał, że tylko on potrafi wysmarować buty tym tłuszczem. Potem w całym domu słychać było szczęk żelastwa: ojciec szukał raków, haków i czekanów. – Gdzie wpakowaliście mi czekan? – grzmiał. – Lidia! Lidia! gdzie wpakowałaś mi czekan?
Wyruszał na wspinaczkę o czwartej rano, czasem sam, czasem z zaprzyjaźnionym przewodnikiem, czasem z moimi braćmi; następnego dnia był zmęczony i nieznośny; twarz miał czerwoną i opuchniętą od słońca, od jego promieni odbijanych przez lodowce, usta popękane i zakrwawione, nos pokryty żółtą pomadą, przypominającą masło, brwi ściągnięte na pobrużdżonym i gniewnym czole, i czytał gazetę, nie odzywając się ani słowem: wystarczała byle błahostka, żeby wpadł we wściekłość. Po powrocie ze wspinaczek z moimi braćmi ojciec mówił, że bracia to „ofermy” i „murzyni” i żaden z jego synów nie odziedziczył po nim pasji do gór; poza Ginem, najstarszym z nas, doskonałym alpinistą, który razem ze swoim przyjacielem zdobywał najtrudniejsze szczyty; o Ginie i jego przyjacielu ojciec wypowiadał się z mieszaniną dumy i zazdrości, mówiąc, że sam nie ma już tyle siły, bo się starzeje.
Mój brat Gino był zresztą jego ulubieńcem i dawał mu poczucie satysfakcji; interesował się historią naturalną, kolekcjonował owady, kryształy oraz inne minerały, i pilnie się uczył. Gino zapisał się później na inżynierię; a kiedy wracał do domu po zdanym egzaminie i mówił, że dostał trzydzieści, ojciec pytał: – Jak to trzydzieści? A dlaczego nie trzydzieści z wyróżnieniem2?
------------------------------------------------------------------------
2 Trenta e lode (wł.) – trzydzieści z wyróżnieniem. Najwyższa ocena w szkolnictwie wyższym.
A jeśli dostawał trzydzieści z wyróżnieniem, ojciec mówił: – No, to był łatwy egzamin.
W górach, kiedy ojciec nie wybierał się na wspinaczkę albo na całodzienną wycieczkę, codziennie chodził na „spacery”; wyruszał wcześnie rano, ubrany jak na wspinaczkę, ale bez liny, raków ani czekana; często wychodził sam, my i matka to były według niego same „tchórze”, „ciamajdy” i „murzyni”; wychodził z rękami skrzyżowanymi na plecach, ciężkim krokiem, w podkutych butach, z fajką w zębach. Czasami zmuszał matkę, żeby mu towarzyszyła; – Lidia! Lidia! – grzmiał o poranku – idziemy! Zgnuśniejesz na tych polanach! – Matka potulnie szła za nim; kilka kroków z tyłu, ze swoim kijkiem, swetrem zawiązanym na biodrach, potrząsając czupryną kręconych siwych włosów, krótko obciętych, chociaż ojciec nie znosił mody na krótkie włosy, a kiedy je obcięła, zrobił awanturę na cały dom. – Znowu obcięłaś sobie włosy! Oślica! – krzyczał za każdym razem, kiedy wracała od fryzjera. W języku mojego ojca „osioł” nie odnosił się do ignorancji, ale do prostactwa lub niegrzeczności; my, jego dzieci, stawaliśmy się „osłami”, gdy mówiliśmy mało albo odpowiadaliśmy burkliwie.
– Frances cię namówiła! – mówił ojciec do matki, widząc, że znowu podcięła włosy; w istocie ojciec bardzo lubił i cenił ową Frances, przyjaciółkę matki, a także żonę kolegi z dzieciństwa i studiów; ale miał jej za złe, że wtajemniczyła matkę w modę na krótkie włosy; Frances często jeździła do Paryża, gdzie miała rodzinę, i pewnej zimy wróciła stamtąd ze słowami: – W Paryżu nosi się krótkie włosy. W Paryżu ubiera się na sportowo. – W Paryżu ubiera się na sportowo – powtarzały przez całą zimę moja siostra i matka, naśladując trochę Frances, która grasejowała; skróciły sobie sukienki, a matka obcięła włosy; siostra nie, bo miała włosy długie do pasa, jasne i piękne; i za bardzo bała się ojca.