- promocja
Sługa krwi - ebook
Sługa krwi - ebook
W wojnie między bogami nie będzie zwycięzców, zostaną tylko zgliszcza ludzkiego świata.
Świat leczy rany po wojnie z Przeklętymi, ludzie zaczynają zapominać o niebezpieczeństwie. Ale Szepczący – istoty, które niegdyś kroczyły po ziemi jako bogowie, nie zapomnieli o ludziach. I mają własne plany...
W chwili nieuchronnej klęski Olaf Rudnicki zgadza się zapłacić własną wolnością z życie swojej rodziny. Dumny, potężny alchemik trafia do świata, w którym jest jedynie niewolnikiem. Bezlitosnym, posłusznym narzędziem w rękach nowego pana.
Rozpoczyna się wojna, której zasad Rudnicki nie zna, ale wie jedno: od tego, jak wywiąże się ze swojej przysięgi zależy życie. Jego, jego rodziny, jego świata. Jeśli zawiedzie, choćby przeżył, nie będzie już miał gdzie wracać.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-663-0 |
Rozmiar pliku: | 7,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł·
Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem i Rudnicki wyskoczył z wagonu, wyprzedzając ochronę i Ankwicza, ku starannie skrywanej irytacji fechmistrza. Od kiedy Olaf odzyskał wzrok – prawda, że nie do końca taki jak wcześniej – nie znosił, aby w czymkolwiek mu pomagano. Nie żeby istniało jakieś zagrożenie: od kilku lat w większości enklaw panował spokój, no, względny spokój, ponieważ dalej ginęli alchemicy zapuszczający się w rejony opanowane przez theokatáratos, nadal umierali magowie szukający nowych słów mocy w bibliotekach, ale poza granicami enklaw Przeklęci rzadko kiedy stwarzali problemy.
W chwilę później na peronie pojawili się ludzie Ankwicza, a on sam wysiadł statecznie, trzymając za ręce obie dziewczynki. Ku zdumieniu Rudnickiego nie wyglądało na to, żeby był zainteresowany bezpieczeństwem pryncypała czy kłębiącym się na dworcu tłumem.
– Będziemy mieli asystę – odpowiedział, przechwytując spojrzenie alchemika.
– Asystę?
– Wojskową – doprecyzował z uśmiechem.
– Na koniach? – rzuciła szybko Łucja.
– Raczej nie – wyjaśnił fechmistrz. – Tercios to piechota.
Dziewczynka parsknęła lekceważąco i natychmiast straciła zainteresowanie tematem.
– Za to pojedziemy powozem – pocieszył ją Rudnicki. – Co za tercios? – spytał Ankwicza.
– Hiszpańska Legia Cudzoziemska. Jeden z batalionów przechodzi szkolenie w Toledo, wysłali więc asystę honorową, żeby powitać księcia Téllez-Giróna.
Alchemik skinął głową: książę Rodrigo był spokrewniony z połową arystokratycznych rodów Hiszpanii, nie wyłączając rodziny królewskiej.
– Mogę jechać z tobą, tatusiu? – spytała Hania.
Ubrana w muślinową sukienkę dziewczynka wyglądała jak przeciętna młoda panienka z bogatej rodziny. Tylko jej oczy zdradzały, że widziała zbyt wiele, jak na swój wiek.
– Oczywiście.
– Ja też! – zażądała Łucja. – I mama!
– Wtedy dziadek zostanie sam – powiedziała frasobliwie Hania.
– Dotrzymam mu towarzystwa – uspokoiła ją Luna.
Książę Rodrigo pojawił się na peronie, kołysząc niedbale mahoniową laską.
– Nikt mnie nie lubi? – spytał surowym tonem.
Dziewczynki bez słowa rzuciły mu się na szyję.
– No! Teraz możemy jechać – przyzwolił.
Alchemik pomógł wysiąść żonie i ruszył w stronę powozu – jednego z powozów, dwa były przeznaczone dla pasażerów, a dwa wyłącznie na bagaże. Do Toledo przyjechali, jak to określiła Natalia, „na małe zakupy”, dlatego książę zatroszczył się o dodatkowe środki lokomocji.
Nadie en el Tercio sabía
quien era aquel legionario
tan audaz y temerario
que a La Legión se alistó.
Nadie sabía su historia,
más la Legión suponía
que un gran dolor le mordía
como un lobo, el corazón.
Dziarski śpiew przebił się przez dworcowy gwar, a rytmiczny tupot podkutych butów poprzedzał nadchodzących żołnierzy.
Soy un hombre a quien la suerte
hirió con zarpa de fiera;
soy un novio de la muerte
que va a unirse en lazo fuerte
con tal leal compañera.
Dowodzący oddziałem młody mężczyzna z kapitańskimi gwiazdkami na pagonach zasalutował, po czym objął serdecznie księcia. Rodrigo Téllez-Girón przedstawił krótko dorosłych i zaprosił oficera do swojego powozu, a alchemik usadowił się w berlince wraz z córkami i żoną. Kapitan okazał się – a jakże! – chrześniakiem arystokraty.
– Gdzie jedziemy? – spytała Łucja.
– Do pałacu dziadka Rodriga – odparł Rudnicki.
Mina dziewczynki sugerowała, że niespecjalnie podoba jej się ten pomysł.
– Co znowu? Bądź grzeczna – poprosił w myśli alchemik. – Tam na pewno będą kucyki.
Mimo że Łucja spędziła w Hiszpanii kilka lat – obecnie wyglądała i zachowywała się jak ośmiolatka – do tej pory nie przeszła jej fascynacja końmi.
– Nie o to chodzi, tato, coś jest nie tak – odparła.
Alchemik zmartwiał: wnioskując po głosie, to wcielenie Łucji miało przynajmniej dwadzieścia lat.
– Co to znaczy? – spytał. – Możesz mówić jaśniej?
– Kiedy sama nie bardzo wiem. Po prostu wyczuwam, że coś się szykuje. Coś niedobrego.
– Ja też mam takie wrażenie – dołączyła do mentalnej rozmowy Luna.
– Co robimy? – rzucił nerwowo Rudnicki. – I jesteście pewne? W końcu znajdujemy się w centrum Toledo!
– Tu jest enklawa – zauważyła Luna. – Myślę, że trzeba uprzedzić Zygmunta i tego kapitana.
– Zrobisz to?
– Żaden z nich nie wie, kim naprawdę jestem. To ty musisz z nimi porozmawiać.
Rudnicki westchnął ciężko, tylko jego żona znała prawdziwą tożsamość Luny. No i, rzecz jasna, Łucja, sama należąca do theokatáratos.
– Dobrze, że chociaż baronowa została w zamku – mruknął w myślach. – Każ zatrzymać ekwipaż i niech obaj wysiądą – zdecydował.
Postukał gałką laski w sufit powozu, sygnalizując stangretowi, aby ten zatrzymał berlinkę. Po chwili cała kawalkada stanęła w miejscu. Kiedy wysiadł, czekali na niego nie tylko Ankwicz i kapitan, ale też książę wraz z Luną.
– Co się stało? – spytał arystokrata.
– Podejrzewam, że po drodze możemy natknąć się na pewne problemy – odparł Rudnicki, starannie dobierając słowa.
– Señor Rudnicki, Toledo należy do najspokojniejszych miast w Europie, odkąd trzy lata temu zabiliśmy regenta enklawy – poinformował z pobłażliwym uśmiechem oficer. – A jeśli chodzi o zwykłych bandidos, to tutejszy alkad nie zna się na żartach, o czym wie każdy łotr w Hiszpanii. Tak więc proszę się nie niepokoić, w razie czego obronimy pana – dodał z ledwo uchwytną ironią.
– Kapitanie...
– Galindo – przypomniał oficer. – Rafael Galindo.
– Kapitanie Galindo, czy pańscy ludzie mają srebrną amunicję?
– Oczywiście.
– Nie traktuj go protekcjonalnie, Rafaelu – poprosił książę. – Señor Rudnicki wielokrotnie walczył z theokatáratos. Jeśli uważa, że coś nam grozi, to najpewniej tak jest.
– Walczył? – zdziwił się oficer. – Myślałem, że jest lekarzem i farmaceutą. Zaraz! To chyba nie jest ten sam...
– Jestem tylko jeden – wszedł mu w słowo alchemik. – A teraz do rzeczy: co z amunicją?
– Mamy po dziesięć naboi na głowę, zgodnie z przepisami – wyjaśnił kapitan, marszcząc brwi. – Nie szykowaliśmy się do walki.
– Szable i bagnety?
– Posrebrzane. Mógłbym zapytać, skąd przekonanie, że coś nam grozi?
– Wyczuwam takie rzeczy – odparł z kamienną twarzą Rudnicki.
Oficer uniósł sceptycznie brwi, jego mina mówiła więcej niż słowa. Najwyraźniej nie miał zamiaru potraktować ostrzeżenia poważnie.
– Może jakaś mała demonstracja? – zaproponował książę. – Jedna z tych sztuczek, jakie pokazywałeś dziewczynkom? Aby udowodnić, że potrafisz więcej niż przeciętny zjadacz chleba.
Alchemik wyciągnął z kieszeni srebrną monetę, podrzucił do góry i zmaterializowawszy miecz, przeciął ją na dwoje, zanim opadła.
– Brawo! – pochwalił oficer. – Zrobiłby pan furorę w cyrku. Jednak...
Potężny huk nie pozwolił mu dokończyć zdania.
– Zaczęło się! – oznajmiła Luna z mrożącym krew w żyłach spokojem. – Bariera wokół enklawy przestała istnieć.
– Skąd pani to wie? Co się dzieje? Kim pani...
– Dość tego! – przerwał mu Rudnicki. – Jeśli Przeklęci wyrwali się na wolność, całe miasto stanie się ich terenem łowieckim. Musimy poszukać jakiegoś schronienia. Umocnionego schronienia!
– Kilometr stąd znajdują się koszary, w których stacjonuje batalion lekkich czołgów.
– W takim razie ruszajmy!
Galindo skinął potakująco głową i wydał kilka komend. Żołnierze natychmiast przeładowali broń i założyli bagnety na karabiny.
– Zostawiamy wszystkie bagaże – zadecydował alchemik.
– Mądra decyzja – skomentował z aprobatą oficer. – Proszę wracać do powozu, ja zajmę się wszystkim.
– Będę panu towarzyszył – sprzeciwił się Rudnicki. – Być może przydam się w razie konfrontacji.
Kapitan obrzucił go taksującym spojrzeniem i machnął przyzwalająco ręką.
– Tylko proszę pamiętać, że ja tu dowodzę – uprzedził.
– To oczywiste – odparł ponuro Rudnicki.
Na znak alchemika Ankwicz i jego ludzie zajęli pozycje przy ekwipażach, po chwili flankowane przez legionistów powozy ruszyły naprzód. Wokół krzyczeli ludzie, z oddali dochodziły odgłosy strzałów, ale tercios oczyszczali drogę z brutalną skutecznością.
– Olaf! – Natalia wychyliła się z berlinki i podała Rudnickiemu butelkę z homunkulusem.
– Nie jestem pewna, czy to wystarczy – odezwała się Luna.
– Co tam się dzieje?
– Wyczuwam wiele jaźni, niektóre dorównują mi mocą – powiedziała zaniepokojona dziewczyna. – I nikt nie jest oszołomiony ani osłabiony, jak powinno być po dotarciu do waszego świata!
– Jak to możliwe? Ilu tam jest tych świadomych? Może przybyli tu wcześniej i zdążyli wrócić do sił? – rzucił w myślach Rudnicki.
– Wykluczone, to trwałoby dziesięciolecia. Ktoś musiał ich osłonić, ale kto? Są ich tysiące! Nikt, nawet najpotężniejszy książę nie dałby rady zapewnić ochrony takiej liczbie Przeklętych.
– Może się mylisz?
– Nie. Czuję ich wyraźnie, zbliżają się. I zabijają wszystko na swojej drodze. Nie damy rady schronić się w tych koszarach. Nie zdążymy. A gdyby nawet, oni je zdobędą w godzinę.
Rudnicki podbiegł do kapitana Galindo i zatrzymał go, łapiąc za ramię. Oficer odwrócił się z niewróżącym nic dobrego wyrazem twarzy.
– O co chodzi?! – warknął. – Do koszar jeszcze kawałek, a tłum gęstnieje, lada moment natkniemy się na theokatáratos!
– Zmiana planów – oznajmił alchemik. – Przed nami są tysiące Przeklętych, nie damy im rady. Jedyne wyjście to ucieczka z miasta.
– Zwariował pan! I skąd te informacje? Nie spotkaliśmy jeszcze wroga, a strzały niczego nie dowodzą. Może jest ich tam...
– Z tego samego źródła, co poprzednio – wszedł mu w słowo Rudnicki. – Jeśli i teraz mi pan nie uwierzy, zginiemy tu wszyscy.
Galindo przygryzł wargi i przyjrzał się alchemikowi z namysłem.
– Co pan proponuje?
– Wycofać się do dworca i wyjechać pierwszym pociągiem do miasta, w którym nie ma enklawy.
– No dobrze – zadecydował oficer. – Wracamy!
Ledwo dokończył zdanie, u wylotu ulicy pojawiło się kilka lśniących błękitem postaci. Tercios błyskawicznie sformowali dwa szeregi, lufy karabinów skierowały się w stronę theokatáratos.
– Uciekajcie! – nakazał Rudnicki Ankwiczowi. – My ich tu zatrzymamy!
Natalia otworzyła drzwiczki powozu, ale ludzie fechmistrza natychmiast ją powstrzymali.
– Olaf! – krzyknęła. – Olaf!
Oba ekwipaże zawróciły gwałtownie, ochroniarze pobiegli w ślad za nimi.
– Niech pan dołączy do rodziny – zaproponował spokojnie Galindo. – To nie miejsce dla cywilów.
– Chętnie bym to zrobił – roześmiał się bezradośnie alchemik. – Tylko że bez mojej pomocy oni zabiją was w pięć minut, a potem dopadną powozy.
Galindo wydobył rewolwer i stanął w pierwszym szeregu.
– Być może – powiedział. – Nikt nie jest nieśmiertelny, ale słono za to zapłacą.
Tymczasem Przeklętych przybywało, wkrótce przewyższali liczebnie żołnierzy.
– Kiedy ruszą do ataku, nie strzelajcie do stworzenia, które przywołam. Ono nam pomoże – powiedział alchemik, przełknąwszy ślinę.
– Stworzenia?
– Homunkulusa.
– Naprawdę? Tylko słyszałem o takich stworach – zauważył kapitan z chłodną ciekawością.
– To teraz pan zobaczy – odburknął Rudnicki.
Kilku żołnierzy zerknęło na nich przelotnie, najwyraźniej zainteresowała ich wzmianka o homunkulusie, żaden jednak nie okazywał zdenerwowania.
– Pańscy ludzie brali udział w walkach? – spytał alchemik. – Bo wyglądają na weteranów.
– Owszem. Tu i ówdzie, również i w tutejszej enklawie. I niech pan się nie obawia, żaden nie ucieknie! To tak jak w naszym hymnie: jesteśmy oblubieńcami śmierci, nikt nie wstępuje do Legii od nadmiaru szczęścia.
Niespodziewanie jedna z Przeklętych wyskandowała coś wysokim, wibrującym głosem i dwóch żołnierzy z pierwszego szeregu stanęło w płomieniach. Przeraźliwy krzyk płonących żywcem mężczyzn zmroził krew Rudnickiemu. Zanim alchemik zdążył zareagować, Galindo strzelił każdemu w głowę. Na krótką komendę oficera żołnierze pierwszego szeregu przyklęknęli, umożliwiając kolegom strzelanie ponad swoimi głowami.
– Jeszcze nie! – ostrzegł chrapliwym szeptem Rudnicki. – Oni jeszcze nie zaatakują, a liczy się każda minuta.
– Skąd pan wie?
– Znam ich – odparł roztargnionym tonem alchemik.
Potem postąpił dwa kroki naprzód i stanął na środku ulicy, zginając i prostując palce.
– Proszę wracać do szeregu!
– Dam sobie radę.
Rudnicki wydobył fiolkę z materia prima i usypał wokół siebie ochronny krąg.
– To pomoże? – spytał sceptycznie Galindo.
– Jak umarłemu kadzidło. Coś takiego powstrzymałoby stworzenia niższego rzędu, ale nie tych tam. Chcę ich sprowokować. Oni walczą z nami, ale przede wszystkim rywalizują między sobą. Teraz wydaję im się łatwym łupem, więc prędzej czy później któryś nie wytrzyma, bo jeśli mnie zabije, zyska w oczach innych theokatáratos.
– Oszalał pan! Nie ma pan nawet broni!
– Proszę nie mieć złudzeń! Co trzeci z nich jest na tyle potężny, że srebrne pociski niewiele tu zdziałają, a jeśli już, to tylko przy postrzale w głowę, więc nawet nie próbujcie celować gdzie indziej. Żeby któregoś zabić, trzeba go zdekapitować.
– Jest pan pewien?
– Tak. I niech mi pan wierzy: z istotami o takiej potędze jeszcze nie walczyliście. W razie ataku oddajcie salwę i natychmiast ruszajcie do walki wręcz, bo nawet najpotężniejsi będą potrzebowali chwili, żeby zregenerować rany zadane srebrnym ostrzem. Wtedy będzie można ich...
Przeklęty, który nagle wyrósł przed Rudnickim, miał dwa metry wzrostu i posturą przypominał szkielet. Alchemik wymówił słowo mocy i uderzył z zamachu potężnym dwuręcznym mieczem. Czarne ostrze przecięło napastnika od lewego barku do prawego biodra. Krzyk umierającego stworzenia sprawił, że w pobliskich domach wypadły szyby, a kilku żołnierzy zaczęło krwawić z nosa i uszu. Rudnicki poczuł, jak w splocie słonecznym eksploduje mu błyskawica bólu, zgiął się wpół i zwymiotował na bruk.
– Kurwa mać! – wymamrotał po polsku. – Jeszcze raz zrobię coś takiego i sam się zabiję.
– Co to było? – spytał oszołomiony Galindo.
– Nieważne, grunt, że zyskaliśmy na czasie – odparł alchemik, wycierając usta chusteczką.
Zachrzęściło szkło i z bocznej uliczki wyłonił się mężczyzna w czarnym stroju przypominającym nieco tradycyjne chińskie szaty. Nieznajomy miał skośne oczy i skórę o złotawym odcieniu, ale nie wyglądał na Azjatę, a w jego ruchach widać było nieświadomą arogancję kogoś posiadającego władzę i całkowicie pewnego swojej pozycji. Rzecz nie do pomyślenia wśród Chińczyków, ci zarówno w Europie, jak i Ameryce zajmowali pozycję na samym dnie społecznej hierarchii.
– Niewiele zyskaliście – odezwał się nieznajomy bezbłędną hiszpańszczyzną, akcentując głoski w nieco archaiczny sposób. – Najwyżej pięć minut.
– Kim pan jest? Co pan tu robi? – rzucił gorączkowo Rudnicki.
– Powiedzmy, że przechodziłem mimo – odparł tamten, wzruszając ramionami.
– To radzę panu iść dalej – wtrącił Galindo. – Jak pan widzi – wskazał zwłoki żołnierzy – nie jest tu bezpiecznie.
– Zdaję sobie z tego sprawę – przytaknął mężczyzna. – Dlatego chciałbym zaoferować pomoc. Warunkowo.
– Co to znaczy?! – warknął oficer. – W czym może nam pomóc bezbronny cywil?
– Moja oferta skierowana jest do pana Rudnickiego, choć niewykluczone, że i wy na niej skorzystacie. Co do nieuzbrojonych cywilów, to jak mi się wydaje, przed chwilą pański towarzysz zademonstrował, co ktoś taki może zrobić – powiedział z ironią nieznajomy.
– Zna mnie pan? – zdziwił się alchemik. – Bo ja pana widzę pierwszy raz w życiu.
– Wszyscy pana znają – odparł tamten wieloznacznie. – Ale do rzeczy. Jak rozumiem, chce pan powstrzymać Przeklętych na jakieś pół godziny?
Oszołomiony Rudnicki przytaknął.
– Pomogę w tym panu.
– W zamian za co?
– Spędzi pan trzy lata jako sługa krwi.
– Słucham? Kim jest sługa krwi? Spędzę? Gdzie? I komu mam służyć?
Zanim nieznajomy zdobył się na odpowiedź, tłum theokatáratos zaatakował. Tajemniczy przybysz wykonał kilka skomplikowanych gestów i w powietrzu pojawił się lśniący srebrem symbol. Materializacji znaku towarzyszył dźwięk podobny do odgłosu pękających skał, kontrapunktowany przez ryk szalejących płomieni, po czym tajemniczy glif popłynął w kierunku Przeklętych. W uderzenie serca później wylot ulicy zamienił się w ogniste piekło, pochłaniając wszystkich napastników. Do uszu Rudnickiego doszły przeraźliwe krzyki, zawierające wszystkie odcienie ludzkiego i nieludzkiego cierpienia.
– Jak pan widzi, powstrzymanie Przeklętych leży w granicach moich możliwości – kontynuował nieznajomy, jakby nic się nie wydarzyło.
– Kim pan jest?!
– Ling Wei – przedstawił się z ukłonem mężczyzna. – W moim świecie niektórzy nazywają mnie mistrzem Ling.
– Jest pan Chińczykiem?
– Nie, ale chińska kultura jest odwzorowaniem naszej. Podobnie jak język.
– W pańskim świecie?
– Wyjaśnienia na potem – przerwał mu Ling. – Proszę podjąć decyzję.
– Co robi sługa krwi?
– Walczy na rozkaz swojego pana. Jeśli trzeba, umiera w jego służbie – wyjaśnił krótko Ling.
– Więc miałbym zostać niewolnikiem na okres trzech lat?
– Można to i tak określić.
Tymczasem z pogorzeliska wyłonił się jakiś potężny kształt, zdawało się, że płomienie nie robią na nim wrażenia, po chwili otoczył go krąg Przeklętych.
– Pańska decyzja? – ponaglił Ling. – Bo niedługo będzie za późno, moje... działania zmusiły theokatáratos do współpracy.
– Da pan radę ich powstrzymać?
– Przez jakiś kwadrans, nie dłużej.
– Mowa była o półgodzinie!
– Rozmawiamy już jakiś czas. Więc?
– Zgoda – wymamrotał alchemik. – Kapitanie Galindo – zwrócił się do oficera – proszę zabrać stąd swoich ludzi i wrócić na dworzec. Zda pan relację mojej żonie i księciu.
– Pewnie już odjechali!
– Wątpię. Będą czekali do końca – odparł głucho Rudnicki. – Proszę zaopiekować się moją rodziną.
Galindo otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale alchemik pokręcił przecząco głową.
– Niech pan już idzie – poprosił zmęczonym głosem.
Kapitan przełknął ślinę i jeszcze raz popatrzył na Przeklętych.
– Honor nie pozwala mi pana opuścić w takiej sytuacji – powiedział stanowczo. – Zostanę.
– Dam sobie radę bez was! – odparł ostro Rudnicki. – W odróżnieniu od mojej rodziny i księcia! Wyobraża pan sobie, jak to zamieszanie wykorzystają wszelkiego typu męty?
– Odejdźcie! – poparł alchemika Ling. – Nie będę w stanie was ochronić, a wy w niczym mi nie pomożecie. Nie ma sensu ginąć na darmo.
Galindo zacisnął zęby, w końcu jednak wypluł z siebie kilka rozkazów i żołnierze zawrócili w stronę dworca.
– Co teraz? – spytał Rudnicki, kiedy zostali sami.
– Powalczymy.
– Wygląda, że to dla pana nie pierwszyzna – zauważył alchemik.
Przez twarz Linga przemknął uśmiech, nagły i zimny jak spadająca gwiazda, ale mężczyzna nie odpowiedział. Zamiast tego rozpostarł ręce i krzyknął coś w obco brzmiącym, a jednak dziwnie znajomym języku. Ku osłupieniu Rudnickiego odłamki szkła z całej ulicy uformowały w powietrzu wielką, przesyconą błękitem kulę. Dźwięk trących o siebie szklanych okruchów wywoływał dreszcze, wyczuwało się w nim jakąś pierwotną, nieznającą ograniczeń ani zahamowań potęgę, podobną do rodzącej się burzy. Słowo mocy, które wymówił Ling, nie przypominało żadnego ze znanych alchemikowi, ale jedno stało się jasne: niosło śmierć Przeklętym. Przesycone magią odpryski przebijały ciała theokatáratos, jakby te były z kartonu, rwały je na strzępy, zamieniały w pył. Ocalał tylko kolos. Pokryty własną krwią niczym płaszczem, ale żywy. Niewiarygodnym, długim na kilkadziesiąt metrów susem skoczył w kierunku alchemika. Ling wyszedł mu naprzeciw, nabierając wysokości, jakby skakał po umieszczonych w powietrzu, niewidocznych dla zwykłych śmiertelników stopniach. Spotkali się w starciu równie krótkim co bezlitosnym, szpony przeciwko wyciągniętemu z niebytu ostrzu. Miecz trafił swój cel, ale i ubranie Linga pociemniało od krwi. Rudnicki wydobył butelkę z homunkulusem, żeby wysłać go na pomoc magowi, i w tym samym momencie usłyszał odgłos ciężkich kopyt tratujących bruk. Grupa Przeklętych wypadła z bocznej uliczki i przegrodziła drogę do dworca.
– Zabijaj! – krzyknął Rudnicki, rozbijając flaszkę.
– Uciekaj, tato – usłyszał w myśli głos. – Nie zatrzymam ich na długo.
W sekundę później homunkulus zniknął w wirze ostrzy, a Rudnicki w jakiś niewyobrażalny sposób poczuł emocje Łucji i Natalii. Jego żona i córka walczyły o życie, a syn – potworny, obcy, a jednak krew z jego krwi! – miał umrzeć za chwilę, żeby darować mu kilka oddechów więcej.
Alchemik zmaterializował czarny miecz i skoczył w tłum, siekąc na prawo i lewo. Bez finezji, porzuciwszy wszelkie szermiercze sztuczki, lecz i bez strachu, nie dbając o nic, gnany prymitywną żądzą zabijania. Czuł na ramionach i plecach ukąszenia stali, udo rozdarły mu czyjeś pazury, nadal jednak parł naprzód, odbierał nieśmiertelność istotom starszym niż świat. Wokół padały ciała Przeklętych, wirowały w powietrzu odrąbane brutalnymi ciosami kończyny i głowy, a ostrza zderzające się z jego klingą śpiewały pieśń o nadchodzącej śmierci. Rychłej śmierci. Koniec nadszedł w eksplozji krwi wraz z ostatnim krzykiem homunkulusa. Rudnicki zapadł w ciemność.
Ocknął się, czując czyjąś obecność, tak wyczerpany, że nie mógł nawet otworzyć oczu. Zza ściany dochodziły dziwne odgłosy, przypominające nieco granie świerszczy, tyle że dużo głośniejsze. Światło sączące się przez zamknięte powieki sugerowało, że trwa dzień.
– Odzyskał przytomność! – usłyszał podekscytowany męski głos. – Zawołajcie lekarza!
Po jakimś kwadransie alchemik poczuł na przegubie ciepłe palce, ktoś – zapewne medyk – mierzył mu puls, kto inny podłożył pod głowę poduszkę. W kilka chwil później mimo zamkniętych oczu rozróżniał już sylwetki obecnych – najwyraźniej nałożona przez Zava pieczęć nadal działała. W pomieszczeniu znajdowały się trzy osoby, wszystkie klęczały. Jedynym meblem, jaki dostrzegł Rudnicki, był niewysoki stolik z lekarstwami.
– W jakim jest stanie? – W drzwiach pojawił się postawny mężczyzna.
Obecni zareagowali na jego przybycie głębokimi ukłonami, nie wstając z klęczek.
– Prawie całkowity brak sił życiowych, zablokowana większość punktów energetycznych, urazy nerek i śledziony – poinformował sucho lekarz. – Ale rany goją się znakomicie – dodał po krótkiej przerwie.
– Jak pan myśli, kiedy wróci do normy? I czy w ogóle wróci?
– Trudno powiedzieć – stwierdził medyk po krótkim namyśle. – W trakcie walki stracił mnóstwo energii witalnej, a do tego homunkulusa. Jego organizm jest skrajnie wyczerpany i prawie nie ma rezerw energetycznych. Spróbuję nieco pobudzić potoki chi w jego ciele, jednak... – zawiesił głos.
– Jednak? – ponaglił mężczyzna przywykłym do rozkazywania tonem.
– On przypomina popękane gliniane naczynie. Równie dobrze może go zabić brak energii życiowej, co jej nadmiar. Jego kanały energetyczne są wypalone. Zgodnie z tym, co mówił mistrz Ling, mój pacjent zabił ponad dwudziestu Przeklętych. Coś takiego nie mogło nie odbić się na zdrowiu, przez pierwszy tydzień wymiotował krwią.
– A jednak udało się go panu ustabilizować?
– Tyle o ile – przyznał niechętnie lekarz. – Najbliższe dni będą decydujące.
– Proszę zrobić wszystko, co w pańskiej mocy. Wszyscy mamy dług wobec mistrza Linga.
– Dołożę wszelkich starań, ekscelencjo – zapewnił lekarz.
Mężczyzna nazwany ekscelencją odwrócił się i odszedł bez słowa, na co obecni w pomieszczeniu zareagowali kolejnym ukłonem.
– Wiem, że pan wszystko słyszy – odezwał się cicho lekarz. – Powinien pan też rozumieć, co mówimy, choć nigdy nie uczył się pan naszego języka. Sprawia to płynąca w pańskich żyłach krew nefilim. Zapewne chciałby pan wiedzieć, gdzie jest i co się stało.
Alchemik zdołał jedynie lekko poruszyć wargami, co usatysfakcjonowało medyka.
– Mistrz Ling przeniósł pana do naszego świata. Co prawda mistrz zatroszczył się, żeby odbyło się to bez uszczerbku dla pańskiego zdrowia i władz umysłowych, ale był pan bardzo wyczerpany po walce. Do tego doszła utrata homunkulusa. Wiedział pan, że jego siła życiowa była połączona z pańską? Rany, jakie odniósł pan w starciu z theokatáratos, także pogorszyły sytuację.
– Gdzie jestem? – spytał w myśli Rudnicki.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.