Służąca - ebook
Służąca - ebook
Los trzydziestoletniej służącej, Marianny Zaczkiewicz, zdaje się przesądzony. Wyrokiem sądu w roku 1896 zostaje skazana na wieloletnie ciężkie roboty na Syberii. Popełniła zbrodnię i musi za nią zapłacić, choć w jej mniemaniu to ona jest skrzywdzoną ofiarą, niesłusznie skazaną i uwięzioną. Trafia na koniec świata ciężko chora i umierająca, lecz wbrew wszystkiemu się nie poddaje. Przystosowuje się do nowych warunków życia na zesłaniu i marzy o powrocie oraz… zemście.
Poruszająca historia kobiety zdradzonej i wykorzystanej, która postanowiła sama wymierzyć sprawiedliwość i odnaleźć odebrane jej szczęście.
Czy w pogoni za wymierzeniem kary swoim oprawcom Marianna zaleczy rany i zapomni o koszmarach przeszłości?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66201-76-7 |
Rozmiar pliku: | 745 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz pierwszy od dwóch miesięcy Mariannie nie było zimno. Niemal już zapomniała, jak jest wtedy przyjemnie. Nieustanny chłód stanowił codzienną torturę, przed którą nie sposób było uciec; karę wysysającą siły i chęci do życia. Mróz wdzierał się pod warstwy ubrania, przenikał przez mięśnie, zdawał się penetrować kości, zamrażać szpik. Lodowate szpile zagłębiały się w jej ciało powoli i nieustannie, każdego dnia, każdej nocy. Skostniałe dłonie bolały, każdy ich staw stawał się pulsującym źródłem udręki. Nieustannie szczękała zębami, wstrząsały nią dreszcze i dygotanie, których nic nie mogło uspokoić.
Kuliła się jak najbliżej źródła ciepła, blaszanego piecyka, mającego ogrzać cały bydlęcy wagon, w którym tkwiła zamknięta wraz z tuzinem innych więźniarek. Strażnicy rzadko jednak w nim rozpalali i cela na szynach nie różniła się niczym od zimnego lochu Cytadeli lub innego ciężkiego więzienia. Pociąg kołysał się, zgrzytał i syczał parą. Posuwał się mozolnie przez lodowate pustkowia, które więźniarki oglądały przez brudne, zakratowane okienko. Stanowiło ono jedyne źródło światła w krótkie dni, wszystkie takie same, spędzone na walce o utrzymanie ciepła i w oczekiwaniu na miskę ledwie ciepłej zupy, którą przynoszono im raz dziennie w czasie postoju.
Pociąg stawał, by lokomotywa mogła uzupełnić wodę i węgiel, w niewielkich miasteczkach pojawiających się znikąd na równinach i między wzgórzami, na których nie było zupełnie niczego, żadnych śladów działalności człowieka, tylko śnieg, niekończąca się biel lodowej pustyni.
Marianna zdawała sobie sprawę, że jedzie do piekła. U celu podróży nie czekała na nią ulga i zmiłowanie, a jeszcze większy koszmar. Podróż miała być jedynie przedsmakiem, preludium odbywanej kary. Wszystkie to czuły i rozumiały, ale zupełnie o tym nie rozmawiały. Na początku podróży, gdy miały jeszcze siłę i energię do gadania, opowiadały o swoim życiu, o tym, co za sobą zostawiły, co zrobiły i co doprowadziło je do tego wagonu. Wszystkie te opowieści były smutne i kończyły się tragicznie, każda z więźniarek była w nich ofiarą, żadna nie uważała, że zasłużyła na to, co ją spotkało – na miejsce w pociągu jadącym na lodowate pustkowie. Nie inaczej było z Marianną. Gdy kobiety pytały ją, co zrobiła, tylko wzruszała ramionami.
– Jeszcze nic takiego, jeszcze na to wszystko nie zasłużyłam – mówiła. – Ale zasłużę, kiedy wrócę.
– Stamtąd nie ma powrotu – kręciła głową najstarsza z zesłanych, morderczyni dzieci. Prowadziła dom opieki nad podrzutkami. Przyłapano ją na tym, że brała pieniądze na opiekę nad porzuconymi niemowlętami, ale zamiast je niańczyć, pozwalała im umierać z głodu. Marianna od początku miała ją za złą czarownicę i w myślach nazywała babą-jagą.
– Zostawiłam w Polsce kilka niedokończonych spraw. Muszę wrócić, by zasłużyć na tę pokutę. Teraz cierpię za coś, czego jeszcze nie zrobiłam – odpowiadała z uporem.
Wiedźma śmiała się z niej, ale potem i tak umarła jako pierwsza. Pewnego ranka nie wstała, by zjeść swój przydział chleba, a gdy próbowały ją obudzić, okazało się, że jest zupełnie sztywna, a skórę ma białą niczym wosk. Ukrywały jej zgon przez kilka dni, by dzielić się jej posiłkami. W końcu jednak wartownicy zorientowali się, że jedna z pasażerek nie żyje, i wynieśli ją na postoju niczym kłodę drewna.
Do końca podróży było jeszcze daleko, czekały je wciąż całe tygodnie jazdy. Jedna z kobiet przypomniała, że powinny być szczęśliwe. Car okazał im łaskę i wysłał na zesłanie pociągiem. Jeszcze do niedawna skazani na roboty na Syberii musieli iść tam piechotą, często poskuwani ze sobą kajdanami. Marianna drżała ze zgrozy na samą myśl, że musiałaby brnąć przez to nieskończone pustkowie na własnych nogach.
Wkrótce wszystkie zaczęły chorować. Jedna z dziewcząt dostała gorączki tak wysokiej, że musiały ją trzymać, by nie zrobiła sobie krzywdy w czasie drgawek. Zmarła następnego dnia, do końca trzęsąc się i jęcząc w mękach. Tym razem od razu to zgłosiły, bo warta ukarała je poprzednio za zatajenie zgonu, zmniejszając porcje żywnościowe. Niestety żołnierze nie kwapili się, by znów karmić je jak poprzednio. Kobiety, jedna po drugiej, zaczynały krwawić z dziąseł, a zęby zaczęły im się ruszać. Nim na kolejnej stacji pojawił się lekarz, który je obejrzał i nakazał wartownikom wydać uwięzionym cebulę i inne warzywa, zmarła jeszcze jedna więźniarka. Poczuły się wtedy lepiej.
Marianna znów zaczęła słyszeć bicie drugiego serca. Na zesłanie wyruszyła bowiem, będąc w ciąży, i już doszła do przekonania, że płód w jej brzuchu po prostu umarł z głodu lub zamienił się w bryłę lodu. O dziwo, dziecko nadal żyło. Ruszało się, czuła je coraz mocniej.
Nie pamiętała, kiedy dostała gorączki; czy ta szybko ją powaliła, czy trawiła stopniowo. Któregoś dnia straciła siły na tyle, że nie mogła wstać nawet po to, by załatwić się do wiaderka. Podawana przez koleżanki woda budziła w niej wstręt, było jej jednocześnie gorąco i przejmująco zimno. Potem wszystko zaczęło się jej rozmazywać; czuła, że umiera, że to już koniec. Życie uchodziło z niej z każdym zamieniającym się w chmurkę oddechem. Stwierdziła, że każdy obłoczek pary, który unosił się jej z ust, jest fragmentem ulatującej duszy. Było jej zatem coraz mniej i stawała się coraz bardziej przezroczysta, niczym lodowa figura. Sprawdzała czasem, czy dziecko w jej brzuchu ciągle się porusza, ale nie potrafiła już wyczuć bicia jego serca. Ostatnie, co pamiętała, to przeszywający chłód, który wdzierał się w jej słabnące ciało. Nie miała sił się ruszyć, zimno pożerało ją kawałek po kawałku. Odbierało czucie w dłoniach i nogach, potem wbiło się soplami w pierś i pożarło ją całą.
* * *
Kiedy świadomość wróciła, Marianna zorientowała się, że zaszła jakaś ważna zmiana. Było jej zaskakująco ciepło. Wracała do ciała stopniowo, z obawą, by błogość nie okazała się tylko snem. Bała się, że gdy otworzy oczy, znów ujrzy półmrok panujący w wagonie, poczuje smród własnego, niemytego od wielu dni ciała, że wstrząsną nią dreszcze i ból przemrożonych do szpiku kości. Bała się, że ciepło jest jedynie ułudą, mirażem stworzonym przez umysł pogrążający się w agonii. W końcu jednak otworzyła oczy i poruszyła się powoli, ostrożnie i delikatnie.
Leżała w łóżku przykryta grubym kocem z gęstej, ciężkiej wełny. Nie dość, że w jasnym, czystym pomieszczeniu było ciepło, to w dodatku świat się nie kołysał. Marianna zrozumiała, że nie jest już w wagonie, po raz pierwszy od dawna nie słyszy stukotu kół, zgrzytów, gwizdów i łomotania. Łóżko było stabilne i nie bujało się niczym łódź na jeziorze.
W sali prócz Marianny przebywali inni ludzie, stało jeszcze kilka łóżek, kręciła się pielęgniarka w białym czepku i fartuchu. Jakimś cudem więźniarka znalazła się w szpitalu. Kiedy to do niej dotarło, położyła dłoń pod sercem, a potem przesunęła ją niżej. Właśnie poczuła palące szarpnięcie w podbrzuszu. Poruszyła się niespokojnie i jęknęła żałośnie. Zamiast twardego ciężaru i napiętej skóry, wyczuła coś dziwnego, brzuch miała płaski, a właściwie zapadnięty. Nic się w nim nie poruszało, nie biło w nim dodatkowe serce.
– Moje dziecko – wyszeptała. – Gdzie jest moje dziecko?
Pielęgniarka podeszła do niej i pogładziła ją po czole, a potem powiedziała coś uspokajającego po rosyjsku. Przez otwarte drzwi zajrzał do środka wąsaty sołdat w charakterystycznej kapocie czerkiesce, na pierwszy rzut oka bez wątpienia kozak. Rozejrzał się srogim spojrzeniem po pomieszczeniu. Do Marianny dotarło, że nadal jest w głębi Rosji w charakterze więźnia zesłanego za ciężkie przestępstwo. Musi być ostrożna i, jeśli chce przeżyć, powinna na każdym kroku postępować z głową. Przeżyć zamierzała z całą pewnością, nie tylko zresztą przeżyć, ale i wrócić do kraju. Opadła zatem ciężko na poduszkę i zamknęła oczy, udając utratę przytomności. Lepiej, by mieli ją za umierającą, bo jeszcze znów zaciągną ją do tego koszmarnego wagonu, w którym z całą pewnością skona.
Trudno jej jednak było tak po prostu leżeć i udawać zupełnie obojętną. W piersi serce waliło jej jak szalone, a żal zaciskał gardło. Rosła w nim jakaś ciężka gula, która podchodziła coraz wyżej i wyżej wraz ze straszliwą świadomością – straciła dziecko.
Poroniła, to więcej niż pewne. Nie chciała go, to był tylko bękart. Ale jednak krew z jej krwi, więcej niż jakiś tam niechciany bachor, to było jej dziecko. Dawno już pogodziła się z tym, że je urodzi i wychowa, myślała o nim jako o najbliższej sobie istocie, tej, dla której warto żyć. Dziecko być może pozwoliłoby jej zapomnieć o zemście i złość zastąpiło miłością. Teraz jednak już go nie było, nawet nie miała szans, by je przytulić i pocałować. Także to jej zabrali, wszystko jej zabrali, wszystko, co miała.
Wybuchła płaczem. Nie mogła się powstrzymać. Pielęgniarka przysiadła na jej łóżku i zaczęła gładzić ją po głowie, uspokajała, powtarzając stonowanym głosem, że wszystko będzie w porządku, że już jest wszystko dobrze. Teraz jest bezpieczna i rychło wróci do zdrowia.
Tylko po co? – pomyślała Marianna i nagle przestała płakać. Znów wypełnił ją chłód, ale inny niż ten, który ją krzywdził w wagonie. To był chłód czystej nienawiści. On nie odbierał sił, ale płonął w żyłach niebieskim ogniem gniewu. Już wiem – będę żyć, by zapłacić tym sukinsynom, którzy mi to zrobili.
Odetchnęła i otarła łzy rękawem koszuli. Zatem nie tylko ją tu ogrzano i jakimś cudem odratowano, ale też została umyta i przebrana. Nic nie pamiętała, musiała znajdować się w fatalnym stanie. Teraz też czuła się straszliwie osłabiona, chwila płaczu zmęczyła ją bardziej niż cały dzień ciężkiej roboty.
– Co się stało z moim dzieckiem? – zapytała pielęgniarkę po rosyjsku.
– Wróciło już do Stwórcy – odparła kobieta, smutno się uśmiechając. – To był chłopczyk. Nasz pop udzielił mu sakramentów, potem pochowaliśmy go w poświęconej ziemi, na cmentarzyku za szpitalem, gdzie grzebiemy noworodki. Przyniosę ci bulionu, musisz jeść, by odzyskać siły. Potem będziesz spała i odpoczywała. Niczym się nie martw, jesteś tu bezpieczna.
Pielęgniarka jednak odruchowo spojrzała w stronę drzwi, za którymi znikł kozak. Marianna wiedziała, że wcale nie jest tu bezpieczna. Nie miała jednak sił, by się tym martwić. Opadła na poduszkę i zamknęła oczy. Musiała odzyskać siły, musiała przeżyć.
* * *
W strzeżonej przez kozaka sali leczono cztery więźniarki. Marianna sama się domyśliła, że wszystkie są skazane i znajdują się w odizolowanej od reszty szpitala celi na ostatnim piętrze. Rychło potwierdziła to odkrycie poznana już pierwszego dnia współosadzona z sąsiedniego łóżka. Ledwie drzwi za pielęgniarką się zamknęły, a energicznie wyskoczyła z łóżka i usiadła na krawędzi łoża zajmowanego przez Mariannę. Najpierw powiedziała, że nazywa się Arkadia, ale po chwili wahania przyznała, że to tylko jej pseudonim z czasów, gdy była dziwką w moskiewskim lupanarze. Bez wahania przyznała też, że tylko symuluje wrzody żołądka.
– Najłatwiej wcisnąć im ciemnotę, że boli cię brzuch. Przecież nie zajrzą ci do środka, by sprawdzić, czy nie kłamiesz – wyjaśniła. – Wystarczy, żeby od czasu do czasu zwymiotować, zwinąć się w kłębek, jęczeć i płakać. Potrzeba trochę wiedzy o chorobie, którą udajesz, i rzecz jasna odrobinę aktorskich umiejętności, ale akurat my, dziwki, jesteśmy w udawaniu szkolone lepiej niż w sztuce miłości. Mam już dość harówki, to coś okropnego. Zresztą sama niedługo zobaczysz, długo tak się nie da żyć. Ja już miałam po dziurki w nosie kary, szczególnie że trafiłam do szwalni. Niby nie jest ciężko, ale gonią nas do szycia po dwanaście godzin dzień w dzień, właściwie od rana do zmroku, oszaleć można. W szpitalu sobie przynajmniej odsapnę, a jeśli uda mi się wcisnąć im ciemnotę odnośnie tej mojej niby choroby, to z pewnością uda się załatwić, by przenieśli mnie do lżejszej roboty. Wyrwę się ze szwalni, to tylko kwestia czasu. A tak w ogóle, to dobrze ci radzę, ze wszystkich sił staraj się zahaczyć w Omsku. To duże miasto, pełne życia i luksusów, które zasadniczo są nawet w naszym zasięgu. Można się tu naprawdę dobrze urządzić i żyć sobie, jak u pana Boga za piecem. Nie dopuść, by wysłali cię dalej, na północ lub wschód. Tam czeka tylko głód i śmierć, hen, w mokrej i lodowatej tajdze…
Marianna pokiwała głową, trawiąc cenną informację. Chętnie słuchała trajkotania Arkadii, która z całą pewnością bardzo lubiła się wygadać, ale zdaje się od jakiegoś czasu nie miała komu.
– Pozostałe dziewczyny chyba jednak nie udają? – spytała Marianna, zerkając na śpiącą pod ścianą nieszczęśniczkę z głową owiniętą bandażem.
– Niestety nie – przyznała Arkadia. – Walia pracowała na kolei, w biurach. Nie jest głupia. Umie czytać i liczyć, była dziennikarką, pisała do gazety i zesłano ją za politykę. To socjalistka z Ziemi i Woli, działaczka robotniczo-chłopska czy coś takiego. Zesłano ją tutaj jak wielu rewolucjonistów, ale ma łagodne warunki odsiadki. W końcu tak dobrze się poczuła, że zaczęła spiskować i agitować. Głosiła rewolucyjne hasła i próbowała skaptować do swojej partii robotników kolejowych. Zapomniała, że to nie poczciwi robociarze z Petersburga, jakich znała na wolności, ale zesłańcy – w większości mordercy, bandyci i złodzieje. Podpadła im, wzięli ją za prowokatorkę, więc zgwałcili i stłukli na kwaśne jabłko. Ponoć straciła oko i ma pogruchotany jeden policzek. Któryś z chłopców musiał skoczyć jej na twarz buciorami…
– Matko Boska – jęknęła Marianna.
– Nie wiadomo, czy dojdzie do siebie – kontynuowała lekkim tonem Arkadia, zupełnie jakby powtarzała nieistotne plotki. – Słyszałam, jak doktór dyktował asystentowi, że biedna Walia ma pękniętą czaszkę. Odzyskuje przytomność tylko na krótkie chwile, a wtedy i tak nie wie, gdzie jest ani co się z nią dzieje.
Marianna trawiła dłuższą chwilę los dziewczyny z roztrzaskaną głową. Przerażające było, że nikt specjalnie nie trapił się jej losem, a barbarzyńcy, którzy ją tak skrzywdzili, prawdopodobnie pozostaną bezkarni. Należało wyciągnąć lekcję z przypadku Walii; to, co ją spotkało, powinno być dla niej przestrogą. W więzieniu należy wystrzegać się pychy i zbytniej pewności siebie, nikomu nie ufać, uważać na każde słowo i zdobyć protekcję kogoś silnego lub wpływowego.
– Tamta z drugiej strony też się nie rusza – zauważyła, wskazując skinieniem ostatnią z osadzonych. – Ale ma otwarte oczy i wygląda na nietkniętą.
Arkadia znacząco popukała się w czoło, sugerując, w czym problem.
– Straciła całkiem chęci do życia i popadła w stupor – powiedziała. – Nie wiem, na czym to polega, ale już drugi raz stykam się z czymś takim. Przygnębienie i poczucie beznadziei tak ją przytłoczyło, że straciła kontakt ze światem. Leży tak tylko z otwartymi oczami i patrzy w sufit. Na nic nie reaguje. Gdyby pielęgniarka jej nie karmiła, z pewnością biedaczka zmarłaby z głodu. Ponoć ma szanse na wyleczenie, ale dość nikłe. Będzie tak leżeć, aż zmarnieje całkiem ze zgryzoty i po prostu umrze.
Po tej krótkiej prezentacji Arkadia musiała wrócić do łóżka i dalej udawać ciężko chorą. Marianna stwierdziła, że właściwie była prostytutka wiele udawać nie musiała. Wyglądała bowiem na ledwie żywą – była straszliwie wychudzona, a skórę miała pokrytą licznymi wrzodami. Może i nie trapiły ją wrzody żołądka, ale z całą pewnością pożerała ją jakaś choroba.
W ciągu następnych dni miały coraz więcej czasu na pogaduchy, co czyniły nader chętnie. Jedna była urodzoną gadułą, która nie cierpiała milczenia, a druga ciekawa świata, do którego dopiero co trafiła.
– Jesteśmy w Omsku, kochana – trajkotała Arkadia, pokazując Mariannie widok za oknem, ciągnące się w dal dachy domów, przecinające miasto rzekę i srebrną nitkę linii kolejowej. – To Paryż Syberii! Największe miasto w promieniu setek wiorst, oczywiście siedziba obwodu z rezydencją generała gubernatora, do tego centrum handlu i przemysłu. Odkąd kilka lat temu dotarła tu Kolej Transsyberyjska, Omsk rozkwita i to z ogromną siłą. Jak grzyby po deszczu wyrastają składy towarów, faktorie handlowe, fabryki i manufaktury przerabiające surowe skarby Syberii. Kościołów jest od groma, w tym nawet jeden katolicki. Rezydują tu dyplomaci zarówno z Chin i Mongolii, jak i z Europy. A skoro płyną tędy towary i robiona jest tu polityka, to wiesz, o czym to świadczy?
– Nie wiem. – Marianna wzruszyła ramionami i machinalnie zaczęła bawić się kitką, w którą upięła włosy.
– Głupia jesteś i tyle, skoro zwykła dziwka musi tłumaczyć ci takie rzeczy – prychnęła Arkadia. – Są tu ogrooomne pieniądze! Siedzimy na jedwabnym szlaku łączącym daleki Wschód ze światem. Płynie tędy metal i drewno z Syberii, jedwab i opium z Chin, a z Kirgizji i Mongolii skóry, mięso i owoce. Bogaci jegomoście zawierają tu interesa i podpisują pakty oraz umowy handlowe. Forsa, wszędzie ogromna forsa!
– Ale nas to chyba nie dotyczy – westchnęła Marianna. – Jesteśmy tu za karę.
– Pfff! – Arkadia syknęła niczym wrzący samowar. – Nie tylko głupiaś, ale i tępa. Skoro już tu jesteśmy, trzeba to wykorzystać. Bogacze się nudzą, tak? Są daleko od domu, tak? Po interesach chcą się zabawić, szukają rozrywek. Trzeba uwieść takiego, oczarować, rozkochać w sobie. Użyć swoich wdzięków, swojej urody. Oświadczy ci się taki, pop da wam ślub i wracasz do Moskwy jako wielka pani! Tak też zamierzam uczynić, to dlatego symuluję. Muszę uwolnić się z fabryki i dostać inny przydział, który umożliwi mi wychodzenie na miasto. Dalej pójdzie jak z płatka, wiem doskonale, jak radzić sobie z mężczyznami, jak ich uwodzić i doprowadzać do szaleństwa i rozpaczy.
Marianna spojrzała na Arkadię uważnie i machinalnie wetknęła końcówkę kitki w usta. Jej nowa przyjaciółka wyglądała jak siedem nieszczęść. Mysie włosy miała przetłuszczone i pozlepiane, a jej małe, szare oczka patrzyły chytrze z pokrytej wypryskami, zapadniętej twarzy. Nie sprawiała wrażenia amantki i uwodzicielki, a stojącej nad grobem gruźliczki. Była raczej uosobieniem choroby i niedożywienia, ofiarą srogiego klimatu i przywleczonej nie wiadomo skąd zarazy. Mogła rozkochać w sobie co najwyżej grabarza, który niedługo będzie zakopywał ją w zmarzniętej, omskiej ziemi.
– Uroda nie jest najważniejsza – mruknęła Arkadia, odgadując, przynajmniej w zarysie, myśli przyjaciółki. – To, że masz śliczną buzię, jeszcze nie czyni z ciebie królewny na wydaniu. Mogę dać ci jednak kilka lekcji. Przede wszystkim wyprostuj się, pierś do przodu i nos wysoko. Panowie muszą widzieć, że jesteś prawdziwą damą, a nie jakąś służącą lub kuchtą.
– Kiedy ja jestem służącą – powiedziała Marianna. – Całe życie nią byłam.
– A kto o tym wie? Chrzanić przeszłość, ona jest o tysiące wiorst stąd. Tu zaczynasz nowe życie, startujesz od początku, od zera – z mocą przekonywała Arkadia. – Spójrz na siebie, masz całkiem niezłe warunki. Ładne, orzechowe oczy i jasnoblond włosy, to atrakcyjne zestawienie. Niejednemu z pewnością już samo to wystarczyło, by do ciebie smalić cholewki, zgadłam? Do tego masz całkiem niemały biust, dość wysoki wzrost, może trochę zbyt wysoki. Ładny uśmiech, naprawdę ładny i zalotny. Wadą jest tylko, że masz już swoje lata. Jak bardzo jesteś stara? Przyznaj się.
– Skończyłam trzydzieści.
– To nie jest jeszcze tak źle. Myślałam, że jesteś starsza. Pewnie choroba cię trochę zmieliła i wyżęła. Dojdziesz do siebie i nabierzesz tłuszczyku, to od razu się poprawisz i odmłodniejesz.
Marianna znów nie ośmieliła się zwrócić przyjaciółce uwagi i powiedzieć jej wprost, że ona również nie wygląda na dzierlatkę. Właściwie to Arkadia wyglądała na wiek bliżej nieokreślony, ale można by wziąć ją za staruszkę, gdyby założyła chustkę i się zgarbiła. Obie nie prezentowały najszlachetniejszych kanonów piękna, ale Marianna na jej tle wyglądała niczym cesarzowa Sisi w porównaniu z królową Wiktorią. Po prostu: piękna i bestia.
Musiały skończyć rozmowę, bo przyszła pielęgniarka, by zająć się ich słabszymi towarzyszkami niedoli.
Dni mijały im w ten sam, podobny do siebie, sposób. Plotkowały na całego, gdy były same, a potem milczały w obecności pielęgniarki lub doktora. Marianna czuła, że szybko odzyskuje siły. Już po dwóch dniach była w stanie wstać z łóżka i podejść do okna. Po kolejnych dwóch ustały jej zawroty głowy i bóle w podbrzuszu. Jakimś cudem nie nabawiła się odmrożeń w czasie podróży; właściwie, gdy wygrzała się w ciepłym szpitalu i wygnała z kości lód, od razu nabrała wigoru. Po tygodniu zabrała się za pomoc pielęgniarce w czasie karmienia dwóch najciężej chorych współosadzonych.
Nie myślała o dziecku, jego śmierć i w ogóle fakt jego istnienia odsunęła gdzieś głęboko w podświadomość, ale oczywiście całkiem o nim nie zapomniała. Wiedziała, że kiedy nadejdzie odpowiednia pora, pamięć o dziecku wróci i pozwoli na nowo rozpalić gniew i żądzę zemsty. Póki co starała się zająć myśli czym innym, przede wszystkim obmyśleniem sposobów na przeżycie.
Przez okno obserwowała miasto. Szpital nie leżał na wzgórzu, ale miał trzy piętra, a więźniarki były trzymane na ostatnim. Widziała zatem najbliższe ulice, w tym najważniejszą arterię miasta – Lubiński Prospekt. Ulica była niezwykle szeroka, jeździł nią tramwaj konny, ciągnęły liczne wozy, kupieckie landary, stępem przejeżdżały kozackie sotnie i wlekły się karawany z wielbłądami, na których widok za pierwszym razem Mariannie dech zaparło.
W powietrzu czuć było wiosnę, która co prawda przychodziła tu później niż w Polsce, ale szybko budziła rośliny do życia. Przez cały dotychczasowy pobyt Marianny w szpitalu ani razu nie padał śnieg, za to słońce często wychodziło zza chmur. Na drzewach wokół szpitala pojawiły się pączki, zazieleniły się trawniki i rozkwitły na nich żółte kwiatki. Aż zaczęła się zastanawiać, czy ta straszliwa podróż przez lodowe pustkowia to nie był tylko sen. Mróz wydawał się coraz bardziej odległy i mniej rzeczywisty, niczym nieprzyjemne wspomnienie, o którym jak najszybciej chce się zapomnieć.
– Zastanawiałaś się już, co zrobić, by tu zostać? – spytała Arkadia, gdy zostały same.
– Mogę coś zrobić? Myślałam, że zostałam już przydzielona do jakiejś kopalni lub fabryki, gdzieś na północy, i tak czy siak lada dzień mnie tam wywiozą – ostrożnie odparła Marianna. – Można coś zrobić, by temu zapobiec? Oczywiście poza udawaniem chorej?
– E tam, może i początkowo miałaś trafić do Irkucka lub Kazania, a może nawet do więzienia katorżniczego w Akatuju, ale to nie ostateczność. Da się to jeszcze zmienić – powiedziała z przejęciem Arkadia. – Nie bój się, choć w kopalniach Akatuju więźniów przykuwa się kajdanami do ścian, tyczy to tylko politycznych i tych najgroźniejszych. Kobiety pełnią tam funkcje pomocnicze, pracują w kuchniach, pralniach, sortowaniach i takich tam. Nie zaharujesz się na górniczym przodku, to nie te czasy. Ale nadal jest tam jak w piekle, do tego: fatalne żarcie i brak perspektyw. Zestarzejesz się błyskawicznie i po tobie. Trzeba za wszelką cenę zatrzymać cię w Omsku.
– Mam pisać podania do gubernatora z prośbą o łaskę? – palnęła Marianna.
– Możesz sobie pisać, ale i tak jego kanceliści cisną twoje pisma do kosza i generał ich nie zobaczy – prychnęła Arkadia. – Masz jednak inny punkt zaczepienia. W Omsku mieszka bardzo wielu Polaków i to nie tylko zesłańców. Zresztą wśród polskich zesłańców wielu jest jaśniepanów i różnych mądrali: są lekarze, szlachta, kanceliści. Musisz dotrzeć do nich i zabiegać o to, by któryś z ważniejszych się za tobą ujął. Jeśli znajdzie dla ciebie miejsce w jakiejś fabryce, to wystarczy, że napisze pismo do władz obwodu i reszta jest formalnością. Nikomu tak bardzo nie zależy, by zesłanka z Warszawy trafiła koniecznie do kopalni. Ile dostałaś robót?
– Pięć lat, a potem dożywotnie osadnictwo na Syberii – odparła Marianna.
– Nie tak źle. Ja dostałam dychę, ale jestem morderczynią. Poderżnęłam gardło mojemu sutenerowi – przyznała Arkadia.
Nie pierwszy raz zresztą Marianna miała okazję wysłuchać tej historii w różnych odsłonach i ze zmieniającymi się szczegółami. Jednym razem sutener o imieniu Adam był wcielonym diabłem o czerwonych ślepiach, wielkim przyrodzeniu i gębie zionącej oparami gorzały, innym razem zamieniał się w szlachetnego rycerza i dżentelmena, troskliwie dbającego o potrzeby swoich dziwek. W postać pozytywną, wręcz nieskalaną, przeistaczał się, gdy Arkadia popadała w przygnębienie i ogarniała ją tęsknota. O wszystko obwiniała wtedy siebie, o zmarnowane życie i zbrodnię, którą popełniła. Adam był w tych opowieściach niemal aniołem, który przygarnął ubogą dziewczynę żebrzącą na ulicy i wprowadził w tajniki zawodu. Dał jej dach nad głową, nakarmił i ogrzał, podarował nadzieję na lepsze, może nawet normalne życie. Przestała głodować, zarabiała całkiem nieźle i żyło się jej naprawdę przyzwoicie w nie najgorszym burdelu stojącym blisko koszar i stacji kolejowej.
Kiedy humor Arkadii się zmieniał i stawała się pewniejsza siebie, zmieniał się i obraz Adama w jej opowieściach. Co prawda sutener przygarnął ją, ale bezczelnie okradał i wykorzystywał, nie wahał się ją bić i wyzywać, a kiedy wypił, gwałcił ją dla zabawy. Starał się na każdym kroku podkreślić jej pozycję i zależność od jego osoby. Faktycznie była jego niewolnicą, towarem, który wynajmował innym mężczyznom, towarem należącym wyłącznie do niego. Mógł z nim zrobić, co tylko chciał, i robił to, szczególnie gdy wódka szumiała mu w głowie.
Pewnej nocy sprał ją zupełnie bez powodu i wtedy nie wytrzymała. Kiedy zasnął, poderżnęła mu gardło, opróżniła skrytkę z forsą i znikła. Złapali ją przypadkiem, po kilku miesiącach, gdy sama tęgo popiła i poszła do teatru, gdzie zrobiła awanturę szatniarzowi. Zgarnęli ją stójkowi i wtedy rozpoznał ją jeden z widzów, który należał do klienteli burdelu. Ujawnił jej tożsamość policji, a jako że prawo zabraniało dziwkom korzystania z loży i pierwszych rzędów w teatrze, zatrzymano ją do przesłuchania i zbadania sprawy. Szybko się wydało, że jest poszukiwana za morderstwo i grabież. Przyznała się już na pierwszym przesłuchaniu, sprawę zatem przeprowadzono bardzo szybko. Sędzia okazał się na tyle ludzki, że uznał, iż Arkadia sama jest ofiarą plagi prostytucji i upadku moralności, co potraktował jako okoliczność łagodzącą. Nie skończyła zatem na stryczku, ale pojechała odpokutować swoje grzechy na Syberii.
Marianna nie zrewanżowała się własną opowieścią, nie miała na to najmniejszej ochoty. Bała się, że wspominając to, co ją dotknęło, wścieknie się i zrobi coś głupiego lub załamie i targnie na własne życie. Wielkie szpitalne okna wszak kusiły. Co prawda były zakratowane, ale tylko w ich pokoju. Odkąd mogła chodzić, korzystała z ubikacji na końcu korytarza, a nie z nocnika wynoszonego przez pielęgniarkę. Okna w toalecie dały się otworzyć, a za nimi ziała przepaść zakończona twardym brukiem. Wystarczył jeden krok i męki Marianny znalazłby swój koniec. Ta myśl tylko raz przemknęła jej przez głowę, bo tak właściwie zbyt wiele było w niej życia, by z własnej woli się z nim rozstawać.
Za każdym razem, gdy szła za potrzebą, towarzyszył jej wojak, zazwyczaj wysiadujący na krześle przed ich celą. Nie był to ciągle ten sam sołdat, ale przypadkowo delegowany żołnierz z lokalnego garnizonu Kozaków Siedmiorzecza. Zdaje się, że przydział do pilnowania chorych więźniarek w szpitalu część z nich traktowała jako coś poniżającego i obrażającego ich męskość, bo byli wobec uwięzionych opryskliwi i srodzy. Niektórzy jednak wykorzystywali tę służbę jako okazję do odpoczynku i drzemali na krześle lub dla rozrywki zagadywali pielęgniarki i osadzone. Nie strzegli dziewcząt jak oka w głowie, bo i dokąd mogły uciec? Gdzie ukryłaby się zesłana i w dodatku chora nieszczęśniczka? Uciekłaby na pustkowie? Śmiechu warte. Znaleźliby ją w ciągu jednego dnia i dali popalić nahajkami. Kozacy zatem przesiadywali w szpitalu z obowiązku, ale mało który przykładał się do zajęcia.
Arkadia trenowała na nich uwodzenie i zagadywanie mężczyzn, szczególnie gdy pielęgniarka poszła sobie na dół. Marianna obserwowała wyczyny ubranej w szpitalną koszulkę, zabiedzonej i owrzodzonej brzyduli z rosnącym podziwem. Dziwka kołysała chudymi biodrami, uśmiechała się i miotała komplementami o dzielnych wojakach i ich twardych torsach, a ci błyskawicznie rozkwitali w uśmiechach i promienieli radością. Trudno było uwierzyć, że tak niepozorna i po prostu brzydka więźniarka wzbudzi czyjekolwiek zainteresowanie, ale działo się inaczej. Kozacy wyraźnie dobrze się bawili, flirtując z nią, wymieniając się uszczypliwościami i żartami, zwykle koszarowymi i wulgarnymi.
– Jak to możliwe? – Marianna spytała przyjaciółkę któregoś wieczoru.
– Zęby zjadłam, ujeżdżając żołnierzy – odparła lekkim tonem. – Wojacy byli najczęściej naszymi klientami, to i poznałam sposoby na docieranie do nich: wiem, co lubią oraz o czym myślą. Poza tym, spójrz tylko na tych wąsaczy. Kozacy zawsze głupieją, gdy poczują kobietę. Wszystko przez to, że miesiącami siedzą w siodle i włóczą się po stepach, za jedyne towarzystwo mając swoich śmierdzących kompanów i równie śmierdzące konie. Gdy po pół roku taki zobaczy uśmiechającą się kobietę, ma ją za boginię, choćby była pryszczata i szczerbata, a nawet i chudsza bardziej ode mnie. Zapamiętaj, że chłop zawsze myśli rozporkiem, a wyposzczony chłop to już zupełnie nie jest w stanie myśleć o niczym innym…
– To akurat wiem – westchnęła Marianna, na chwilę wracając w przeszłość.
– No tak, przecież byłaś w ciąży. Zgwałcili cię czy zaszłaś z miłości? No dobrze, nie wykrzywiaj ust i nie napinaj się tak bardzo, bo pękniesz. Nie chcesz, to nie będę pytała. – Arkadia pogłaskała ją po ramieniu. – Ale uwierz, że nic nie przynosi takiej ulgi, jak możliwość solidnego wygadania się. Od razu wtedy zalewa człowieka ulga i poczucie, że nie musi już żyć ze swymi troskami i żalami całkiem sam.
– Nie czuję potrzeby, by się dzielić swoim życiem. Wystarczy, że sama przez to przechodziłam, nie chcę obciążać tym kogokolwiek więcej.
– Twój wybór. – Arkadia wzruszyła ramionami. – Tak w ogóle to wyglądasz coraz lepiej, kolory ci wróciły. Z całej naszej czwórki jesteś najbliższa wyjścia stąd i jak znam życie lada dzień cię zabiorą, by zrobić miejsce dla następnej ofiary. Właściwie nie przenieśli cię chyba tylko dlatego, że póki co żadna dziewczyna w mieście poważnie się nie pochorowała. Musimy zacząć działać, bo wywiozą cię w diabły.
– Musiałabym wyjść ze szpitala i dotrzeć do rodaków, którym się tu lepiej powodzi – powiedziała Marianna. – Nie mam jednak pojęcia, jak to zrobić. Nawet jeśli wyśliznęłabym się z sali, to nie mam ubrania ani nie wiem dokąd iść.
– To ci zaraz powiem. – Arkadia poderwała się z łóżka i z entuzjazmem zatarła dłonie. – Zagadam kozaka, a ty wymkniesz się schodami na dół. Wystarczy, że założysz łapcie i kapotę którejś z pielęgniarek. Zostawiają je w szatni na samym dole, niedaleko wyjścia. Kłopotliwe będzie tylko przemknięcie się tam w samej koszuli, by nikt nie zwrócił na ciebie uwagi. Hm… Może gwizdnąć fartuch pielęgniarce? Tylko nie mam pojęcia, jak to zrobić, aż taka dobra w kradzieżach to nie jestem, by obrobić z ubrania frajerkę i to tak, by tego nie zauważyła. Będziesz musiała zaryzykować i zbiec na dół po schodach, potem od drzwi do drzwi i może ci się uda. Tabuny ludu po szpitalu przecież nie chodzą, a jeśli już się ktoś kręci, to zwykle pacjenci. Ubrani będą podobnie do ciebie, jest zatem duża szansa, że nawet jeśli cię ktoś zobaczy, to zignoruje.
Marianna znów zaczęła nerwowo bawić się kucykiem.
– Niech będzie, powiedzmy nawet, że mi się uda. Wśliznę się do szatni, zarzucę kapotę jakieś pielęgniarki, jej łapcie i wymknę się ze szpitala. Ale co dalej?
– Dalej to już z górki – odparła zadowolona z siebie i swoich pomysłów Arkadia. – Lecisz prosto na Prospekt Lubiński, widziałaś go z okna, to najważniejsza ulica w mieście. Pędzisz nim kawałek prosto w kierunku cerkwi ze złotymi kopułami. Po prawej stronie powinnaś szybko znaleźć cukiernię Twardowskiego. Nie byłam, rzecz jasna, ale słyszałam, że to jedyna cukiernia w mieście. I prowadzi ją Polak, jeden z twoich. Musisz go zaczarować. Zatrzepocz rzęsami, pokręć tyłeczkiem, a potem padnij mu do stóp i błagaj o ratunek. Jeśli jest niegłupi i ma jeszcze siłę w lędźwiach, zaraz znajdzie dla ciebie miejsce w swoim zakładzie. A jeżeli nie będzie mógł lub ma żonę, co go trzyma za pysk, z pewnością zmiękczysz go na tyle, by pomógł ci przez polskich znajomych. Muszą do niego przychodzić po rodzime smakołyki. Jakie tam zwykle robicie ciasta w Polsce?
– A ja wiem? Makowiec, babę, mazurki? – bąknęła Marianna.
– No widzisz, znasz się na kuchni, to z pewnością znajdzie dla ciebie miejsce. A teraz weźmy się do roboty. Zróbmy to od razu po południowym obchodzie. Pielęgniarka przyniesie obiad, razem nakarmimy nasze umierające towarzyszki, ja dziś nie zwymiotuję, by nie przeciągać wizyty. Tylko sobie pójdzie, weźmiemy się za kozaka. Przemkniesz się, gdy wprowadzę go do pokoju, udając, że niby idziesz do ubikacji. Potem pędem na dół i dalej radź sobie sama. Wrócisz tą samą drogą. Przy odrobinie szczęścia nikt się nie dowie, że zwiałaś.
Marianna po raz kolejny machinalnie wetknęła końcówkę kucyka do ust, ale złapała się na tym, co robi, i natychmiast poprawiła włosy. Nie miała się nad czym zastanawiać, nie było też powodu do wahania. Musiała działać. Kiedy na coś się zdecydowała, potrafiła być niezwykle konsekwentna. Właśnie za tę konsekwencję znalazła się na zesłaniu. Teraz wykorzysta ją, by poprawić swój byt, a może i zrobić pierwszy krok do powrotu do domu. Uśmiechnęła się zatem do Arkadii i uścisnęła ją po raz pierwszy, odkąd się znały, okazując czułość. Tak bardzo zaskoczyła tym przyjaciółkę, że ta aż przestała trajkotać.
* * *