- W empik go
Słyszę Cię - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
8 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Słyszę Cię - ebook
Jeśli choć jedna sytuacja w Twoim życiu nie znajduje racjonalnego wytłumaczenia, nie bój się o tym mówić, nie jesteś sam. Słyszę Cię.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-462-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początek
_To, że czegoś nie widzimy, nie znaczy, że nie istnieje._
_To, że w coś nie wierzymy, nie znaczy, że nie jest prawdą!_
Czy zdajesz sobie sprawę, że otaczający cię świat to tylko ułamek tego, co istnieje naprawdę? Czy doświadczyłeś kiedyś przeczucia delikatnego jak muśnięcie motyla? Czy spotkana przypadkowo osoba nie wydała ci się znajoma? Ukradkiem za nią spoglądałeś, bo przecież skądś ją znasz. Ale skąd? A kroki, które słyszałeś na strychu albo w pokoju, w którym nikogo nie było? Bałeś się i dlatego nikomu nic nie mówiłeś? Bo wyśmieją, bo przestaną poważać! Uznają za wariata! Czy kiedykolwiek w swoim życiu ujrzałeś czyjąś duszę? Albo swoją? Spojrzałeś w oczy dziecka i poczułeś jakąś siłę, związek, połączenie? A sen, w którym bliska ci osoba śmieje się albo macha do ciebie? A przecież już opuściła ten świat! Co wtedy czułeś, co myślałeś? Czy tylko strach był twoim towarzyszem?
Rozmawiałeś o tym ze znajomymi, ale nie znaleźliście wyjaśnienia? Zastanawiałeś się, dlaczego nikt nie bierze takich przeżyć na poważnie? Nawet jeśli twój sen okazał się zwiastunem przyszłego zdarzenia! A ten dziwny zapach w nietypowym miejscu, na przykład w lodówce czy szafie — co oznaczał, dlaczego tam był? Przeczucie, które nie dawało ci spokoju. Obawa przed jakąś sytuacją. Dziwne poty i dreszcze, jakby ktoś stał za tobą, chociaż nikogo tam nie było. Przeżyłeś to kiedyś?
A może spotkałeś zmarłą osobę? Rozmawiałeś z nią albo tylko czułeś jej obecność? Czy miałeś wrażenie, że wszystko, co cię spotyka, nie jest przypadkowe? Przeżyłeś deja vu? Masz wrażenie, że żyłeś już kiedyś? Pamiętasz swoje poprzednie wcielenia? Czy wierzysz, że możesz narodzić się kolejny raz? I dlaczego? Czy wierzysz w Boga? Zastanawiałeś się, kto tym wszystkim kieruje i jaki jest tego cel? Czy modliłeś się tak mocno, że dostałeś odpowiedź? Czy zaufałeś komuś, kogo nie widzisz i nigdy nie widziałeś? Czy zawierzyłeś Bogu, Matce Bożej, Jezusowi, Świętemu tak, że stał się cud?
Jeśli choć jedna sytuacja, której doświadczyłeś w swoim życiu, nie znajduje racjonalnego wytłumaczenia, to witaj na pokładzie. A jeśli nie wierzysz i jesteś laikiem w tych sprawach, to też cię witam. Nie przypadkiem tu trafiłeś! Bo nic nie dzieje się bez przyczyny. Każdy może być twórcą tej książki, jej autorem. Nikt z nas nie jest szarym człowiekiem. Jesteśmy tak samo ważni. I mimo swej odrębności stanowimy jedność, czy tego chcemy czy nie.
Wszystko, z czym kiedykolwiek miałeś do czynienia, stanęło na twojej drodze tylko po to, abyś się tu znalazł! W tym właśnie miejscu. Aby odegrać tę, a nie inną rolę. By być reżyserem i aktorem jednocześnie. Twórcą, kreatorem, mistrzem, swoim własnym guru. I jeśli kiedykolwiek doznałeś czegoś nieznanego — nie bój się o tym mówić. Nie jesteś wariatem! Jesteś jednym z wielu, którzy myślą i czują inaczej! Wszyscy mają ten zmysł, ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. W tej podróży jednak nie jesteś sam! Jest nas wielu. Razem możemy pokazać światu jego inną stronę. I jeśli mimo to znajdą się niedowiarki, doda nam to tylko siły.
Wszystkie przedstawione tutaj historie są prawdziwe. Po ukazaniu się mojej książki _Nic nie dzieje się bez przyczyny_ wielu ludzi opowiadało mi o swoich przeżyciach, bliskich spotkaniach z czymś nieznanym i niewytłumaczalnym. Wiedzieli, że takie rzeczy nie są fikcją, ale dzięki temu, co przeżyłam i opisałam, nabrali odwagi. Byli i tacy, którzy chcieli, abym kontynuowała swoją „pisarską misję”, bo coś im w duszy zagrało. Bo przystanęli na chwilę i zastanowili się. Książka była obnażeniem mojego życia. Szczerą do bólu konwersacją duszy z umysłem. Dzięki niej wielu ludzi zaczęło inaczej myśleć, czuć i mówić. Już się nie bali. To jest dla mnie największy sukces.
Ta książka, którą właśnie piszę, nie będzie moim świadectwem, choć przyznaję, nie omieszkam tutaj spisać także własnych doznań i wizji. Jednak głównym bohaterem będzie ktoś inny. Mały wielki człowiek Staś, który zjednoczył masy i udowodnił, że urodził się w tej rodzinie, w tym miejscu, z tą chorobą nie bez przyczyny.
Jest również odzwierciedleniem męstwa kobiety, matki, koleżanki Julii. Walki z falami oceanu i czołgania się po ziemi. To wyraz rozpaczy, krzyk i wołanie do… To życie, które nie zawsze jest takie, jakim chcemy, aby było. Ale zawsze znajdzie się jakiś mały powód, by powstać i iść — światełko w tunelu, czyjaś dłoń, uśmiech, „dzień dobry”, „kocham cię, mamo!”. Wystarczy się wsłuchać. Wystarczy być!
Nie musisz być wierzącym katolikiem, ortodoksyjnym wyznawcą jakiejkolwiek religii, aby być uduchowionym człowiekiem. Niektórzy nawet sądzą, że te wszystkie uwarunkowania, dogmaty, wytyczne i drogi mogą wręcz stanowić przeszkodę. Bo ograniczają myślenie. Bo trzymają się stereotypów. Bo zawężają horyzont. Bo każą myśleć i postępować według przyjętych norm, czyichś norm. Każdy ma prawo podążać swoją drogą. Jedni potrzebują wytycznych, drogowskazów i prowadzenia za rękę. Mają do tego prawo. Są również tacy, którzy tego nie potrzebują. Bo szukają własnych dróg i trzymają się swoich drogowskazów. Tych płynących z serca. To służy im samym i innym. Mają do tego prawo. Szanujmy się wzajemnie!
Celem tych opowiadań będzie uświadomienie istnienia zjawisk nadprzyrodzonych, niedających się logicznie wytłumaczyć. Próba zrozumienia, dlaczego spotykają nas nieszczęścia. Kto nam je zsyła, a kto pomaga w beznadziejnych sytuacjach. Czym trzeba sobie zasłużyć na spokojne życie. Czy człowiek mógł sobie sam zaplanować wszystko, co go spotyka.
— Ale po co? — zapyta niejeden z nas.
Być może po to, by doświadczyć, wyrazić i mieć możliwość poznania, kim naprawdę jestem! Doznawać prawdziwej miłości i ją otrzymywać. Odkryć boskość! Bo nie ma innej możliwości, aby tego dokonać, jak tylko przez doświadczenie fizyczne.
Może pojawić się wiele pytań, jednak najważniejszym będzie: a jeśli to prawda i mogłem sobie wszystko zaplanować?
Trzeba wielkiej odwagi i otwartości, aby przynajmniej się nad tym zastanowić. Trzeba popłynąć w innym kierunku bez koła ratunkowego i bez możliwości powrotu.
Bo jeśli to okaże się prawdą, to…
To jak zmieni się twoje życie?I O Stasiu, którego miało nie być
HISTORIA DEDYKOWANA RODZINIE MAŁGORZATY I RAFAŁA, ICH PRZYJACIOŁOM, PIELĘGNIARKOM Z ODDZIAŁU KARDIOCHIRURGICZNEGO W PROKOCIMIU, DR MIELNIK I WSZYSTKIM, KTÓRZY ICH WSPIERALI W TYM TRUDNYM CZASIE.
_nie spotykam ludzi_
_spotykam anioły_
_rozwijam się pod ich skrzydłami_
_uczę się ich modłów_
_gdy trzeba_
_krzyżem na plecach padam_
_bo wiem_
_kiedyś to ja będę czyimś aniołem_
_i przestanie boleć_
_to co tak naprawdę boli_
Historia, którą spróbuję opisać, jest o wielkiej wierze. O miłości silniejszej niż śmierć i pragnieniu większym niż serce ludzkie. To historia małego człowieka — Stasia — i jego wielkiej matki. Opowieść o jego walce w jej łonie i po urodzeniu. Także o prawdziwych ludzkich aniołach. To próba przekazania takich emocji, jakie nie znajdują słów. Bo nie ma na ziemi alegorii, które mogłyby przedstawić strach matki o swoje dziecko. Jej rozpacz, lęk, ale i modlitwę, która dokonała cudu. To historia o głębokim i prawdziwym zaufaniu. Sile wspólnoty i jedności ludzi.
W oczach Boga jesteśmy wszyscy równi. Nie ma małych i dużych, biednych i bogatych. Wierzymy w to mniej lub bardziej, ale istotą jest, jak człowiek postrzega Boga, jak Go czuje i odbiera, jaką daje Mu moc. Czy naprawdę wierzy w Jego wszechpotężną siłę, która może uleczać choroby duszy i ciała. Czy umie zaufać tak mocno, że nie ma żadnych wątpliwości. Mówi się, że w obliczu zagrożenia czy śmierci człowiek zaczyna dopiero naprawdę wierzyć. W przypadku matki Stasia było inaczej. Od zawsze szła swoją sprawdzoną trasą. To nawet nie była tylko religia, ale sens jej życia. Gosia — matka Stasia — już w młodości zawierzyła całą sobą, całym sercem Maryi, matce Jezusa. Te dwie matki miały swoją wspólną chwilę. Połączyła je wielka, wręcz nieludzka miłość do swoich dzieci. Obie cierpiały, gdy ich synowie toczyli bój o życie. Obie o to ich życie walczyły, obie zwyciężyły.
WRÓŻBA
— Chodź, powróżę ci z obrączki — powiedziała pewnego dnia Marzena, kuzynka męża Gosi.
— Ale na co ta wróżba? — spytała Gosia.
— Ile będziesz mieć dzieci i jakiej płci. Nie znasz tego?
— Nie za bardzo wierzę w takie rzeczy, poza tym mam już dzieci — odparła Gosia z uśmiechem.
Marzena mimo wszystko wzięła jej obrączkę i przeciągnęła przez nitkę. Przytrzymała ją nad wewnętrzną stroną lewej dłoni, aż zaczęła się poruszać.
— Patrz teraz, Gosia, co będzie się działo z twoją obrączką.
— A co to będzie znaczyć? — zapytała Gosia.
— Jak będzie zataczać koła, to będzie dziewczynka, a jak będzie poruszać się do przodu i do tyłu, to będzie chłopiec.
— Dobra, dobra, ja już mam przecież dwie córki.
Gosia zawsze pragnęła mieć dużo dzieci. Kochała te małe istoty, iskierki w ich oczach, gdy poznawały świat. Rafał, jej mąż, jak prawie każdy mężczyzna, chciał mieć syna. Ale narodziny dwóch córek w bardzo krótkim odstępie czasu nie dawały nadziei, według lekarzy, na poczęcie kolejnej istoty. Byłoby to zbyt niebezpieczne dla dziecka. Jednak gdzieś tam w sercu Gosia czuła jeszcze tęsknotę.
Obrączka zaczęła się kręcić, tworząc koło. Przestała, potem znowu obracała się w ten sam sposób. Po chwili jej kierunek zmienił tor. Trochę do przodu, trochę do tyłu. Ruch obrączki był słaby, nie tak intensywny jak wcześniejszy. Jakby jakaś siła ją zatrzymywała.
— Ciekawe to — powiedziała Marzena. — Obracała się, tworząc koła, dwa razy. To przecież tyle, ile masz córek. A potem jakby wróżyła syna — uśmiechnęła się.
— Przecież nie mogę mieć więcej dzieci — odparła Gosia. Lekarze jasno powiedzieli, że to będzie wielkie ryzyko dla mnie i dziecka. Jesteśmy tego świadomi.
I ta świadomość ich nie odstępowała. Minęło sporo czasu od przygody z obrączką, gdy pewnego dnia Gosia poczuła się jakoś inaczej. To uczucie nie było jej obce, ale przecież byli z mężem ostrożni. Wiedzieli, po jakim cienkim lodzie chodzą.
— Małgoś — powiedział lekarz, do którego się udała — gdyby to była twoja pierwsza ciąża, wyjaśniłbym ci, skąd się biorą dzieci, ale skoro to trzecia, powinnaś już wiedzieć.
Gosia była zażenowana i zaskoczona. Przecież byli tacy rozważni, zdawali sobie sprawę z ryzyka. Zawsze marzyła o trójce dzieci, a mąż o synu, jednak doskonale wiedzieli, że ich pragnienia niosą ryzyko, balansują na krawędzi zdrowia lub nawet życia. Kochali się i to było ich największą siłą. Wtedy przypomniała sobie wróżbę z obrączką. To było tak dawno, ale zaczęła się nad tym zastanawiać. Wówczas traktowała ją jak zabawę, lecz teraz nabierała sensu.
„Może Bóg jednak ma inne plany wobec nas” — pomyślała.
Z jednej strony nowe życie pod sercem, z drugiej strach i obawa o zdrowie swoje i tego maleństwa.
— Panienko Przenajświętsza, spraw, aby moje dziecko było zdrowe — prosiła Gosia.
Razem ze swoją babcią oglądała program w telewizji o chorych dzieciach. Wtedy poczuła silny, paraliżujący strach. To było jak cichy głos intuicji, który nie miał dla niej dobrych wieści. Lęk wypierała modlitwą, a obawy miłością. Jednak jej serce było niespokojne. Mimo to cieszyła się, że w jej łonie rozwija się nowe życie i kochała je ponad wszystko.
Dopiero po 21 tygodniach zdecydowała się na badanie prenatalne. Ciąża przebiegała książkowo, jednak ta kontrola miała rozwiać wszelkie wątpliwości. Nie chciała wiedzieć wcześniej, czy istnieje jakieś realne ryzyko związane z rozwojem płodu. Świadomość, że coś zagraża jej dziecku, nie dodałaby jej sił. Wystarczyło oświadczenie lekarza, że istnieje niebezpieczeństwo, i serce już ściskał ból. Ale teraz postanowiła się zmierzyć z rzeczywistością.
— Wszystko w rękach Boga i mojej kochanej Maryi — pomyślała Gosia i pojechała do szpitala na badania.
— Bardzo chcemy wiedzieć, czy to chłopczyk czy dziewczynka — powiedziała lekarzowi, gdy tylko się z nim przywitała. Choć musiała przyjechać na to badanie sama, mąż był z nią myślami cały czas.
— Zaraz wszystko się okaże — odpowiedział lekarz.
Gosia leżała spokojnie na łóżku, spoglądając to na monitor, to na lekarza.
„Boże, proszę, aby wszystko było dobrze, proszę, błagam” — powtarzała w myślach.
Lekarz posmarował jej brzuch zimnym żelem i rozpoczął nieinwazyjne badanie. Ultrasonograf przemieszczał się po brzuchu, skanując klatka po klatce wszystkie narządy dziecka.
— Będzie pani miała syna — oświadczył lekarz, dalej penetrując brzuch.
Uśmiech pojawił się na twarzy Gosi i ciepło ogarnęło jej serce. Na monitorze było widać małą główkę, rączki, nóżki, tułów. Badanie przebiegało dość szybko i bezproblemowo, do czasu gdy ultrasonograf zatrzymał się dłużej przy sercu dziecka. Zbyt długo. Gosia poczuła, że coś jest nie tak. Zresztą z twarzy lekarza można było wyczytać zaniepokojenie. Wpatrywał się w monitor, jakby zobaczył tam coś podejrzanego. Trwało to kilka minut, zanim powiedział:
— Nie jest dobrze. Przykro mi, z sercem dziecka jest duży problem. Widzę wadę, jednak należy ją potwierdzić u specjalisty — powiedział lekarz smutnym, ale dosłownym tonem. — Według mnie dziecko nie ma szans — kontynuował — ale trzeba zrobić badanie inwazyjne, aby się upewnić.
Po tych słowach Gosia poczuła, jak jej serce zaczyna coraz mocniej bić, a oczy nabierają wilgoci. Lekarz mówił do niej jeszcze różne rzeczy, ale w uszach słyszała tylko: „dziecko nie ma szans”. Świat nagle się zatrzymał, wszystko wydało się bezsensowne i obce. „Jak to możliwe, że mój syn nie ma szans? — myślała. — Dlaczego? A może lekarz się myli?!”.
Z ciężkim sercem i łzami na policzkach wróciła do domu. Postanowiła oddać swoje dziecko w opiekę Maryi i od tej pory nie rozstawała się z różańcem.
— Zdrowaś Maryjo, łaski pełna… — słychać było w cichym szepcie, widać było w oczach.
Modliła się za swojego syna o każdej porze dnia i nocy. Całym sercem i umysłem.
W tych trudnych chwilach zaczęły pojawiać się anioły, które stawały na jej drodze. Miały różne postaci: lekarz, pielęgniarka, mama rówieśnika córki, sąsiadka i wiele dobrych dusz. Każdy z jakąś misją pomocy.
— Czy moje jeszcze nienarodzone dziecko musi być tak ciężko chore, aby spotkać tylu aniołów? — rozważała Gosia. Z jednej strony ten ciężar przygniatał ją, a z drugiej anioły pomagały jej trwać.
— Muszę wierzyć, że będzie dobrze. Życie mojego syna jest w rękach Boga, a Jego ręce są ogromne i wszechmocne — nie traciła wiary.
Przed świętami bożonarodzeniowymi Gosia już wiedziała, jaka wada dotknęła serca jej syna. Orzeczenie specjalisty było jednoznaczne — HLHS. Wada serca polegająca na niewykształceniu prawidłowej lewej komory serca. Bez szybkiej interwencji kardiochirurgicznej — śmiertelna. Diagnoza ta nie miała dobrych rokowań. Smutek zagościł w sercach Gosi i jej rodziny.
— Gdzie się udać? Co robić?
Wiele pytań bez odpowiedzi. Nikt jednak nie tracił nadziei.
JASEŁKA
Boże Narodzenie to szczególny czas, zwłaszcza dla Gosi. Na przedstawieniu jasełkowym dzieci w przedszkolu siedziała jednak zamyślona. Uśmiechała się na widok swoich pięknych córek przebranych za anioły, ale smutek nie chciał zostać w domu.
— Witaj, jak dzidziuś? — zapytała ją mama dziecka, które również brało udział w przedstawieniu. Gosia spojrzała zdziwiona, bo nigdy wcześniej z nią nie rozmawiała. Gdy dotknęła swojego brzucha, rozpłakała się.
— Dlaczego płaczesz? — zapytała Ala, bo tak miała na imię kobieta.
— Mój syn ma bardzo chore serduszko, nie wiadomo, czy przeżyje — odpowiedziała, szlochając. Łzy spływały jej po policzkach. — Zdiagnozowano u niego HLHS. To zespół niedorozwoju lewego serca. Jeśli przeżyje do porodu, to czeka go wiele ciężkich operacji.
— Pani Małgosiu, ja pracowałam z tak chorymi dziećmi w szpitalu w Krakowie i wiem doskonale, czym jest HLHS. Zadam Pani tylko jedno pytanie — przerwała jej Ala. — Czy chce pani urodzić to dziecko?
Gosia poczuła ciepło w sercu, a słowa, które usłyszała, były jak szept anioła.
— Tak, chcę urodzić syna. I choćbym miała spędzić z nim tylko jedną minutę, to tego chcę, bo to będzie minuta z moim dzieckiem — szlochała, głęboko w sercu licząc na cud.
Ala okazała się aniołem w ludzkim ciele. Jej wiedza na temat choroby rozjaśniła wiele wątpliwości Gosi. Nie dość, że wytłumaczyła jej, na czym polega ta wada, to jeszcze utwierdziła ją w przekonaniu, że nadzieja i wiara czynią cuda.
— Gosiu, pamiętaj, że dziecko w łonie matki czuje i słyszy. Jeśli będzie mieć wsparcie od rodziców, może przetrzymać wszystko. Twój jeszcze nienarodzony syn będzie mieć wolę walki i, chociaż to wydaje się niemożliwe, wasza miłość do niego doda mu sił. Cuda się zdarzają.
— Jesteś aniołem, Alu, ale boję się mimo wszystko. I jeszcze to badanie, które muszę zrobić. Nie jestem do niego przekonana — powiedziała Gosia.
Ala opowiedziała jej o tym badaniu. Amniopunkcja była inwazyjnym badaniem diagnostycznym, polegającym na nakłuciu igłą jamy owodni, aby pobrać płyn otaczający dziecko. Badanie to ma na celu stwierdzić lub wykluczyć wrodzoną wadę genetyczną płodu.
— Nie zgadzaj się na to badanie — powiedziała Ala. Jest zbyt ryzykowne, może uszkodzić płód, a w najgorszym wypadku możesz poronić. Widzę i wierzę, że bardzo kochasz swojego syna. Będziemy się za niego modlić.
— Jesteś drugą osobą, która odradza mi to badanie. Wcześniej klientka mojego męża, u której wykonywał remont, mówiła to samo. Okazało się, że znała naszą sytuację, bo też była pielęgniarką. Coś w tym musi być.
Gosia postanowiła nie poddawać się amniopunkcji. Lekarz, któremu musiała podpisać stosowne oświadczenie, z początku nie był zadowolony z jej decyzji, ale w oczach Gosi widział nadzieję, jakiej nigdy wcześniej nie dostrzegł u innej matki. Okazał się kolejnym aniołem, który stanął na jej drodze. To nie było łatwe zadanie — znaleźć lekarza specjalistę, szpital i pieniądze. Nie dla Gosi i jej rodziny. Jednak anioły nie bez powodu pojawiają się w naszym życiu. Sytuacja ta skłoniła do pomocy również lekarza. Uruchomił znajomości, zadzwonił, umówił ze specjalistą bez czekania na konsultację. Każdy, kogo spotykała Gosia, przynosił jej dar: dobre słowo, uśmiech, słowa pociechy.
— Czego wam potrzeba? — pytali ludzie. — Jak pomóc?
— Dziesiątkę różańca za nas proszę. — To wszystko, czego Gosia potrzebowała. I tak rodzina, znajomi, przyjaciele, sąsiedzi każdą wolną chwilę poświęcali modlitwie z wiarą, że stanie się cud.
Gosia z mężem modlili się razem i podtrzymywali nawzajem na duchu.
— Będzie dobrze, wierzę w to — mówił Rafał ze łzami w oczach, tuląc Gosię i trzymając ją za rękę.
Każdy modlił się za ich syna na swój sposób. Szczególną formą modlitwy, w którą zaangażowali się członkowie rodziny, przyjaciele i znajomi, była modlitwa pompejańska, nazywana również „nie do odparcia”. To wyjątkowa modlitwa do Maryi Panny Różańcowej z Pompejów. Liczy już ponad sto lat i nadal cieszy się popularnością wśród wierzących katolików. Jej celem jest wyproszenie różnego rodzaju łask. Tylko ludzie z głęboką wiarą potrafią przez kilkanaście dni najpierw prosić Maryję, matkę Jezusa, a potem Jej dziękować. Modlitwa ta, odmawiana przez tylu ludzi, stała się prawdziwą opoką dla Gosi i jej syna. Czuła i wiedziała, że nie jest sama, a jej dziecko jest w dobrych rękach.
Wizyta u specjalisty, który wykonał badanie echokardiografii płodu, potwierdziła wadę serca dziecka. Pani doktor okazała się również specjalistką od różnego rodzaju schorzeń tego narządu.
— Sytuacja jest bardzo poważna — powiedziała. — Jeśli naprawdę chce pani urodzić, musi się pani liczyć z tym, że tylko pięćdziesiąt procent dzieci z tą wadą przeżywa. Dużo zależy od siły dziecka. Czy jest pani gotowa walczyć i wytrwać w tej świadomości? — zapytała pani doktor.
— Będę walczyć o mojego syna z całych sił i do końca — odparła Gosia.
Pani doktor opowiedziała jeszcze o wadzie, wariantach porodu i miejscach, gdzie mógłby się odbyć. Do wyboru mieli Łódź lub Kraków. Ze względów logistycznych Kraków był najlepszą opcją. Istniała jednak obawa, że po urodzeniu dziecka może nie być miejsca w szpitalu w Prokocimiu, w którym przeprowadzają operacje kardiologiczne u dzieci, oraz że jej syn znajdzie się w sytuacji zagrażającej życiu.
Szpital ten, znajdujący się w jednej z dzielnic Krakowa, jest największą placówką pediatryczną na południu Polski. Jego celem jest ratowanie zdrowia i życia dzieci od pierwszych dni po urodzeniu. Zatrudnia wysoko wyspecjalizowanych lekarzy, którzy pomogli tysiącom dzieci z różnymi wadami, w tym serca. Do tak renomowanej kliniki nie jest łatwo się dostać. Ilość wolnych miejsc jest bardzo ograniczona. Gosia jednak nie traciła nadziei. Od samego początku, mimo wielu trudności, udawało się iść naprzód. Wierzyła, że jej opiekunka Maryja pomoże jej i tym razem.
Kraków stał się dla Gosi i jej męża miastem wizyt kontrolnych. Razem pokonywali kilometry, aby ona i ich dziecko byli w najlepszych rękach. Wizyty u specjalistów w Krakowie nie dawały gwarancji, że po porodzie ich syn zostanie przyjęty do kliniki w Prokocimiu. Brak miejsca w tej placówce może spowodować, że będą zmuszeni szukać pomocy w innej, w najgorszym wypadku za granicami kraju, i pokryć wszystkie koszty operacji. Były one bardzo wysokie, zbyt wysokie jak na ich możliwości.
Zbliżał się termin porodu, a wraz z nim coraz większy strach. Plotki o braku miejsca w szpitalu w Prokocimiu, które dobiegały do nich z różnych stron, wzmacniały jeszcze siłę obaw.
— Maryjo Przenajświętsza, proszę, pomóż naszemu synowi. Spraw, aby znalazło się dla niego miejsce w szpitalu, aby mógł być operowany w Prokocimiu — błagali przyszli rodzice.
JESTEM STAŚ
Stanisław Matyka przyszedł na świat 19 kwietnia 2016 roku. Dokładnie w południe Gosię przewieziono na salę operacyjną. Ta godzina nie była zaplanowana, była im przeznaczona. W tym właśnie czasie wielu ludzi odmawia modlitwę maryjną „Anioł Pański”. Za Gosię i jej syna również modlili się rodzina i przyjaciele z czterech stron świata. To nie był przypadek, bo nic nie dzieje się przypadkiem. Od godziny 11 tego dnia Gosia czekała na swoją kolej. Nie mogła się doczekać. Niepokoiła ją ta sytuacja. Dopiero gdy uświadomiła sobie, że została zabrana, aby urodzić syna w czasie, kiedy tyle ludzkich serc zawierza swoje życie Maryi, uspokoiła się.
Dokładnie o 12.27 zobaczyła swojego syna. Nie mogła go jednak przytulić. Jego stan był na tyle ciężki, że od razu zabrano go na oddział neonatologiczny, na którym podano mu leki podtrzymujące życie. To był trudny czas, smutny, pełen obaw i niepokoju. Rodzina nie mogła im towarzyszyć w tych chwilach. Był tylko mąż Gosi i jej ojciec. Dwaj opiekunowie, dwa silne ramiona, dwie opoki. To oni czuwali nad łóżkiem Stasia, gdy Gosia leżała w sali po operacji. I choć tylko zza szyby, to tulili go miłością i głęboką wiarą w jego uzdrowienie. Czuwali też przy Gosi, szczególnie jej mąż Rafał ciągle trzymał ją za rękę i mówił „kocham cię”.
Na drugi dzień zmarło dziecko urodzone tego samego dnia co Staś. Jak się później okazało, z tą sama wadą. Matka tego dziecka została zabrana na salę operacyjną tuż przed Gosią. Można by powiedzieć, że zajęła jej kolej. Bezsilność ogarnęła wszystkich, smutek znów zagościł w sercu Gosi. Nadal nie mieli pewności, czy Staś będzie operowany, czy znajdzie się dla niego miejsce w Prokocimiu. Mała, niewinna istota czekała na czas, który ktoś mu poświęci. Na ręce, które za pomocą narzędzi złączą chore przewody, by mógł żyć. Jak wielka może być ludzka determinacja? Jak duży lęk? Z tą myślą borykał się tata Gosi. W końcu nie wytrzymał i podszedł do lekarki opiekującej się Stasiem.
— Pani doktor — odezwał się — co mam zrobić, aby mój wnuk dostał szansę na operację? Jestem w stanie zrobić wszystko, za każde pieniądze, by on żył. Co mam zrobić?
— Żartuje Pan sobie ze mnie — odpowiedziała zdenerwowana. — Już jeden pacjent z tą wadą mi zmarł, nie dopuszczę, aby spotkało to kolejnego. Zrobię wszystko, aby znalazło się miejsce w szpitalu w Prokocimiu i Staś został zoperowany.
— Przepraszam za mój ton — powiedział tata Gosi, a słowa ugrzęzły mu w gardle.
— Rozumiem — odparła.
Ojciec Gosi zmieszany poszedł do szpitalnej kaplicy. Uklęknął i wpatrzony w mały ołtarzyk zaczął się modlić. Jego modlitwa płynęła prosto z serca i obejmowała tylko jednego maleńkiego człowieka. W tym czasie nieświadomi jego rozmowy z panią doktor rodzice Stasia usłyszeli:
— Pani doktor prosi państwa pilnie na górę — oznajmiła pielęgniarka.
Po tych słowach Gosia poczuła, że pęknie jej serce. Jej myśli stały się czarne. Czekała na najgorsze.
— Chyba nasz syn umarł — powiedziała do męża z przerażeniem w głosie.
— Nawet jeśli to prawda, przejdziemy przez to razem — odpowiedział i wiózł swoją żonę na wózku jak na skazanie.
Widząc przerażenie w oczach rodziców Stasia, pani doktor powiedziała, że stan ich syna jest ciężki, ale stabilny.
— Jutro Staś jedzie do Prokocimia na oddział kardiologiczny. Został przyjęty — oznajmiła.
Wtedy radość w końcu wypełniła ich serca. Gosi ze wzruszenia łzy popłynęły po policzkach. Złapała rękę męża i spojrzała mu głęboko w oczy.
— Maryja jest z nami. — powiedziała i jeszcze mocniej ścisnęła jego dłoń.
Jej ojciec, wracając z kaplicy, spotkał ich na korytarzu. Ze spokojem i miłością powiedział tylko:
— Rozmawiałem z Bogiem i Matką Boską. Oni już wszystko załatwią.
Jak wielka może być wiara i jaką posiadać moc? Codziennie odprawiane modlitwy, nabożeństwa, rytuały, wymawiane święte imiona. Czy to wystarczy, aby stał się cud? Kim trzeba być albo kim się stać, jak żyć i po czyjej opowiadać się stronie? To nie są proste pytania, bo nic nie jest proste, ale też nic nie dzieje się bez przyczyny. Chłopczyk, który urodził się tego samego dnia co Staś, był już aniołkiem. Jego matka czekała na jego przyjście, tak samo jak Gosia na Stasia. Ta sama wada serca, ten sam czas porodu. Tylko godzina inna. Czy to ręka Boga sprawiła, że miał przyjść na świat w wyznaczonym czasie dla Stasia? Miał odstąpić mu miejsce? Ale dlaczego? Pamiętam, jak zmarła moja mama. Byłam w siódmym miesiącu z Igą pod sercem. Niektórzy ludzie mówili mi wtedy, że mama ustąpiła miejsca mojej córce. Chciałam im wtedy wydrapać oczy, popluć i uciec. Bo przecież życie to nie jest jakaś loteria. „Umiera ktoś, by inny mógł żyć? Jaki to ma sens?” — pytałam. Potem zrozumiałam, że nie ma pustych miejsc. Każdy odejdzie wcześniej czy później, a jego miejsca nikt nie zajmie, ale uzupełni, nada mu sens.
_niech sobie będą wszyscy mądrzy ze swoją mądrością i nauką_
_ja będę głupia ze swoją miłości i wiarą_
Do szpitala w Prokocimiu naprawdę ciężko się dostać. Wolne miejsce dla Stasia było kolejnym cudem, jaki spotkał tę rodzinę. Gdy po raz pierwszy usłyszałam historię tego malca, poczułam, że jego rodzina ma w sobie coś szczególnego i to właśnie dlatego spotkało ją takie doświadczenie. Nie wszyscy poradziliby sobie z podobną sytuacją. Strach i bezsilność niejednej rodzinie odebrałyby nadzieję i wiarę. Staś wybrał swoich rodziców, bo wiedział, że ta próba wzmocni ich wiarę. Ale to nie wszystkie jego zasługi. W tych trudnych i osobliwych czasach, gdzie samolubność jest na porządku dziennym, a brak czasu staje się normą, Staś zatrzymał ludzi. Stał się apostołem wiary i miłości. Jego rodzina została wytypowana, aby pokazać innym, że wszystko jest możliwe, gdy się głęboko wierzy. Staś prawdopodobnie nie miałby szans, albo byłyby bardzo małe, gdyby przyszedł na świat gdzieś indziej. I to nie była kwestia tylko pieniędzy, ale przede wszystkim zjednoczenia wielu ludzkich serc dla jednego celu — zdrowia Stasia.
Prokocim — położone w południowo-wschodniej części Krakowa wielkomiejskie osiedle — stał się pierwszym domem Stasia. Mając zaledwie trzy dni, musiał pożegnać swoją mamusię i zacząć walczyć o życie. Nie był jednak sam, na miejscu już czekali na niego tata i dziadek. Przed przyjęciem na oddział trzeba było wypełnić różne dokumenty. Gosia musiała zostać jeszcze na oddziale, na którym urodziła syna, gdyż stan zdrowia nie pozwalał jej go opuścić. Mogła jednak towarzyszyć synowi w drodze do karetki. Z żalem i bólem w sercu patrzyła, jak wiozą Stasia w specjalnie przygotowanym inkubatorze. Mimo wielkiego smutku ani na chwilę nie straciła wiary, że go wkrótce zobaczy. Jeszcze karetka nie odjechała, gdy zadzwonił lekarz z Prokocimia, z oddziału kardiologicznego, i oznajmił, że jednak nie ma tam miejsca dla Stasia i go nie przyjmą. Gosia poczuła, jakby ktoś zwalił ją z nóg, chciało jej się i płakać, i krzyczeć jednocześnie. Jej dezorientację jednak szybko rozwiała pani doktor, która już raz zawalczyła o Stasia.
— Nie interesuje mnie, czy jest miejsce dla Stasia czy nie. — oznajmiła przez telefon kardiochirurgowi z Prokocimia. — On już do was jedzie i zrobię wszystko, aby został przyjęty.
Taka była odpowiedź pani doktor, która w ostry i stanowczy sposób załatwiła sprawę przyjęcia na oddział. I znowu Boska moc sprawiła cud. Nikt z rodziny już nie miał wątpliwości. W krótkim czasie również Gosia opuściła szpital kliniczny, ponieważ lekarze uznali, że stan zdrowia Stasia jest poważny i że matka powinna przy nim być.
PROKOCIM
Pierwsza wizyta na oddziale kardiochirurgii dziecięcej w Prokocimiu nie była optymistyczna. Szpital okazał się wielkim, pełnym chorych dzieci miejscem. Skala tego była tak ogromna, że Gosia poczuła się jak w mrowisku. Sama nie mogła się odnaleźć, a co dopiero Stasia. Gdy już dotarła na oddział, na którym leżał, mina pielęgniarki, która się nim opiekowała, mówiła wszystko o jego stanie. Było ciężko, bardzo ciężko. Zdarzały się nawet bezdechy, a co to oznacza, nie trzeba tłumaczyć. Staś mógł już niejednokrotnie spotkać swoje anioły, ale walczył dalej, jakby jakaś niewidzialna ręka trzymała go na ziemi. Mając tak chore dziecko, każda matka, a przynajmniej większość, szukałaby wszędzie pomocy, odpowiedzi, zrozumienia, a przede wszystkim leku. Dociekliwość Gosi nie pozwoliła jej siedzieć spokojnie. Pytała lekarza jednego, drugiego, chciała mieć pewność, że Staś ma szanse na wyzdrowienie. Rozmawiała z różnymi lekarzami, jedni okazali się aniołami, inni zarozumiałymi, wręcz chamskimi ludźmi. Tylko pokora i wiara pozwalały jej trwać i nie tracić nadziei.
Stasia czekała operacja na sercu, i to jak najszybciej. HLHS, nazywany zespołem hipoplazji lewego serca, dotyka bardzo mały odsetek nowo narodzonych dzieci. Jest ciężką i złożoną wadą serca. Na oddziale, na którym przebywał Staś, było dużo dzieci z matkami. Gosia od razu zapytała, czy jakiś dzieciaczek też ma taką wadę serca. Matki okazały się bardzo pomocne, z jedną z nich nasza bohaterka zdążyła się nawet zaprzyjaźnić. Wspieranie się ludzi w podobnych sytuacjach jest kluczowym czynnikiem radzenia sobie ze stresem. Bycie razem, rozmowa, dzielenie się doświadczeniami bardzo ułatwiają cały etap leczenia, pobyt w szpitalu i ciągłe czekanie.
Sindy i Jarek, rodzice Wiktorii, która również zmagała się z HLHS, stanęli na drodze Gosi i jej męża. Serduszkowi przyjaciele, jak ich nazwała Gosia, okazali się kolejnymi aniołami. Wiktoria już była po jednej operacji, dlatego jej rodzice mogli wspierać psychicznie mamę i tatę Stasia.
— Hanysy dają radę, bo kto jak nie oni — pocieszał Jarek. Jak się okazało, również byli ze Śląska.
Dlatego ci dorośli stali się sobie jeszcze bliżsi. Solidarność społeczna, czy jak kto woli regionalna, już niejednych zespoliła na długie czasy. Tak też było i w tym przypadku. Do dziś sytuacja, w jakiej się znaleźli, łączy ich rodziny. Spotkać dobrych ludzi na swojej drodze to szczęście, umieć dzielić się z nimi swoimi problemami — to cud. Ale cuda nie omijały Stasia i jego rodziny. Co więcej, nowe anioły wciąż się pojawiały, a poprzednie nie znikały.
Zbliżał się czas operacji Stasia. Lekarz przekazał jego rodzicom, co mają przygotować, aby operacja mogła się odbyć — jakie papiery i kto je musi podpisać. Kardiochirurgia, na którą miała się udać Gosia, znajdowała się na końcu tego wielkiego szpitala, nawet kierujący ją lekarz nie był w stanie powiedzieć, jak się tam dostać. Tłumaczył się, że jest tu nowy i sam ma problemy z lokalizacją niektórych oddziałów. I tu po raz pierwszy i nie ostatni serduszkowi przyjaciele, Sindy i Jarek, okazali swą dobroć. Zaprowadzili ją na kardiochirurgię, wytłumaczyli, z kim ma rozmawiać, pokazali wszystko po kolei — co, jak i gdzie. Ich pomoc okazała się bezcenna dla małej matki poszukującej ratunku w wielkim szpitalu, jaki był w Prokocimiu. Nie zostawili jej, choć dopiero co się poznali.
Co znaczy być świętym? Dla mnie w tej kwestii nie ma wątpliwości. Świętym może być każdy i w każdym miejscu. Dobro powraca, ale nie o to chodzi. Małe, zwyczajne gesty czynią świat lepszym, spokojniejszym. Nie tylko gorące modły zakonników w zamkniętych klasztorach, ale odruchy prostych ludzi, zwyczajna życzliwość, empatia, „dzień dobry” mówione sąsiadom czy „kocham cię, mamo”.
Na intensywnej terapii kardiochirurgicznej Gosia musiała podpisać mnóstwo niezbędnych papierów — zgód, informacji o ryzyku, jakie niesie operacja na otwartym sercu. Mimo rozmowy ze znakomitym specjalistą kardiochirurgii dziecięcej profesorem Mroczkiem, który wyjaśnił, na czym będzie polegać operacja, Gosia czuła wielki strach. Zapewnienia doktora, że zrobi wszystko, co w jego mocy, nie uspokoiły jej. Poszukała więc kaplicy szpitalnej. Matka Boska, której oblicze ujrzała tam na obrazie, od razu stała się jej bliska. Skądś już ten wizerunek znała, ale nie umiała sobie przypomnieć skąd. Po czasie jednak do niej dotarło.
— Mateczko, proszę, zaopiekuj się moim synem, weź go w ramiona i oddaj mi go zdrowego — szeptała pełna miłości, ze łzami w oczach, wpatrzona w obraz, ledwo klęcząc.
Razem z mężem oddali życie swojego maleńkiego syna w ręce Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Zaufanie, jakie mieli do tej Mateczki, przewyższało wszystkie inne uczucia. I tak kaplica prokocimska, jak ją nazwała Gosia, z obrazem Maryi, który znała ze swojego rodzinnego kościoła, stała się nieodzownym punktem wizyt w tym szpitalu. Mimo ciężkiego stanu Stasia udało się ochrzcić. W tej właśnie kaplicy odbyła się msza święta w jego intencji, a po niej ksiądz pobłogosławił go i udzielił mu chrztu na sali, na której leżał. Rodzice wraz z chrzestnymi również złożyli swe błogosławieństwo i od tej chwili wierzyli, że malec jest już w dobrych rękach.
Po pierwszym, bardzo długim, etapie operacji, jaką przeprowadza się na początku choroby HLHS, lekarze niestety wykryli inne wady małego serduszka Stasia. Siła tego parodniowego malca pozwoliła mu jednak bez komplikacji przejść wszystkie trudne zabiegi. Po kilkugodzinnej walce o życie Staś wrócił na intensywną terapię. Rodzicom pozwolono spędzać z nim 45 minut dwa razy dziennie. To były dla nich ciężkie chwile. Nie mogli go przytulić, pocałować, Gosia nie mogła go karmić własnym mlekiem. Podłączony do kabelków, monitorów, rurek leżał i czasem tylko otwierał oczka, jakby sprawdzał, czy nie jest sam. Po trzech dniach pobytu w Krakowie Gosia i Rafał mieli już wracać do swojego domu, do dwóch córeczek pozostawionych pod opieką dziadków. Będą odwiedzać syna w Prokocimiu, dojeżdżając z Piekar Śląskich. Idąc już do samochodu, Gosia zauważyła na ziemi czerwony, świecący, mały przedmiot. Schyliła się i wzięła go do ręki. Coś w środku zaczęło w niej drgać, serce i wszystkie wnętrzności jakby dotykały czegoś nieznanego.
— Kształtem przypomina czerwony kielich z hostią — mówiła do siebie. Ścisnęła go mocno i schowała do kieszeni. Od tamtej pory stał się jej talizmanem.
Gdy wsiedli do samochodu, okazało się, że nie chce ruszyć. Jakaś niewidzialna siła próbowała ich zatrzymać. I wtedy Gosię ogarnęło uczucie niepokoju, przeczucie, że coś się stanie. Pech chciał, że złamał się klucz do stacyjki i dlatego nie mogli odpalić samochodu. Zadzwonili do prokocimskich przyjaciół, albo kolejnych aniołów, jak wspomina Gosia, którzy zawieźli Rafała do punktu dorabiania kluczy, a ją do Stasia. Przed odjazdem planowali go jeszcze odwiedzić.
Gdy przybyła na oddział i zobaczyła swojego maleńkiego syneczka, podpiętego pod te wszystkie aparatury, kable, rurki, serce ścisnął jej wielki smutek. Mimo to cieszyła się, że już jest po operacji, a jego serce tak walczy, dla niej, dla świata. Jeszcze nigdy dotąd tak nie zawierzyła Maryi, i to ta wiara nadawała sens jej cierpieniu. Nagle cała ta aparatura zaczęła wydawać dziwne odgłosy, jakby piszczenia, pikania. Gosia zapytała pielęgniarkę, co się dzieje. Ta uspokoiła ją, twierdząc, że to normalne. Gdy odeszła, Stasiowi zaczęła wypływać z ust piana. Na szczęście był tam również lekarz, który zobaczył zaniepokojenie matki Stasia i podszedł do niego. Zaczął go obserwować, a innym rodzicom, którzy też czuwali nad swoimi dziećmi, kazał opuścić salę. Obawy Gosi przybrały na sile, kiedy i ją wyprosił z sali. Stała, czekając na jakąkolwiek informację. Niestety widziała tylko przybywających lekarzy. Jeden kardiolog, drugi, trzeci, potem anestezjolog.
„Boże, co się dzieje z moim synem?” — W myślach pojawiały się pytania bez odpowiedzi. Gdy lekarze wyszli z sali, powiedzieli jej, że stan Stasia jest krytyczny i musi być jeszcze raz operowany. Gosia zadzwoniła po Rafała, aby jak najszybciej przyjechał do szpitala. Nagle z sali wyszedł do niej jeszcze inny, młody lekarz.
— Do dziś pamiętam jego niebieską koszulę i zielone sandały — wspomina teraz Gosia. Jednak to, co jej powiedział, nie jest warte wspomnień.
— Pani syn Staś nie ma żadnych szans.
Gosia, jak to matka, która do końca wierzy i ma nadzieję, nie wpadła w panikę i płacz po tym, co usłyszała od lekarza. Poklepała go po ramieniu i powiedziała:
— Panie doktorze, wszystko będzie dobrze, mój syn przeżyje. — Po tych słowach razem z mężem, bez zbędnych słów, udali się do kaplicy szpitalnej. Modlili się wspólnie, lecz każdy w swoim sercu. Tak samo powierzyli życie swojego syna Maryi.
— Matko Boska, jeśli chcesz nam zabrać syna, to zabierz, ale my, jeśli nam pozwolisz, zrobimy wszystko, aby zachować go na ziemi. Niech stanie się Twoja wola.
_To, że czegoś nie widzimy, nie znaczy, że nie istnieje._
_To, że w coś nie wierzymy, nie znaczy, że nie jest prawdą!_
Czy zdajesz sobie sprawę, że otaczający cię świat to tylko ułamek tego, co istnieje naprawdę? Czy doświadczyłeś kiedyś przeczucia delikatnego jak muśnięcie motyla? Czy spotkana przypadkowo osoba nie wydała ci się znajoma? Ukradkiem za nią spoglądałeś, bo przecież skądś ją znasz. Ale skąd? A kroki, które słyszałeś na strychu albo w pokoju, w którym nikogo nie było? Bałeś się i dlatego nikomu nic nie mówiłeś? Bo wyśmieją, bo przestaną poważać! Uznają za wariata! Czy kiedykolwiek w swoim życiu ujrzałeś czyjąś duszę? Albo swoją? Spojrzałeś w oczy dziecka i poczułeś jakąś siłę, związek, połączenie? A sen, w którym bliska ci osoba śmieje się albo macha do ciebie? A przecież już opuściła ten świat! Co wtedy czułeś, co myślałeś? Czy tylko strach był twoim towarzyszem?
Rozmawiałeś o tym ze znajomymi, ale nie znaleźliście wyjaśnienia? Zastanawiałeś się, dlaczego nikt nie bierze takich przeżyć na poważnie? Nawet jeśli twój sen okazał się zwiastunem przyszłego zdarzenia! A ten dziwny zapach w nietypowym miejscu, na przykład w lodówce czy szafie — co oznaczał, dlaczego tam był? Przeczucie, które nie dawało ci spokoju. Obawa przed jakąś sytuacją. Dziwne poty i dreszcze, jakby ktoś stał za tobą, chociaż nikogo tam nie było. Przeżyłeś to kiedyś?
A może spotkałeś zmarłą osobę? Rozmawiałeś z nią albo tylko czułeś jej obecność? Czy miałeś wrażenie, że wszystko, co cię spotyka, nie jest przypadkowe? Przeżyłeś deja vu? Masz wrażenie, że żyłeś już kiedyś? Pamiętasz swoje poprzednie wcielenia? Czy wierzysz, że możesz narodzić się kolejny raz? I dlaczego? Czy wierzysz w Boga? Zastanawiałeś się, kto tym wszystkim kieruje i jaki jest tego cel? Czy modliłeś się tak mocno, że dostałeś odpowiedź? Czy zaufałeś komuś, kogo nie widzisz i nigdy nie widziałeś? Czy zawierzyłeś Bogu, Matce Bożej, Jezusowi, Świętemu tak, że stał się cud?
Jeśli choć jedna sytuacja, której doświadczyłeś w swoim życiu, nie znajduje racjonalnego wytłumaczenia, to witaj na pokładzie. A jeśli nie wierzysz i jesteś laikiem w tych sprawach, to też cię witam. Nie przypadkiem tu trafiłeś! Bo nic nie dzieje się bez przyczyny. Każdy może być twórcą tej książki, jej autorem. Nikt z nas nie jest szarym człowiekiem. Jesteśmy tak samo ważni. I mimo swej odrębności stanowimy jedność, czy tego chcemy czy nie.
Wszystko, z czym kiedykolwiek miałeś do czynienia, stanęło na twojej drodze tylko po to, abyś się tu znalazł! W tym właśnie miejscu. Aby odegrać tę, a nie inną rolę. By być reżyserem i aktorem jednocześnie. Twórcą, kreatorem, mistrzem, swoim własnym guru. I jeśli kiedykolwiek doznałeś czegoś nieznanego — nie bój się o tym mówić. Nie jesteś wariatem! Jesteś jednym z wielu, którzy myślą i czują inaczej! Wszyscy mają ten zmysł, ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. W tej podróży jednak nie jesteś sam! Jest nas wielu. Razem możemy pokazać światu jego inną stronę. I jeśli mimo to znajdą się niedowiarki, doda nam to tylko siły.
Wszystkie przedstawione tutaj historie są prawdziwe. Po ukazaniu się mojej książki _Nic nie dzieje się bez przyczyny_ wielu ludzi opowiadało mi o swoich przeżyciach, bliskich spotkaniach z czymś nieznanym i niewytłumaczalnym. Wiedzieli, że takie rzeczy nie są fikcją, ale dzięki temu, co przeżyłam i opisałam, nabrali odwagi. Byli i tacy, którzy chcieli, abym kontynuowała swoją „pisarską misję”, bo coś im w duszy zagrało. Bo przystanęli na chwilę i zastanowili się. Książka była obnażeniem mojego życia. Szczerą do bólu konwersacją duszy z umysłem. Dzięki niej wielu ludzi zaczęło inaczej myśleć, czuć i mówić. Już się nie bali. To jest dla mnie największy sukces.
Ta książka, którą właśnie piszę, nie będzie moim świadectwem, choć przyznaję, nie omieszkam tutaj spisać także własnych doznań i wizji. Jednak głównym bohaterem będzie ktoś inny. Mały wielki człowiek Staś, który zjednoczył masy i udowodnił, że urodził się w tej rodzinie, w tym miejscu, z tą chorobą nie bez przyczyny.
Jest również odzwierciedleniem męstwa kobiety, matki, koleżanki Julii. Walki z falami oceanu i czołgania się po ziemi. To wyraz rozpaczy, krzyk i wołanie do… To życie, które nie zawsze jest takie, jakim chcemy, aby było. Ale zawsze znajdzie się jakiś mały powód, by powstać i iść — światełko w tunelu, czyjaś dłoń, uśmiech, „dzień dobry”, „kocham cię, mamo!”. Wystarczy się wsłuchać. Wystarczy być!
Nie musisz być wierzącym katolikiem, ortodoksyjnym wyznawcą jakiejkolwiek religii, aby być uduchowionym człowiekiem. Niektórzy nawet sądzą, że te wszystkie uwarunkowania, dogmaty, wytyczne i drogi mogą wręcz stanowić przeszkodę. Bo ograniczają myślenie. Bo trzymają się stereotypów. Bo zawężają horyzont. Bo każą myśleć i postępować według przyjętych norm, czyichś norm. Każdy ma prawo podążać swoją drogą. Jedni potrzebują wytycznych, drogowskazów i prowadzenia za rękę. Mają do tego prawo. Są również tacy, którzy tego nie potrzebują. Bo szukają własnych dróg i trzymają się swoich drogowskazów. Tych płynących z serca. To służy im samym i innym. Mają do tego prawo. Szanujmy się wzajemnie!
Celem tych opowiadań będzie uświadomienie istnienia zjawisk nadprzyrodzonych, niedających się logicznie wytłumaczyć. Próba zrozumienia, dlaczego spotykają nas nieszczęścia. Kto nam je zsyła, a kto pomaga w beznadziejnych sytuacjach. Czym trzeba sobie zasłużyć na spokojne życie. Czy człowiek mógł sobie sam zaplanować wszystko, co go spotyka.
— Ale po co? — zapyta niejeden z nas.
Być może po to, by doświadczyć, wyrazić i mieć możliwość poznania, kim naprawdę jestem! Doznawać prawdziwej miłości i ją otrzymywać. Odkryć boskość! Bo nie ma innej możliwości, aby tego dokonać, jak tylko przez doświadczenie fizyczne.
Może pojawić się wiele pytań, jednak najważniejszym będzie: a jeśli to prawda i mogłem sobie wszystko zaplanować?
Trzeba wielkiej odwagi i otwartości, aby przynajmniej się nad tym zastanowić. Trzeba popłynąć w innym kierunku bez koła ratunkowego i bez możliwości powrotu.
Bo jeśli to okaże się prawdą, to…
To jak zmieni się twoje życie?I O Stasiu, którego miało nie być
HISTORIA DEDYKOWANA RODZINIE MAŁGORZATY I RAFAŁA, ICH PRZYJACIOŁOM, PIELĘGNIARKOM Z ODDZIAŁU KARDIOCHIRURGICZNEGO W PROKOCIMIU, DR MIELNIK I WSZYSTKIM, KTÓRZY ICH WSPIERALI W TYM TRUDNYM CZASIE.
_nie spotykam ludzi_
_spotykam anioły_
_rozwijam się pod ich skrzydłami_
_uczę się ich modłów_
_gdy trzeba_
_krzyżem na plecach padam_
_bo wiem_
_kiedyś to ja będę czyimś aniołem_
_i przestanie boleć_
_to co tak naprawdę boli_
Historia, którą spróbuję opisać, jest o wielkiej wierze. O miłości silniejszej niż śmierć i pragnieniu większym niż serce ludzkie. To historia małego człowieka — Stasia — i jego wielkiej matki. Opowieść o jego walce w jej łonie i po urodzeniu. Także o prawdziwych ludzkich aniołach. To próba przekazania takich emocji, jakie nie znajdują słów. Bo nie ma na ziemi alegorii, które mogłyby przedstawić strach matki o swoje dziecko. Jej rozpacz, lęk, ale i modlitwę, która dokonała cudu. To historia o głębokim i prawdziwym zaufaniu. Sile wspólnoty i jedności ludzi.
W oczach Boga jesteśmy wszyscy równi. Nie ma małych i dużych, biednych i bogatych. Wierzymy w to mniej lub bardziej, ale istotą jest, jak człowiek postrzega Boga, jak Go czuje i odbiera, jaką daje Mu moc. Czy naprawdę wierzy w Jego wszechpotężną siłę, która może uleczać choroby duszy i ciała. Czy umie zaufać tak mocno, że nie ma żadnych wątpliwości. Mówi się, że w obliczu zagrożenia czy śmierci człowiek zaczyna dopiero naprawdę wierzyć. W przypadku matki Stasia było inaczej. Od zawsze szła swoją sprawdzoną trasą. To nawet nie była tylko religia, ale sens jej życia. Gosia — matka Stasia — już w młodości zawierzyła całą sobą, całym sercem Maryi, matce Jezusa. Te dwie matki miały swoją wspólną chwilę. Połączyła je wielka, wręcz nieludzka miłość do swoich dzieci. Obie cierpiały, gdy ich synowie toczyli bój o życie. Obie o to ich życie walczyły, obie zwyciężyły.
WRÓŻBA
— Chodź, powróżę ci z obrączki — powiedziała pewnego dnia Marzena, kuzynka męża Gosi.
— Ale na co ta wróżba? — spytała Gosia.
— Ile będziesz mieć dzieci i jakiej płci. Nie znasz tego?
— Nie za bardzo wierzę w takie rzeczy, poza tym mam już dzieci — odparła Gosia z uśmiechem.
Marzena mimo wszystko wzięła jej obrączkę i przeciągnęła przez nitkę. Przytrzymała ją nad wewnętrzną stroną lewej dłoni, aż zaczęła się poruszać.
— Patrz teraz, Gosia, co będzie się działo z twoją obrączką.
— A co to będzie znaczyć? — zapytała Gosia.
— Jak będzie zataczać koła, to będzie dziewczynka, a jak będzie poruszać się do przodu i do tyłu, to będzie chłopiec.
— Dobra, dobra, ja już mam przecież dwie córki.
Gosia zawsze pragnęła mieć dużo dzieci. Kochała te małe istoty, iskierki w ich oczach, gdy poznawały świat. Rafał, jej mąż, jak prawie każdy mężczyzna, chciał mieć syna. Ale narodziny dwóch córek w bardzo krótkim odstępie czasu nie dawały nadziei, według lekarzy, na poczęcie kolejnej istoty. Byłoby to zbyt niebezpieczne dla dziecka. Jednak gdzieś tam w sercu Gosia czuła jeszcze tęsknotę.
Obrączka zaczęła się kręcić, tworząc koło. Przestała, potem znowu obracała się w ten sam sposób. Po chwili jej kierunek zmienił tor. Trochę do przodu, trochę do tyłu. Ruch obrączki był słaby, nie tak intensywny jak wcześniejszy. Jakby jakaś siła ją zatrzymywała.
— Ciekawe to — powiedziała Marzena. — Obracała się, tworząc koła, dwa razy. To przecież tyle, ile masz córek. A potem jakby wróżyła syna — uśmiechnęła się.
— Przecież nie mogę mieć więcej dzieci — odparła Gosia. Lekarze jasno powiedzieli, że to będzie wielkie ryzyko dla mnie i dziecka. Jesteśmy tego świadomi.
I ta świadomość ich nie odstępowała. Minęło sporo czasu od przygody z obrączką, gdy pewnego dnia Gosia poczuła się jakoś inaczej. To uczucie nie było jej obce, ale przecież byli z mężem ostrożni. Wiedzieli, po jakim cienkim lodzie chodzą.
— Małgoś — powiedział lekarz, do którego się udała — gdyby to była twoja pierwsza ciąża, wyjaśniłbym ci, skąd się biorą dzieci, ale skoro to trzecia, powinnaś już wiedzieć.
Gosia była zażenowana i zaskoczona. Przecież byli tacy rozważni, zdawali sobie sprawę z ryzyka. Zawsze marzyła o trójce dzieci, a mąż o synu, jednak doskonale wiedzieli, że ich pragnienia niosą ryzyko, balansują na krawędzi zdrowia lub nawet życia. Kochali się i to było ich największą siłą. Wtedy przypomniała sobie wróżbę z obrączką. To było tak dawno, ale zaczęła się nad tym zastanawiać. Wówczas traktowała ją jak zabawę, lecz teraz nabierała sensu.
„Może Bóg jednak ma inne plany wobec nas” — pomyślała.
Z jednej strony nowe życie pod sercem, z drugiej strach i obawa o zdrowie swoje i tego maleństwa.
— Panienko Przenajświętsza, spraw, aby moje dziecko było zdrowe — prosiła Gosia.
Razem ze swoją babcią oglądała program w telewizji o chorych dzieciach. Wtedy poczuła silny, paraliżujący strach. To było jak cichy głos intuicji, który nie miał dla niej dobrych wieści. Lęk wypierała modlitwą, a obawy miłością. Jednak jej serce było niespokojne. Mimo to cieszyła się, że w jej łonie rozwija się nowe życie i kochała je ponad wszystko.
Dopiero po 21 tygodniach zdecydowała się na badanie prenatalne. Ciąża przebiegała książkowo, jednak ta kontrola miała rozwiać wszelkie wątpliwości. Nie chciała wiedzieć wcześniej, czy istnieje jakieś realne ryzyko związane z rozwojem płodu. Świadomość, że coś zagraża jej dziecku, nie dodałaby jej sił. Wystarczyło oświadczenie lekarza, że istnieje niebezpieczeństwo, i serce już ściskał ból. Ale teraz postanowiła się zmierzyć z rzeczywistością.
— Wszystko w rękach Boga i mojej kochanej Maryi — pomyślała Gosia i pojechała do szpitala na badania.
— Bardzo chcemy wiedzieć, czy to chłopczyk czy dziewczynka — powiedziała lekarzowi, gdy tylko się z nim przywitała. Choć musiała przyjechać na to badanie sama, mąż był z nią myślami cały czas.
— Zaraz wszystko się okaże — odpowiedział lekarz.
Gosia leżała spokojnie na łóżku, spoglądając to na monitor, to na lekarza.
„Boże, proszę, aby wszystko było dobrze, proszę, błagam” — powtarzała w myślach.
Lekarz posmarował jej brzuch zimnym żelem i rozpoczął nieinwazyjne badanie. Ultrasonograf przemieszczał się po brzuchu, skanując klatka po klatce wszystkie narządy dziecka.
— Będzie pani miała syna — oświadczył lekarz, dalej penetrując brzuch.
Uśmiech pojawił się na twarzy Gosi i ciepło ogarnęło jej serce. Na monitorze było widać małą główkę, rączki, nóżki, tułów. Badanie przebiegało dość szybko i bezproblemowo, do czasu gdy ultrasonograf zatrzymał się dłużej przy sercu dziecka. Zbyt długo. Gosia poczuła, że coś jest nie tak. Zresztą z twarzy lekarza można było wyczytać zaniepokojenie. Wpatrywał się w monitor, jakby zobaczył tam coś podejrzanego. Trwało to kilka minut, zanim powiedział:
— Nie jest dobrze. Przykro mi, z sercem dziecka jest duży problem. Widzę wadę, jednak należy ją potwierdzić u specjalisty — powiedział lekarz smutnym, ale dosłownym tonem. — Według mnie dziecko nie ma szans — kontynuował — ale trzeba zrobić badanie inwazyjne, aby się upewnić.
Po tych słowach Gosia poczuła, jak jej serce zaczyna coraz mocniej bić, a oczy nabierają wilgoci. Lekarz mówił do niej jeszcze różne rzeczy, ale w uszach słyszała tylko: „dziecko nie ma szans”. Świat nagle się zatrzymał, wszystko wydało się bezsensowne i obce. „Jak to możliwe, że mój syn nie ma szans? — myślała. — Dlaczego? A może lekarz się myli?!”.
Z ciężkim sercem i łzami na policzkach wróciła do domu. Postanowiła oddać swoje dziecko w opiekę Maryi i od tej pory nie rozstawała się z różańcem.
— Zdrowaś Maryjo, łaski pełna… — słychać było w cichym szepcie, widać było w oczach.
Modliła się za swojego syna o każdej porze dnia i nocy. Całym sercem i umysłem.
W tych trudnych chwilach zaczęły pojawiać się anioły, które stawały na jej drodze. Miały różne postaci: lekarz, pielęgniarka, mama rówieśnika córki, sąsiadka i wiele dobrych dusz. Każdy z jakąś misją pomocy.
— Czy moje jeszcze nienarodzone dziecko musi być tak ciężko chore, aby spotkać tylu aniołów? — rozważała Gosia. Z jednej strony ten ciężar przygniatał ją, a z drugiej anioły pomagały jej trwać.
— Muszę wierzyć, że będzie dobrze. Życie mojego syna jest w rękach Boga, a Jego ręce są ogromne i wszechmocne — nie traciła wiary.
Przed świętami bożonarodzeniowymi Gosia już wiedziała, jaka wada dotknęła serca jej syna. Orzeczenie specjalisty było jednoznaczne — HLHS. Wada serca polegająca na niewykształceniu prawidłowej lewej komory serca. Bez szybkiej interwencji kardiochirurgicznej — śmiertelna. Diagnoza ta nie miała dobrych rokowań. Smutek zagościł w sercach Gosi i jej rodziny.
— Gdzie się udać? Co robić?
Wiele pytań bez odpowiedzi. Nikt jednak nie tracił nadziei.
JASEŁKA
Boże Narodzenie to szczególny czas, zwłaszcza dla Gosi. Na przedstawieniu jasełkowym dzieci w przedszkolu siedziała jednak zamyślona. Uśmiechała się na widok swoich pięknych córek przebranych za anioły, ale smutek nie chciał zostać w domu.
— Witaj, jak dzidziuś? — zapytała ją mama dziecka, które również brało udział w przedstawieniu. Gosia spojrzała zdziwiona, bo nigdy wcześniej z nią nie rozmawiała. Gdy dotknęła swojego brzucha, rozpłakała się.
— Dlaczego płaczesz? — zapytała Ala, bo tak miała na imię kobieta.
— Mój syn ma bardzo chore serduszko, nie wiadomo, czy przeżyje — odpowiedziała, szlochając. Łzy spływały jej po policzkach. — Zdiagnozowano u niego HLHS. To zespół niedorozwoju lewego serca. Jeśli przeżyje do porodu, to czeka go wiele ciężkich operacji.
— Pani Małgosiu, ja pracowałam z tak chorymi dziećmi w szpitalu w Krakowie i wiem doskonale, czym jest HLHS. Zadam Pani tylko jedno pytanie — przerwała jej Ala. — Czy chce pani urodzić to dziecko?
Gosia poczuła ciepło w sercu, a słowa, które usłyszała, były jak szept anioła.
— Tak, chcę urodzić syna. I choćbym miała spędzić z nim tylko jedną minutę, to tego chcę, bo to będzie minuta z moim dzieckiem — szlochała, głęboko w sercu licząc na cud.
Ala okazała się aniołem w ludzkim ciele. Jej wiedza na temat choroby rozjaśniła wiele wątpliwości Gosi. Nie dość, że wytłumaczyła jej, na czym polega ta wada, to jeszcze utwierdziła ją w przekonaniu, że nadzieja i wiara czynią cuda.
— Gosiu, pamiętaj, że dziecko w łonie matki czuje i słyszy. Jeśli będzie mieć wsparcie od rodziców, może przetrzymać wszystko. Twój jeszcze nienarodzony syn będzie mieć wolę walki i, chociaż to wydaje się niemożliwe, wasza miłość do niego doda mu sił. Cuda się zdarzają.
— Jesteś aniołem, Alu, ale boję się mimo wszystko. I jeszcze to badanie, które muszę zrobić. Nie jestem do niego przekonana — powiedziała Gosia.
Ala opowiedziała jej o tym badaniu. Amniopunkcja była inwazyjnym badaniem diagnostycznym, polegającym na nakłuciu igłą jamy owodni, aby pobrać płyn otaczający dziecko. Badanie to ma na celu stwierdzić lub wykluczyć wrodzoną wadę genetyczną płodu.
— Nie zgadzaj się na to badanie — powiedziała Ala. Jest zbyt ryzykowne, może uszkodzić płód, a w najgorszym wypadku możesz poronić. Widzę i wierzę, że bardzo kochasz swojego syna. Będziemy się za niego modlić.
— Jesteś drugą osobą, która odradza mi to badanie. Wcześniej klientka mojego męża, u której wykonywał remont, mówiła to samo. Okazało się, że znała naszą sytuację, bo też była pielęgniarką. Coś w tym musi być.
Gosia postanowiła nie poddawać się amniopunkcji. Lekarz, któremu musiała podpisać stosowne oświadczenie, z początku nie był zadowolony z jej decyzji, ale w oczach Gosi widział nadzieję, jakiej nigdy wcześniej nie dostrzegł u innej matki. Okazał się kolejnym aniołem, który stanął na jej drodze. To nie było łatwe zadanie — znaleźć lekarza specjalistę, szpital i pieniądze. Nie dla Gosi i jej rodziny. Jednak anioły nie bez powodu pojawiają się w naszym życiu. Sytuacja ta skłoniła do pomocy również lekarza. Uruchomił znajomości, zadzwonił, umówił ze specjalistą bez czekania na konsultację. Każdy, kogo spotykała Gosia, przynosił jej dar: dobre słowo, uśmiech, słowa pociechy.
— Czego wam potrzeba? — pytali ludzie. — Jak pomóc?
— Dziesiątkę różańca za nas proszę. — To wszystko, czego Gosia potrzebowała. I tak rodzina, znajomi, przyjaciele, sąsiedzi każdą wolną chwilę poświęcali modlitwie z wiarą, że stanie się cud.
Gosia z mężem modlili się razem i podtrzymywali nawzajem na duchu.
— Będzie dobrze, wierzę w to — mówił Rafał ze łzami w oczach, tuląc Gosię i trzymając ją za rękę.
Każdy modlił się za ich syna na swój sposób. Szczególną formą modlitwy, w którą zaangażowali się członkowie rodziny, przyjaciele i znajomi, była modlitwa pompejańska, nazywana również „nie do odparcia”. To wyjątkowa modlitwa do Maryi Panny Różańcowej z Pompejów. Liczy już ponad sto lat i nadal cieszy się popularnością wśród wierzących katolików. Jej celem jest wyproszenie różnego rodzaju łask. Tylko ludzie z głęboką wiarą potrafią przez kilkanaście dni najpierw prosić Maryję, matkę Jezusa, a potem Jej dziękować. Modlitwa ta, odmawiana przez tylu ludzi, stała się prawdziwą opoką dla Gosi i jej syna. Czuła i wiedziała, że nie jest sama, a jej dziecko jest w dobrych rękach.
Wizyta u specjalisty, który wykonał badanie echokardiografii płodu, potwierdziła wadę serca dziecka. Pani doktor okazała się również specjalistką od różnego rodzaju schorzeń tego narządu.
— Sytuacja jest bardzo poważna — powiedziała. — Jeśli naprawdę chce pani urodzić, musi się pani liczyć z tym, że tylko pięćdziesiąt procent dzieci z tą wadą przeżywa. Dużo zależy od siły dziecka. Czy jest pani gotowa walczyć i wytrwać w tej świadomości? — zapytała pani doktor.
— Będę walczyć o mojego syna z całych sił i do końca — odparła Gosia.
Pani doktor opowiedziała jeszcze o wadzie, wariantach porodu i miejscach, gdzie mógłby się odbyć. Do wyboru mieli Łódź lub Kraków. Ze względów logistycznych Kraków był najlepszą opcją. Istniała jednak obawa, że po urodzeniu dziecka może nie być miejsca w szpitalu w Prokocimiu, w którym przeprowadzają operacje kardiologiczne u dzieci, oraz że jej syn znajdzie się w sytuacji zagrażającej życiu.
Szpital ten, znajdujący się w jednej z dzielnic Krakowa, jest największą placówką pediatryczną na południu Polski. Jego celem jest ratowanie zdrowia i życia dzieci od pierwszych dni po urodzeniu. Zatrudnia wysoko wyspecjalizowanych lekarzy, którzy pomogli tysiącom dzieci z różnymi wadami, w tym serca. Do tak renomowanej kliniki nie jest łatwo się dostać. Ilość wolnych miejsc jest bardzo ograniczona. Gosia jednak nie traciła nadziei. Od samego początku, mimo wielu trudności, udawało się iść naprzód. Wierzyła, że jej opiekunka Maryja pomoże jej i tym razem.
Kraków stał się dla Gosi i jej męża miastem wizyt kontrolnych. Razem pokonywali kilometry, aby ona i ich dziecko byli w najlepszych rękach. Wizyty u specjalistów w Krakowie nie dawały gwarancji, że po porodzie ich syn zostanie przyjęty do kliniki w Prokocimiu. Brak miejsca w tej placówce może spowodować, że będą zmuszeni szukać pomocy w innej, w najgorszym wypadku za granicami kraju, i pokryć wszystkie koszty operacji. Były one bardzo wysokie, zbyt wysokie jak na ich możliwości.
Zbliżał się termin porodu, a wraz z nim coraz większy strach. Plotki o braku miejsca w szpitalu w Prokocimiu, które dobiegały do nich z różnych stron, wzmacniały jeszcze siłę obaw.
— Maryjo Przenajświętsza, proszę, pomóż naszemu synowi. Spraw, aby znalazło się dla niego miejsce w szpitalu, aby mógł być operowany w Prokocimiu — błagali przyszli rodzice.
JESTEM STAŚ
Stanisław Matyka przyszedł na świat 19 kwietnia 2016 roku. Dokładnie w południe Gosię przewieziono na salę operacyjną. Ta godzina nie była zaplanowana, była im przeznaczona. W tym właśnie czasie wielu ludzi odmawia modlitwę maryjną „Anioł Pański”. Za Gosię i jej syna również modlili się rodzina i przyjaciele z czterech stron świata. To nie był przypadek, bo nic nie dzieje się przypadkiem. Od godziny 11 tego dnia Gosia czekała na swoją kolej. Nie mogła się doczekać. Niepokoiła ją ta sytuacja. Dopiero gdy uświadomiła sobie, że została zabrana, aby urodzić syna w czasie, kiedy tyle ludzkich serc zawierza swoje życie Maryi, uspokoiła się.
Dokładnie o 12.27 zobaczyła swojego syna. Nie mogła go jednak przytulić. Jego stan był na tyle ciężki, że od razu zabrano go na oddział neonatologiczny, na którym podano mu leki podtrzymujące życie. To był trudny czas, smutny, pełen obaw i niepokoju. Rodzina nie mogła im towarzyszyć w tych chwilach. Był tylko mąż Gosi i jej ojciec. Dwaj opiekunowie, dwa silne ramiona, dwie opoki. To oni czuwali nad łóżkiem Stasia, gdy Gosia leżała w sali po operacji. I choć tylko zza szyby, to tulili go miłością i głęboką wiarą w jego uzdrowienie. Czuwali też przy Gosi, szczególnie jej mąż Rafał ciągle trzymał ją za rękę i mówił „kocham cię”.
Na drugi dzień zmarło dziecko urodzone tego samego dnia co Staś. Jak się później okazało, z tą sama wadą. Matka tego dziecka została zabrana na salę operacyjną tuż przed Gosią. Można by powiedzieć, że zajęła jej kolej. Bezsilność ogarnęła wszystkich, smutek znów zagościł w sercu Gosi. Nadal nie mieli pewności, czy Staś będzie operowany, czy znajdzie się dla niego miejsce w Prokocimiu. Mała, niewinna istota czekała na czas, który ktoś mu poświęci. Na ręce, które za pomocą narzędzi złączą chore przewody, by mógł żyć. Jak wielka może być ludzka determinacja? Jak duży lęk? Z tą myślą borykał się tata Gosi. W końcu nie wytrzymał i podszedł do lekarki opiekującej się Stasiem.
— Pani doktor — odezwał się — co mam zrobić, aby mój wnuk dostał szansę na operację? Jestem w stanie zrobić wszystko, za każde pieniądze, by on żył. Co mam zrobić?
— Żartuje Pan sobie ze mnie — odpowiedziała zdenerwowana. — Już jeden pacjent z tą wadą mi zmarł, nie dopuszczę, aby spotkało to kolejnego. Zrobię wszystko, aby znalazło się miejsce w szpitalu w Prokocimiu i Staś został zoperowany.
— Przepraszam za mój ton — powiedział tata Gosi, a słowa ugrzęzły mu w gardle.
— Rozumiem — odparła.
Ojciec Gosi zmieszany poszedł do szpitalnej kaplicy. Uklęknął i wpatrzony w mały ołtarzyk zaczął się modlić. Jego modlitwa płynęła prosto z serca i obejmowała tylko jednego maleńkiego człowieka. W tym czasie nieświadomi jego rozmowy z panią doktor rodzice Stasia usłyszeli:
— Pani doktor prosi państwa pilnie na górę — oznajmiła pielęgniarka.
Po tych słowach Gosia poczuła, że pęknie jej serce. Jej myśli stały się czarne. Czekała na najgorsze.
— Chyba nasz syn umarł — powiedziała do męża z przerażeniem w głosie.
— Nawet jeśli to prawda, przejdziemy przez to razem — odpowiedział i wiózł swoją żonę na wózku jak na skazanie.
Widząc przerażenie w oczach rodziców Stasia, pani doktor powiedziała, że stan ich syna jest ciężki, ale stabilny.
— Jutro Staś jedzie do Prokocimia na oddział kardiologiczny. Został przyjęty — oznajmiła.
Wtedy radość w końcu wypełniła ich serca. Gosi ze wzruszenia łzy popłynęły po policzkach. Złapała rękę męża i spojrzała mu głęboko w oczy.
— Maryja jest z nami. — powiedziała i jeszcze mocniej ścisnęła jego dłoń.
Jej ojciec, wracając z kaplicy, spotkał ich na korytarzu. Ze spokojem i miłością powiedział tylko:
— Rozmawiałem z Bogiem i Matką Boską. Oni już wszystko załatwią.
Jak wielka może być wiara i jaką posiadać moc? Codziennie odprawiane modlitwy, nabożeństwa, rytuały, wymawiane święte imiona. Czy to wystarczy, aby stał się cud? Kim trzeba być albo kim się stać, jak żyć i po czyjej opowiadać się stronie? To nie są proste pytania, bo nic nie jest proste, ale też nic nie dzieje się bez przyczyny. Chłopczyk, który urodził się tego samego dnia co Staś, był już aniołkiem. Jego matka czekała na jego przyjście, tak samo jak Gosia na Stasia. Ta sama wada serca, ten sam czas porodu. Tylko godzina inna. Czy to ręka Boga sprawiła, że miał przyjść na świat w wyznaczonym czasie dla Stasia? Miał odstąpić mu miejsce? Ale dlaczego? Pamiętam, jak zmarła moja mama. Byłam w siódmym miesiącu z Igą pod sercem. Niektórzy ludzie mówili mi wtedy, że mama ustąpiła miejsca mojej córce. Chciałam im wtedy wydrapać oczy, popluć i uciec. Bo przecież życie to nie jest jakaś loteria. „Umiera ktoś, by inny mógł żyć? Jaki to ma sens?” — pytałam. Potem zrozumiałam, że nie ma pustych miejsc. Każdy odejdzie wcześniej czy później, a jego miejsca nikt nie zajmie, ale uzupełni, nada mu sens.
_niech sobie będą wszyscy mądrzy ze swoją mądrością i nauką_
_ja będę głupia ze swoją miłości i wiarą_
Do szpitala w Prokocimiu naprawdę ciężko się dostać. Wolne miejsce dla Stasia było kolejnym cudem, jaki spotkał tę rodzinę. Gdy po raz pierwszy usłyszałam historię tego malca, poczułam, że jego rodzina ma w sobie coś szczególnego i to właśnie dlatego spotkało ją takie doświadczenie. Nie wszyscy poradziliby sobie z podobną sytuacją. Strach i bezsilność niejednej rodzinie odebrałyby nadzieję i wiarę. Staś wybrał swoich rodziców, bo wiedział, że ta próba wzmocni ich wiarę. Ale to nie wszystkie jego zasługi. W tych trudnych i osobliwych czasach, gdzie samolubność jest na porządku dziennym, a brak czasu staje się normą, Staś zatrzymał ludzi. Stał się apostołem wiary i miłości. Jego rodzina została wytypowana, aby pokazać innym, że wszystko jest możliwe, gdy się głęboko wierzy. Staś prawdopodobnie nie miałby szans, albo byłyby bardzo małe, gdyby przyszedł na świat gdzieś indziej. I to nie była kwestia tylko pieniędzy, ale przede wszystkim zjednoczenia wielu ludzkich serc dla jednego celu — zdrowia Stasia.
Prokocim — położone w południowo-wschodniej części Krakowa wielkomiejskie osiedle — stał się pierwszym domem Stasia. Mając zaledwie trzy dni, musiał pożegnać swoją mamusię i zacząć walczyć o życie. Nie był jednak sam, na miejscu już czekali na niego tata i dziadek. Przed przyjęciem na oddział trzeba było wypełnić różne dokumenty. Gosia musiała zostać jeszcze na oddziale, na którym urodziła syna, gdyż stan zdrowia nie pozwalał jej go opuścić. Mogła jednak towarzyszyć synowi w drodze do karetki. Z żalem i bólem w sercu patrzyła, jak wiozą Stasia w specjalnie przygotowanym inkubatorze. Mimo wielkiego smutku ani na chwilę nie straciła wiary, że go wkrótce zobaczy. Jeszcze karetka nie odjechała, gdy zadzwonił lekarz z Prokocimia, z oddziału kardiologicznego, i oznajmił, że jednak nie ma tam miejsca dla Stasia i go nie przyjmą. Gosia poczuła, jakby ktoś zwalił ją z nóg, chciało jej się i płakać, i krzyczeć jednocześnie. Jej dezorientację jednak szybko rozwiała pani doktor, która już raz zawalczyła o Stasia.
— Nie interesuje mnie, czy jest miejsce dla Stasia czy nie. — oznajmiła przez telefon kardiochirurgowi z Prokocimia. — On już do was jedzie i zrobię wszystko, aby został przyjęty.
Taka była odpowiedź pani doktor, która w ostry i stanowczy sposób załatwiła sprawę przyjęcia na oddział. I znowu Boska moc sprawiła cud. Nikt z rodziny już nie miał wątpliwości. W krótkim czasie również Gosia opuściła szpital kliniczny, ponieważ lekarze uznali, że stan zdrowia Stasia jest poważny i że matka powinna przy nim być.
PROKOCIM
Pierwsza wizyta na oddziale kardiochirurgii dziecięcej w Prokocimiu nie była optymistyczna. Szpital okazał się wielkim, pełnym chorych dzieci miejscem. Skala tego była tak ogromna, że Gosia poczuła się jak w mrowisku. Sama nie mogła się odnaleźć, a co dopiero Stasia. Gdy już dotarła na oddział, na którym leżał, mina pielęgniarki, która się nim opiekowała, mówiła wszystko o jego stanie. Było ciężko, bardzo ciężko. Zdarzały się nawet bezdechy, a co to oznacza, nie trzeba tłumaczyć. Staś mógł już niejednokrotnie spotkać swoje anioły, ale walczył dalej, jakby jakaś niewidzialna ręka trzymała go na ziemi. Mając tak chore dziecko, każda matka, a przynajmniej większość, szukałaby wszędzie pomocy, odpowiedzi, zrozumienia, a przede wszystkim leku. Dociekliwość Gosi nie pozwoliła jej siedzieć spokojnie. Pytała lekarza jednego, drugiego, chciała mieć pewność, że Staś ma szanse na wyzdrowienie. Rozmawiała z różnymi lekarzami, jedni okazali się aniołami, inni zarozumiałymi, wręcz chamskimi ludźmi. Tylko pokora i wiara pozwalały jej trwać i nie tracić nadziei.
Stasia czekała operacja na sercu, i to jak najszybciej. HLHS, nazywany zespołem hipoplazji lewego serca, dotyka bardzo mały odsetek nowo narodzonych dzieci. Jest ciężką i złożoną wadą serca. Na oddziale, na którym przebywał Staś, było dużo dzieci z matkami. Gosia od razu zapytała, czy jakiś dzieciaczek też ma taką wadę serca. Matki okazały się bardzo pomocne, z jedną z nich nasza bohaterka zdążyła się nawet zaprzyjaźnić. Wspieranie się ludzi w podobnych sytuacjach jest kluczowym czynnikiem radzenia sobie ze stresem. Bycie razem, rozmowa, dzielenie się doświadczeniami bardzo ułatwiają cały etap leczenia, pobyt w szpitalu i ciągłe czekanie.
Sindy i Jarek, rodzice Wiktorii, która również zmagała się z HLHS, stanęli na drodze Gosi i jej męża. Serduszkowi przyjaciele, jak ich nazwała Gosia, okazali się kolejnymi aniołami. Wiktoria już była po jednej operacji, dlatego jej rodzice mogli wspierać psychicznie mamę i tatę Stasia.
— Hanysy dają radę, bo kto jak nie oni — pocieszał Jarek. Jak się okazało, również byli ze Śląska.
Dlatego ci dorośli stali się sobie jeszcze bliżsi. Solidarność społeczna, czy jak kto woli regionalna, już niejednych zespoliła na długie czasy. Tak też było i w tym przypadku. Do dziś sytuacja, w jakiej się znaleźli, łączy ich rodziny. Spotkać dobrych ludzi na swojej drodze to szczęście, umieć dzielić się z nimi swoimi problemami — to cud. Ale cuda nie omijały Stasia i jego rodziny. Co więcej, nowe anioły wciąż się pojawiały, a poprzednie nie znikały.
Zbliżał się czas operacji Stasia. Lekarz przekazał jego rodzicom, co mają przygotować, aby operacja mogła się odbyć — jakie papiery i kto je musi podpisać. Kardiochirurgia, na którą miała się udać Gosia, znajdowała się na końcu tego wielkiego szpitala, nawet kierujący ją lekarz nie był w stanie powiedzieć, jak się tam dostać. Tłumaczył się, że jest tu nowy i sam ma problemy z lokalizacją niektórych oddziałów. I tu po raz pierwszy i nie ostatni serduszkowi przyjaciele, Sindy i Jarek, okazali swą dobroć. Zaprowadzili ją na kardiochirurgię, wytłumaczyli, z kim ma rozmawiać, pokazali wszystko po kolei — co, jak i gdzie. Ich pomoc okazała się bezcenna dla małej matki poszukującej ratunku w wielkim szpitalu, jaki był w Prokocimiu. Nie zostawili jej, choć dopiero co się poznali.
Co znaczy być świętym? Dla mnie w tej kwestii nie ma wątpliwości. Świętym może być każdy i w każdym miejscu. Dobro powraca, ale nie o to chodzi. Małe, zwyczajne gesty czynią świat lepszym, spokojniejszym. Nie tylko gorące modły zakonników w zamkniętych klasztorach, ale odruchy prostych ludzi, zwyczajna życzliwość, empatia, „dzień dobry” mówione sąsiadom czy „kocham cię, mamo”.
Na intensywnej terapii kardiochirurgicznej Gosia musiała podpisać mnóstwo niezbędnych papierów — zgód, informacji o ryzyku, jakie niesie operacja na otwartym sercu. Mimo rozmowy ze znakomitym specjalistą kardiochirurgii dziecięcej profesorem Mroczkiem, który wyjaśnił, na czym będzie polegać operacja, Gosia czuła wielki strach. Zapewnienia doktora, że zrobi wszystko, co w jego mocy, nie uspokoiły jej. Poszukała więc kaplicy szpitalnej. Matka Boska, której oblicze ujrzała tam na obrazie, od razu stała się jej bliska. Skądś już ten wizerunek znała, ale nie umiała sobie przypomnieć skąd. Po czasie jednak do niej dotarło.
— Mateczko, proszę, zaopiekuj się moim synem, weź go w ramiona i oddaj mi go zdrowego — szeptała pełna miłości, ze łzami w oczach, wpatrzona w obraz, ledwo klęcząc.
Razem z mężem oddali życie swojego maleńkiego syna w ręce Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Zaufanie, jakie mieli do tej Mateczki, przewyższało wszystkie inne uczucia. I tak kaplica prokocimska, jak ją nazwała Gosia, z obrazem Maryi, który znała ze swojego rodzinnego kościoła, stała się nieodzownym punktem wizyt w tym szpitalu. Mimo ciężkiego stanu Stasia udało się ochrzcić. W tej właśnie kaplicy odbyła się msza święta w jego intencji, a po niej ksiądz pobłogosławił go i udzielił mu chrztu na sali, na której leżał. Rodzice wraz z chrzestnymi również złożyli swe błogosławieństwo i od tej chwili wierzyli, że malec jest już w dobrych rękach.
Po pierwszym, bardzo długim, etapie operacji, jaką przeprowadza się na początku choroby HLHS, lekarze niestety wykryli inne wady małego serduszka Stasia. Siła tego parodniowego malca pozwoliła mu jednak bez komplikacji przejść wszystkie trudne zabiegi. Po kilkugodzinnej walce o życie Staś wrócił na intensywną terapię. Rodzicom pozwolono spędzać z nim 45 minut dwa razy dziennie. To były dla nich ciężkie chwile. Nie mogli go przytulić, pocałować, Gosia nie mogła go karmić własnym mlekiem. Podłączony do kabelków, monitorów, rurek leżał i czasem tylko otwierał oczka, jakby sprawdzał, czy nie jest sam. Po trzech dniach pobytu w Krakowie Gosia i Rafał mieli już wracać do swojego domu, do dwóch córeczek pozostawionych pod opieką dziadków. Będą odwiedzać syna w Prokocimiu, dojeżdżając z Piekar Śląskich. Idąc już do samochodu, Gosia zauważyła na ziemi czerwony, świecący, mały przedmiot. Schyliła się i wzięła go do ręki. Coś w środku zaczęło w niej drgać, serce i wszystkie wnętrzności jakby dotykały czegoś nieznanego.
— Kształtem przypomina czerwony kielich z hostią — mówiła do siebie. Ścisnęła go mocno i schowała do kieszeni. Od tamtej pory stał się jej talizmanem.
Gdy wsiedli do samochodu, okazało się, że nie chce ruszyć. Jakaś niewidzialna siła próbowała ich zatrzymać. I wtedy Gosię ogarnęło uczucie niepokoju, przeczucie, że coś się stanie. Pech chciał, że złamał się klucz do stacyjki i dlatego nie mogli odpalić samochodu. Zadzwonili do prokocimskich przyjaciół, albo kolejnych aniołów, jak wspomina Gosia, którzy zawieźli Rafała do punktu dorabiania kluczy, a ją do Stasia. Przed odjazdem planowali go jeszcze odwiedzić.
Gdy przybyła na oddział i zobaczyła swojego maleńkiego syneczka, podpiętego pod te wszystkie aparatury, kable, rurki, serce ścisnął jej wielki smutek. Mimo to cieszyła się, że już jest po operacji, a jego serce tak walczy, dla niej, dla świata. Jeszcze nigdy dotąd tak nie zawierzyła Maryi, i to ta wiara nadawała sens jej cierpieniu. Nagle cała ta aparatura zaczęła wydawać dziwne odgłosy, jakby piszczenia, pikania. Gosia zapytała pielęgniarkę, co się dzieje. Ta uspokoiła ją, twierdząc, że to normalne. Gdy odeszła, Stasiowi zaczęła wypływać z ust piana. Na szczęście był tam również lekarz, który zobaczył zaniepokojenie matki Stasia i podszedł do niego. Zaczął go obserwować, a innym rodzicom, którzy też czuwali nad swoimi dziećmi, kazał opuścić salę. Obawy Gosi przybrały na sile, kiedy i ją wyprosił z sali. Stała, czekając na jakąkolwiek informację. Niestety widziała tylko przybywających lekarzy. Jeden kardiolog, drugi, trzeci, potem anestezjolog.
„Boże, co się dzieje z moim synem?” — W myślach pojawiały się pytania bez odpowiedzi. Gdy lekarze wyszli z sali, powiedzieli jej, że stan Stasia jest krytyczny i musi być jeszcze raz operowany. Gosia zadzwoniła po Rafała, aby jak najszybciej przyjechał do szpitala. Nagle z sali wyszedł do niej jeszcze inny, młody lekarz.
— Do dziś pamiętam jego niebieską koszulę i zielone sandały — wspomina teraz Gosia. Jednak to, co jej powiedział, nie jest warte wspomnień.
— Pani syn Staś nie ma żadnych szans.
Gosia, jak to matka, która do końca wierzy i ma nadzieję, nie wpadła w panikę i płacz po tym, co usłyszała od lekarza. Poklepała go po ramieniu i powiedziała:
— Panie doktorze, wszystko będzie dobrze, mój syn przeżyje. — Po tych słowach razem z mężem, bez zbędnych słów, udali się do kaplicy szpitalnej. Modlili się wspólnie, lecz każdy w swoim sercu. Tak samo powierzyli życie swojego syna Maryi.
— Matko Boska, jeśli chcesz nam zabrać syna, to zabierz, ale my, jeśli nam pozwolisz, zrobimy wszystko, aby zachować go na ziemi. Niech stanie się Twoja wola.
więcej..