Smak zdrowia - ebook
Smak zdrowia - ebook
Kolejna część bestsellerowych „smaków” Agnieszki Maciąg, której książki sprzedały się w łącznym nakładzie ponad 100 000 egzemplarzy.
Blog autorki, na którym pisze o zdrowiu i dobrym, świadomym życiu, odwiedza ponad 300 000 unikalnych użytkowników miesięcznie!
Nie zawsze byłam okazem zdrowia. Od dziecka stale chorowałam i każdego roku przyjmowałam kilka serii antybiotyków. Jako dojrzała kobieta w 2006 roku postanowiłam zupełnie zmienić życie i wziąć swoje zdrowie i szczęście we własne ręce. Od tego czasu nieustannie się rozwijam, korzystam z darów natury, ziół, mądrości ajurwedy i medycyny chińskiej, a także polskiej medycyny naturalnej. Łączę to wszystko w spójną całość. Dzięki temu już od ponad 11 lat ani ja, ani moi bliscy nie przyjmujemy antybiotyków, leczymy się wyłącznie za pomocą metod naturalnych. W 2012 roku, miesiąc przed moimi 43 urodzinami, urodziłam moją ukochaną córeczkę – w domu, siłami natury. Mogłam to zrobić, ponieważ stałam się osobą całkowicie zdrową.
W tej książce z wielką radością dzielę się moją największą pasją – dbaniem o zdrowie i życiem w zgodzie z naturą. Podaję moje wypróbowane przepisy na naturalne leki oraz zdrowe napoje i potrawy, opisuję bezpieczne diety oczyszczające, a także podpowiadam, jak w sposób holistyczny wprowadzić do życia spokój, radość i dobrą energię. Odkryłam, co zrobić, aby jedząc pysznie, mieć szczupłe, sprawne ciało i wiele energii niezależnie od wieku i pory roku. Uzdrowiłam siebie, swoje życie i swoją rodzinę. Teraz mogę tę wiedzę przekazać dalej. Ta książka to moje odkrycia – niech dobrze służą również Tobie!
Życzę Ci szczęśliwego, zdrowego, spełnionego życia!
Z miłością
Agnieszka
Kategoria: | Zdrowie i uroda |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7515-677-5 |
Rozmiar pliku: | 46 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdrowie to radość z powodu tego, kim jesteś i gdzie się znajdujesz.
Zdrowie to zapał i chęć do życia. Poczucie ekscytacji na myśl o tym, co ma nadejść.
Zdrowie to optymizm, dobra energia i młodzieńczy wigor – niezależnie od wieku.
Zdrowie to przejrzystość myśli i gotowość wypowiadania swojego zdania bez obaw, co pomyślą inni.
Zdrowie to nieustanne podążanie za marzeniami.
Zdrowie to szacunek do samego siebie i kierowanie się swoim mocnym, silnym, wewnętrznym głosem.
Zdrowie to miłość, do siebie i do świata. To otwarte wyrażanie uczuć.
Zdrowie to uczciwość, szczerość i prawość w stosunku do siebie i innych ludzi.
Zdrowie to wykonywanie pracy zgodnej ze swoim powołaniem.
Zdrowie to zaufanie do natury. To świadomość, że jesteśmy jej częścią i że wspiera nas ona na wszelkie możliwe sposoby.
Zdrowie to naturalny stan, do którego prawo ma każdy człowiek.
Zdrowie to radość istnienia – nasza autentyczna tożsamość.Budzę się o świcie. Czuję w sobie słodycz poranka. Leżę jeszcze przez kilka minut w ciepłej pościeli i pozwalam, by ogarnęła mnie wdzięczność. Nauczyłam się już dziękować w pierwszej chwili po przebudzeniu, gdy tylko moja świadomość wyłania się ze snów.
Dziękuję… Dziękuję za mój oddech. Dziękuję za rodzinę. I za miłość, która wypełnia moje serce. Za wygodne, bezpieczne łóżko…
Przede mną rozpościera się nowy dzień niczym wielka obietnica.
Każdy nowy dzień jest cudem, a my znajdujemy się w centrum tego cudu – jesteśmy cząstką niezwykłej, potężnej energii życia. Codziennie podejmujemy nowe wyzwanie – kreujemy swoje życie, swoje własne dzieło sztuki. Jakie będzie? To zależy tylko od nas.
Dzieło sztuki nigdy nie jest doskonałe, ale na szkic naszego życia każdego dnia możemy nanosić poprawki, starać się zrobić daną rzecz lepiej niż wczoraj. Skoro otrzymałam w darze ten dzień, to otrzymałam również kolejną szansę, aby coś udoskonalić lub naprawić. Aby rozkwitać.
Bo życie nie ulega zastojowi nawet w środku najsurowszej zimy.
Piękne, prawdziwe życie już na Ciebie czeka – czeka, aż je stworzysz. Czas wstać z łóżka i stać się artystką codzienności.
Dobre, szczęśliwe i zdrowe życie kreujesz dla siebie i dla tych, których kochasz – to jest Twoja sztuka. Powodem, dla którego się urodziłaś, było przeżycie przez Ciebie tego właśnie dnia i pozostawienie niezatartego śladu w kosmosie.
Tęsknisz za czymś lepszym? To wołanie Twojego serca. Zaufaj mu – nadzieje i tęsknoty to Twoje błogosławieństwo. Ponieważ jesteś w nieustannej podróży życia, zawsze jest przed Tobą coś nowego, coś, co tylko czeka, aż to odkryjesz.
Co dwadzieścia cztery godziny dostajesz nowe, czyste płótno do zamalowania. Świadomie smakuj każdą chwilę i uważnie wybieraj budulec z nieskończonej energii wszechświata. Dzisiaj sięgnij po dobro – obecne pod postacią myśli, emocji, słów, muzyki, obrazów i pożywienia.
Zatroszcz się o siebie i swoich najbliższych. Wybieraj z miłością. Dziel się miłością. Karm z miłością. A miłość powróci do Ciebie zwielokrotniona.W TROSCE O SIEBIE
Jak zauważyłaś po otwarciu tej książki, moja definicja zdrowia, którą się posługuję, zdecydowanie wykracza poza samą fizjologię i zdrowe ciało. Owszem, zdrowe ciało jest podstawą, ale przekonałam się na własnej skórze, że na kondycję fizyczną wpływa kilka istotnych czynników:
- zrównoważone, pozytywne emocje,
- spokojny, klarowny umysł,
- dobry kontakt z własną duszą.
Innymi słowy, nie sposób cieszyć się zdrowym ciałem bez szeroko, holistycznie rozumianej wewnętrznej i zewnętrznej harmonii. Wszystkie te elementy muszą ze sobą idealnie współgrać.
Człowiek jest najbardziej zdumiewającą i fascynującą istotą na Ziemi. Nasze możliwości są niemal nieograniczone, dokonujemy cudów we wszystkich dziedzinach. I możemy zarówno niszczyć, jak i uzdrawiać siebie oraz cały świat. Sztuka życia polega na dokonywaniu mądrych, trafnych i przede wszystkim świadomych wyborów. Jestem wdzięczna szczególnie za jedną rzecz, której się nauczyłam: jeśli nie podoba mi się cokolwiek, co dostrzegam wokół, kieruję uwagę w głąb siebie. Przyglądam się samej sobie i zastanawiam się, co mogę zmienić. Bo zmianę świata należy zacząć właśnie od siebie. Nasze życie i nasz świat naprawdę są w naszych rękach i możemy je kształtować siłą umysłu.
Zaczęłam zdrowo żyć… ze zmęczenia i frustracji. Styl życia, który prowadziłam, doprowadził mnie na skraj wyczerpania. Miałam dosyć chaosu, który istniał nie tylko wokół, ale i we mnie. Szczególnie ten drugi dawał mi się we znaki. Od wewnętrznego bałaganu nie można przecież uciec – niezależnie od tego, jak daleko się wyjedzie, zawsze i wszędzie zabiera się ze sobą swój umysł i swoje serce. Zapewne dobrze to znasz…
Miałam więc dosyć ciągłej gonitwy myśli, zmęczenia i fizycznych dolegliwości: bólu głowy po papierosach, osłabienia, weekendowego kaca. Byłam zmęczona środowiskiem, do którego należałam. Otaczające mnie osoby nieustannie narzekały na okoliczności, a ja robiłam to samo. Jeszcze nie w pełni rozumiałam, że obwinianie świata nie zmieni mojej sytuacji, a jedynie spotęguje wewnętrzną frustrację, odbierze siły i uczyni mnie… chorą. Miałam jednak ogromne szczęście. Na swojej drodze spotkałam niezwykłych ludzi, którzy bardzo mi pomogli. Cały ten niezwykły proces opisałam w książce _Pełnia życia_. Jej podtytuł brzmi: _Jak odnalazłam i pokochałam swoją duszę_. Od tego właśnie wszystko się zaczęło – w chwili gdy nawiązałam dobry kontakt z własną duszą, rozpoczął się proces uzdrawiania mojego ciała.
Wiele osób, pisząc o zdrowiu, przykłada ogromną wagę do zasad zdrowego odżywiania. Oczywiście są one bardzo istotne, ale prawdziwa alchemia uzdrawiania zaczyna się wtedy, gdy do racjonalnej diety dołączymy element emocjonalny i duchowy. Brzmi to nieco górnolotnie, ale chodzi mi o nic innego jak proste, fundamentalne uczucia, których doświadczamy każdego dnia. To jest nasze najważniejsze pożywienie. Możemy mądrze karmić samych siebie tylko wtedy, gdy prawdziwie się akceptujemy i kochamy. Pojawia się wówczas autentyczna troska, która sprawia, że w każdej chwili naszego życia dokonujemy korzystnych dla siebie wyborów – tego, co jemy, pijemy, czym oddychamy, z kim przebywamy, co myślimy, co oglądamy, czego słuchamy, co czytamy… To wszystko jest nasz pokarm. Istnieje pewien bardzo ważny składnik w tej niezwykłej alchemii zdrowia. Nazywa się wdzięczność.
Co wdzięczność ma wspólnego ze zdrowym ciałem? Zacznę od samego początku.
ANTYBIOTYKI – NASZA CODZIENNOŚĆ
Jako mała dziewczynka bardzo często chorowałam. W zasadzie całe moje dzieciństwo, młodość i znaczna część wieku dojrzałego naznaczone były rozmaitymi chorobami. Od wczesnych lat cierpiałam na przerost migdałków, który powodował częste infekcje. Anginy ropne, zapalenia krtani, zapalenia oskrzeli, a nawet zapalenia płuc, to była moja codzienność. Pamiętam zapłakane oczy mojej mamy po kolejnej nieprzespanej nocy spędzonej przy moim łóżku. Jako dziecko przyzwyczaiłam się do bolesnych zastrzyków z penicyliny i debecyliny. Siniaki na moich pośladkach w zasadzie nie miały szansy się wygoić.
Gdy byłam starsza, przepisywano mi antybiotyki w tabletkach. Zyskiwały coraz większą popularność, ponieważ były „wygodne” w użyciu. Niepozorną pigułkę można było po prostu połknąć – szybko, łatwo i… bezkarnie? Niestety nie.
Mój układ odpornościowy był w fatalnym stanie. Bardzo szybko się męczyłam i jeśli choć lekko mnie przewiało, mogłam być pewna, że wyląduję w łóżku z gorączką. Trwało to całe lata i z czasem przyzwyczaiłam się, że choroba jest moim „stanem naturalnym”. Aż przyszedł czas, gdy wreszcie powiedziałam: „Dość!”.
Ten mój sprzeciw nie nastąpił tak nagle, a dopiero po usilnych próbach radzenia sobie z chorobami za sprawą medycyny konwencjonalnej. Jestem pod wielkim wrażeniem jej osiągnięć, bardzo szanuję i podziwiam lekarzy, ale w moim przypadku ich wiedza i doświadczenie nie przyniosły pożądanych rezultatów. Szukając dla siebie ratunku, odwiedzałam niezliczoną ilość specjalistów w Polsce i za granicą. Niektórzy radzili, bym natychmiast usunęła przerośnięte migdały – siedlisko bakterii – inni zdecydowanie to odradzali, tłumacząc, że migdały to naturalna, niezbędna ochrona dla oskrzeli i płuc, której absolutnie nie powinnam się pozbywać. Byłam rozdarta. Postanowiłam więc z jednej strony migdały leczyć, a z drugiej strony wzmacniać organizm najlepszymi dostępnymi na rynku preparatami. Efekty tych wysiłków były jednak marne. Nadal zapadałam na infekcje, nawet kilkanaście razy w roku.
Tak naprawdę nigdy nie byłam zdrowa. Trwałam w stanie permanentnej, chronicznej choroby, której objawy nasilały się lub słabły. Z biegiem czasu doszły do tego dolegliwości będące skutkiem zbyt częstego przyjmowania antybiotyków – osłabienie, problemy żołądkowe i problemy z wątrobą. Do tego dołączyły kłopoty z zatokami oraz migreny tak silne, że nie byłam w stanie funkcjonować bez codziennego przyjmowania tabletek przeciwbólowych.
Ludzie wokół mnie uważali, że wszystko jest ze mną w porządku. I nic dziwnego – przecież tak jak ja łykali antybiotyki, przyjmowali środki przeciwbólowe niemal na każdą dolegliwość, palili papierosy, a w weekendy sięgali po alkohol. Dzisiaj rozumiem, jak wielką krzywdę sobie wyrządzałam, obciążając i osłabiając organizm, który robił wszystko, co w jego mocy, aby poradzić sobie z tym moim „nowoczesnym” stylem życia.
PIERWSZY PRZEBŁYSK
Nastąpił wtedy, gdy chorowałam przez kilka miesięcy bez przerwy. Mój mąż Robert w dobrej wierze namówił mnie na szczepienie przeciw grypie. To był początek całej lawiny chorób, z których nie mogłam się wygrzebać przez pełne trzy miesiące. Na początku pojawiło się zapalenie migdałków, na które lekarz oczywiście przepisał mi antybiotyk. Lek nie zadziałał i infekcja przeszła w anginę ropną. Dostałam kilka kolejnych antybiotyków – wszystkie okazały się nieskuteczne i zachorowałam na zapalenie oskrzeli, które następnie przeszło w zapalenie płuc. Byłam skrajnie wyczerpana, nie potrafiłam o własnych siłach dojść do toalety. Miałam wrażenie, że umieram, i wcale nie piszę tego w przenośni. Lekarka, która się mną zajmowała, wybitny laryngolog, rozłożyła ręce i orzekła, że jedynym rozwiązaniem jest szpital. Chyba że spróbuję… baniek.
„Bańki? – zdumiałam się. – To coś takiego jeszcze się robi? No i jak to się robi? Nie będę poparzona?!” Nie byłam przekonana do tej dziwnej, archaicznej metody, ale alternatywa nie istniała – nie mogłam przyjąć już żadnego antybiotyku, bo na wszystkie się uodporniłam.
Mój mąż pojechał do apteki i ku mojemu zdziwieniu wrócił z kompletem baniek bezogniowych. Dokładnie poinstruowany przez panią laryngolog postawił mi pierwsze w moim życiu bańki. W nocy bardzo się pociłam, kaszlałam i wypluwałam duże ilości wydzieliny, która zgromadziła się w płucach. Zasnęłam dopiero nad ranem, mocno i głęboko. Gdy się obudziłam, poczułam… że wraca do mnie życie! To było dla mnie porównywalne z cudem. Nie musiałam już jechać do szpitala. Pod nadzorem pani laryngolog mój mąż co drugi dzień stawiał mi bańki, a ja zdrowiałam. To było nie tylko uwolnienie się od choroby, ale najprawdziwszy powrót sił życiowych! Zupełnie inna jakość, której nigdy wcześniej nie doświadczyłam za sprawą antybiotykoterapii. Po niej zawsze czułam się bardzo osłabiona i wyczerpana. Teraz było inaczej. I bardzo mi się to spodobało!
Zapragnęłam zrozumieć, co się wydarzyło. Zwłaszcza że moje myśli zaprzątała jeszcze jedna sprawa – mianowicie dlaczego pani laryngolog powiedziała mi o bańkach dopiero w sytuacji podbramkowej, gdy nie było już innej alternatywy. Gdy ją o to spytałam, odparła: „Ponieważ warszawiacy nie chcą chorować. Wszyscy gonicie, pędzicie, robicie kariery i nie macie czasu położyć się do łóżka. Gdy proponowałam moim pacjentom naturalne metody leczenia, wielokrotnie byłam krytykowana i wyśmiewana. Wszyscy chcą szybko działającej tabletki. A taka nie istnieje, stosowanie farmaceutyków zawsze powoduje skutki uboczne. Mimo to przepisuję je, żeby pomagać ludziom tak, jak mogę. Nikogo nie zmuszę przecież do leżenia w łóżku, picia ziół i stawiania baniek. To jest zadanie pacjenta”.
Mówiła o mnie – taka właśnie byłam. Nie chciałam chorować, ale przyjąć tabletkę i gnać przed siebie. Pracować, zarabiać pieniądze, zajmować się domem, a wieczorem dobrze się bawić. Właśnie to wydawało mi się upragnioną „pełnią życia”. W rzeczywistości było bezsensownym, bezmyślnym pędem. Mam teraz przed oczami szybko przebierającego nóżkami chomika w kołowrotku. Chomik biegnie, ale nie zmienia swojego położenia, tkwi stale w tym samym miejscu. Tak postrzegam współczesnego człowieka: jest w ciągłym ruchu, chce biec przed siebie, ale wcale nie posuwa się naprzód. Więcej pracuje, więcej zarabia, więcej wydaje, a jego potrzeby i zachcianki nieustannie rosną.
PRZEBUDZIŁAM SIĘ DO ŻYCIA
Po niezwykłym wyjściu z zapalenia płuc za sprawą baniek czułam się znacznie lepiej, ale nie trwało to długo i wkrótce ponownie borykałam się z osłabieniem.
Ogarnęła mnie bezsilność. Przecież wypróbowałam wszelkie dostępne medyczne metody walki z infekcjami. Co jeszcze mogłam zrobić? Gdzie szukać pomocy?
W tym samym czasie zmagałam się z serią życiowych dramatów. Największy stanowiła śmierć mojego taty, który przegrał kilkumiesięczną walkę z nowotworem. W jego przypadku medycyna okazała się bezradna, a ja zrozumiałam jedną szalenie ważną rzecz: że opieka lekarzy, choćby nie wiem jak się starali, nie zagwarantuje nam zdrowia ani szczęścia. Innymi słowy, nikt z zewnątrz nie da mi na nic żadnych gwarancji.
Wtedy nastąpił moment przełomowy, który opisałam w _Pełni życia_. Padłam na kolana i poprosiłam Boga o pomoc. Przyznałam, że nic nie wiem, nad niczym nie mam kontroli, i błagałam o prowadzenie. Już wtedy całą sobą przeczuwałam, że istnieje „coś” więcej, jakiś inny, lepszy świat, nie umiałam jednak znaleźć do niego klucza. Okazało się nim moje… odpuszczenie. Przyzwolenie na to, by ktoś mnie prowadził. I wtedy w moim życiu zaczęły dziać się cuda. Pierwszym z nich było spotkanie bioenergoterapeuty, który nie tylko oczyścił mój organizm, ale przede wszystkim zaczął mnie uczyć naturalnych metod terapii. Choć nie wierzyłam w „takie rzeczy”, zaczęłam ich doświadczać na własnej skórze. Ostropest, pokrzywa, kąpiele z soli i sody oczyszczonej, pyłek pszczeli, propolisy… Wszystkie te naturalne, proste metody zaczynały przynosić efekty, jakich nie odczuwałam, stosując najnowocześniejsze specyfiki z apteki. Natura zaczęła mnie leczyć!
Zaczęłam łapczywie chłonąć wiedzę o roślinach, ziołach, naturalnych produktach odżywczych. Otworzył się przede mną cudowny, przebogaty świat, obfity niczym sezam pełen najcenniejszych skarbów. Potrafiłam je dostrzec i prawdziwie docenić właśnie dlatego, że wcześniej przez wiele lat tak źle się czułam i tak cierpiałam. Teraz, pierwszy raz w moim życiu, stawałam się naprawdę zdrowa. Podjęłam decyzję, że właśnie tak chcę żyć – prawdziwie i w zgodzie ze sobą. Pozwoliłam rozkwitnąć swojej wewnętrznej sile. Chciałam działać! Tworzyć! Przeżywać! I coś jeszcze – chciałam się tym dzielić. Wstąpiły we mnie lekkość i radość. Euforia spowodowana wyłącznie faktem, że jestem, że czuję, że żyję…
To wszystko doprowadziło mnie do przekonania, że jestem integralną częścią natury. Poczułam, że natura bardzo nas kocha i wspiera najmądrzej na świecie. Właśnie wtedy pojawiała się wdzięczność. To o niej pisałam na jednej z poprzednich stron. WDZIĘCZNOŚĆ JEST KLUCZEM, KTÓRY OTWIERA NAS NA MIŁOŚĆ – WSZECHOGARNIAJĄCĄ, PRAWDZIWĄ, DOSTĘPNĄ DLA KAŻDEGO Z NAS.
NIECH ŻYJE NATURA!
Pokochałam naturę bezgranicznie, a ona całym swoim „zielonym” sercem pokochała mnie. W każdym moim oddechu czuję tę niezwykłą, bezinteresowną miłość, troskę i wsparcie. Okazuję jej szacunek, a ona go odwzajemnia. To właśnie jest owo magiczne i mistyczne koło życia, które już od ponad jedenastu lat budzi mój nieustanny zachwyt. Daję mu wyraz poprzez moje publikacje i na swoim blogu. Kocham i jestem kochana, i tą miłością pragnę zarażać innych. Życie w zgodzie z naturą jest dostępne dla każdego z nas, bez wyjątku. To nasze prawo i przeznaczenie, a także wielki dar. Możemy go przyjąć lub odrzucić. Ja przyjmuję go z szeroko otwartymi ramionami.
Jestem i pragnę być częścią Natury, ważnym elementem fenomenalnego koła życia. Daję i dostaję wszystko to, co jest mi potrzebne do szczęścia i zdrowia. Od 2006 roku ani razu nie przyjęłam antybiotyku – była to najwspanialsza dekada mojego życia. Moja córeczka Helenka, obecnie pięcioletnia, nigdy w swoim życiu nie przyjmowała antybiotyków ani żadnych chemicznych leków. Wspiera ją jedynie – a raczej aż! – właśnie natura.
CZAS WIELKIEJ PRÓBY
Pojawienie się na świecie mojej córeczki stanowiło dla mnie kolejny przełom. Od czasu, kiedy zmieniłam styl życia, minęło sześć lat, cały okres ciąży i naturalny poród potraktowałam więc jako swego rodzaju „egzamin generalny” dla sił mojego organizmu. Rzecz jasna od chwili mojego przebudzenia zmiany wprowadzałam krok po kroku, stopniowo zgłębiając tajniki ziołolecznictwa, ajurwedy i medycyny chińskiej. Podróżując, poznawałam naturalne metody odżywiania i leczenia ze wszystkich stron świata. Testowałam je na sobie i adaptowałam do polskich warunków. Moje odkrycia i doświadczenia opisałam w książce _Smak szczęścia_. Jednak pisząc ją, nie wiedziałam jeszcze, że za chwilę całe moje życie stanie na głowie, a wszystko, czego dotychczas się nauczyłam, zostanie poddane wielkiej próbie.
Gdy w roku 2011 ukończyłam intensywną pracę nad _Smakiem szczęścia_, poczułam silną potrzebę oczyszczenia. Co prawda w ciągu kilku ostatnich lat zdrowo się odżywiałam, piłam napary ziołowe i ćwiczyłam, jednak tym razem zapragnęłam postawić kropkę nad i. Poszłam za tym wewnętrznym wołaniem. Nie umiałam go racjonalnie wytłumaczyć, ale byłam już na tyle mądra, by zaufać intuicji.
Przez ponad siedem dni piłam różnego rodzaju mikstury i napary – z ekologicznych syropów palmowych, cytryn, imbiru, a także polskich ziół. Niczego w tym czasie nie jadłam. To samo zrobił mój mąż. On również poczuł potrzebę oczyszczenia i postanowił do mnie dołączyć.
W tym czasie już zupełnie nie piliśmy alkoholu ani nie paliliśmy papierosów, poza tym zdrowo się odżywialiśmy. Mimo to, po wszystkich tych latach „rockandrollowego” życia, czuliśmy wielką potrzebę pozbycia się wszelkich starych brudów. Oczyszczanie ciała połączyliśmy z oczyszczaniem psychiki, emocji i duszy. Medytowaliśmy, chodziliśmy na spacery, pisaliśmy, czytaliśmy, dbaliśmy o bliski kontakt z naturą. Z duchowego punktu widzenia był to dla nas czas bardzo intensywny – pełen niezwykłych snów, odczuć, przeczuć i odkryć. Po tym wszystkim czuliśmy się o dwadzieścia lat młodsi, młodziej wyglądaliśmy, odzyskaliśmy młodzieńczy wigor. I oto wydarzyło się coś zupełnie niezwykłego – minął miesiąc, a ja zaszłam w ciążę! Miałam wtedy czterdzieści dwa lata, ale biologicznie dużo mniej. Mój organizm całkowicie się zregenerował. Znów stał się młody. Nowy. Ja stałam się nowa.
Po urodzeniu Helenki zrobiłam sobie test na biologiczny wiek organizmu. Zegar biologiczny wskazywał na… dwadzieścia siedem lat! I dokładnie na tyle się czułam. Nie są to jedynie puste słowa. Dowodem na to była cała moja ciąża, a także domowy poród. Urodziłam Helenkę w domu na miesiąc przed czterdziestymi trzecimi urodzinami!
Piszę o tym, aby w pełni ci uświadomić, że organizm ma niezwykłą, naturalną zdolność do regeneracji. W wieku trzydziestu siedmiu lat czułam się stara, chora, zmęczona i pozbawiona chęci do życia. Pięć lat później stałam się młodą, zdrową kobietą i zaszłam w ciążę.
Przemiana jest możliwa.
Uzdrowienie jest możliwe.
Możliwy jest powrót sił witalnych, i to niezależnie od wieku!
Jestem na to chodzącym dowodem.
I jest nim także mój domowy poród. Wcale nie jest tak łatwo urodzić w domu. Przepisy prawne dotyczące domowych porodów są w naszym kraju bardzo restrykcyjne, a na położnej spoczywa ogromna odpowiedzialność. Kobieta i dziecko muszą być całkowicie zdrowi, przeciwwskazaniem do domowego porodu może być nawet minimalnie obniżony poziom żelaza we krwi matki. A ile kobiet tuż przed rozwiązaniem ma idealny poziom żelaza? Naprawdę niewiele. Tymczasem ja miałam!
Absolutnie wszystkie moje wyniki były idealne. W wieku prawie czterdziestu trzech lat byłam całkowicie zdrowa. Nie mogłam tego o sobie powiedzieć pięć czy sześć lat wcześniej.
Jeśli weźmiemy sprawy naszego zdrowia, szczęścia i samopoczucia we własne ręce, jeśli będziemy dbać o siebie z pasją i zaangażowaniem, efekty mogą przekroczyć nasze najśmielsze oczekiwania. A nagroda za ten wysiłek okaże się nieoceniona. Będzie nią bardzo wysoka jakość życia. Naprawdę warto. Ręczę za to!IDĘ WŁASNĄ DROGĄ
Od czego zacząć przemianę i uzdrowienie? Przede wszystkim od odpowiedniego nastawienia.
Moją mocną stroną jest to, że nie uznaję stereotypów. Nie lubię ich. Czasem mnie śmieszą, ale znacznie częściej złoszczą i denerwują. Dlaczego? Ponieważ odbierają ludziom siłę. A mnie irytuje wszystko, co pozbawia ludzi mocy, zdrowia i szczęścia. Nie godzę się na to!
Odkąd wkroczyłam na ścieżkę świadomego życia, jestem niezwykle wyczulona na wszelkie osłabiające nawyki i przekonania – nawet te ogólnie przyjęte. Gdy słyszę zwrot: „Przecież wszyscy tak robią”, od razu staję się czujna. Ja nie podążam ścieżką wydeptaną przez tłumy. Cóż, nie żyjemy przecież w świecie ludzi szczupłych, zdrowych, szczęśliwych, wolnych od nałogów i sprawnych do sto dwudziestego roku życia… Zamiast ślepo naśladować innych, warto szukać własnych dróg.
Nasze społeczeństwo cierpi, ponieważ zmaga się z mnóstwem niepotrzebnych chorób. Są spowodowane niewłaściwym stylem życia, myślenia i odżywiania się, które jak wirus infekują kolejne pokolenia. Czy zatem należy zupełnie zerwać z tradycją? W żadnym razie! Sama niczego z założenia nie odrzucam, nie neguję, ale wszystkiemu uważnie się przyglądam. Oceniam, testuję, badam na sobie. Staram się oddzielać ziarna od plew, aby pozbywając się tego, co niewłaściwe, przy okazji nie wylać dziecka z kąpielą. Ważne jest, by patrzeć na świat trzeźwo, świadomie wybierać to, co nam służy, i odrzucać wszystko, co odbiera nam zdrowie i moc.
Życie jest sztuką dokonywania wyborów. A w dzisiejszym świecie naprawdę jest z czego wybierać! Korzystajmy z tego przywileju. I wybierajmy mądrze.
UCIECZKA W CHOROBĘ
Niedawno mój znajomy, sześćdziesięcioparolatek, miał gorszy dzień. Kiepskie samopoczucie to rzecz zupełnie normalna przy niskim ciśnieniu, w samym środku przesilenia zimowego. On jednak uważał inaczej.
– Co mi jest? – zastanawiał się głośno. – Chyba się starzeję. Cóż, muszę dać sobie prawo do starości.
Ależ mnie to rozzłościło! „Dać sobie prawo do starości” w wieku sześćdziesięciu lat to jak zaprosić do swojego życia wszelkie choroby i dolegliwości. Bo tak działa nasz umysł – za sprawą energii myśli wpływa na nasz organizm i jego reakcje.
Jakiś czas temu znalazłam się w chłodnym pomieszczeniu. Stał tam piecyk elektryczny imitujący żeliwną kozę. Funkcja ogrzewania była wyłączona, ale w jego wnętrzu migotały sztuczne płomienie – atrakcyjne wizualnie, dające złudzenie obecności prawdziwego ognia. Patrząc na nie, zdałam sobie sprawę, że… robi mi się ciepło! Mój umysł przesłał ciału podświadomą informację, że jestem w obecności ognia, więc powinnam poczuć się ogrzana. I mój organizm zareagował.
Tak właśnie działa mózg. Jeśli powtarzamy sobie: „Och, skończyłem sześćdziesiąt lat, jestem stara/stary”, ciało odpowie, przyspieszając proces starzenia. Jeśli zaś będziemy pielęgnować w umyśle pozytywny obraz osób długowiecznych, które pomimo ukończenia dziewięćdziesiątego roku życia nadal cieszą się pełną sprawnością, pogodą ducha oraz młodzieńczym wigorem, to nasz organizm zareaguje witalnością i lepszym samopoczuciem. Znamy przecież wiele przykładów osób, które pomimo fatalnej diagnozy lekarskiej o nieuleczalnej chorobie osiągały stan pełnego zdrowia właśnie za sprawą niezachwianej wiary, determinacji i optymizmu. Siła umysłu jest naprawdę niezwykła! Najlepszym dowodem na to jest powszechnie znany efekt placebo: pacjent przyjmuje preparat neutralny (na przykład cukier), który nie ma żadnego medycznego wpływu na ciało, po czym zaczyna lepiej się czuć. Zdrowieje, bo uwierzył, że dana substancja działa.
Gdybym wiele lat temu nie uwierzyła, że jestem w stanie zupełnie wyzdrowieć, prawdopodobnie do dziś narzekałabym, że wszystkiemu winne są moje przerośnięte migdałki. Ludzie bardzo często podświadomie chowają się za swoimi chorobami, tłumacząc nimi poszczególne życiowe porażki.
Stawianie siebie w pozycji ofiary to ogromna pokusa, ale również niebezpieczeństwo. Zamykając się w pozornej strefie komfortu, skazujemy się na poczucie beznadziei. Cierpimy my i nasi bliscy.
Pewna osoba poprosiła mnie o kontakt do mojego bioenergoterapeuty, ponieważ chciała pomóc swojemu od lat cierpiącemu ojcu. Jego choroba wywarła duży wpływ na całą rodzinę. Matka tej dziewczyny przejęła na siebie wszystkie domowe obowiązki – stała się opiekunką, pielęgniarką i niemal służącą swojego męża. Dzieci cierpiały, widząc ból swoich rodziców, a wnuki praktycznie nie miały dziadków. Po usilnych namowach starszy pan zgodził się na wizytę u bioenergoterapeuty, choć nie wierzył w jej skuteczność.
Do gabinetu wszedł przygarbiony, ponury, ledwo powłócząc nogami. Bioenergoterapeuta dokładnie go zbadał i postawił zaskakującą diagnozę. – Jest pan zupełnie zdrów! – powiedział. – Niepotrzebnie przyjmuje pan mnóstwo leków. To one odpowiadają za pański stan. To, co powinniśmy zrobić, to oczyścić pański organizm i odbudować siły. W krótkim czasie będzie pan biegał jak młody chłopak!
I co się stało? Ów człowiek nigdy więcej do bioenergoterapeuty nie powrócił. Tak jakby nie chciał, by odebrano mu jego chorobę. Był gotów znosić dolegliwości, byle dalej pozostawać w centrum zainteresowania najbliższych i nie być zmuszonym do żadnej odpowiedzialności.
Oczywiście nie zawsze tak jest. Mnóstwo osób naprawdę bardzo ciężko choruje i potrzebuje pomocy w wykonywaniu podstawowych czynności. Ale czasem bywa tak jak w wyżej opisanym przypadku. Człowiek ucieka w chorobę, ponieważ uzależnił się od opieki i współczucia.
Kiedyś przyszła do mnie znajoma – wyczerpana po nieprzespanej nocy, szara od bólu.
– Reumatyzm nie daje mi żyć – jęknęła. – Przy zmianie pogody biodro tak mi dokucza, że muszę brać silne środki przeciwbólowe, choć bardzo tego nie chcę. Teraz dodatkowo boli mnie żołądek.
Liczyła na moje współczucie. I owszem, bardzo jej współczułam. Mimo to, zamiast ją pocieszać, przypomniałam jej, że kiedyś pomogła jej wizyta u rehabilitanta. Zasugerowałam, że mogłaby znów się do niego wybrać. Spojrzała na mnie z rozczarowaniem… ale do rehabilitanta poszła. Kilka dni później podskakiwała w mojej kuchni, uradowana, że nic ją nie boli.
Czasem wydaje się nam, że poprzez współczucie możemy innym pomóc – i bardzo często tak właśnie jest. Sztuką jest odpowiednie wyczucie, kiedy empatia i wsparcie słowne będą pomocne, a kiedy… wręcz przeciwnie. Niestety, często zbytnio użalamy się nad sobą, zamiast podjąć praktyczne kroki, aby sobie pomóc. Gdybym na informację o dolegliwościach reumatycznych mojej znajomej pokiwała głową i przyznała, że jedynym rozwiązaniem są środki przeciwbólowe, to przyjmowałaby je do dzisiaj i wciąż borykała się z bólem. Zamiast tego przypomniałam jej, że naszym naturalnym stanem jest zdrowie. A ona postanowiła o siebie zawalczyć.
CIAŁO – NASZ NAJWIĘKSZY SOJUSZNIK
Często pozbycie się bólu oznacza dla nas koniec problemu – przestało boleć, więc jestem zdrowy. Niestety, poradzenie sobie ze skutkiem to zbyt mało. Jeśli dolegliwość ma charakter nawracający, to gdy zatrzymamy się na etapie jedynie zaleczenia, z pewnością znów da o sobie znać. Tak często działa medycyna konwencjonalna – leczy skutek, zamiast dotrzeć do prawdziwej przyczyny. Tymczasem aby osiągnąć trwałe uleczenie, potrzebne jest zaangażowanie nie tylko lekarza, ale głównie pacjenta! Przecież to nasze życie i zdrowie!
Cieszę się, że w przypadku mojej znajomej nastąpiła poprawa i ból zniknął. Jednak dolegliwość ta miała przecież jakiś powód. W przypadku problemów z biodrem, zamiast czekać, aż sytuacja się powtórzy, lepiej się zastanowić, co można zmienić, aby to nie nastąpiło. W jakiej pozycji śpię? Czy nie obciążam nogi, nierównomiernie rozkładając ciężar ciała podczas wykonywania codziennych czynności? Może powinnam zacząć ćwiczyć? A może jedna moja noga jest minimalnie krótsza i wystarczy włożyć do buta wkładkę korygującą? Może też biodra dają mi znać, że jestem nadmiernie zestresowana? Stres kumuluje się przecież nie tylko w naszych barkach, ale również w całym ciele.
Organizm nie jest naszym wrogiem. Przeciwnie – to nasz wielki sprzymierzeniec. Niestety, w naszej kulturze przeważnie traktuje się go instrumentalnie – w oderwaniu od ducha, emocji, umysłu. Ma sprawnie działać. A jeśli coś w nim szwankuje, trzeba połknąć tabletkę, żeby znów dało się z niego w pełni korzystać. Tymczasem ludzkie ciało to złożona, precyzyjna, najniezwyklejsza na świecie „konstrukcja”. To dzieło sztuki Pana Boga! Jesteśmy stworzeni na boski obraz i podobieństwo. Jesteśmy idealni i doskonali. Podarowano nam genialnie skonstruowany mechanizm, z którym… nie wiemy, co zrobić. Nie doceniamy go. Nie szanujemy. Nie potrafimy w mądry sposób z niego korzystać i przede wszystkim – nie potrafimy go słuchać. Czas to zmienić.
Ciało nieustannie stara się z nami komunikować. Wysyła nam rozmaite sygnały, czasem za sprawą poczucia przyjemności, lecz często także za sprawą bólu. Ból nie jest karą. To ważna informacja, że w naszym ciele dzieje się coś niewłaściwego. Niestety, nie potrafimy go docenić, w czym „pomagają” nam media. Weźmy choćby reklamy leków na niestrawność. Wynika z nich, że jeśli zjemy coś tłustego i ciężkostrawnego, to na powstałe dolegliwości wystarczy przyjąć tabletkę. Do czego sprowadza się taki przekaz? Do informacji: „Całkowicie zignoruj sygnały wysyłane przez swoje ciało, pozbądź się ich i nadal rób swoje. Trwaj przy niezdrowych nawykach żywieniowych, a gdy coś cię boli, zażyj lekarstwo”. Tymczasem za sprawą bólu ciało daje nam znać: „Nie jedz tego! To mi nie służy! Potrzebuję czegoś zupełnie innego! Trujesz mnie tym!”.
Mąż mojej znajomej cierpiał z powodu nieustannie nawracających migren. Dosłownie zwalały go z nóg – nie był w stanie pracować ani zajmować się dziećmi. Leżał w zaciemnionym pokoju i wył z bólu. Lekarze bezradnie rozkładali ręce. Nikt nie potrafił znaleźć przyczyny. „Tak już jest, tak musi być – mówili. – Ten typ tak ma”.
Cierpiał tak przez kilka lat, aż znalazł się wreszcie mądry lekarz, który zalecił poszukać przyczyny w pożywieniu. W przypadku medycyny chińskiej i ajurwedy to byłby pierwszy krok. W naszym kręgu kulturowym – niestety ostatni. Po wykonaniu testów okazało się, że przyczynę migren stanowi nietolerancja glutenu. Po radykalnym odstawieniu wszelkich produktów go zawierających dolegliwości ustąpiły. Przy okazji zniknęło również kilkanaście kilogramów nadwagi i cienie pod oczami, przestały wypadać włosy. Pojawiły się za to energia i radość. Żona odzyskała męża, a dzieci ojca. Wyzdrowiała cała rodzina…
Gdy sama poddałam się testom na nietolerancję pokarmową, dowiedziałam się, że nie toleruję mleka krowiego i przetworów mlecznych – podobnie jak zdecydowana większość ludzi. Wiedzą o tym znawcy medycyny chińskiej, którzy zalecają radykalnie wykluczyć nabiał z diety. Uważa się, że mleko odpowiedzialne jest za powstawanie w organizmie śluzu, który może być powodem nie tylko otyłości, ale również chorób zatok i… nawracających angin.
Kiedy byłam dzieckiem, mleko uznawano za niesłychanie zdrowe. Ja i moi rówieśnicy byliśmy nie tylko zachęcani, ale wręcz zmuszani do wypijania szklanki mleka dziennie. Niektórzy po wypiciu mleka czuli się w miarę dobrze, inni od razu wymiotowali. Ja stawałam się otępiała, zmęczona, rozbita, miałam problemy z koncentracją. Dzisiaj wiem, że to są typowe objawy nietolerancji pokarmowej, ale wtedy moje narzekanie uznawano za marudzenie. Nikt nie wiedział, że laktoza i kazeina zawarte w mleku mogą wywoływać bardzo ostre reakcje alergiczne.
Tak więc moja mama mogła robić wszystko co było w jej mocy, abym była zdrowa, lekarze mogli „leczyć” mnie antybiotykami, a problem istniał nadal i narastał. Działo się tak, ponieważ nikomu nie udało się dotrzeć do przyczyny choroby. Walczono jedynie ze skutkami.
Na moje warsztaty przyjechała pewna wspaniała kobieta, która przez jedenaście lat bardzo cierpiała na… wszystko. Kiedyś miała nadwagę, odczuwała liczne dolegliwości fizyczne, oprócz tego borykała się z depresją. Przechodziła istną gehennę… Wreszcie po bezskutecznym leczeniu poszczególnych organów jakiś mądry lekarz spojrzał na problem bardziej całościowo i po przeprowadzeniu szeregu badań postawił diagnozę: choroba Hashimoto (przewlekłe zapalenie tarczycy). Jest to choroba autoimmunologiczna, której medycyna konwencjonalna w zasadzie nie leczy. Owszem, łagodzi skutki, ale o całkowitym wyleczeniu mowy nie ma. Pomimo postawienia diagnozy i podjęcia konwencjonalnego leczenia kobieta nadal czuła się fatalnie. Wreszcie postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Powierzyła swoje zdrowie Bogu, prosząc go o prowadzenie, i sama zaczęła szukać przyczyny swego stanu zdrowia. Po jakimś czasie trafiła na moje książki i na mój blog. Zdecydowała się wziąć udział w warsztatach. Wkrótce, uzbrojona w kobiece wsparcie, boską siłę i własną determinację, przystąpiła do działania. Całkowicie zmieniła sposób odżywiania się, zaczęła też ćwiczyć jogę – codziennie, z uporem i samozaparciem. A przede wszystkim nieustannie starała się odnaleźć duchowe, emocjonalne i psychiczne powody choroby – ponieważ każda choroba takie ma. Po kilku miesiącach chora do niedawna kobieta… rozkwitła. Przeszła taką metamorfozę, że znajomi nie poznawali jej na ulicy. Schudła kilkanaście kilogramów, wypiękniała, zaczęła emanować radością i pracować z pasją. Dziś mówi, że jest wdzięczna swojej chorobie za to, jak wiele ją nauczyła.
Lekarze, widząc wyniki jej badań, nie są w stanie uwierzyć w to, co się stało. „To niemożliwe”, mówią. Otóż możliwe. Wszystko jest możliwe. Naszym naturalnym stanem jest zdrowie. Jeśli odkryjemy przyczynę choroby, możemy całkowicie pozbyć się dolegliwości.
Inna uczestniczka moich warsztatów pozbyła się zmian nowotworowych piersi – guzki znikły, gdy zaczęła na głębokim poziomie przepracowywać relacje ze swoją mamą, a w konsekwencji również z… samą sobą. Ona także jest dzisiaj wdzięczna swojej chorobie za wszystko, czego ją nauczyła. Strach przed nieodwracalnym zmusił ją do pochylenia się nad tematami, z którymi nie chciała się konfrontować, bo były zbyt bolesne. Zepchnęła je do swojej podświadomości i udawała, że nie istnieją.
A przecież jesteśmy na tym świecie także po to, aby przepracować każdy kolejny problem – w tym nawet relacje z rodzicami, którzy już nie żyją. Choroby nieraz zachęcają, a czasem wręcz zmuszają nas do rozwoju. A trud pracy nad sobą owocuje nie tylko zdrowiem i wielką ulgą, ale również przemianą. Znikają wewnętrzne blokady, tamy i bariery. Zdrowie i dobra energia mogą płynąć bez zakłóceń. Uwolnieni i przebudzeni, rozkwitamy do nowego, bardziej świadomego i znacznie lepszego życia.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_