Smak życia - ebook
Smak życia - ebook
Elle nie ma czasu na bujanie w obłokach. Ciężko pracuje, by utrzymać dwie przyrodnie siostry i babcię. Pewnego dnia dostaje kłopotliwy prezent od kuzyna, o którym nigdy nie słyszała. Po co jej stara furgonetka do obwoźnej sprzedaży lodów? Kim jest tajemniczy kuzyn i dlaczego nie sposób go odnaleźć? No i jeszcze irytujący Sean… Podobno miał tylko dostarczyć furgonetkę i zniknąć, tymczasem coraz częściej we wszystko się wtrąca…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9461-2 |
Rozmiar pliku: | 627 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie jest jak lody: trzeba go posmakować raz na jakiś czas.
Z dzienniczka Rosie
– Lovage Amery?
Jeśli Elle kiedykolwiek powinna posłuchać babcinej rady i przed otwarciem drzwi sprawdzić swój wygląd w lustrze, było to właśnie teraz.
Dzwonek zastał ją na kolanach, z rękami w gumowych rękawicach zanurzonymi w mydlanej wodzie. Nie przerwała pracy i nie poprawiła włosów wymykających się spod elastycznej gumki. Zresztą niewiele mogła zrobić z zaróżowioną i błyszczącą od potu twarzą po całym dniu spędzonym na sprzątaniu, którego kulminacją było mycie podłogi w kuchni.
Zaprawa godna Kopciuszka.
Mówiąc szczerze, mężczyzna, który stał na progu, również nie włożył zbyt wiele wysiłku w swój wygląd. Gęste ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, jakby dopiero co wstał z łóżka, a na podbródku widniał cień delikatnego zarostu, który wyglądał nawet stylowo, tyle że raczej świadczył o unikaniu golenia w sobotę, gdy nie trzeba iść do pracy.
Podobnie jak ona miał na sobie stare dżinsy i T-shirt, który już dawno powinien wylądować w śmietniku. Różnica polegała na tym, że w tym stroju prezentował się apetycznie, aż ślinka leciała do ust. Zauroczona ledwie zauważyła, że użył jej imienia, które ukrywała, odkąd zaczęła chodzić do przedszkola. Pośpiesznie zdjęła rękawice, przerzuciła je zamaszyście przez ramię i rzuciła trochę nieufnie:
– A kto pyta?
– Sean McElroy.
Głos pasował do reszty. Był niski, seksowny, otulający miękko jak irlandzka mgła. Do tego chłodna ręka, trochę szorstka i krzepiąco duża, uścisnęła jej dłoń.
Elle odruchowo odwzajemniła uścisk, po czym wyrwało się jej:
– Jak się masz? – Powiedziała to tonem niebezpiecznie podobnym do tego, którego używała jej babka, gdy spotykała przystojnego mężczyznę. To znaczy okraszonego lekkim przydechem, co zazwyczaj zwiastowało kłopoty.
– Doskonale – odparł z leniwym uśmiechem. Wokół niebieskich oczu rozeszły się półkoliście drobne zmarszczki.
Elle zaczęła już wierzyć, że szczęśliwie ominął ją gen, który sprawiał, że w obecności przystojnych mężczyzn wszystkie kobiety z rodu Amerych roztapiały się jak wosk.
Ku swemu zaskoczeniu odkryła, że jednak się myliła.
Zapewne nie stanął dotąd na jej drodze mężczyzna obdarzony oczami o tak intensywnym odcieniu niebieskiego i o ramionach stworzonych do dźwigania ciężaru całego świata. I tak wysoki, że nie czuła zakłopotania z powodu słusznego wzrostu. Sean McElroy do tego obdarzony był głosem, który przenikał ją całą, od głowy aż po palce stóp.
Przypominał jednego z tych beztroskich niegrzecznych chłopców, którzy przybywali na doroczny czerwcowy festyn, żeby po kilku dniach odejść w siną dal, pozostawiając multum złamanych serc, a bywało, że i pozbawione ojca dzieciątko.
Dopiero po chwili wrócił jej rozum. Wyrywając z uścisku rękę, cofnęła się o krok i spytała z narzuconym chłodem:
– Czego pan szuka, panie McElroy?
– Nie czego, a kogo. – Uniósł brwi, zdumiony tą nagłą zmianą frontu. – Mam przesyłkę dla Lovage Amery.
Och nie! Znów to samo! Wprawdzie Elle niczego nie zamawiała, bo nie stać jej było na kurierskie przesyłki, ale miała babcię, która żyła w świecie fantazji. I też nosiła imię Lovage.
Jednak cała jej złość nagle wyparowała, gdy uśmiech McElroya poszerzył się i dotarł do niej tak głęboko, jak nie docierały zwyczajne uśmiechy.
– Zechce pani przyjąć?
Zerknęła na dużą brązową kopertę. Ostatni raz, gdy beztrosko przyjęła przesyłkę zaadresowaną do Lovage Amery, uśmiechając się do doręczyciela, była o wiele młodsza. Miała studiować w college’u i rozpocząć nowe życie, nie zdając sobie sprawy, że wkrótce owo życie zada jej kolejny cios.
– Co to jest?
– Rosie – odparł, jakby to wszystko wyjaśniało.
Musiała wyglądać równie głupio, jak się czuła, ponieważ wykonał półobrót i niedbale machnął kopertą, wskazując coś za rogiem domu.
Gdy się wychyliła, dostrzegła przód różowo-białej furgonetki. Spodziewała się, że jakiś wynędzniały pies wysunie łeb przez okno. Wprawdzie zabroniła siostrze ściągania do domu zabłąkanych zwierząt ze schroniska. Ostatnie nie tylko złamało im serca, ale dokonało spustoszenia na bankowym koncie.
– Cokolwiek Geli naopowiadała, w żadnym razie nie mogę wziąć następnego psa. Rachunki od weterynarza za ostatniego…
– Rosie to nie jest pies. – Wpadł jej w słowo. – Oto ona!
Ze zmarszczonymi brwiami przyglądała się furgonetce. Na drzwiach widniał malunek przedstawiający puchar lodowy, a na dachu przytwierdzono małe rożki.
– Wóz lodziarza?
– Gratuluję.
Zmarszczyła brwi. Gratulacje? Czyżby wygrała jakiś konkurs, w którym wzięła udział w przypływie poświątecznej rozpaczy, kiedy tego samego dnia zaczęła przeciekać zmywarka i przyszedł rachunek za prąd? Nie, to musi być głupi żart. Nawet w najgorszym dołku nie zainteresowałaby się konkursem, w którym główną nagrodą byłby używany wóz do sprzedaży lodów.
Choć nie znała się na ostatnich trendach w motoryzacji, w mig oceniła, że karoseria Rosie pochodzi z zeszłego stulecia. Była już niepocieszoną właścicielką starego grata, który z powodu długiej listy niedociągnięć nie przeszedł corocznych badań gwarancyjnych, i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, był następny.
– Gratulacje?
– Wygląda na to, że ma pani doskonały wzrok – zażartował.
– To stara furgonetka. – Robiła, co mogła, by zignorować ten pewny siebie, szeroki uśmiech oraz kuszące bary opięte spłowiałą czarną koszulką.
– Owszem, oryginalna furgonetka z wyposażeniem z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku.
Wrak, który stał w jej garażu, zjechał z taśmy mniej więcej wtedy, gdy ona się urodziła, czyli ponad dwadzieścia lat temu, ale w porównaniu z Rosie, która zapewne pamiętała szkolne lata jej babki, można by go nazwać młodzieniaszkiem.
– No cóż, staruszka jest z dobrego rocznika, prawdziwy antyk – ciągnął Sean. – To radość i duma pani stryjecznego dziadka Basila, ale akurat teraz potrzebuje porządnego dachu nad głową. – Zerknął w głąb korytarza, szukając potwierdzenia swoich słów.
Nie zauważyła, żeby się wzdrygnął, ale hol, zresztą jak i reszta domu, rozpaczliwie domagał się remontu.
– Antyk – powtórzyła w zamyśleniu. – Jest tylko jeden mały problem. – Och, więcej niż jeden, dodała w duchu.
– To znaczy?
– Nie mam stryjecznego dziadka Basila.
– Ale mam przyjemność z Lovage Amery? – Uchwycił się faktu, że nie potwierdziła swojej tożsamości, ale również jej nie zaprzeczyła. – A to jest Gable End w The Common, Longbourne?
Nie zamierzała ani potwierdzać adresu, ani przyznawać się do własnego imienia, ale zerknęła na drewnianą furtkę. Napis „Gable End” prawie całkowicie wypłowiał, ale zaprzeczanie nie miało sensu.
– Zaszła jakaś pomyłka – powiedziała, a potem posłużyła się ulubioną odzywką Geli: – Proszę więc to stąd zabrać.
– Zabiorę.
– Cieszę się.
Niestety pełen ulgi uśmiech pojawił się na jej twarzy przedwcześnie, bo Sean McElroy dodał:
– Jeśli tylko pomoże mi pani rozwikłać tę sprawę.
– Proszę się z tym udać do niejakiego Basila.
– Lovage to niezbyt popularne imię – rzekł, ignorując światłą radę.
– Są tego słuszne powody – mruknęła pod nosem. W końcu kto by się chciał kojarzyć z lubczykiem?
Gdy gwałtownie uniósł brwi, jej serce znów podskoczyło. Bezwiednie spojrzała na jego lewą rękę w poszukiwaniu obrączki. Nie znalazła jej, ale to nic nie znaczyło. Niemożliwe, żeby tak przystojny facet był wolny. A nawet jeśli, to o niej z całą pewnością nie można tego powiedzieć. Była bardzo mocno związana z ogromnym bagażem obowiązków.
Młodsze, wciąż uczące się dwie siostry, babcia żyjąca w wyimaginowanym świecie oraz dom pochłaniający każdy grosz, który zarabiała, podejmując się pracy bez perspektyw.
– Nie podoba się pani?
– Nie. – Nie chodziło nawet o to, że nie lubiła swojego imienia. Problem był poważniejszej natury. – To smutne, ale budzi infantylne reakcje w mężczyznach, niezależnie od ich wieku.
– Mężczyźni potrafią być swoimi najgorszymi wrogami – skonstatował filozoficznie, po czym powtórzył: – Lovage. – Tym razem przeciągnął samogłoski, nadając delikatną, śpiewną intonację. Zabrzmiało bardzo dojrzale.
Odkryła, że nie musiał się nawet uśmiechać, by zamienić ją w plastelinę. Gwałtownie potrzebując podparcia, sięgnęła do klamki.
– Dobrze się pani czuje?
– Doskonale – burknęła, już trochę rozzłoszczona.
Facet próbował jej wcisnąć stary złom. Albo nawet gorzej, był oszustem, który odwracał jej uwagę, podczas gdy jego kumpel, może ów mityczny Basil, wślizgnął się do domu od tyłu i zwiał ze wszystkim, co dało się wynieść. Powodzenia! Ale cokolwiek zamierzał, było jasne jak słońce, że flirtowanie przychodziło mu równie łatwo, jak oddychanie. A ona daje się w to wciągać.
– Czy to wszystko? – spytała.
– Nie, chwileczkę! Imię? Zgadza się. Adres? Zgadza się.
– Denerwujący facet? Zgadza się! – próbowała położyć temu kres.
Wyglądał raczej na rozbawionego niż rozzłoszczonego, co było irytujące.
– Chociaż może pani nie znać stryjecznego dziadka Basila, myślę, że będzie pani musiała zaakceptować fakt, że on panią zna. – Popatrzył na kopertę, którą trzymał w ręce. – Proszę mi powiedzieć, czy w pani rodzinie wszyscy mają imiona powiązane z nazwami ziół?
O nie! Nie pozwoli mu skierować rozmowy na niebezpieczne tory!
– Proszę mi powiedzieć, panie McElroy, czy Rosie… to znaczy furgonetka – poprawiła się, by nie wpaść w pułapkę myślenia o tym gracie jak o żywej istocie – jest na chodzie?
– Przyjechałem nią – oznajmił z kuszącym uśmiechem. – Zabiorę panią na przejażdżkę, żeby pokazać drobne ekstrawagancje Rosie, oczywiście jeśli pani zechce. To urocza starsza dama, ale ma swoje kaprysy.
– Nie reflektuję – ucięła, starając się ze wszystkich sił opanować zmysły, które namawiały ją hurmem, by zapomniała o problemach, zlekceważyła niebezpieczeństwo i choć raz w życiu zdobyła się na coś spontanicznego i nieprzemyślanego. – Przykro mi, panie McElroy.
– Sean.
– Przykro mi, panie McElroy – powtórzyła twardo – ale mama powtarzała mi, żebym nigdy nie wsiadała do samochodu obcego mężczyzny. – Był to klasyczny przypadek sprzeczności słów i czynów. W podobnych okolicznościach jej matka bez wahania wykorzystałaby okazję i głośno trąbiąc, popędziłaby po miasteczku, budząc zgorszenie sąsiadów. Tyle że, choć Sean McElroy bez wątpienia był porywającym facetem, nie zamierzała powielać jej błędów.
Cofnęła się w głąb korytarza, błyskawicznie zamknęła drzwi i z werwą wróciła do szorowania podłogi, spodziewając się kolejnego dzwonka.
Ale dzwonek nie zadźwięczał.
Ulga walczyła z żalem. Był piękny majowy dzień i myśl o przejażdżce z przystojnym mężczyzną furgonetką do rozwożenia lodów odwoływała się do tego wszystkiego, co było w niej młode i lekkomyślne. Do uczuć i tęsknot, które zamknęła głęboko w sercu. Nawet wpadający do kuchni zapach bzu zdawał się kusić, by choć na godzinę porzuciła obowiązki i pozwoliła sobie na rozrywkę.
Pokręciła głową. Zabawa kryła w sobie niebezpieczeństwa.
Szorowała nieskazitelnie już czyste płytki, wyładowując frustrację, a jednocześnie próbując zapomnieć o niebieskich oczach Seana McElroya i skoncentrować się na bieżących problemach. Na przykład skąd wyczarować dwieście pięćdziesiąt funtów na szkolną wycieczkę Geli do Francji.
Cóż, będzie musiała zacisnąć zęby i poprosić szefa o dodatkowe godziny w restauracji.
Seana zamurowało.
Miał problem, gdy tylko ją zobaczył – zarumienioną, z ciemnymi włosami niesfornie wymykającymi się spod gumki i opadającymi na przepastne orzechowe oczy. Stojąc stopień wyżej, dorównywała mu wzrostem, a pełne miękkie usta i pociągająca twarz znajdowały się na wprost jego twarzy.
Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z efektu, jaki wywiera jej żywiołowa kobiecość, co czyniło ją tym bardziej pociągającą. I niebezpieczną.
Był wściekły na Basila, ale mimowiednie sprawił mu ogromną przyjemność. Minęło sporo czasu, odkąd jakaś kobieta poruszyła w nim czułą strunę, nawet się o to nie starając.
Do licha, odprawiła go w iście ekspresowym tempie. Szczęk łańcucha zabrzmiał doprawdy ostatecznie. Nie było sensu dzwonić ponownie.
Popatrzył na kopertę, którą Basil Amery wsunął mu pod drzwi.
No cóż, nie wystarczy para pięknych oczu, by wciągnąć go w sam środek jakiejś rodzinnej afery. Miał tego dość na własnym podwórku.
Dostarczył Rosie. Wykonał zadanie.