Śmierć detektywa - ebook
Śmierć detektywa - ebook
Rezolutna Molly Murphy, która oczekuje od życia znacznie więcej, niż może otrzymać z racji swego urodzenia, już od kilku miesięcy przebywa w Nowym Jorku i ani myśli o powrocie do rodzinnej Irlandii. Marzy o pełnej samodzielności. Zachęcona wcześniejszym sukcesem dochodzeniowym, postanawia zostać detektywem. Żeby zaś poznać tajniki tej szczególnej i niedostępnej dla kobiet profesji, postanawia pobierać nauki u doświadczonego fachowca. Do tej roli idealnie nadaje się Paddy Riley, który wprawdzie zatrudnia Molly jako pomocnicę, ale do jej zawodowych ambicji odnosi się ze sporym sceptycyzmem. Nie wtajemnicza jej nawet w prowadzone przez siebie śledztwa, dotyczące głównie malwersacji i spraw rozwodowych. Sama Molly widzi się raczej w roli poszukiwaczki osób zaginionych.
Absolutnie się nie spodziewa, że czeka ją coś znacznie poważniejszego. Oto bowiem zostaje popełnione morderstwo, którego zagadkę będzie musiała rozwiązać sama, bez pomocy zawodowego detektywa. Prowadzący dochodzenie niesympatyczny sierżant Wolski zdecydowanie nie budzi zaufania Molly, z kolei swoich dwóch nowych przyjaciółek, wyzwolonych kobiet o oryginalnych imionach Sid i Gus, wolałaby nie narażać na niebezpieczeństwo. W jej życiu pojawi się także irlandzki dramaturg Ryan O’Hare – mężczyzna równie atrakcyjny jak zagadkowy, niestroniący od kontaktów z grupą anarchistów, której przewodzi osławiona Emma Goldman. Podążając tropem mordercy, Molly wkrótce się przekona, że sama może stać się jego ofiarą. Ten nierówny pojedynek zostanie zwieńczony spektakularnym i mrożącym krew w żyłach finałem: nasza bohaterka będzie świadkiem wydarzenia, które we wrześniu 1901 roku wstrząsnęło Ameryką.
Rhys Bowen to pseudonim pisarki, która urodziła się w 1941 roku w Bath w Anglii, a obecnie mieszka w San Francisco. Zanim w latach dziewięćdziesiątych rozpoczęła przygodę pisarską, pracowała dla BBC i Australian TV. Dała się poznać serią powieści o przygodach konstabla Evana Evansa, ale dopiero cykl o śledztwach Molly Murphy ugruntował jej pozycję jako mistrzyni kryminału w stylu retro. Sympatię czytelników wzbudziła główna bohaterka, która oczekuje od życia znacznie więcej, niż może otrzymać z racji swego urodzenia. . Za znane już polskim czytelnikom Prawo panny Murphy otrzymała w 2001 roku nagrodę Agatha Award, a Śmierć detektywa znalazła się rok później w finale tego samego konkursu. Dużą zaletą pisarstwa Bowen jest umiejętność splatania losów fikcyjnych postaci z faktami historycznymi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-453-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdałam sobie sprawę, że utrzymując na twarzy sztuczny uśmiech, mocno przygryzam zęby. Nie byłam pewna, czy Daniel miał świadomość, jak wiele dla niego robię. Z pewnością któraś z nas zaraz wybuchnie. Nie wiem tylko która pierwsza – ja czy panna Van Woekem. Przy sofie leżał biały futrzany dywanik. Kiedy na nim stanęłam, poruszył się i z wrzaskiem zaatakował mnie pazurami. Aha, więc w tym domu są jeszcze koty – pomyślałam.
– Patrz pod nogi, niezgrabna dziewczyno – prychnęła panna Van Woekem. – Rozzłościłaś księżniczkę Yasmin.
Powstrzymałam się od komentarza, choć już miałam sprostować, że to księżniczka Yasmin rozzłościła mnie, a nie na odwrót. Wielki biały pers przyglądał mi się z wyjątkową pogardą. Ostrożnie, żeby znów nie zdenerwować kota, wzięłam książkę do ręki. Niepotrzebnie się martwiłam. Kotka już na mnie nie patrzyła; odwróciła się tyłem i lizała łapę, tak jakbym w ogóle dla niej nie istniała.
Po godzinie czytania do pokoju weszła służąca, by oznajmić, że lunch gotowy.
– Poproszę swoją porcję na tacy – odparła panna Van Woekem. – A panna Murphy zje posiłek w jadalni – dodała, spojrzeniem nakazując mi zamknąć książkę. – Zadziwiająco dobrze czytasz jak na kogoś twojego pochodzenia. Akcent oczywiście masz nieokrzesany, ale jestem pozytywnie zaskoczona. Może jednak będę miała z ciebie pożytek.
A może nie... – pomyślałam, kierując się w stronę jadalni. Skoro Daniel uważał, że to łatwa praca, to znaczy, że nigdy dobrze jej nie poznał.
Jadłam w mało komfortowych warunkach – sama przy wielkim stole z polerowanego mahoniu, ze służącą czekającą za moimi plecami, aż skończę. Nie mogę jednak powiedzieć, by jedzenie było niedobre. Dla kogoś, kto – jak mawiała moja matka – miał zawsze wysokie aspiracje, taki posiłek powinien być codziennością. Zjadłam coś w rodzaju musu z ryby na zimno, sałatkę, a na deser owoce i malutkie bezy. Bardzo mi to smakowało. Do picia – domowa lemoniada. Zaczęłam bardziej optymistycznie zapatrywać się na tę pracę, zwłaszcza kiedy się okazało, że po lunchu panna Van Woekem ucięła sobie drzemkę, a ja mogłam spokojnie pobuszować w bibliotece.
Po podwieczorku, który zjadłyśmy przy malutkim stoliku w salonie, poprosiła, bym przygotowała jej fotel spacerowy. Pomogła mi służąca i wkrótce panna Van Woekem siedziała w dziwnej konstrukcji na kółkach.
– Zabierz mnie do parku. To najprzyjemniejsze miejsce o tej porze dnia.
W samym centrum Gramercy Park był ogrodzony parkanem ogród z drzewami, krzewami i kwiatami. Pchałam fotel na drugą stronę ulicy, kierując się ku północnej kutej bramie. Kiedy się do niej zbliżałyśmy, z ogrodu wychodziła właśnie starsza para. Mężczyzna o imponujących białych wąsach zdjął kapelusz, skłonił się zamaszyście, a potem uprzejmie przytrzymał nam furtkę.
– Dzień dobry, panno Van Woekem. Znów jest dość gorąco, prawda?
– Nic dziwnego, w końcu mamy lipiec. Miłego dnia!
Kiedy wchodziłyśmy do ogrodu, szepnęła do mnie:
– No, to już przesada. Tylko dlatego, że kiedyś w Ohio poznał McKinleya, udaje, że zapomniał, jakie ma pochodzenie. Przecież jego ojciec był tylko sklepikarzem!
Krążyłyśmy po parku, odpoczywając od upału w cieniu drzew, ciesząc się zapachem pięknych kwiatów i krzewów. W pewnym momencie zauważyłam, że nieopodal stoi mężczyzna w brązowym garniturze i kapeluszu. Kiedy podeszłyśmy, schował się głębiej między drzewa. Nic jednak nie robił, nie widziałam też, by miał przy sobie jakieś narzędzia do pracy. Po prostu stał, patrząc na jeden z domów naprzeciwko. Chyba nawet nas nie zauważył.
W oddali zegar wybił szóstą.
– Czas wracać – powiedziała panna Van Woekem. – Muszę się przebrać do kolacji. Córka chrzestna ma mnie odwiedzić, oczywiście pod warunkiem, że ktoś inny nie złoży jej lepszej propozycji. Przyjechała do miasta na parę dni, by zrobić zakupy. Możesz mnie zawieźć do domu.
Popchnęłam fotel w kierunku bramy, pochyliłam się, by ją otworzyć, ale była zamknięta.
– Nie wzięłaś klucza? – zapytała zniecierpliwiona.
– Klucza? Nie wiedziałam, że potrzebny jest jakiś klucz. – Poczułam, że się czerwienię ze zdenerwowania.
– Litości! Oczywiście, że potrzebny jest klucz. Przecież nie chcemy, by wchodził tu byle kto.
– Mogła to pani powiedzieć wcześniej. Zanim tu przyszłyśmy – zauważyłam.
– Jak śmiesz?!
– Zrozumiałam, że potrzebuje pani damy do towarzystwa, a nie dziewczyny na posyłki – odparłam. – Jeśli pani nie odpowiadam, proszę poszukać sobie kogoś innego.
Patrzyłyśmy na siebie jak dwa psy, które walczą o terytorium.
– Mam nadzieję, że jednak będę umiała cię wychować – powiedziała w końcu z błyskiem w oku i lekkim uśmiechem na twarzy. – A teraz lepiej znajdź jakiś sposób, by wydostać nas stąd przed zmierzchem.
Zostawiłam pannę Van Woekem w cieniu drzew i zaczęłam chodzić po parku, wyglądając za ogrodzenie i starając się zwrócić na siebie uwagę. Ale nikt nie przechodził. Gdzieś daleko szybkim krokiem maszerowały dwie służące, przejechał również powóz, ale tak szybko, że nawet nie zdążyłam zamachać. Kiedy kierowałam się w stronę południową, przypomniałam sobie o mężczyźnie w brązowym garniturze. Nie zauważyłam, żeby wychodził z parku, więc powinien nam pomóc. Ale pod drzewami nie było nikogo. Rozejrzałam się dookoła. Żadnego ruchu. Tylko wiewiórka przebiegła po trawniku.
Zaraz potem krzak przy ogrodzeniu gwałtownie się poruszył. To nie była wiewiórka, ale coś znacznie większego. Może kot? Podeszłam bliżej i zamarłam, widząc, jak mężczyzna w brązowym garniturze czołga się między krzewami. Nagle zatrzymał się i obejrzał. Na szczęście zdążyłam ukryć się za drzewem. Najwyraźniej zadowolony, że nikt go nie widzi, chwycił pręt w ogrodzeniu, wyjął go, wyszedł przez dziurę, a następnie umieścił pręt na miejscu. Wszystko to trwało zaledwie parę sekund. Potem widziałam, jak starannie otrzepuje ubranie i odchodzi ulicą, pogwizdując jak gdyby nigdy nic.
To całe zdarzenie tak bardzo mnie zdziwiło, że dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, iż gdzieś już tego człowieka widziałam. Tak! To on zrobił mnie i Danielowi zdjęcie w Central Parku!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------