Śmierć druga - ebook
Śmierć druga - ebook
Czasami dawni wrogowie okazują się najlepszymi sojusznikami. Gorzej, gdy działa to w druga stronę…
We Wrocławiu zostają znalezione zwłoki dwudziestoletniego Rafała Góry, a podejrzanym o morderstwo jest jego najlepszym przyjaciel, Sebastian. Buksujące w miejscu policyjne śledztwo mogłoby skorzystać z pomocy prywatnego detektywa Tomka Winklera, ale jest jeden problem: Winkler zna podejrzanego i ma pewne powody, by wierzyć w jego niewinność. Ma też sporo wątpliwości… Może dlatego zgadza się włączyć w dochodzenie swoją najbliższą współpracowniczkę – Romę Wiśniowiecką, prywatnie: babcię. Gdy Winkler rusza tropem tajemniczego „Tuliboru”, Roma prowadzi własne śledztwo w kipiącej od przemilczanych sekretów miejscowości, z której pochodził zabity chłopak.
Żadne z nich jeszcze nie wie, że w tej sprawie jest też druga śmierć.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3953-5 |
Rozmiar pliku: | 834 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Joanna Ćwiertka, @panda_zksiazka_
Nietuzinkowi bohaterowie, wartka akcja książki, tajemnice, prowadzone śledztwo i barwne sytuacyjne poczucie humoru nie pozwolą Wam się nudzić i odłożyć tej książki, dopóki nie poznacie całej historii do końca. Serdecznie polecam!
Justyna Chojnowska, @mloda_mama_czyta
Duet babcia Roma i Tomasz Winkler to gwarancja genialnych, wzbogaconych ironią dialogów i specyficznego humoru. Beata i Eugeniusz Dębscy po raz kolejny stworzyli porywającą historię ze świetnie rozbudowanym tłem obyczajowym. Śmierć druga to istny rollercoaster emocji. Nie zawiedziecie się!
Aleksandra Miszczuk @aalexbook
Beata i Eugeniusz Dębscy znów wodzą nas za nos. Historia rozpoczyna się całkiem niepozornie, ale im bardziej się w nią zagłębiamy, tym robi się mocniej, bardziej tajemniczo i mrocznie. Rasowy kryminał z szybką akcją, zawiłym śledztwem i zadziornymi bohaterami – to właśnie Śmierć druga.
Justyna Antonów @ja_zaczytana
Tomasz Winkler powraca w znakomitej formie! Dębscy snują rozpędzającą się niczym kernowska lokomotywa historię kryminalną, w typowy dla siebie sposób wplatając w nią ciepły, niewymuszony humor sytuacyjny i językowy. Niektóre dialogi są tak smakowite jak tort ze słynnej wrocławskiej cukierni Spychały i zapadają w pamięć na długo. Finał tej książki po prostu wbija w fotel.
Bartosz Szafran, Poinformowani.pl
Z typowym dla siebie poczuciem humoru i inteligencją Dębscy prowadzą znanych mam bohaterów ku tajemnicom rodzinnym i... parafialnym. Były podopieczny fundacji, martwy przyjaciel, klan o dziwnych powiązaniach i pieniądze bez źródła; stare sprawy, za które płacą młodzi ludzie. Bystre dialogi, burze mózgów i zawiłe drogi śledztwa raz jeszcze składają się na pełen energii kryminał, który trudno odłożyć choć na chwilę.
Katarzyna Kmieć @pani_ka_czyta
Tomasz Winkler powraca! Bezkompromisowy detektyw z ironicznym poczuciem humoru tym razem prowadzi śledztwo ramię w ramię z dawnym wrogiem oraz... babcią Romą.
Wartka akcja, ciekawa zagadka kryminalna, niejednoznaczni bohaterowie, sporo emocji i zaskakujące zakończenie – to cechy charakterystyczne dla całej serii powieści Beaty i Eugeniusza Dębskich. Śmierć druga jest książką, przy której zastanie Was świt!
Olga Szelc, Książki pod ręką
Myślałam naiwnie, że Beata i Eugeniusz Dębscy już mnie bardziej nie mogą zaskoczyć, a jednak Śmierć druga sprawiła, że po raz kolejny losy Tomka Winklera pochłaniałam z wypiekami na twarzy. Fascynujące, wielotorowe śledztwo trzyma w napięciu do ostatnich stron. Główne dramatis personae to nietuzinkowe postaci z krwi i kości, które dzięki dużej dawce humoru językowego i swojej błyskotliwości z książki na książkę i ze śledztwa na śledztwo zapracowują na coraz większą sympatię czytelnika. Absolutne mistrzostwo w kreacji współczesnego kryminału!
Patrycja Łukaszyk @bookerka2020
Dębscy dobrze wiedzą, jak niepostrzeżenie zaangażować czytelnika w wykreowany przez nich świat. I robią to z niesamowitą gracją! Świetny styl, realistyczne kreacje postaci i intryga nabierająca tempa proporcjonalnie do liczby przewracanych stron gwarantują prawdziwą ucztę kryminalną!
Martyna Chmiel, kryminalnatalerzu.pl
Zagadka morderstwa ubrana w kostium swoistego społecznego komentarza w wykonaniu Beaty i Eugeniusza Dębskich to angażująca historia, pełna fabularnych niespodzianek. Wytrawni miłośnicy gatunku nie mogę przegapić Śmierci drugiej, serwującej kryminalne guilty pleasure na najwyższym poziomie.
Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl
A dla tchórzów, niewiernych, obmierzłych,
zabójców, rozpustników, guślarzy,
bałwochwalców i wszelkich kłamców:
udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką.
To jest śmierć druga
Apokalipsa św. Jana 21,8 w przekładzie Biblii Tysiąclecia
1
Weszli za budynek klubowy WKS „Śląsk”, choć Darek narzekał i marudził, że tu nic nie będzie, bo skąd, bo kto by tu pił i puszki rozrzucał, bo to nie te czasy. W końcu tak wkurzył Lebita, że ten chciał już powiedzieć, że wraca, bo ma dość mędzenia, ale Darek potknął się o wystający korzeń i o mało co nie wyżłobił nosem bruzdy w ścieżce. No i to on niósł butelkę z resztką nalewki. Po co zadzierać?
– Kurwa! – rzucił maruda. – Pozarastało, jak cholera!
– A czemu by miało nie zarastać? – zapytał Lebita. – Chodnika tu nie ma... – Wzruszył ramionami, potarł łokcie, był niby lipiec, ale piąta rano, chłodno jeszcze, a T-shirt nie wysechł po nocnej ulewie.
– Tędy nie da rady. – Darek majtnął głową w stronę eleganckiego chodnika na terenie stadionu, między płotem i zabudowaniami. – Trzeba tu, po chaszczach... No... A kiedyś, kurwa, to się działało, nie? Pamiętasz, jak Śląsk grał tu swoje mecze? A kibice stali na nasypie i oglądali za darmo, nie? – Obejrzał się, ale na krótko, pamiętał o podstępnych korzeniach. – A za tę kasę, co zaoszczędzili na biletach, to se piwka kupili, ćwiarteczkę. I meczyk leciał.
Dla pewności pokazał prawą ręką nasyp. Minęli już budynek i wyszli na tyły trybun. Tu było dużo krzaczorów i drzew, szli w cieniu, po lewej ściana, po prawej nasyp z wysoką na trzy czwarte metra trawą. Lebita trzymał się z tyłu, nagle zrobił dwa szybkie kroki, chciał wymierzonym kopniakiem splątać Darkowi nogi i powalić go na ziemię, ale przypomniał sobie, kto niesie amarenę brzoskwinię, i odpuścił. Właściwie to odłożył zemstę na później. Na razie postanowił pognębić kumpla inaczej:
– A z kim grali?
Darek, nie odwracając się, podniósł ręce w niemym „skąd mam wiedzieć?”.
– A co ja, jeden z dziesięciu? – burknął przez ramię. – Kurwa! – jęknął nagle i wyhamował tak ostro, że Lebita, niższy o półtorej głowy, wbił mu się nosem między łopatki. – Patrz...
Lebita zrobił krok w bok i wyszedł z cienia kumpla.
Na ścieżce, jakieś sześć, może osiem metrów od nich, przycupnęły cztery jeże. Jeden duży, basior, i trzy mniejsze.
I mlaskały!
– Co one? – zapytał szeptem Lebita.
– Żreją coś...
Teraz i Lebita zobaczył: jeże przycupnęły w koło i skierowały pyszczki do środka ścieżki, w miejsce, w którym coś błysnęło.
– Piją, kurwa – powiedział już głośniej Darek. Trącił kolegę łokciem. – Też tak siorbiesz, nie?
Lebita zrobił dwa kroki naprzód, tupnął, klasnął. Jeże czmychnęły w gęstą trawę pod ścianę trybuny, większy przodem, za nim reszta. Została ścieżka i kałuża.
– Ty, kurwa, wino? Czy sok? – Darek znów wyprzedził Lebitę i pierwszy dopadł miejsca, w którym pasły się jeże. – Ty... – Już miał powiedzieć, co widzi i co myśli, ale resztka dość bezładnie strzyżonych włosów zjeżyła mu się na głowie, a po plechach ściekał lodowaty pot, którego jeszcze kilka sekund temu nie było. Odwrócił głowę w prawo i przejechał spojrzeniem po gęstej strudze, właściwie już zestalonej, spływającej z nasypu. Trawa była tu wydeptana i zdarta, zmiętoszona, źdźbła połamane i zmiażdżone, czarno-purpurowy strumyk wypływał zza krzewu bzu, niezbyt rozłożystego, dlatego widzieli, że za jego koroną trawa jest jeszcze mocniej skotłowana.
I że...
– Kurwa! Ja pierdolę! – jęknął Darek. Odwrócił się i chwycił Lebitę za ramię. Dobrze zrobił, bo ten już startował do ucieczki. – Trupol tam, kurwa, jest!
– Wiem, ślepy nie jestem! – Lebita szybko się rozejrzał, było pusto, bezpiecznie. Już słonecznie. I straszno. – Daj łyka... Dawaj! – wrzasnął.
Głos mu się załamał, ale Darek jednak nie skorzystał z okazji, żeby przysrać kumplowi. Wyszarpnął butelkę z kieszeni, ale przezornie ustawił palec na połowie zawartości i łyknął pierwszy. Lebita dossał resztę amareny, potrzymał naczynie do góry dnem, spłynęło wszystko. Już miał się zamachnąć, gdy...
– Nie wyrzucaj, durniu! – warknął Darek. – Psy znajdą, wezmą odciski, powiedzą, że to myśmy go zajebali!
– A skąd wezmą odciski? – przytomnie zapytał Lebita. – Ja stąd spierdalam i nie dam se wziąć odcisków ani nic!
– A co by od ciebie wzięli, ciulu! – Darek wyrwał mu puste naczynie. – Idę na portiernię wezwać gliny. Nie próbuj uciekać, bo i tak cię podpierdolę, a potem znajdę i zajebię. – Odwrócił się i zaczął iść z powrotem w kierunku Grabiszyńskiej.
– Darek, ochujałeś? Po co ci to? Będą cię maglowali i potem...
– Spierdalaj, ciulu. To jest trup! – machnął ręką do tyłu. – Morderstwo, kurwa! Ktoś kogoś zabił. Nie wolno zabijać. Tego nie daruję!
A co ty masz do darowania? – chciał zapytać Lebita, ale uprzytomnił sobie, że Darek uprawiał kiedyś boks. Dawno temu, za komuny, ale jeszcze miał w lewej kopyto. I jak komu nie darował, to ten się już nie musiał o dentystę martwić.
Splunął w trawę i powlókł się za Darkiem.
Po kilku krokach naszła go myśl, że mógłby takiego mniejszego jeża zabrać i sprezentować córce Moniki. Monia kotów nie lubiła, pies dużo żre i wychodzić trzeba, a taki jeż?
Kolczasty, krzywdy nie zrobi, a śmieszny!
Obejrzał się, ale jeże nie wróciły do siorbania krwi.
A jak bym go niósł, skurwegosyna?
Zrezygnowany powlókł się tropem druha.
2
Gospodyni wydarzenia i wieczoru, Iwa Jurek, czując się oklejona troskami i zadaniami jak słup ogłoszeniowy plakatami, siedziała na skraju pierwszego rzędu i starała się dzielić uwagę między przemawiającego ze sceny Dariusza Mitrę a spoczywającego na udzie smartfona. Telefon leżał bezczynnie, choć tylko na pozór, bo umowa z niewidocznymi, ale czynnymi pomocnikami głosiła, że jedno pojedyncze bzyknięcie znaczy „OK”, dwa bzyki – „coś się zacięło, ale działamy”, trzy – „HELP!”.
Jak na razie tylko raz wyczuła dwa bzyki, a zaraz potem jeden. Czyli mogłaby skupić się na najważniejszym punkcie wieczoru, na projekcie współpracy czołowych placówek socjoterapeutycznych. Jednak rozglądając się po sali konferencyjnej, zdała sobie sprawę, że zebranym marzy się już nieformalna, ale zawsze najowocniejsza część programu – garden party.
– Garden party post mortem – powiedział ktoś z Lublina przed ostatnim formalnym punktem spotkania.
Miało być dowcipnie, ale wyszło kaprawo. Iwa jako grzeczna gospodyni uśmiechnęła się lekko, unosząc brew, że niby „zawsze tak”.
Mitra właśnie tłumaczył, że tekst uchwały został wydrukowany i wyłożony na stoły przy recepcji. Kto zgadzał się z jej treścią i planowaną współpracą, miał podpisać dokument i czekać na pierwsze ruchy nowego zarządu.
Iwa ruszyła po schodach do góry, do holu, gdzie miała nadzieję odetchnąć ogrodowym powietrzem i na chwilę choćby odprężyć się i wyprostować plecy.
Komórka zadźwięczała Daft Punkiem. Tomasz! Znakomity timing, za kilka minut zakończenie imprezy stanie się faktem.
– Jak idzie? – zapytał w słuchawce Winkler. – Domyślam się, że dobrze, skoro nie wzywasz pomocy, i nawet bardzo dobrze, skoro odbierasz telefony, ale i tak pytam. Pomocy?
– Nie, już tylko czytanie ostatnich słów naszej deklaracji, czy jak ją tam nazwiemy, i przechodzimy do was, do kegów i rusztów.
– OK. W gotowości są i żebrownicy, i karkowniczki, i nawet wegedancerzy. Wszystko czeka, aż się przywleczecie głodni i spragnieni.
– Jasne. – Z sali rozległy się oklaski i pohukiwania. – Tomasz, kończę, jestem potrzebna. Pa!
Rozłączyła się, przemknęła na swoje miejsce, projekt miał być podpisany zaraz po dyskusji, której, notabene, nikt się nie spodziewał, bo wałkowano go dwa dni i wyglądało na to, że został zaakceptowany przez wszystkich albo przez decydującą większość. Zresztą, jak powiedziała babcia Winklera, Roma, „nie jest to, mimo wszystko, Magna Charta Libertatum”.
Po odbyciu nieuchronnych podsumowujących rozmów i takich, na które wcześniej zabrakło czasu albo pomysłu, Iwa wyszła boczkiem na taras, a potem trawnik, nie łapiąc z nikim kontaktu wzrokowego. Tuzin wielkich okrągłych parasoli i cztery „wezyry” z cateringiem, pół setki już snujących się między stołami konferencjuszy – frekwencja była oszałamiająca! Iwa, która organizowała takie forum po raz trzeci, zastanawiała się nad fenomenem obfitości uczestników, ale, zdaniem wszystkich gości bez wyjątku, powodem był głównie aspekt towarzyski.
– Iwuś? – zagaił Marek Sitko, stary znajomy jeszcze ze studiów. – Nie podobało się nam w tak zwanym socjalizmie, bo nie było samochodów, magnetowidów, wakacji na Malcie, wiadomo, ale nie było też gonitwy, upadlania się, żyłowania, podgryzania, walki o miejsce... Ludziska tego nie wytrzymują, nie są wytrenowani tak jak ci, co od stu lat w kilku już pokoleniach żyją w kapitalizmie. A i oni mają terapeutów... Więcej powiem: to oni ich wymyślili! No to o czym my deliberujemy? Trzeba pomagać, sterować, gasić pożary. I tyle!
Ktoś go zagarnął, więc tylko się uśmiechnęła, żeby wiedział, że zgadza się z jego diagnozą. Pewnie ma rację – pomyślała. Za jakiś czas człowiek nauczy się z tym żyć, odreagowywać, nie przy pomocy alko, prochów i walk MMA, tylko... nie wiem, sportu, wakacji, hobby? Jest kilka dróg.
Ruszyła w stronę parasola, pod którym Roma z Tomaszem sączyli prosecco i ćmili – każde swojego papierosa: Roma tunezyjskiego royala chowanego na specjalne okazje, Tomasz – camela. Na widok Iwy Winkler sięgnął do kieszeni i wyjął czarne marlboro. Zapaliła i zachłannie się zaciągnęła.
– Dobrze wyszło, prawda? – stwierdziła Roma.
– Aż się chce organizować – powiedziała Iwa, wypuściwszy dym.
Tomasz pomachał swoim camelem.
– Niedobrze, bo to znaczy, że jest zapotrzebowanie, a skoro jest zapo...
– Zabieraj swoją łyżkę dziegciu, mądralo, i wsadź tam, gdzie trzymasz cały zapas. Spory – skontrowała go Roma. – Teraz się wszyscy cieszymy.
– Ale babciu! – Zamachał rękami, smugą dymu odstraszając komary. – Ja się cieszę pierwszy. Mam dwie kobiety życia obok siebie i ani jednego żebrzącego psa pod stołem. Same radości!
– A na co czeka pies pod stołem? – Roma przekrzywiła filuternie głowę i sama rozwiązała zagadkę: – Czeka na spadek!
Tomasz uniósł kieliszek z zabarwionym aperolem prosecco i doczekawszy się, aż Roma z Iwą podniosą swoje, zbliżył do ust, ale odsunął w ostatniej chwili.
– Co jest? – powiedział zdumiony.
I niezadowolony.
Patrzył na taras i zaczynał sapać. Obie kobiety przeniosły spojrzenie na wyjście do ogrodu.
Na szczycie schodów stał podkomisarz Maciej Malicki, z opróżnionym do połowy pokalem i miną może nie do końca zblazowanego celebryty, ale wystarczająco zbliżoną do takiej. Zobaczywszy Winklera, posłał mu powitalny uśmiech, ale zanim podszedł, jeszcze przez chwilę rozglądał się po okolicy i ludziach. Byle tylko uniknąć podejrzeń o samotność w tłumie, zagubienie czy, tfu!, skrępowanie.
Winklerowi cisnęło się na usta pytanie, co on tu robi, zblazowany cynik, pozer i generalnie element niepewny i chyba nieprzynoszący chwały policji, ale uprzytomnił sobie, że ani Roma, ani – zwłaszcza – Iwa nie są zdziwione, więc otworzył usta tylko po to, żeby kolejny raz pozytywnie ocenić aperol spritz, elegancki drink włoskiej proweniencji. A spokojny, wyluzowany Malicki, jakby zadowolony z tej lustracji, a może i efektu swojego wejścia, wolno pokonał schody i ruszył w ich kierunku.
– Dzień dobry. – Skłonił się grzecznie przed Romą, powtórzył to w kierunku Iwy, obszedł stół, najwyraźniej chciał uścisnąć im dłonie. Winkler wstał, przygotowany na każdy głupi dowcip czy manewr, ale Malicki wyciągnął rękę, uczciwie uścisnął dłoń i uśmiechnął się, wzdychając pogodnie. – Szczerze mówiąc, dawno nie byłem na takim oficjalnym, a mimo to miłym garden party. Chciałoby się powiedzieć, że fajne są te bale, rauty, brunche, ale prawda jest taka, że grille z browcem w starym, stałym towarzystwie, karkówka...
– Kiełba i karkówka też są, jeśli tak się stęskniłeś – rzucił zaczepnie Winkler. Kątem oka złowił pełne przygany spojrzenie Romy, ale nie mógł się opanować i nie zwrócić kilku werbalnych kuksańców, którymi – dawno, ale jednak – Malicki go częstował. – Możesz też spróbować panierowanego i grillowanego brokuła, macerowanej w japońskim occie brukselki, kalafiora...
– Nie, dziękuję – przerwał mu Malicki, błysnąwszy złośliwym spojrzeniem. – No, chyba że potem.
Winkler odnotował, dopiero teraz, że Malicki nie ma w uszach kolczyków, nie golił już skroni jak prowincjonalny „byznezmen” czy minister aktualnego rządu, nie miał też sygnetu na kciuku i – co zdziwiło Tomasza najbardziej – spod kołnierza polówki nie wystawał ani wytatuowany kod kreskowy, ani chińskie ideogramy, o których przecież on sam złośliwie swego czasu rozpuścił wieść, że są wycinkiem z cennika na piętnastoletnie jaja kurze w chińskim markecie.
Roma czujnie uznała, że kłujący na razie dialog dwóch policjantów (w tym jednego byłego) może przerodzić się w rozgrywkę dwóch psów, szybko więc położyła palec na denku odwróconej szklanki lowball.
– Aperolu? – zapytała.
Malicki skinął głową, dopił piwo i odstawił pokal.
– Z przyjemnością, poproszę bez wody.
Roma nalała prosecco, dodała aperolu i dwie ćwiartki pomarańczy, podała Malickiemu.
– O? – powiedziała, patrząc na jego szyję. – Miał pan tu... – pokazała miejsce na swojej szyi – ...tatuaż? Chiński chyba?
Malicki uśmiechnął się szeroko. I chyba szczerze.
– Tatuaż to mi pani wnuk zdemolował, szanowna pani, rozpowiadając, że to tabelka cen na jaja w orientalnym sklepie.
Winkler otworzył usta, żeby dobić Malickiego informacją, że nigdy nie sprawdzał treści tatuażu, ale Maciej go uprzedził:
– Oczywiście, nie były to jaja, tylko początek wiersza Li Yundi, dwunastowiecznego poety. „Po liściu spływa kropla...” – zadeklamował, szerokim gestem podkreślając słowa. – Ale miałem dość reagowania na kpiny, poszedłem do salonu tatuażu, w którym go robiłem, i poddałem się nanolaserowemu usunięciu ideogramów. Szczerze? – Uśmiechnął się do Romy. – Gościu nie był zadowolony, miał przeświadczenie, że to dzieło sztuki, a usuwanie go – zbrodnia. Zwłaszcza że, jak powiedział, to był jeden z pierwszych takich tatuaży we Wrocławiu. Teraz, zresztą, chybabym się już wstydził chodzić z ideogramami. Wystarczy popatrzeć, jaka tandeta nosi te żuczki i laseczki.
– Ty byś... – Winkler omal nie zakrztusił się prosecco. – Ty byś się zawstydził? Boże, co te organy ścigania robią z ludźmi?!
– Powiedziałem mu zatem – ciągnął niezrażony Malicki – że mamy akcję wypuszczania przestępców, ale program resocjalizacji wymaga, żeby ułatwić zerwanie z kryminalną przeszłością, dlatego za darmo usuwamy im dziary, wszystkie. Za darmo. Czy im się podoba, czy nie. A nie podoba, to wiemy. I tego tatuażystę, powiedziałem, wytypowaliśmy do wykonywania detatuaży. A ponieważ ci, co ich zwalniamy, tego nie lubią, to będą źli i pewnie przyjdą do niego, żeby im od nowa zrobił dziary, tylko większe, bardziej kolorowe i za darmo! Chwilę potem siedziałem w fotelu, a maszyna pracowicie usuwała ideogram. I... – Rozłożył ręce, odwrócił lekko głowę, żeby Roma obejrzała szyję. – Voilà!
Winkler teatralnie otworzył oczy i popatrzył na Iwę. Malicki nigdy nie popisywał się obcymi słówkami, sentencjami, co najwyżej rzucał: „Jak mawia ten kutafon...”, a tu nagle stał przed nimi bywalec salonów, z przykładnymi manierami, umiejętnie nawet zabawiający towarzystwo.
– Siadamy? – zaproponowała Roma. – A pan nam powie... – Rozejrzała się za krzesłem, Winkler ruszył w jej kierunku, ale Malicki już porwał jedno i był z nim przy Romie.
– Co tu robię? – Malicki odczekał, aż Roma usiadła, i też usiadł. – Czy pies przyszedł szukać jakiegoś zwyrodnialca? Nie, pani Iwa wysłała zaproszenie na imprezę, w ramach współpracy z Policją, więc przyszedłem. – Popatrzył znacząco na Winklera: „Nie przyszedłem tu żreć się z tobą, tylko w innej sprawie. Bez siekiery!”. – Byłem na sali plenarnej, proszę nie myśleć, że wpadłem tylko na wyżerkę. Wysłuchałem czterech wystąpień o pracy z młodzieżą, ale nie brałem udziału w dyskusji. Z doświadczenia wiem, że państwo nie macie zaufania do nas, w waszej opinii wyłącznie siłowo rozwiązujemy problemy, ale zapamiętałem to i owo i obiecuję, że będę wdrażał te postulaty w komisariacie. No i wiem, że wam chodzi o dobro dzieciaków, czyli właściwie o to samo, o co i nam.
Udał, że nie widzi z lekka zszokowanych spojrzeń pozostałej trójki. Oni byli przekonani, że spodziewać się od niego pomocy to to samo, co wbijać szpilki w beton.
– No, w każdym razie, komendant wysypał na dzielnicę zaproszenie do uczestnictwa w pani przedsięwzięciu – kontynuował – a to, jak wszystko, co daje komendant, spłynęło niżej, aż trafiło na mnie, a już niżej nie ma nikogo, musiałbym kota podesłać, ale kot, właściwie kotka mojej przełożonej, to znana w dzielni kotmendant. Czyli – jestem! – Z uśmiechem rozłożył ręce.
Winkler w duchu pokręcił głową. Malicki zawsze był dla niego zagadką, irytującą zagadką, bo co i rusz pojawiał się na jego miejscu fajny gość, taki sympatyczny ork z powieści Ostatni powiernik pierścienia, a zaraz potem – nadęty wał z rozbuchanym ego, którego należało poskromić, choćby podmieniając torebkę herbaty na rozluźniający kozłek. A tu i teraz prezentował swoje najlepsze strony i Tomaszowi nie pozostało nic innego, jak tylko pomodlić się w duchu, by zmiana okazała się trwała. Zamierzał rzucić jakimś zjadliwym komentarzem, żeby sprawdzić szczerość intencji Malickiego, ale zza pleców Iwy wyłonił się Zbyszek Synkiewicz, wiceprezes Stowarzyszenia Concret z Krakowa, i z zafrasowaną miną pędził do ich stolika. Iwa przechwyciła spojrzenie Tomasza, odwróciła się i uśmiechnęła do Synkiewicza, ale ten nie odpowiedział uśmiechem, wręcz przeciwnie: pokręcił głową i wyciągnął rękę, żeby zagarnąć gospodynię konferencji.
– Wybaczycie państwo, na dwie minuty?
Odeszli, Synkiewicz pochylił się do Iwy i szybko, nerwowo przekazał coś, co spowodowało, że ta zesztywniała, wyprostowała się, jakby chciała chwycić go za ramiona i potrząsnąć, ale tylko kręciła lekko głową, a potem obejrzała się, bezradna. Wyłowiła wzrok Tomasza i uśmiechając się przepraszająco, rozłożyła lekko ręce: „Mogę cię prosić?”.
Odstawił kieliszek i ruszył w jej kierunku, starając się nie wzbudzać zainteresowania, ani tym bardziej zaniepokojenia. Synkiewicz, którego Winkler znał pobieżnie, wyciągnął na powitanie dłoń.
– Przepraszam, nawet się nie przywitałem, ale tak mną potrząsnęło...
Iwa weszła mu w słowo:
– Jeden z naszych byłych podopiecznych, a prywatnie syn mojej zmarłej koleżanki... Sebastian Sejno... Jest w areszcie, bo... bo...
– Podobno zabił swojego przyjaciela, chłopak nazywał się Rafał Góra – dopowiedział Synkiewicz.
Zapadła cisza, jakby oboje, Iwa i on, czekali na jakąś cudotwórczą wypowiedź Winklera. A on czekał na ciąg dalszy, ale ten nie nadchodził.
– Pamiętam Sebastiana, poznałem go kiedyś – odezwał się w końcu. – Zastanawia mnie użycie słowa „podobno”, to raz. Dwa: przyjaciel? To pewne? I po trzecie: znacie też zabitego? Górę?
Iwa spazmatycznie wciągnęła powietrze. Poruszyła prawą ręką, jakby chciała ją podnieść. „Ja, proszę pana!”.
– Słyszałam o nim. Od Seby... Sebastiana.
Synkiewicz otworzył usta, ale Winkler odezwał się wcześniej:
– A znasz ich zawodowo?
Zanim Iwa zaczęła mówić, Synkiewicz wystartował ze swoją wypowiedzią:
– No właśnie chciałem powiedzieć, że Sebastian to nie jest chłopiec... młodzieniec klasycznie „trudny”. Nie sprawiał kłopotów wymiarowi sprawiedliwości, co najwyżej swojej rodzinie, ale naprawdę nic patologicznego. On nawet studiuje prawo!
– Rafała znałam słabo, widziałam go dwa, może trzy razy, zawsze bardziej towarzysko, raz w ogóle dwie minuty, gdy wpadł po Sebę, dwa razy rozmowa trwała kilka minut. Przystojny blondyn, trochę klasycznie i teatralnie zbuntowany, zaczynał kursy wokalne, ukulele, wspinaczka... Wszystko porzucał po bardzo krótkim czasie, jakby chodziło mu tylko o to, żeby powiedzieć: „Wspinaczka? Próbowałem, wkurzyła mnie asekuracja, rzuciłem”. Ale żadnych powodów do kłótni, poważnych powodów, nie znam.
– A niepoważne? – szybko wskoczył jej w słowo Tomasz.
– Nie, niepoważnych też. Tylko tak mi się powiedziało, że poważne nie...
– A skąd wiesz o całej... tej sprawie? – zapytał Winkler Synkiewicza.
– Zadzwonił znajomy z prokuratury. Policja sprawdziła papiery Sebastiana, znaleźli pobyt u nas i wolontariat u ciebie. – Popatrzył na Iwę. Pokiwała głową, zanurzona głęboko w myślach. – A skoro skojarzył i zadzwonił, to policja pewnie też się niedługo odezwie. Ale nie o to chodzi, policji bać się nie mamy powodu, tylko... to jakaś koszmarna sytuacja! – Synkiewicz się skrzywił i Winkler pomyślał, że jeśli teraz powie coś o krzywdzie dla swojego stowarzyszenia, to da mu w pysk. – Rodzice obu chłopaków... biedny Rafał i Sebastian... Przecież on tego nie mógł zrobić! Na pewno nie zrobił! Chłopak bez agresji, bez...
– A dlaczego był u was? Policja też o to zapyta.
– Relacje z ojcem po stracie matki. Obwinianie jego, siebie. Nie umiał poradzić sobie z żałobą. Terapeutka zaproponowała pobyt u nas.
W kieszeni Synkiewicza rozległa się jakaś tęskna nuta, coś jak pseudochóry paragregoriańskie, coś, czego Winkler nie znosił, a co Romą niemal rzucało o ścianę.
Korzystając z tego, że Synkiewicz, przeprosiwszy wymownym spojrzeniem, wyjął telefon i burknął „Tak?”, Tomasz odwrócił się, wziął Iwę za rękę i pociągnął do stołu, gdzie perorował Malicki, a Roma słuchała z zainteresowaniem i uśmiechem na ustach.
– Co się stało, kochanie? – szybko zareagowała starsza pani, widząc zbolałą minę Iwy.
– Mój znajomy... chłopak, który pół roku był u mnie na wolontariacie... Syn mojej zmarłej koleżanki... – Odetchnęła głęboko. Winkler nie zmienił postawy, ale wyostrzył boczne widzenie i obserwował Malickiego. Ten drgnął i nerwowo sięgnął do kieszeni. Aha, mamy cię, chujku cwany! – Chłopak... podobno zabił swojego kolegę. Kolegę, przyjaciela, nieważne, ważne, że to nie jest typ zdolny do zabicia kogokolwiek! – Ściszyła głos, ale emocji nie ukryła. – Jakaś koszmarna...
Winkler już otwarcie popatrzył na Malickiego.
– Wiesz coś o tym? – zapytał ostro.
– A jak myślisz? – Malicki wyjął papierosy, oderwał i wyrzucił filtr, zapalił. Wypuszczając dym, który tłumił i matowił głos, mówił dalej: – To moja dzielnia. Ciało znaleziono na nasypie od strony stadionu Śląska. Sprawę dostała Magda Borkońska, czyli również ja. – Zaciągnął się drugi raz, łapczywie, popatrzył na Romę, potem na Iwę. – Dość krwawa historia, ale więcej nie mogę. – Sięgnął po swój kieliszek i dopił aperol, nikt poza nim nie miał już ochoty na drinka. Winkler też zapalił, a chowając papierosy do kieszeni, spojrzał na trawę i trafił spojrzeniem na stopy Malickiego. Miał różne skarpety, i to mocno różne, prawą ciemnoczerwoną w jakiś wzorek, główka zajączka czy myszki, lewa była gładka, granatowa. Powstrzymał się od pytania, bo to ewidentnie była prowokacja, a nie chciał Malickiemu robić przyjemności.
– Odechciało mi się aperolu – skwitowała Roma.
Nikt nie skomentował. Tomasz przeleciał wzrokiem po obecnych, odnotował, że nadzwyczaj dużo spojrzeń kierowało się na nich. I nie skarpety Malickiego były tego powodem. Synkiewicz musiał puścić parę w kilku miejscach, połowa obecnych zerkała na Iwę, jakby miała do przekazania więcej danych.
Malicki zaciągnął się ostatni raz, zgasił połówkę w popielniczce.
– Na mnie trąbią, jak to się mówi. Dziękuję państwu za towarzystwo. – Ukłonił się Romie i Iwie. – My się chyba skontaktujemy jakoś, nie? – powiedział do Tomasza. – I to niedługo, jak sądzę?
Wszyscy zrozumieli, że w tych słowach zawiera się obietnica.
Malicki uśmiechnął się szeroko, odwrócił i pomaszerował do furtki prowadzącej na parking.
– I właśnie się dowiedzieliśmy – powiedział Tomasz, też gasząc papierosa – że przyszedł tu w określonym celu. A celem tym było? – zapytał tonem zarezerwowanym dla prowadzącego rozdanie Oscarów. – Wciągnięcie Tomasza W.! Brawo!
Nad parasolem zawisła cisza, po chwili Roma, mimo wcześniejszej deklaracji, sięgnęła po kieliszek i wypiła swój aperol spritz.
– To jest mądry facet! – oświadczyła.
– To jest cwany facet! – uzupełniła Iwa.
– To jest pies z problemem w robocie – zakończył Winkler. Obie popatrzyły na niego pytająco. – Skoro się tu zjawił, to znaczy, że nie mają niczego na „ś”: świadków, śladów, świadectw, czyli śśśledztwo zabuksowało, zanim się rozpędziło. – Zrobił krok w bok i usiadł na metalowo-plastikowym krześle. – Ale na razie nie musimy się niczym martwić... Oczywiście poza tym, że ktoś nie żyje, a inny ktoś jest podejrzany o spowodowanie tego zgonu.
Roma otworzyła swoją torebkę i chwilę wpatrywała się w jej zawartość. Zastanawiała się, co świetnie wiedzieli i Iwa, i Tomasz, czy zapalić deficytowego royala czy „czarniutkiego malborasa”, w końcu wyjęła płaską paczkę marlboro i poczekała na zapalniczkę wnuka.
– Pamiętam... – Wypuściła długą strugę dymu, taką, którą wnuk nazywał „elegancką”. – ...że jak go opisywałeś, to, owszem, krytycznie, ale też jakby ze współczuciem.
Winkler przyglądał się babci z uwagą.
– On się za bardzo wczuwa w środowisko, które penetruje. Jakbym był jego przełożonym, nigdy bym go nie oddelegował do żadnych narkobiznesowych spraw. – Wyjął swoje papierosy. – Ale widzę, że albo się otrząsnął... – Zapalił.
– Albo penetruje teraz nasze środowisko! – Iwa się roześmiała.
Spodobało się, cała trójka chichotała chwilę.
– W sumie to jesteśmy toksyczną rodziną – powiedziała Roma, zmieniając temat i wypuszczając dym w atmosferę. – Chodzi mi, oczywiście, o palenie. Żeby wszyscy członkowie palili, to to się rzadko zdarza!
– Mama nie pali – rzucił odruchowo Tomasz. Lamenty Romy nad stanem własnych płuc ostatnimi czasy się nasiliły, więc riposty o niepalącej cioci Alince, mamie Elżbiecie i przymuszonym abstynencie ojcu używane były często i wcale nie skutkowały. Ale innych nie było. – Oraz...
– Tomek? Daj spokój – poprosiła Iwa.
Po chwili ciszy Roma zapytała:
– Widzieliście, że Malicki włożył różne skarpety? – Zachichotała. – Powiedział, że ma dość ginących skarpet i singli w szufladzie, więc postanowił donosić single, nosić tak długo, aż się odnajdą ich pary. I był bardzo zdziwiony, jak mu powiedziałam, że jest taki trend. Zasmucił się.
Czyli, Romciu, zrobił cię w capa. Pozwolił, żebyś myślała, że go usadziłaś, a tymczasem to jemu udało się ciebie rozbroić. Cały Maciuś! Trzeba mu przyznać, że ciągle udoskonala swoje taktyki i że są skuteczne.
– No dobrze, dzieci. Ja się zbieram do domu.
– Ja też! – szybko dołączył Tomasz. – Spokojnie oddaj się ostatnim rozmowom – zaproponował Iwie. – Jak się znudzisz, zadzwoń, przyja...
– No co ty! – oburzyła się. – Są taksówki, są faktury na nie. Nie będę oszczędzała. Tylko nie zapomnijcie odebrać psów od Justyny.
– Nie da się o nich zapomnieć! – Roma podeszła do Iwy i wspiąwszy się na palce, pocałowała ją w policzek.
– Cały czas o nich myślę – dorzucił błazeńsko Tomasz. – Są na trzecim miejscu w moich myślach – dokończył, zbliżając się do Iwy. Przytulił ją i pogłaskał po plecach. – Impreza bardzo ci się udała – powiedział do ucha. – I jeszcze raz gratuluję wyboru na Prezeskę Stowarzyszenia.
Powtórzył babcine pożegnanie, ale całował już nie w policzek.
Uszczypnęła go lekko w biceps, zaczął się zastanawiać, co to może znaczyć. Pewnie: „Jeśli kpisz, to pożałujesz!” – pomyślał.
Wyszli tą samą furtką, co Malicki.
3
Smartfon odezwał się o wpół do dziesiątej, czyli przyzwoicie. Winkler odbył już spacer z psami, zaserwował kawę i pochłonął jajecznicę, sztywną i suchą, taką, jak lubił, efekt wieloletnich treningów kulinarnych babci. Jej komórka zadzwoniła trzy minuty wcześniej, więc Roma powędrowała do pokoju, przewidując, że rozmowa z przyjaciółką potrwa standardowo: trzy kwadranse.
– Cześć, Malicki – usłyszał Winkler. Pokiwał głową na boki, pantomimicznie odpowiadając: „Przecież się spodziewałem!”. – Jeśli jeszcze nie wbiłeś mnie do Znajomych, zrób to teraz, to ci ułatwi życie.
– Może od razu do Ulubionych?
– Dawaj, tak, to skróci proces i da mi być może potrzebny priorytet. Ale do dorzeczy: jesteś gotowy, ubrany?
Tomasz uznał, że Malicki czeka na jakieś oznaki zdziwienia, zaskoczenia, irytacji. Niedoczekanie!
– Mam schodzić?
Malicki chwilę popatrywał na swoją pułapkę, nie zatrzasnęła się. Tandeta.
– Za pięć minut będę...
– Mogę dojść na piechotę? – zaryzykował Winkler. Wcześniej uznał, że Malicki zaproponuje mu wizytę w dwu miejscach, oba były w zasięgu dziesięciominutowego spaceru.
– Nie-e... Podjadę.
Rozłączył się bez pożegnania. Tomasz spakował niezbędnik, papierosy, zapalniczkę, portfelik z kartami, samsunga. Podszedł do drzwi pokoju Romy i poprzebierał w powietrzu palcami, wskazującym i środkowym, Roma skinęła głową.
Wyszedł, obojętnie minął windę, do której żywił coraz słabsze zaufanie i jednocześnie ze zgrozą myślał o czekającym ich, lokatorów, niechybnym remoncie przedsolidarnościowego gruchota.
Malicki już był. W granatowej beemie, nie czarnej, nie w furze jakiegoś lewego bukmachera, ale i nie w czerwonej, wygłupie nowobogackiego właściciela hurtowni. Bmw X3, to do niego pasowało. Winkler wsiadł, uścisnęli sobie dłonie. Malicki zaczął wykręcać w stronę Pereca.
– Ty się trzymasz swojego clio?
– Nie do końca. – Winkler zapiął pas i wskazał stojącego w szeregu zaparkowanych wozów czerwonego nissana qashqai.
– O kurde! – jęknął Malicki. – Tyle rur?! Groźnie wygląda.
– Taki był, wybór słaby, a to jest wersja plus dwa, dużo miejsca dla psów.
Malicki pokiwał głową ze zrozumieniem, skręcił w Pereca i rozpędził się miękko w stronę kompleksu działek na Stalowej. Nie poruszał tematu, dla którego przyjechał, Winkler postanowił go przetrzymać.
– Ale clientki nie sprzedałem. Bo jak w tym czerwonym smoku kogoś śledzić? Z kilometra widać.
– No – przytaknął Malicki, myśląc o czymś innym. – A jak ty jesteś z inspektorem Klimaszewskim? Dalej pracujesz dla niego pod przykrywką zagadkowego audytora? Bierzesz sobie nierozwiązane sprawy jak ci z Archiwum X i przy nich dłubiesz? Taki szpieg z krainy dreszczowców?
– Deszczowców – poprawił odruchowo Winkler. – No tak, mam kwity audytora, nikt nie wie, co to dokładnie znaczy, jak na razie nikt się nie czepia. Myślę, że dopóki nie będę próbował kogoś aresztować, to nic się nie wydarzy. A co potem? – Skrzywił się i wzruszył ramionami.
– Przypuszczam, że dobrze, w końcu Klimaszewski wziął cię z powrotem do Firmy. Ale to twoje stanowisko... – Machnąłby w tym momencie ręką dla podkreślenia dezaprobaty, ale przecież prowadził dwustukonną furę. – Będziesz mógł zaproponować mu śledztwo w tej sprawie?
– Mogę spróbować. – Przecież mam carte blanche i ty o tym wiesz! – Są duże szanse.
– Możemy też od naszej strony uderzyć – zaproponował Malicki, ale nie przesadzał z naporem.
– Nie trzeba, najpierw... – Odwrócił się do Macieja. – Właśnie, co najpierw?
Malicki skręcił w Stalową, po stu metrach w Kwaśną i po bruku pomknął do zakrętu, do Kruczej.
– No... Proponuję małą wizję lokalną, a potem do nas na rozmowę...
– Tak sobie zaplanowałeś? – przerwał mu Winkler. Najwyraźniej Malicki uważał już, że zdominował przyszłego partnera. Czas trochę przydepnąć mu palce stóp. Zerknął w dół, ale widział tylko jedną, lewą. Była w czarnej skarpecie.
– Single się skończyły – rzucił w przestrzeń Malicki. – Musiałem wziąć parę. – Zerknął na Winklera z uśmiechem. – Może przestańmy się naparzać jak dwa koziorogi na górskiej grani? – zaproponował, patrząc przed siebie i zwalniając, żeby zjechać na chodnik przy boisku treningowym. – Jak nie chcesz, to nikt cię za uszy nie wyciągnie. A jak zechcesz, to może być fajnie.
To niepoważne, chciał powiedzieć Winkler. Policjant, zbrodnia, trup, zabójca... Gdzie tu pasuje przysłówek „fajnie”?
– Idziemy ścieżką? – spytał, odkładając poważne deklaracje na później. – Kto znalazł ciało i którędy szedł?
Musiał przecież poznać warunki. Nie finansowe, bynajmniej.
– Poczekaj...
Malicki wjechał na chodnik, szczęknął blokadą pasa, Winkler wysiadł również. Chrumknęły zamki w drzwiach. Maciej ruszył pierwszy w kierunku gruntowej ścieżki między nasypem kolejowym i płotem stadionu.
– Od strony Grabiszyńskiej szła ścieżką para dżentelmeneli... Podsłuchałem u pani Iwy Jurek, wczoraj, w kuluarach – wyjaśnił, widząc zdumione spojrzenie Tomasza. – No więc skracali sobie drogę na Kruczą. – Wkroczył na ścieżkę i ruszył pierwszy, odwracając głowę, gdy mówił. – Doszli do połowy trybun i zobaczyli cztery jeże, dokładnie mówiąc jednego dużego i trzy mniejsze, może samicę z młodymi, nie wiem, nie przesłuchiwałem ich jeszcze.
– Jeży?
Malicki posłał mu przez ramię przebiegłe spojrzenie i pokręcił głową.
– Nie. Dżentelmeneli. Ale jeże też mógłbym przesłuchać, bo ta czwórka nie zbierała jabłuszek ani grzybków, tylko chłeptała spływającą z nasypu krew.
– Była płynna? – zainteresował się Winkler.
To był odruch: zapytać, żeby nie zapomnieć.
– Źle się wyraziłem – przyznał Malicki. – Właściwie lizały już niemal zakrzepłą. Chłopaki zaczęli się rozglądać, zobaczyli zmiętoloną trawę, jakby ktoś coś wlókł po nasypie. Za krzakiem, jakieś trzy metry od ścieżki, była wydeptana polanka. Jeden z nich, wyższy, coś zobaczył, kawałek ciała, jak powiedział. Drugi twierdzi, że się zhaftował, ale to konfabulacja. Po prostu się sfajdał ze strachu. Mieli ze sobą niedokończoną flachę czegoś mocnego i brzoskwiniowego, dopili dla kurażu i poszli na portiernię zadzwonić po psy. Tyle ich udziału w sprawie.