- promocja
- W empik go
Śmierć frajerom. Na beczce prochu - ebook
Śmierć frajerom. Na beczce prochu - ebook
Bestsellerowy cykl „Śmierć frajerom” w kolejnej odsłonie. Heniek rusza w przymusową, pełną przygód i romansów podróż po Europie. Zaczyna od zaokrętowania na transatlantyk Batory i wyruszenia w dziewiczy rejs legendarnego statku. Na pokładzie spotyka szkolnego kolegę – Tadeusza Meissnera, oraz literatów: starego wygę Melchiora Wańkowicza i wschodzącą gwiazdę reportażu Akradego Fiedlera. Po idyllicznym początku podróży następuje spotkanie z Portugalią Salazara, Hiszpanią rozdartą między zwolenników Frontu Ludowego i Nacjonalistów, olimpijskim Berlinem pod rządami Hitlera oraz Moskwą Stalina. Europa jest już beczką prochu, pod którą tli się lont, a Heniek ma do wypełnienia nie tylko wywiadowcze misje, ale przede wszystkim chce odnaleźć mordercę swojej matki…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67343-54-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W którym sargento primero Carlos Ruiz Reverte jest świadkiem, jak patronka Guardia Civil Nuestra Señora del Pilar ratuje życie nierozważnego przechodnia
Sargento primero Carlos Ruiz Reverte skończył już służbę, lecz cały czas był czujny i odpowiedzialny. Nauczył się tego w starej Guardia Civil, to wyróżniało go między tymi wszystkimi amatorami, uzbrojoną cywilbandą, która włóczyła się z karabinami i pistoletami po mieście. Byli niechlujni, ubrani w byle co, biła od nich nonszalancja. Brakowało im nie tylko wyszkolenia i dyscypliny, ale przede wszystkim wojskowego sznytu, który zapewniają wypastowane buty, dobrze dopasowany ściśnięty pasem mundur, czysty i odprasowany, i będące zwieńczeniem całości służbowe nakrycie głowy. W jego przypadku – charakterystyczny, trójgraniasty kapelusz.
Kapelusz gwardii był czymś równie magicznym, co nakrycie głowy torreadora. Dzięki odpowiedniej prezencji mistrzowie z aren i funkcjonariusze Guardia Civil mieli w sobie coś niezwykłego, niemal nadludzkiego, co dodawało im siły i wzrostu. W przypadku starszego sierżanta Reverte dodatkowe centymetry były bardzo pożądane z powodu nikczemnego wzrostu, ale po włożeniu służbowego kapelusza czuł, że patrzy na wszystkich z góry.
Nowych zapalczywców, którzy zasilili republikańskie szeregi, nie oszczędzali marokańscy regulares i legia cudzoziemska, przez co Madryt od początku wojny był frontowym miastem. Dlatego tacy jak on, ludzie doświadczeni i zdyscyplinowani, musieli zachować szczególną czujność, bo wróg atakował miasto czterema kolumnami, a piąta, od środka, uprawiała dywersję na szeroką skalę. Gdy więc rozbrzmiała syrena karetki pogotowia, której wycie niosło się po wąskich uliczkach przedmieść stolicy Hiszpanii, Reverte nadstawił ucha. Co prawda nie zajmował się ruchem drogowym, ale jako dobry podoficer był gotów pomóc załodze pojazdu ratunkowego szybko i bezpiecznie przejechać przez skrzyżowanie.
Sygnał karetki zbliżał się wyjątkowo szybko, co zdziwiło sargento primero, bo wiedział, że powszechna opinia o tym, iż sanitarki pędzą jak szalone, nie pokrywa się z rzeczywistością. Karetka pogotowia szybko pokonuje duże odległości, bo inni kierowcy, furmani, fiakrzy i motorniczowie ustępują jej pierwszeństwa.
Wyciu syreny coraz częściej towarzyszyło naciskanie klaksonu, jakby kierowca nie dowierzał sile przepisowego sygnału ostrzegawczego. Do tego dochodził jeszcze niezwyczajny ryk silnika i pisk opon. Można się było domyślać, że sanitarka nie tylko jedzie z nadzwyczajną prędkością, ale i pokonuje zakręty z taką brawurą, jakby to nie były ulice Madrytu, tylko Monako, i pędziła nimi nie furgonetka, ale wyścigowe auto prowadzone przez włoskiego mistrza Luigi Fagiolego. I rzeczywiście, przecznicę dalej zza zakrętu wyskoczyło białe auto z budą, które nie jechało w zwyczajny sposób, a ślizgało się bokiem, kierowca szybko jednak wyrównał tor jazdy; zrobił to nie tylko prostując koła, ale i naduszając pedał gazu z taką siłą, że silnik zawył tak, jakby za chwilę miały puścić wszystkie zawory.
Starszy sierżant Carlos Ruiz Reverte wszedł już na środek skrzyżowania, które było jego areną. Stanął elegancko jak matador, obciągnął mundur, zakręcił wąsa i przystąpił do działania. Do ostrzegawczych dźwięków wydawanych przez karetkę dołączył służbowy gwizdek.
– Na chodnik, na chodnik!
Reverte wstrzymał pojazdy i wygonił przechodniów na chodnik, więc karetka mogła przemknąć bezpiecznie przez skrzyżowanie. Nagle jednak od brzegu chodnika oderwała się przygarbiona postać mężczyzny, zanurzona w lekturze „El Heraldo de Madrid”. Szpalta gazety odcinała go od świata, jak zahipnotyzowany wszedł na jezdnię zza straganu – kierowca zauważył go w ostatniej chwili, i choć wydawało się to daremne, dał po heblach.
– O Matko Boska na kolumnie! – zawołał starszy sierżant Reverte, patrząc, jak auto z piskiem palonych opon nieuchronnie zmierza w kierunku przechodnia.
Jakieś trzy metry przed żywą, ludzką przeszkodą kierowca puścił hamulce i skręcił kierownicą, o centymetry mijając człowieka z gazetą.
Potem szarpnął kierownicą jeszcze raz, ale tym razem cudów nie było, błotnik zawadził o stragan i zmarszczył się jak słoniowa trąba. To i tak była najniższa cena za uniknięcie prawdziwego nieszczęścia.
– O Matko Boska na kolumnie! – powtórzył, tym razem szeptem, starszy sierżant Reverte, choć Nuestra Señora del Pilar nie była już patronką Guardia Civil, bo ta została rozwiązana. Teraz służył w Guardia Nacional Republicana, w której nie było już miejsca dla kapelanów, mszy i patronki, Najświętszej Panienki z kolumny. Mimo wszystko Matka Boska z Saragossy wysłuchała go, bo nie doszło do katastrofy, i ledwie powstrzymał się od tego, by się przeżegnać. Szpalta „El Heraldo de Madrid” złożyła się tak, jak zamykają się okiennice. Zza gazety wyjrzała blada jak ściana twarz mężczyzny w meloniku.
Karetka na wstecznym biegu powróciła na oś jezdni, ale przechodzień nadal tkwił na środku ulicy. Po ułamku sekundy z okna pojazdu wychylił się potężny szofer, a jego krągła, ozdobiona wielkimi wąsami twarz wykrzywiła się w grymasie wyrażającym skrajne oburzenie.
– Dalej, jazda mnie stąd, wypierdziocha, i to w podskokach, matador szarpany, trąba jerychońska!
Nikt na ulicy nie rozumiał, co wrzeszczał kierowca, choć jego głos był donośny jak okrętowa syrena. Szofer nie był Hiszpanem ani także Baskiem czy Katalończykiem. Na pewno to cudzoziemiec, pewnie jeden z tych, którzy służą w Brigadas Internacionales, być może Rosjanin.
– Rusz dupę, lebiego! – Kierowca zachęcił do zejścia z jezdni przechodnia z gazetą.
Dopiero teraz sargento primero zdał sobie sprawę, że senior extranjero, choć siedział za kierownicą karetki, to wcale nie wyglądał na jej szofera. Gdyby służył w Brygadach Międzynarodowych, to by miał na sobie mundur, a gdyby pracował w pogotowiu, to biały kitel.
– Głuchy jesteś, baranie?! – Kierowca nie ustawał w próbie wpłynięcia na przechodnia, który zastygł niczym słup soli i nie wiedział, czy wrócić tam, skąd przyszedł, czy jednak przejść na drugą stronę.
– O żeż kurwa jego, w te i nazad! – Wąsaty kierowca poparł swój okrzyk dźwiękiem klaksonu.
Policjant znał to słowo – „kurwa”, ale w nie hiszpańskim tego słowa znaczeniu, bo extranjeros, którzy go używali, najrzadziej mieli na myśli zakręt, a znacznie częściej określali tym mianem kobiety upadłe, wyrażali też mnóstwo uczuć, od zachwytu po zdenerwowanie.
Tymczasem przechodzień ruszył się w końcu i z jakąś pretensją w oczach, poprawiając melonik, postanowił dokończyć marsz na drugą stronę ulicy. Tym razem rozpostarł gazetę dopiero wtedy, kiedy jego stopa sięgnęła bezpiecznego krawężnika.
Starszy sierżant Carlos Ruiz Reverte ruszył w kierunku karetki, ale ta z piskiem opon, rykiem silnika i terkotem naderwanego błotnika ruszyła przed siebie. Funkcjonariusz miał już sięgnąć po kajecik, by zapisać numery ambulansu, bo kierowca wydał mu się cokolwiek podejrzany, ale w tym momencie do gwaru ulicy i wycia syreny sanitarki dołączył nowy, niepokojący odgłos, który od paru miesięcy prześladował wszystkich madrytczyków. Na dźwięk dochodzącego z nieba basowego dudnienia lotniczych silników ulica zaczęła pustoszeć, nikt nie miał pewności, czy będzie to atak na frontowe republikańskie pozycje, czy kolejna próba sterroryzowania miasta przez niemieckich, włoskich i nacjonalistycznych lotników.
Ta chwila zdecydowała – uciekający w popłochu przechodnie zasłonili auto, a kilka chwil później doszło do pierwszych wybuchów.ROZDZIAŁ I
W którym okazuje się, że ani muzyka, ani bilard nie łagodzą obyczajów, pułkownik Nowicki udowadnia, że wysyłając go na emeryturę, dopuszczono się grzechu ciężkiego, a hotel Victoria przeżywa najwspanialszy wieczór od czasu, gdy grał tu Artur Rubinstein
Warszawa, 18 kwietnia 1936
Pamiętam to jak dziś, był sierpniowy wieczór, po upalnym dniu przyszedł od gór chłodny wiatr. Na ulicy, a raczej na wiejskim trakcie, jakim były zakopiańskie Krupówki, para leciała z ust, ale ci, którzy opuścili lokal Morskie Oko, nie wyszli z rozgrzanego wnętrza knajpy po to, by się ostudzić, ale po to, żeby jeszcze mocniej się rozgrzać. Za rozgrzanie wcale licznej publiczności i dostarczenie jej niezapomnianych emocji miał być odpowiedzialny Heniek Wcisło. Czyli ja, bo tak się jeszcze wtedy nazywałem.
Zacząłem od numeru à la Houdini. Rozejrzałem się po zebranych, wyjąłem z kieszeni przedmiot i pokazałem go, trzymając w dwóch palcach. Gdyby to była prawdziwa scena, to miałbym na głowie cylinder, a prezentacji dokonałaby rzadkiej urody asystentka. Obyło się bez rekwizytów i pięknej panny, a publika i tak była zadowolona, może z wyjątkiem trzech rosłych, przyciężkawych mężczyzn łypiących na mnie spode łba. Jeszcze o tym nie wiedzieli, ale to właśnie oni stanowili tą część widowni, która w trakcie pokazu miała wraz z magikiem dostarczyć niezapomnianych wrażeń. Taki był plan, o którym bracia Izdebscy, bo tak się owi panowie nazywali, jeszcze nie wiedzieli.
Publiczności zaprezentowałem dwuzłotówkę, nazywaną żniwiareczką, bo moneta przedstawiała profil kobiety i kłosy zbóż.
Raz jeszcze spojrzałem na zebranych, wszystko gotowe, więc wyrzuciłem pieniądz w górę; leciał, obracając się, jakby nigdy nie miał spaść na ziemię. To był dobry rzut, perfekcyjny, prima sort! Doskonale odwracał uwagę i stanowił wprowadzenie do właściwego występu, w tym przypadku gong do małej draki, której początek miał miejsce w knajpie Morskie Oko.
To dość komiczne zdarzenie zaczęło się od niemiłego zajścia przy barze. Trzech wspomnianych mężczyzn, czyli bracia Izdebscy, dziane chomąta pod gazem, zaczepiały w Morskim Oku mojego przyjaciela, pana Murakamiego. Widocznie słyszeli, że parę dni wcześniej dzięki japońskim technikom walki w efektowny sposób stawił opór miejscowym, więc postanowili się z nim spróbować. Każdy z tych trzech ćwoków był roślejszy od Murakamiego, więc mieli pewność, że zdobędą mołojecką sławę, spuszczając mu porządny oklep. Zakładali, że nawet jak go nie sprowokują do bójki i nie spuszczą manta, to przynajmniej bezkarnie mu podokuczają.
– Ciekaw jestem, czy ta żółta małpa jest faktycznie taka mocna – zagadywali tak, żeby pan Murakami wyraźnie ich słyszał.
– Eee, to konus, więc obijemy go jak fornala.
Śmiechom i radosnym porykiwaniom nie było końca, a wypowiadane uwagi zostały wzmocnione poszturchiwaniami i poklepywaniem mojego japońskiego przyjaciela, jakby ten był jakąś maskotką.
On to wytrzymywał, bo był japońskim oficerem, co innego ja, ledwie kapral rezerwy, który mimo eleganckiego, turystycznego wdzianka wciąż pozostawał chłopakiem z Woli. Okazji do bójek było aż za wiele: w wojsku, na pochodach pierwszomajowych, w Chicago i dwóch klubach bokserskich. Uznałem więc, że sprawy zaszły za daleko i czas tym pajacom udzielić poważnej lekcji życiowej. Zaproponowałem im wyjście z lokalu w celu pokazania sztuczki. Niby zdawali sobie sprawę, po co wychodzą, podobnie jak i kilkunastu zaciekawionych gości Morskiego Oka, bo wiadomo, że nic tak nie podnieca facetów, jak obnażające się kobiety i bijący się mężczyźni. Na kilometr pachniało bitką, ale słowa, że pokażę, jak polska złotówka nabierze magicznej siły i zostanie najmocniejszą walutą świata, zahipnotyzowały wszystkich, nawet Izdebskich. I tak jak w dobrym pokazie iluzjonisty przegapili to, co najważniejsze, wpatrywali się w szybującą monetę jak sroki w gnat i kiedy osiągnęła swój najwyższy pułap, stało się!
Ten stojący najbliżej mnie poczuł tępy ból w dołku i zamiast dalej śledzić lot żniwiareczki, łapał powietrze niczym karp i nie widział, jak kolejny z braci zebrał w pysk, tak że z kichawy poleciała jucha. Trzeciego Izdebskiego potraktowałem z obcasa w duży palec u nogi. Kiedy moneta spotkała się z nawierzchnią Krupówek, bracia byli już po pierwszym trafieniu, takim zapoznawczym, nie nokautującym, żeby nikt mi nie zarzucił cwaniactwa. To miała być wyrównana walka, a że było ich trzech, pomogłem sobie trikiem z monetą, żeby później stłuc ich po kolei, bo ze wszystkimi naraz mógłbym sobie nie dać rady.
Rozpoczęła się druga runda błyskawicznego starcia. Najpierw silnie pchnąłem tego, któremu rozdeptałem palec. Wprawienie go w ruch nie było trudne, bo gamoń podskakiwał na jednej nodze, poza tym był zawiany, więc poleciał w tył i wywinął efektownego orła. Ten, co dostał na dzień dobry w splot słoneczny, rzucił się na mnie zupełnie na oślep, więc zrobiłem unik jak torreador i dałem mu kopa w łydkę. Wieprz nie tylko ładnie fiknął, ale upadł na swojego brata. Przypadkiem to wyszło, ale publika była pewna, że tak to zaplanowałem. Szmerek entuzjazmu i rozległy się oklaski, które przyjąłem.
Ten, co dostał w pysk, rzucił się z wrzaskiem, machając łapami, jakby chciał się wydostać z rzecznego wiru. Tacy przeciwnicy – surowi, wkurwieni i przekonani o swojej wyższości – to wdzięczny materiał do sprawienia oklepu, zwłaszcza dla kogoś, kto wie, co i jak. A ja wiedziałem, choć było to jeszcze przed chicagowskimi lekcjami u Irlandczyka Shauna McQueena, ale już po treningach z Izraelem Fajnem w salce Maccabi oraz sparingach z Adasiem Goldfarbem. To wystarczyło, by z pełnym spokojem robić swoje.
Przed pierwszym cepem wykonałem unik, drugi sparowałem i wyprowadziłem prawy prosty. Lekki, punktujący, bo nos przeciwnika i tak już krwawił. Rozległo się przeraźliwe wycie, znaczy się, ten pierwszy musiał mu naruszyć chrząstkę. Przeciwnik stał i trzymał się za nos, próbując tamować krwotok, a jego dwóch braci zbierało się z ziemi.
Teraz powinna nastąpić trzecia runda, ale tych trzech wieprzy sprawiło mi zawód: mieli dość i nie chcieli się bić. Bracia byli słabsi, niż przypuszczałem, a ich zawziętość kończyła się tam, gdzie zaczynały się porażka i ból. To były podłe typy przyzwyczajone do bicia, ale nie do walki. Znałem takich gnojków, którzy wykorzystywali swą pozycję i bezkarnie bili innych, nie potrafiąc ustać w uczciwej wymianie ciosów.
– Ubolewam – powiedziałem, otrzepując dłonie – ale panów ojciec zaniedbał edukację pod każdym względem. Nie dość, że jesteście kanalie i chamy, to na dodatek nie potraficie się bić – skwitowałem nierówną walkę.
Następnie kierownikowi tej grupy obszarpańców, bo nowobogacką elegancję zatarł brud i kurz Krupówek, kazałem zawijać się na kwaterę, wcisnąłem do kieszeni piątaka, wskazałem fiakra, który czekał na klientów, i wyjaśniłem:
– Gapa ze mnie, sztuczka nie wyszła, więc przegrałem do panów pięć złotych.
Te słowa widownia skwitowała życzliwym śmiechem, bito mi brawo, gratulowano lekcji kultury, której bez zbędnej brutalności udzieliłem pętakom. W barze podszedł do mnie oficer, przedstawił się jako rotmistrz Bieliński, postawił na moją cześć kolejkę.
Wczoraj znów go spotkałem, więc mimo że trafiłem na dość nadętą imprezę, to było byczo! Rotmistrz Bieliński zdążył awansować przez te parę lat od Zakopanego na pułkownika. Był też pułkownik kawalerii Aleksander Nowicki, człowiek, z którym się kiedyś o mało nie pozabijaliśmy. Formalnie odszedł z wojska, ale wiedziałem, że nie do końca, bo choć mieszkał w Paryżu i prowadził tam interesy, to pracował równocześnie dla wywiadu i działał w ruchu prometejskim. Wiedziałem o tym na bank, bo wciągnął mnie kiedyś w swoją robotę.
Ten cały prometeizm miał jednoczyć przeciwko Sowietom narody dawnego Imperium Rosyjskiego, więc Nowicki, jako były carski oficer, doskonale się do tego nadawał. Lubiłem tego starszego o ponad dziesięć lat zakapiora, więc ochoczo pogoniliśmy do restauracji w hotelu Victoria. Mieli do nas dobić Poldek Walewski i pułkownik Bieliński.
Po drodze Nowicki z wielkim podnieceniem opowiadał mi, co go sprowadziło z Paryża do Warszawy. Było to spotkanie prometejskie zorganizowane pod przykrywką Zjazdu Językoznawców Narodów Ujarzmionych ZSRR. Doszliśmy na plac Dąbrowskiego i wpasowaliśmy się do hotelowej restauracji. Ze środka rozległ się gromki śpiew, któremu towarzyszyło głośne wybijanie rytmu.
Nie chcemy już od was uznania,
Ni waszych słów, ni waszych łez,
Skończyły się dni kołatania,
Do waszych serc – jebał was pies!
Pierwsza brygada, zatem oficerska kompania. Nowicki musiał odejść z armii, bo nie był piłsudczykiem i w maju dwudziestego szóstego stanął za prezydentem, ale mundur to mundur. Delikatnie przepchnął kierownika sali i zajrzał do środka.
– Dobra nasza, otwarte, a oni wyglądają na cokolwiek zmęczonych, więc będą kończyć. O, nawet kobieta z nimi jest, wygląda, jakby ich pilnowała, pewnie żona albo kochanka jednego z nich – zaraportował.
I ja zerknąłem, faktycznie, oficerowie i jakaś babka, zatem otwarte, ale... Wciąż śpiewano. A to nie był dobry znak, bo jeśli, jak mówią, „muzyka łagodzi obyczaje”, to akurat Pierwsza Brygada do tego przysłowia nie pasowała. Panowie oficerowie i politycy, wykonując hymn piłsudczyków, stawali się buńczuczni, tacy, do których „bez kija nie podchodź”. Szczególnie jeśli oficerska kompania takowe dzierżyła w dłoniach. Za salą restauracyjną znajdował się oddzielony kotarą pokój bilardowy, widocznie przerwali partyjkę, a może po prostu wzięli kije, żeby wybijać sobie rytm. Pewnie zaraz przejdą do żelaznego repertuaru z legionowego śpiewnika i zaryczą pieśń: „Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!”. Kije bilardowe będą lancami, a oni przeniosą się na front wojny 1920. W wyobraźni się przeniosą, a nie we wspomnieniach, gdyż w przeciwieństwie do mnie i Nowickiego bolszewików widzieli tylko na malowankach w podręcznikach; najstarszy z nich, kapitan, mógł mieć góra trzydzieści lat.
Pokręciłem głową, bo wydawało mi się, że nie będziemy mile widziani, a nie miałem nastroju do awantur. Victoria nie była jedynym lokalem w okolicy, poza tym mieszkałem niedaleko, mógłbym tam podjąć przyjaciół. Miałem już to zaproponować, ale Nowicki uparł się na Victorię.
– Jak coś nie będzie pasowało, to im wydam rozkaz, w końcu jestem pułkownikiem. – Zaśmiał się. – W stanie spoczynku, ale pułkownikiem, a jakbym nie odszedł dziesięć lat temu z wojska, to byłbym teraz generałem!
– A jakby car nie upadł, to może nawet byś był gienierał-fieldmarszałam! – dodałem, bo tak mogło być, w końcu Nowicki, mimo polskiego pochodzenia, był ruskim wojskowym w trzecim pokoleniu i gdyby się nie zakochał w polskiej patriotce, to pewnie pozostałby wierny carowi.
Wparowaliśmy do środka mimo protestów kelnera, którego usadziłem słowami: „Jak zamknięte, to szoruj pan do domu!”. Tamci czterej oficerowie, którzy okupowali salę, przyjrzeli nam się niezbyt przychylnym wzrokiem, ale nic sobie z tego nie robiliśmy, bo my też wojskowi, choć w spoczynku i rezerwie, odznaczeni weterani, poza tym miał do nas dobić jeszcze pułkownik Bieliński, który wbił się tego wieczoru w wyjściowy mundur.
Aleksander Nowicki nie zaprzątał sobie głowy utarczkami z personelem, widząc, że właśnie niosą do oficerskiego stolika kolejną butelkę. Rozsiadł się przy stoliku i machnął na kelnera ręką. Kuchnia była zamknięta, ale spod szkła bufetu zalotnie spoglądały na nas smakowite, zimne zakąski.
Zamiast „pana starszego”, który odebrałby od nas zamówienie, pojawił się oficer trzymający w ręku kij bilardowy. Nie było to jednak zaproszenie na partyjkę gry w kulki, którą można odbyć w sąsiedniej sali.
– Zamknięte! Nie słyszysz pan, co mówił kelner? – burknął zupełnie nieoficerskim tonem.
– A ja widzę, że otwarte. – Nowicki nic sobie z jego słów nie robił, w końcu był pułkownikiem, a oficer ledwie porucznikiem. Nawet nie spoglądając w kierunku natręta, umościł się wygodnie w krześle i zawołał: – Kelner! Kelner!
– Proszę mnie nie lekceważyć – syknął porucznik.
– Nie lekceważę pana, panie poruczniku, za to pan przeszkadza mi w złożeniu zamówienia – odparł Nowicki z całkowitym spokojem, dając znaki kelnerowi.
– Wstań, jak mówisz do oficera, chamie! – warknął porucznik i by dodać powagi swoim słowom, uderzył kijem o parkiet.
Nowicki zareagował na gest porucznika, jakby stała przed nim zniecierpliwiona panna, która swoje racje próbuje wzmocnić stukotem pantofelków.
– Tak kochany, to nie będziemy rozmawiać. – Nowicki dalej zachowywał spokój, a kątem oka zerknął na mnie.
Stałem właśnie przy bufecie, wybierając przekąski, i starałem się kontrolować to, co dzieje się na sali. Od oficerskiego stolika wstał kapitan, który najwyraźniej chciał wesprzeć porucznika-bilardzistę w negocjacjach z Nowickim. Próbowała mu w tym przeszkodzić kobieta, która zrazu nie wydała mi się atrakcyjna, bo była jak na mój gust zbyt rubensowska. Nauczyłem się tego określenia, bo w towarzystwie nie wypadło mówić gruba, a nawet pulchna, ale jak już się powoływało na Rubensa, to wszystko było w porządku. Sprawy miały się jednak zupełnie inaczej. Kobieta była z natury szczupła, ale za to w stanie błogosławionym... Chyba ją znałem, czy to nie ona?
– Marian, daj spokój, pójdźmy do domu... – powiedziała nie prosząco, a rozkazująco do kapitana, próbując przytrzymać go za rękaw.
Tak, to ona, nie miałem wątpliwości, usłyszałem głos, a po chwili zobaczyłem jej profil i poznałem. Nie sposób było zapomnieć o kimś takim jak Zuzanna Orłowska! Ta kobieta cztery lata temu uratowała mi życie! Zatem ten typ w mundurze to był jej mąż, który nią pomiatał i ją zdradzał! A teraz dupek w mundurze z gwiazdkami kapitana na pagonach szarpał się, jakby chciał strząsnąć z siebie tę wspaniałą kobietę. Tego było za wiele, wystartowałem do niego.
– A pan to kto? – zachrypiał pijackim głosem kapitan.
– Przepraszam najmocniej, nie przedstawiłem się, Henryk Haas!
Mogłem go potraktować z góry, bo choć byłem tylko kapralem rezerwy, to jednak on był tylko teoretykiem, a ja weteranem dwóch kampanii i kawalerem Krzyża Walecznych. Gdyby nie Zuzanna i gdyby nie mundur, do którego czułem jeszcze resztki szacunku, to po prostu skopałbym mu tę suchą, oficerską dupę.
– Pańska żona uratowała mi kiedyś życie! – Ukłoniłem się grzecznie, może nawet zbyt grzecznie, bo ośmieliło to męża Zuzanny do dalszych popisów.
– To niech pan, panie Haas, zabierze stąd swojego przyjaciela, ale już, bo mnie denerwuje. – Kapitan lekceważącym gestem wskazał pułkownika Nowickiego, który wciąż siedział, ale był nastroszony jak kogut, gotowy rzucić się na oficera bilardzistę.
– Marian, chodźmy do domu... – prosiła Zuzanna i próbowała wziąć go pod ramię, ale ten wyrwał się jej i usadził ją na krześle.
– Nie wtrącaj się, rozumiesz? – Ton kapitana i zachowanie przypominały bardziej awanturę domową z przedmieścia niż rozmowę oficera z żoną.
– Może by tak grzeczniej? Jesteś pan oficerem i mówisz do kobiety w stanie błogosławionym! – przypomniał o sobie Nowicki, który dalej twardo siedział, nie robiąc sobie nic z oficerka sterczącego nad nim z kijem bilardowym.
– Co się pan wtrącasz, panu też uratowała życie? – Kapitan zaśmiał się nieprzyjemnie.
– Jestem pułkownik Aleksander Nowicki – powiedział ze spokojem i wstał od stolika, po czym podszedł do kapitana i zmierzył go wzrokiem jak bokser, który staje naprzeciw rywala.
– Z którego pułku?
– Z pułku, z którego wylaliby cię na zbity pysk za kompromitowanie munduru i sztandaru!
To był koniec rozmowy, kapitan chwycił oparty o sąsiedni stół kij bilardowy i próbował uderzyć Nowickiego, ale Zuzanna go powstrzymała, za co pchnął ją tak mocno, że padłaby na podłogę, na szczęście złapałem ją w ostatniej chwili. Chwyciłem mocno i mimo woli objąłem; wróciły chwile z plaży, kiedy ratowała mi życie, i te z Zakopanego, kiedy kochając się ze mną, brała odwet na niewiernym mężu.
– Naprawdę jesteś bydlak. – Nowicki pokręcił głową. – Swołocz, nastojaszczyj swołocz!
– Kapitanie, ten tu obejmuje pańską żonę! – krzyknął jeden z oficerów, wskazując na mnie i Zuzannę.
– Skarżypyta i lizus – zakpił Nowicki, śmiejąc się do rozpuku.
To była ostatnia chwila, która miała w sobie dziesięć procent szansy na to, żeby wszystko obrócić w żart i żeby sprawa rozeszła się po kościach. Kapitan mógł dołączyć do rubasznego śmiechu pułkownika, a potem wypilibyśmy na zgodę wódeczkę. Nic z tych rzeczy, ponieważ kapitan Orłowski wymierzył mi siarczysty policzek. Nie miałem szans się uchylić, bo trzymałem w ramionach żonę tego skurwysyna. Tymczasem na drugim froncie Nowicki musiał sobie przypomnieć, jak to było na wojnie, bo jeden z przydupasów kapitana Orłowskiego chciał zapoznać jego głowę z kijem bilardowym.
Pułkownik wykonał zgrabny unik, ale było już jasne, że za chwilę sala restauracyjna hotelu Victoria zostanie poddana konkretnej demolce, takiej jakie zwykło się oglądać na westernach, kiedy kowboje łomoczą się w saloonie. Były stoliki, bar, a nawet pianino i przede wszystkim sześciu mężczyzn gotowych się pozabijać, brakowało tylko kapeluszy, dziwek w rozłożystych sukniach i pianisty. W westernach z odsieczą nadjeżdża kawaleria albo wparowuje do salonu dzielny szeryf, ale na Jasnej można było liczyć tylko na policję, pod warunkiem że barman dodzwoniłby się na komisariat. Nie szło mu to za dobrze, bo w nerwach nie mógł wykręcić numeru. Do tego kierownik sali powtrzymał go gestem ręki, bo nie chciał skandalu, policji, raportów i zeznań. Pewnie myślał, że oficerowie stłuką nas na kwaśne jabłko i będzie po kłopocie.
Źle myślał, bo dopiero się rozkręcaliśmy, nasza dwójka i ludzie kapitana Orłowskiego. A najbardziej pułkownik Nowicki, który złapał leżącą na stole bilardową kulę i użył jej zamiast kastetu. Porucznik, który go wcześniej zaatakował kijem, dostał w głowę i osunął się na podłogę. Wtedy jak spod ziemi wyrósł drugi z bilardzistów, który miał więcej szczęścia, bo udało mu się dosięgnąć pułkownika kijem, ale za słabo i nieprecyzyjnie. Zamiast go ogłuszyć, tylko go rozjuszył. Pułkownik rzucił się na niego, jak gdyby chciał, by wylecieli przez witrynę restauracji na ulicę. Pewnie by do tego doszło, ale na drodze stały dwa krzesła, które siłą impetu zmietli jak dziecięce zabawki.
Spoliczkowany nie mogłem odpowiedzieć natychmiastowo na afront, wpierw musiałem ją wypuścić z ramion i odsunąć na bok. Przez tę chwilę wszystko sobie przemyślałem i wyszło mi, że nie będzie żadnej szermierki na pięści czy francuskiej walki, bo ani w boksie, ani w zapasach nie zaczyna się walki od kopniaka. Kapitan Orłowski dostał z podeszwy w klatkę piersiową, trafiłem go niemal jak koń, więc odepchnięty z wielką siłą, bezwładnie poleciał w tył, przewracając krzesło i strącając ze stołu butelkę. Wtedy ruszył na mnie trzeci bilardzista, porucznik w mundurze z rozpiętymi haftkami, czerwony na twarzy od nadużytego alkoholu i złości. Wyglądał na mocno podpitego, z gęby na najmniej rozgarnięto z całej czwórki, ale okazał się sprytniejszy od swoich kolegów, bo nie brał wielkiego zamachu, lecz próbował mnie dźgnąć kijem jak lancą. Zaskoczył mnie tym manewrem, ale Nowicki czuwał! Pułkownik rzucił w niego talerzem, ale nie trafił w głowę, tylko w korpus. Nie było więc nokautu, tylko chwilowe oszołomienie, to mi wystarczyło jednak, by chwycić krzesło i użyć go jako tarczy.
Za krzesło złapał także ten, którego pułkownik posłał na ziemię. Był bardzo zwinny, szybko się podniósł i kiedy mój przyjaciel Nowicki rzucał talerzem, zamachnął się na niego meblem. Pułkownik dostał potężny cios krzesłem, które musiało być mocno nadwyrężone, bo rozleciało się na jego plecach. Dawny ułan, który w 1914 roku poprowadził pod Nidzicą samobójczą szarżę szwadronu Lejb-Gwardyjskiego Pułku Ułanów Jego Wysokości, tylko się otrzepał, po czym odwrócił, złapał porucznika za mundur i rzucił nim jak szmacianą lalką. Kawaler Gieorgijewskijego Kriesta i Krzyża Walecznych wciąż miał krzepę, bo oficerek przeleciał w powietrzu ze dwa metry i wylądował na blacie stołu. Pełen zastawy mebel złamał się pod impetem padającego ciała, rozległ się trzask drewna, któremu akompaniowały brzęk tłuczonego fajansu i szkła oraz jęk porucznika.
Kierownik hotelu wiedział już, że nie ma na co czekać, przy tej skali zniszczeń musiał zaalarmować policję. Krzycząc do słuchawki, obserwował poczynione spustoszenie w lokalu. Serce musiało go boleć, ale nie tak mocno jak najstarszego stażem pracownika hotelu Victoria, portiera Wacława Pęgę. Weteran, który pracował tu jeszcze w ubiegłym wieku, chciał chwycić się metody znanej z warszawskiej prasy. Parę lat temu, przy Łazienkowskiej, podczas derbowego meczu Warszawianki z Gwiazdą, doszło do bójki między piłkarzami, a ich zachowanie podchwycili kibice. Wtedy do akcji wkroczył jakiś wojskowy, który rozkręcił hydrant i polał rozpalone głowy zimną wodę.
Portier chciał zrobić to samo, tyle że kapitan Orłowski, widząc klęskę swoich wojsk, wyciągnął pistolet i próbował mnie zastrzelić! W ostatniej chwili pułkownik Nowicki, na którym wisiało dwóch przeciwników, dobył z siebie dziki ryk i skoczył na kapitana. Cała czwórka padła na posadzkę, ale Orłowski zdążył wystrzelić, kula minęła mnie w bezpiecznej odległości, za to portier padł jak zabity. Ktoś z obsługi hotelowej krzyczał, że ranny, że krwawi. Dostałem szału, bo ta kula przeznaczona była dla mnie, ryknąłem: „Ty skurwysynu!”, i kiedy Orłowski się podniósł i rozglądał za bronią, która mu wypadła z ręki, posłałem, jak na mańkuta przystało, najpierw prawego prostego na nos, a później potężny lewy sierpowy na szczękę. Nie było co zbierać, z dwójki rywali pułkownika też, bo złapał za włosy tarzających się z nim po ziemi napastników i zderzył ich dyńkami.
Padli pokotem, ale jak na ironię losu oficer, który został na początku bójki trafiony w łeb kulą bilardową, wstał nagle i tocząc błędnym wzrokiem po sali, przyjął bokserską postawę. Był teraz jedynym zdolnym do walki zawodnikiem swojej drużyny, ale to trwało tylko chwilę; pułkownik Nowicki podszedł do niego, delikatnie pchnął, a delikwent zachwiał się i znów wylądował na podłodze. Teraz mogli ruszyć do rannego portiera, byli już przy nim Zuzanna i ludzie z hotelowej obsługi.
Wydawało się, że nic z niego nie będzie, bo na białej koszuli wykwitała czerwona plama, ale ku przerażeniu wszystkich, Aleksander Nowicki wsadził w nią palec i oblizał.
– To nie krew, to wiśniówka, w którą trafiła kula. – Wskazał na bufet, gdzie stała przestrzelona butelka. – Jest lekko skaleczony szkłem, to tyle – ogłosił i wszystkim zrobiło się lżej, z wyjątkiem czwórki oficerów, którzy nawet gdyby w tej chwili do restauracji wparował zmartwychwstały Marszałek Piłsudski, nie daliby rady powitać go na stojąco.
– Przepraszam, ja zawsze robię zamieszanie – powiedziałem do Zuzanny.
– Ktoś go kiedyś musiał przywołać do porządku – odparła zupełnie spokojnie, po czym już całkiem z nerwem krzyknęła: – A teraz uciekajcie!
Tak właśnie zrobiliśmy, ulotniliśmy się błyskawicznie, zanim nadeszła policja. Nie musieliśmy ani biec, ani łapać taksówki czy dorożki, bo kiedy wyszliśmy z hotelu, przed drzwi zajechała drynda z pułkownikiem Bielińskim i Poldkiem Walewskim.
– Takiego występu nie mieli tu od czasu, kiedy grał tu Artur Rubinstein! – Nowicki zareklamował ze swadą nasze wyczyny.
– Panowie, zapraszam do siebie, do Prudentiala – zarządziłem – barek jest obficie zaopatrzony, a lodówka pełna.
Słowo „lodówka” wzbudziło nie lada jaką sensację, bo wciąż był to rzadki sprzęt domowy. Jadąc Jasną w kierunku placu Napoleona, minęliśmy się z policyjnym patrolem. Chwila moment i z dorożki przesiedliśmy się do windy, wjechaliśmy na dach Warszawy i patrząc na miasto z góry, komentowaliśmy to, co wydarzyło się w Victorii i wspominaliśmy dawne czasy. Wszyscy byli zgodni, że Wojsko Polskie, posyłając na emeryturę pułkownika Nowickiego, odebrało sobie szansę na piękne szarże i niebywałe pogromy przeważających sił wroga. Aleksander się śmiał, że to wszystko była walka piesza i że pokazałby, co tak naprawdę potrafi, gdyby dali mu dosiąść konia. Śmialiśmy się do rozpuku, wspominając szybujących w powietrzu oficerków, tyle że rano nie było już tak wesoło.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------