- W empik go
Śmierć genialnego muzyka. Walka cudów - ebook
Śmierć genialnego muzyka. Walka cudów - ebook
Zapraszamy Cię do fascynującej podróży przez mroczne zakamarki ludzkiej duszy w opowiadaniach Leo Belmonta, zatytułowanych „Śmierć genialnego muzyka. Walka cudów”. To niezwykła opowieść o życiu w nieszczęściu i nieopisanej nędzy, której bohaterowie stawiają czoła życiowym trudnościom, miłości, rozpaczy i śmierci. W tych dwóch opowiadaniach Belmont splata wątki smutnego bytowania z tragicznymi okolicznościami egzystencji. To nie tylko historie życiowych upadków, lecz również głębokie przemyślenia na temat trudności, z jakimi muszą się mierzyć bohaterowie prozy Belmonta. Autor rzuca światło na konflikt pomiędzy uczonością a obskurantyzmem, ukazując złożoność ludzkiej psychiki.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-535-7 |
Rozmiar pliku: | 72 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Z tragedii życia).
Wszedł cicho, głowę opuścił, nie podał mu ręki i w ponurem milczeniu niemal upadł na fotel..
Tamtemu oczy latały w niepokoju straszliwym.
Drżącemi rękoma opierając się o stół, zapytał głosem złamanym:
— No, co?...
Przybyły ciężko odetchnął i zapytał:
— Jesteś sam?...
— Sam... zupełnie...
— A służba?
— Wysłałem...
I czekał, jak się czeka wyroku śmierci...
Wtedy gość zdławionym głosem wyrzekł:
— Stało się... umarł!
Wówczas ów zadygotał cały. Jego piękna twarz nabrała koloru ziemi. I z jego ust wydarło się w jęku:
— Bracie!.. jakie to okropne!.. jakie to okropne!..
I jął płakać jak dziecko, wtuliwszy się w kąt kanapy.
Gryząc wargi i łamiąc palce przechadzał się drugi po pokoju. Snać pasował się z burzą wewnętrzną, która mu pchała jakieś słowa na usta. Bo otwierał je i zamykał bez dźwięku kilkakroć. Wreszcie nie wytrzymał, stanął pośrodku pokoju i zwracając się do brata, począł mówić z coraz twardszym akcentem w głosie. A tamten, słuchając, osuwał się coraz głębiej w sofę i oczy mu gasły, a twarz czerniała.
— Coś ty uczynił? — nie z nami, nie z naszem uczciwem imieniem, nie z sercem tych wszystkich, co cię kochali — o to mniejsza!.. Coś ty uczynił ze sobą — z twojem imieniem? — z twoją sławą? — z twojemi pieśniami? — z czystym wpływem twojej muzyki?... Jakie ty miałeś prawo zohydzić swój geniusz?!... W jednej chwili pobrukać, pokalać, zapluć, zadeptać, zabłocić — wszystko, co tobie, szczęśliwszemu, natura dała, do czego ludzie się modlili, co ja starszy brat, wielbiłem w tobie?
— Tak... tak... tak... — lękliwie powtarzał tamten, szczękając febrycznie zębami.
Surowy głos ciągnął:
— Jak ty mogłeś tak poniżyć się... przedemną!? Bo jeżeli przedemną, to i przed wszystkimi, których przerastasz tak samo... Czy tobie wolno było zapomnieć, że twoje imię należy do Europy — że jest jednem z tych, które historja zapamięta na zawsze — że teraz nie w blasku, a w błocie przejdzie od pokoleń do pokoleń!.. Czy wolno było zapomnieć tobie, że tyś chlubą naszego kraju, który z takim trudem dorabia się uznania narodów Zachodu — żeś ty jedną z tarcz naszego honoru w obliczu ludzkości?... Złotemi literami napisałeś imię naszego narodu w historyi muzyki — może jeden z najpierwszych, największych w tej dziedzinie u nas — może nawet najpotężniejszy w tej chwili w Europie, jako mistrz tonów — zapisałeś je złotemi literami, aby rzucić potem w kałużę...
Dlaczego to zrobiłeś?!“
Krzyczał i łamał ręce...
I tchórzliwie tamten opuszczał głowę — i garbił się — twarz mu jakgdyby malała — mięśnie krzepły i kurczyły się — a przebierając bezradnie rękoma, głosem zawodzącym tłomaczył się i obwiniał zarazem:
— Postąpiłem podle... szukałem nowych nieznanych wrażeń... Czasem życie, sława, wszystko nudzi... O, ty tego nie rozumiesz!.. Szuka się podrażnień nieznanych, szalonych... Było się marzeniem w niebie — aż tam, gdzie wrota nieba są zamknięte... już dalej iść niepodobna... Próbuje się: rozewrzeć błoto... i piekło... Iść przeciw naturze — to wydaje się: zwyciężyć naturę... postawić swoje „ja“, swoje „chcę“ wyżej jej przepisów, praw!... A zarazem zadrwić z porządku społecznego... zaprotestować przeciw despotyzmowi jego narzuconych rozsądno-hygienicznych przepisów... w zbydlęceniu potwierdzić swoje ludzkie „ja“... boski kaprys swojej woli... A! jakie głupstwa!.. jakie głupstwa!.. podłe świństwo!.. Jest się zdruzgotanym!.. Niepodobna prosto ustać w formie bydlęcej... O, gdybym miał na swoją obronę choćby... chorobę, zwyrodnienie, nienaturalność popędów od urodzenia! Ale nie... nie... tylko podły kaprys zepsucia... tylko wybryk przesytu... tylko hańba... i zbrodnia!
Zerwał się z kanapy.
— Nie! nie! — wołał dziko — ja tylko rozum straciłem... To nie był grzech.. zbrodnia... to było coś gorszego... to była klątwa!
— No, ale co teraz będzie?... Czyś o tem myślał?..
I zanim tamten zdążył odpowiedzieć, mówił:
— Ja myślałem za ciebie... Słuchaj... trzeba działać... Wracam od ojca.. tego studenta... Myślałem, że milczeć będzie ze względu na pamięć syna... Powiada: „umarli nie noszą hańby...“ „miortwyje srama nie imut...“ Powiada: „syn mój był niepełnoletni...“ Powiada: „winien kusiciel... ten, co urządzał orgię... Spoili mi syna“. Groził prokuratorem... Powoływałem się na twoją sławę, na twój geniusz. Odpowiedział twardo: „genialnym ludziom nie wolno rozbijać na równej drodze... Ludzkości tacy geniusze są niepotrzebni...“
— Więc... grozi sądem?
— Tak!
— Ależ to niemożliwe!..
— To nie-mo-żli-we... Musisz ratować twoje imię... dla sztuki i dla ludzkości... Prosiłem o ekspiację dla ciebie... Dał się ubłagać... Udzielił nam trzy godziny czasu... Słuchaj... musisz!..
Muzyk wyprostował się nagle i przez poczerniałą żółtość jego twarzy przeleciał jasny płomień i twarz......................WALKA CUDÓW.
(Tragiczny dokument z życia żydowskiego).
A któż wie, że wszystko jest cudem i że walka ciemnoty
z nauką jest śmiertelnym bojem dwu cudowności?...
... To się dzieje w Warszawie... w tej części Warszawy, która zwie się żydowską, o której gazety chrześcijańskie nie lubią mówić, troszkę przez obrzydzenie, troszkę dlatego, żeby nie stracić abonentów „asymilowanych,“ o której gazety postępowe nie-chrześcijańskie nie lubią mówić akurat z tych samych powodów, o której żydzi asymilowani nie lubią mówić, bo to niewypada dla nich, że taka Warszawa istnieje, o której mówi „Rola“ z fantazji katolickiej, grając głośno brutalne melodje, które „szlachetna“ część prasy wstydliwie powtarza na głuchych klawiaturach, o której „Izraelita“ udaje, że mówi — mówiąc o tysiącach innych rzeczy żydowskich, mających zupełnie luźny związek z tą Warszawą żydowską i dlatego wyglądających, jak srebrny lichtarz siedmioramienny...
To się dzieje nie dwa tysiące lat temu, ale dzisiaj, bo, jak obaczycie, to się tak dawno dziać nie mogło, gdyż wynalazek mikroskopu — o którym będzie mowa — nie jest tak dawny; chociaż w jednej swojej połowie mogłoby to się dziać doskonale dwa tysiące lat temu — gdyż działo się wówczas tak samo...
... Mianowicie stary Aron powrócił do domu... Żona dyskretnie usunęła się za próg. Była „nieczystą,“ wybierała się właśnie do mikwy. Położyła klucz do spiżarki dla męża na stole, gdyż w tym okresie nie mogła mu go podać, aby przypadkiem jej „nieczysta“ ręka kobieca nie zetknęła się z czystą ręką męża. Przesunęła się obok syna Joela delikatnie, aby go nie pokalać, bo tak każe „czystość“ w Izraelu, od tysięcy lat zachowywana jednakowo.
Joel wszedł do pokoju. Zaczerwienił się, zobaczywszy ojca. Miał sumienie — nieczyste.
Widział, że stary ojciec przygarbił się cały w fotelu, że jego czoło, zmarszczone troską wyżywienia i wychowania dwunaściorga dzieci z ciężkiego zarobku, sfałdowało się podwójnie — że z koralowych jego powiek upadła srebrna łza na srebrną brodę, stoczyła się i zginęła w czarnych zwojach kapoty.
Serce Joela stukało boleśnie w piersi. Wiedział, że to on był tej łzy powodem — wiedział, że ojciec zaraz przemówi do niego.
— Joelu!
Przysunął się — i stanął w postawie pełnej poszanowania z lekko nachyloną głową o twarzy szlachetnej, ożywionej myślą rozbudzoną wcześnie.
— Joelu!... ty mi się nie podobasz...
Młody człowiek milczał...
Ojciec westchnął:
— Joelu!... ty rano się dzisiaj modliłeś, ale ja widziałem, że ty się nie kiwasz... Ty jesteś bardzo dumny... Ty chcesz być większy od króla Dawida — który się kiwał.
Syn milczał. Tylko zgiętemi palcami zlekka nerwowo przebierał po czystej kapocie.
— Joelu!... Twoja kapota mi się nie podoba. Ty myślisz, że jak ty zarabiasz już sam we fabryce, to ty możesz sobie już wymyśleć, jaki ma być krój kapoty...
Milczenie, pełne szacunku. Tylko pierś syna podnosi się ciężko.
— Joelu!... wczoraj rabin zwrócił moją uwagę na to, że ty nie nosisz zupełnie ani śladu pejsów. Ty się golisz przy samych uszach. Nu, ja ciebie, jak ojciec, obronił. Ja powiedziałem — słyszałeś sam — że my teraz jesteśmy w niewoli; to nie możemy wszystkiego zachowywać, jak każe zakon... Ale ja byłem dumny „na ciebie.“ Ja powiedziałem rabinowi, że ty umiesz na pamięć trzysta stronic Tosefty i dwieście stronic Miszny i możesz powiedzieć, jak przekłuć szpilką, jakie słowo znajduje się w przekłutem miejscu na każdej stronicy, którą ci zadać z tych pięciuset... I rabin przekłuł, a ty nie odpowiedziałeś...
— Zapomniałem — ozwał się cicho syn z głębokiem westchnieniem.
— Ja wiem, że to nieprawda. Jeszcze rok temu, jak miałeś lat siedemnaście, to ty wiedziałeś. Ty nie chciałeś rabinowi odpowiedzieć i nie chciałeś mnie zrobić dumę i przyjemność. Ja wiem... Ty przestałeś czytać Talmud...
Młody człowiek mimowoli poruszył się niecierpliwie.
Joel!... ty już nie chcesz słuchać, co ojciec mówi. A z kobietą to ty gadasz... Cały wieczór wczoraj...
— Mówiłem z siostrą Rojzą...
— Ja też to powiadam... Z kobietą rozmawiasz... Czy to tobie wypada?... Czy to jest ta twoja przyzwoitość?... Czy na to ty naukę masz?.. Ileś ty mnie kosztował!... Co ja twojemu mełamedowi zapłacił! A tyś rozum zgubił... Ty i z siostrą swoją coś zrobiłeś. Ona..........................