- W empik go
Śmierć - ebook
Śmierć - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 147 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Las Ardaliona Michajłycza znałem od dzieciństwa. Często chadzałem do Czapłygina z moim guwernerem Francuzem, monsieur Desire Fleury, najlepszym w świecie człowiekiem (który, mówiąc nawiasem, o mało raz na zawsze nie zmarnował mi zdrowia każąc mi co wieczór zażywać lekarstwo Leroi). Las ten składał się z jakich dwustu czy trzystu olbrzymich dębów i jesionów. Majestatyczne, potężne ich pnie wspaniale czerniały na tle złotawo-przezroczystej zieleni leszczyn i jarzębin, strzeliście rysowały się na jasnym błękicie nieba i rozpinały tam jak namiot swe rozłożyste, sękate konary. Jastrzębie, sokoły, pustułki przefruwały ze świstem pod nieruchomymi koronami, pstre dzięcioły mocno stukały w grubą korę; dźwięczną nutą rozległ się nagle w gęstwinie liści głos czarnego drozda w odpowiedzi na modulowany krzyk wilgi. W dole, w krzakach ćwierkały i śpiewały trzcinniczki, czyżyki i piegże; zięby szybko biegały po ścieżkach, bielak przemykał skrajem lasu kicając ostrożnie. Ruda wiewiórka zwinnie przeskakiwała z drzewa na drzewo i raptem siadała zadzierając ogon nad głowę. W trawie, nie opodal wysokich mrowisk, lekko ocienione pięknie wykrojonymi liśćmi paproci, kwitły fiołki i konwalie, rosły surojadki, gąski, kurki, dębniaki, czerwone muchomory; na murawie pośród rozłożystych krzaków czerwieniły się poziomki… A cóż za cień był w tym lesie! W największą południową spiekotę – noc prawdziwa: cisza, zapach, chłód… Wesoło spędzałem czas w Czapłyginie i dlatego, przyznaję, nie bez uczucia smutku wjeżdżałem teraz do zbyt dobrze mi znanego lasu. Zabójcza, bezśnieżna zima czterdziestego roku nie oszczędziła moich starych przyjaciół – dębów i jesionów; uschnięte, nagie, gdzieniegdzie tylko pokryte suchotniczą zielonością, żałośnie górowały nad młodym zagajnikiem, który „nastąpił po nich, nie mogąc ich zastąpić”*… Niektóre drzewa, dołem jeszcze obrośnięte liśćmi, jakby z wyrzutem i rozpaczą wznosiły w górę swe martwe połamane gałęzie; na innych spośród dość jeszcze gęstej zieleni, choć już nie tak rozrzutnie obfitej jak niegdyś, sterczały grube, suche, zamarłe konary; z niektórych drzew dawno już opadła kora, inne wreszcie wywróciły się zupełnie, gnijąc jak trupy na ziemi. Któż byłby to przewidział – w Czapłyginie nigdzie nie można było znaleźć cienia! I cóż, myślałem, patrząc na umierające drzewa; pewno wam wstyd i żal?… Przypomniał mi się Kolców:
Gdzież się podziała Mowa wspaniała I moc szlachetna? Dzielność królewska, Siła zielona?…
– Jakże to, Ardalionie Michajłyczu – zacząłem – dlaczego nie zrąbano tych drzew zaraz w następnym roku? Przecie za nie teraz nie dadzą nawet dziesiątej części tego, co były kiedyś warte?
Wzruszył tylko ramionami.
– Niechby się pan spytał ciotki; a kupcy przychodzili, przynosili pieniądze, nastawali.