- promocja
- W empik go
Śmierć kolekcjonera - ebook
Śmierć kolekcjonera - ebook
Kilku przechodniów przystanęło i patrzyło na wozy policyjne. Zerkali też na nią. W świetle ulicznych lamp widziała ich pospolite twarze. To byli zwyczajni ludzie, a więc potencjalni mordercy. Mordercą zawsze okazuje się normalny człowiek.
(fragment powieści)
Sąsiedzi w jednym z elbląskich mieszkań odkrywają parę powieszonych staruszków. Kilka godzin później środowiskiem zbieraczy rzadkich obligacji wstrząsa morderstwo jednego z kolekcjonerów. Ginie mężczyzna, który poprzedniego wieczoru wylicytował na hotelowej aukcji wyjątkowo cenny okaz papierów wartościowych.
Czy obie tragedie są ze sobą powiązane? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć komisarz Kamil Soroka, który łączy siły z prokurator Mileną Łempicką-Krol. Bagaż własnych doświadczeń i obsesji zaprowadzi ten duet w wiele ślepych uliczek. Czas działa na ich niekorzyść, a lista podejrzanych się wydłuża.
Śmierć kolekcjonera to mroczna, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji powieść kryminalna, która wciąga czytelnika nie tylko wartką akcją, ale też specyficzną atmosferą rzadkiego hobby, podsycanego przez teorie spiskowe.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-430-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Padało całą noc. W okna hotelu uderzały niesione wiatrem ciężkie krople deszczu, budząc gości. Rano nad ulicą Kowalską wciąż wisiały ciemne chmury, w każdej chwili znów mogło się rozpadać. Kilka minut po ósmej przed hotel zajechała taksówka. Wysiadł z niej mężczyzna w czarnym płaszczu z elegancką, niewielką torbą podróżną w ręku. Samochód ruszył, a on skierował się do drzwi hotelu „Pod Lwem”.
W holu było ciepło i tak jasno, że musiał przymrużyć na moment oczy. Pod sufitem wisiało kilka żyrandoli bijących mlecznym światłem. Za kontuarem stała dziewczyna w szarym mundurku; przywitała go uśmiechem. Spojrzał na jej identyfikator: Ester Kucharczyk. Co to za imię? Starotestamentowe? Przyjrzał się dziewczynie, szukając semickich rysów i mimowolnie porównując ją do swojej siostry. Jego mała Lola, choć była już po pięćdziesiątce i nie widział jej od piętnastu lat, miała żydostwo wypisane na twarzy. Tak zawsze mówił dziadek, ojciec ojca, spluwał przy tym gęstą, żółtawą śliną. Raz się nawet zapomniał i splunął na widok wnuczki na wypastowaną podłogę.
Recepcjonistka miała zwyczajną, słowiańską twarz, wręcz nieznośnie banalną. Mały nos, małe usta i spuchnięte powieki, pewnie od płaczu. Z tą oznaką smutku kontrastował firmowy uśmiech, szeroki i nieruchomy.
– Witaj, Ester.
Przywitał się jak ze znajomą, czym ją zaskoczył. Uniosła do góry cienkie brwi, jakby pytając: Skąd pan zna moje imię? Wskazał palcem na identyfikator przyczepiony do kieszonki.
– Zapominam, że go noszę – wyjaśniła, zasłaniając plakietkę dłonią. – Ma pan rezerwację?
Położył na kontuarze dowód osobisty. Podniosła go i przeczytała:
– Henryk Szymański.
Przebiegła drobnymi palcami po klawiaturze komputera.
– Panie Henryku, mamy dla pana pokój na trzecim piętrze, numer trzydzieści dwa.
– Czy tam jest sejf? – zapytał.
– Tak, w szafie.
Wsunęła mały palec w kółeczko, do którego przyczepiony był klucz, i wyszła zza kontuaru.
– Zapraszam do windy.
Miała wąskie biodra i chude nogi. Patrzył na nią zdegustowany. Kobieta powinna mieć wygląd. Wiek jest nieważny, ale łydka, udo, talia – to ma znaczenie.
Gdy rozsunęły się drzwi windy, podała mu klucz i z przepraszającym uśmiechem powiedziała:
– Nie mogę zostawić recepcji, jestem dzisiaj sama, koleżanka choruje.
– Rozumiem, Ester, poradzę sobie.
Pokój był nieduży, a jego przestrzeń skutecznie pomniejszały jeszcze wystające murki, przypominające, że hotel „Pod Lwem” mieścił się w budynku zrekonstruowanym na wzór zabudowy sprzed kilkuset lat. Fioletowe ściany i zasłony, podwójne łóżko z trzema poduszkami haftowanymi w kwiaty, wysoka lampa z mlecznym kloszem, na ścianach czarno-białe fotografie przedstawiające urocze zakątki Elbląga. Poza tym dwa białe foteliki przeznaczone raczej dla dzieci, a nie dorosłego mężczyzny, stolik, no i szafa. Otworzył ją. Sejf znajdował się na wysokości oczu, przytwierdzony do tylnej i bocznej ściany. Zamek szyfrowy… Doskonale. Przez kilkanaście najbliższych godzin sejf miał pozostać pusty, ale wieczorem… tak, to stanie się już dzisiaj, jeszcze trochę i będzie je miał, a wtedy na czas pobytu w Elblągu schowa je w sejfie.
Z torby wyjął garnitur, uszyty specjalnie na dzisiejszą okazję. Miał dodać mu pewności siebie, sprawić, że inni zobaczą w nim mężczyznę, któremu trzeba zejść z drogi. Zbroją dzisiejszego człowieka interesu jest garnitur. Im bardziej wytworny, tym wygrana pewniejsza.
Z torby wydobył też teczkę z jasnej skóry. Była tak cienka, że przywodziła na myśl skoroszyt. Prezent dla Anny – nie sama teczka, ale jej zawartość. Wiedział, że sprawi jej przyjemność, i przede wszystkim liczył na to, że kierowana wdzięcznością, zrobi mu dziś wieczorem dobry PR. Tymi swoimi namiętnymi ustami szepnie do niejednego ucha, że on przyjechał tu jak po swoje i z pustymi rękami nie wyjedzie.
Anna zadzwoniła do niego cztery godziny później z holu hotelu. Przygładził ręką włosy, poprawił sweter, wziął teczkę i wyszedł z pokoju. Z windy wysiadły dwie osoby, kobieta o ciemnych włosach i wysoki mężczyzna, krótko ostrzyżony, z odstającymi uszami. Zanim za Henrykiem zamknęły się drzwi windy, usłyszał jeszcze głos kobiety mówiącej coś do swojego towarzysza.
Szwedzi? Tak, to na pewno był szwedzki. Czy oni też przyjechali do Elbląga na aukcję? To wielce prawdopodobne, szwedzcy kolekcjonerzy słynęli z tego, że jeździli po Europie Środkowo-Wschodniej i polowali na co ciekawsze okazy. Ponadto znani byli też z obsesji na punkcie własnych zbiorów. Ostatnimi czasy przez kolekcjonerski światek przemknęła wieść, że jakiś mieszkaniec Sztokholmu dosłownie zabrał ze sobą do trumny całą kolekcję. Albo ten lekarz z Malmö, który zabił swoją ciotkę, żeby odziedziczyć jej zbiór. Nie brakuje wariatów.
Anna siedziała na kanapie w rozpiętym płaszczu, czekając aż do niej podejdzie. Pocałował ją w policzek.
– Zjesz ze mną obiad, skarbie? – zapytał.
Zajrzała do torebki, poprawiła kołnierz. Robiła wrażenie niezadowolonej, nadąsanej. Na początku zawsze chłodna, wyniosła, gdy tylko zaczynał ją adorować, stawała się przymilna, czuła. Oboje odgrywali role, które im odpowiadały. On lubił zdobywać, przeistaczając się w szarmanckiego uwodziciela, a ona uwielbiała być zdobywana, stając się obiektem pożądania. Żaden z niego Don Juan, po prostu starszy, siwy pan z wydętym brzuchem, a ona zwykła urzędniczka w średnim wieku z tłustym tyłkiem.
– Pięknie wyglądasz – powiedział.
– Nie żartuj. – Machnęła lekceważąco ręką.
Postarała się, żeby dzisiaj dobrze wyglądać. Miała świeżo pofarbowane włosy upięte w kok. Jej duży biust opinała biała, koronkowa bluzka.
– Ślicznie pachniesz – wyszeptał, przybliżając twarz do jej szyi.
Zachichotała jak nastolatka.
– Gdzie pójdziemy na obiad? – zapytała nieco życzliwszym tonem.
– Tutaj, do hotelowej restauracji.
Wybrali stolik za kolumną przyozdobioną głową lwa. Anna przewiesiła płaszcz przez oparcie wysokiego krzesła. Henryk dojrzał stojący przy ścianie wieszak. Zerwał się, chyba zbyt gwałtownie, bo aż strzyknęło mu w plecach, wziął jej płaszcz i odwiesił. Anna przeglądała menu, wodząc palcem po karcie. Henryk zamówił zupę cebulową i sandacza z frytkami. Kobieta grymasiła, twierdząc, że w przydrożnym barze jadłospis jest ciekawszy. W końcu poprosiła o flaczki wołowe oraz zapiekane ziemniaki z żółtym serem.
– Wybierasz się w tym roku do Oslo? – zapytał.
– Oslo już nieaktualne.
Usłyszał żal w jej głosie.
– Mój synek zerwał z tą swoją Ulą, to nawet dobrze. Żebyś ją widział, prawdziwa córa Wikingów, taki rudy wielkolud! Ale skończył nie tylko z nią, rzucił też robotę w ubojni i wrócił do Polski. Nawet się cieszę, bo mam go teraz na oku. Chciałabym tylko, żeby znalazł tu jakąś uczciwą robotę. No i o kolejnym wyjeździe do Oslo mogę zapomnieć, przynajmniej na razie.
– Mam coś, co poprawi ci humor. – Położył przed nią cienką, skórzaną teczkę.
Uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając duże, żółtawe zęby. Palcem przesunęła po krawędzi teczki, potem ją otworzyła, bardzo wolno, jakby chciała przedłużyć chwilę rozkosznego oczekiwania. Na widok zawartości klasnęła w dłonie. Para siedząca przy oknie zasłoniętym kotarą obróciła się w ich stronę. Wyglądali dość oryginalnie, zwłaszcza ona, chyba jeszcze bardzo młoda, uczesana w dwa warkocze i ubrana w biały frak. Towarzyszył jej mężczyzna w granatowej marynarce, z tym rodzajem łysiny, którą zwykło się nazywać wysokim czołem.
– Harry, jesteś cudowny. – Ożywiła się Anna.
Trzymała w dłoni akcję fabryki czekolady z Krakowa A. Piasecki z 1933 roku o nominale stu złotych. Spośród wielu starych papierów wartościowych, jakie Henryk posiadał, wybrał dla Anny właśnie ten. Znał jej kolekcjonerskie upodobania. Zbierała jedynie walory o bardzo bogatej grafice, a te z krakowskiej fabryki czekolady były najlepszym przykładem artystycznego zdobnictwa papierów wartościowych. Wzdłuż krawędzi dokumentu biegła imponująca bordiura z geometryczno-roślinnym motywem, w którą wkomponowane zostały herb Krakowa i antyczne postacie. U góry akcji widniała winieta z logo firmy przedstawiająca dziewczynę w stroju krakowskim na tle Wawelu. Uroku walorowi dodawała też sinofioletowa kolorystyka i chropowata faktura.
Henryk posiadał w swojej kolekcji jeszcze dwa identyczne papiery. Kilkanaście miesięcy temu kupił je na aukcji internetowej po dziewięćdziesiąt dziewięć złotych za sztukę od jakiegoś nowicjusza. Codziennie przeglądał sieć w poszukiwaniu białych kruków i czasem na nie trafiał, gdy ktoś robił porządek na strychu dziadków i znalezione akcje, obligacje czy listy zastawne usiłował sprzedać w internecie. W ten sposób udało się Henrykowi nabyć w ostatnich tygodniach – za bagatela siedemdziesiąt złotych – imienną akcję poznańskiej spółki Bniński, Chłapowski, Plater z 1862 roku o nominale dwustu talarów. Dzisiaj swoją kolekcję planował uzupełnić o prawdziwy unikat, a mianowicie akcje elbląskich zakładów Schichaua. Kapcie spadły mu z nóg, gdy zobaczył je w katalogu aukcyjnym – pojawiły się na rynku niespodziewanie. Wcześniej wszyscy o nich mówili, ale nikt ich nie widział. Nie było dowodów na to, że się w ogóle zachowały. A tu niejaki Tomasz Adamiak z Rudy Śląskiej ogłasza, że chce sprzedać właśnie akcje zakładów F. Schichaua. Jak wszedł w ich posiadanie – nie wyjaśnił. Pojawiły się pogłoski, że to fałszywki. Stowarzyszenie wysłało je więc do Narodowego Banku Polskiego i tamtejszy ekspert potwierdził ich autentyczność.
Przed Henrykiem stanął talerz z zupą cebulową, Anna mieszała łyżką we flaczkach wołowych. Uśmiechała się do niego.
– Co dzisiaj planujesz kupić? – jej głos stał się przymilny, pieszczotliwy.
– Przecież wiesz, że przyjechałam po akcje zakładów Schichaua. Oby ktoś mi ich nie sprzątnął sprzed nosa.
Anna pokiwała głową, jakby podzielała jego obawy. To go zaniepokoiło.
– Może słyszałaś, że ktoś planuje je dziś ustrzelić?
– Tak, sędzia Lasocki – odpowiedziała krótko.
Henryk wytarł czoło serwetką, ręka mu drżała. Znał sędziego, był przecież prezesem Stowarzyszenia Kolekcjonerów Historycznych Papierów Wartościowych. Dobrze pamiętał tę twarz, nieruchomą jak maska, ze ściągniętymi brwiami, przez co sędzia wyglądał na wiecznie niezadowolonego. Bez wątpienia był dobrym kolekcjonerem, miał wiedzę o finansach i historii gospodarczej, czym chwalił się chętnie podczas kolekcjonerskich spotkań, wygłaszał też prelekcje na temat starych papierów. Miał znakomite rozeznanie w grafice artystycznej. Podobno studiował nawet przez jakiś czas na Akademii Sztuk Pięknych, ale zrezygnował na rzecz prawa. W środowisku mówiło się o sędzim Lasockim, że jest rasowym kolekcjonerem z żyłką detektywistyczną i wynajduje najciekawsze okazy, bezbłędnie umiejąc rozpoznać wartość nieznanych wcześniej papierów. Henryk spodziewał się, że Lasocki może mu przeszkodzić w zakupie akcji zakładów F. Schichaua. Przecież ten człowiek był z Elbląga, to normalne, że zależy mu na dokumentach związanych z przemysłową historią miasta. Zapewne planuje ozdobić nimi swój gabinet w sądzie.
– Harry, rozchmurz się – poprosiła słodko Anna. – Bo pomyślę, że to ja wpędzam cię w ten ponury nastrój.
Kończyła już jeść flaczki, jemu zostało pół talerza zupy.
– Zastanawiałem się, czy czasem nie przyjedzie jakiś szwab, krewny Schichaów, i nie będzie próbował kupić tych akcji.
– Wszystko możliwe – zauważyła. Chyba zdała sobie sprawę, że jej odpowiedź jest zbyt zdawkowa, jak gdyby miała gdzieś jego obawy. Dodała więc szybko: – Tak naprawdę dopiero dzisiaj wieczorem okaże się, ilu jest chętnych na te walory. Może nie będzie tak źle. Będę trzymała kciuki, żeby ci się udało.
Pogłaskał jej lewą dłoń, potem uniósł ją i ucałował.
– Patrzą na nas – syknęła.
Henryk rozejrzał się po restauracji i napotkał wzrok mężczyzny z wysokim czołem, który wpatrywał się w nich w skupieniu. Jego młoda towarzyszka z warkoczami przeciwnie, zajęta była posiłkiem. Dlaczego tak się nam przygląda? Czy to też jakiś kolekcjoner? To chyba jakaś obsesja, że Henryk wszędzie widział rywali. Niestety, w ostatnim czasie pojawiło się kilku młodych ze sporą kasą, którzy psuli rynek, podbijając niepotrzebnie ceny. Prezes też na nich narzekał, nazywał „napalonymi Cypiskami”.
Henryk zwrócił się do Anny:
– Mam nadzieję, że dzisiaj w nocy uczcisz ze mną zakup akcji zakładów Schichaua.
Jej duże usta najpierw rozciągnęły się w uśmiechu, ale zaraz zrobiła naburmuszoną minę.
– Proponuję ci szampana w dużym, hotelowym łóżku – dodał zachęcająco.
– Ja dobrze wiem, co ty mi proponujesz, robaczku. Tylko co ja powiem synowi? Że przenocuję dzisiaj u znajomej? Ale czy on w to uwierzy? Wątpię, jest taki podejrzliwy.
– Powiedz mu prawdę, przecież jest dorosły.
Anna zaśmiała się głośno.
– Prawdę, chyba żartujesz? Nie wiesz, że synowie bardziej pilnują swoich matek niż mężowie żon? Gdy Łukasz mieszkał w Norwegii, miałam spokój, a teraz znowu mnie terroryzuje, synuś kochany. – Zerknęła na zegarek. – Jest późno, muszę już lecieć, zrobić obiad Łukaszowi.
Podał jej płaszcz. Zapinała się z pośpiechem. Wzięła prezent i wyszli z restauracji. Był w samym swetrze, ale mimo to odprowadził ją na parking. Zanim wsiadła do samochodu, zapytała:
– Kiedy wracasz do Olsztyna?
– Dopiero w sobotę, będziemy mieli prawie trzy dni dla siebie.
Zadowoliła ją ta odpowiedź. Cmoknęła go w policzek i wsiadła do starej skody.
Gdy wrócił do hotelu, zobaczył Ester stojącą za kontuarem. Obdarzyła go tym samym firmowym uśmiechem co parę godzin wcześniej.
– Chciałbym jutro zabrać gdzieś moją znajomą, do teatru albo na koncert. Co byś mi poleciła, Ester?
– Jutro w teatrze jest koncert Elbląskiej Orkiestry Kameralnej. Myślę, że pani Ania wybierze się z przyjemnością.
– Znasz Annę? – Nie ukrywał zaskoczenia.
Recepcjonistka wyglądała na zakłopotaną. Patrząc gdzieś w bok, odpowiedziała:
– Tak, a właściwie nie, znam jedynie jej syna, Łukasza, i to też niezbyt dobrze.
– Czy możesz mi załatwić dwa bilety na ten koncert?
Na jej twarz powrócił firmowy uśmiech.
– Ależ tak, jutro rano będzie pan mógł odebrać je w recepcji.
Henryk wrócił do pokoju. Do aukcji pozostały jeszcze cztery godziny. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, coraz bardziej się denerwował.
Mieć to już z głowy. Kupić te papiery, zamknąć w sejfie i odetchnąć pełną piersią. Właściwie lubił aukcje, tę podniosłą atmosferę jak na mszy, te szepty i westchnienia, to napięcie wzrastające z każdym kolejnym przedmiotem licytacji, aż do najcenniejszego waloru. Najbardziej jednak cenił sobie gratulacje na koniec, gdy podchodzili do niego kolekcjonerzy, by uścisnąć mu dłoń, jedni z podziwem i szacunkiem, inni z zazdrością i niechęcią. Wtedy naprawdę był wielki. Dzisiaj ten moment chwały mógł go ominąć, gdyby zaszczytu dostąpił ktoś inny, na przykład sędzia Lasocki. Nie żałowałby mu akcji zakładów Schichaua, lecz właśnie tej chwili triumfu.
Henryk włożył garnitur. Udało mu się nawet znaleźć krawat o identycznym odcieniu brązu. Śnieżnobiała koszula znakomicie dopełniała całości, no i buty na cienkiej podeszwie, nieco ciemniejsze od garnituru, też zadawały szyku.
Do aukcji jeszcze godzina, najchętniej położyłby się na moment, bo bolały go plecy. Chyba znowu stan zapalny dawał o sobie znać, ale przede wszystkim zbyt raptownie się zerwał, żeby odwiesić płaszcz Anny. Za szarmanckie porywy płaci się zdrowiem, przynajmniej po sześćdziesiątce, pomyślał. Nie chciało mu się zdejmować garnituru, usiadł więc na brzegu łóżka i czekał. Nie powinien się spóźnić, ale pojawienie się przed czasem też byłoby niekorzystne. Najlepiej przyjść punktualnie i pewnym krokiem wejść na salę, żeby wszyscy mieli okazję go zobaczyć i nabrać przekonania, że ten dystyngowany pan w eleganckim garniturze wylicytuje dzisiaj najcenniejsze akcje.
Henryk w końcu się podniósł. Poprawił kanty nogawek, wygładził klapy marynarki, przesunął dłonią po przerzedzonych włosach i wyszedł z pokoju. Aukcja miała odbyć się w sali konferencyjnej na pierwszym piętrze hotelu. Od razu natknął się tam na dobrze mu znane małżeństwo Kruków z Białegostoku, dwoje zapalonych kolekcjonerów – traktowali swój zbiór jak inwestycję, która ma przynieść zysk. Wyszukiwali tanie i ciekawe akcje, trzymali je rok, dwa, a potem sprzedawali drożej. Teraz mieli w swym zbiorze kilkadziesiąt naprawdę interesujących papierów. Pan Kruk wyznał niedawno Henrykowi w wielkiej tajemnicy, że proponowano mu bardzo dobrą cenę za kilka walorów, ale on jej jednak nie przyjął, bo zainteresowany miał podejrzane nazwisko, Goldblum czy jakoś tak.
Czasami uprzedzenia są silniejsze niż chęć zysku. Henryk dobrze o tym wiedział, dlatego nigdy nie wspominał o swoich żydowskich korzeniach. Jako Żyd skupujący polskie walory nie mógłby liczyć na szacunek środowiska, jakim się teraz cieszył. Poza tym czuł się stuprocentowym Polakiem.
Szli korytarzem, Henryk pośrodku, pani Kruk po jego lewej stronie, a pan Kruk po prawej, niczym gwardia przyboczna. Przed wejściem wpisali się na listę uczestników aukcji i odebrali numerki.
Na sali było jasno. Granatowe obicia wysokich krzeseł lśniły nowością. Spośród kilkunastu rzędów połowa była już zajęta, głównie przez mężczyzn, dominujących w tym środowisku, choć przybywało coraz więcej pań. Teraz też kilka spacerowało bądź stało, prezentując kreacje. Uwagę Henryka zwróciły dwie kobiety podziwiające ogromne fotografie znajdujące się na ścianach. Jedną z nich znał, była to Karolina Potocka, młoda i nawet ładna, ale pozbawiona zmysłu kolekcjonerskiego.
Zaczął rozglądać się za innymi znajomymi twarzami. Polskie środowisko zbieraczy papierów wartościowych liczyło tylko trochę ponad czterysta osób, chociaż wciąż dochodzili nowi. Wielu Henryk znał z nazwiska i orientował się w ich upodobaniach, a także zbiorach. Właśnie dojrzał Bogdana z Braniewa, który siedział w trzecim rzędzie i przeglądał katalog aukcyjny. Na szczęście Bogdan nie przyjechał do Elbląga po akcje zakładów Schichaua, jego konikiem były wyłącznie walory przedsiębiorstw tramwajowych i kolejowych, głównie te z grafiką przedstawiającą pojazdy szynowe. Ostatnio chwalił się Henrykowi nową zdobyczą, akcją kolei Kijowa z 1907 roku na dwieście pięćdziesiąt rubli w złocie.
Narastał gwar. Kolekcjonerzy wymieniali się informacjami z branży i zwyczajnymi plotkami. Do uszu Henryka docierały urywki zdań. Ktoś się zastanawiał, czy państwo polskie wykupi przedwojenne obligacje, skoro nawet Rosja wykupiła carskie papiery dłużne. Ktoś inny wyjawiał, że sędzia dużo czasu poświęca pięknej Karolinie Potockiej, podobno uzupełnia jej wiedzę w zakresie grafiki użytkowej. Tymczasem do sali weszła Anna. Rozglądając się, poprawiała dekolt czarnej, eleganckiej sukienki. Za nią podążał obcięty na jeża chłopak w dżinsach i zwykłej koszulce. Oboje zbliżyli się do Henryka.
– To mój syn, Łukasz. – Anna wskazała chłopaka.
– Ma pan zamiar zostać kolekcjonerem papierów wartościowych? – Henryk wyciągnął do niego rękę.
Łukasz niechętnie wyjął dłoń z kieszeni dżinsów. Na muskularnym przedramieniu miał wytatuowanego orła z koroną.
– Ja już jestem kolekcjonerem, ale nie jakichś tam papierów.
– Tak? A co pan zbiera? – Zainteresował się szczerze Henryk. – Anna mi nic nie wspominała.
– Laski kolekcjonuję, laski.
– Laski, to ciekawe. A z jakiej epoki?
Chłopak roześmiał się głośno, drwiąco, aż wszyscy obecni zwrócili w ich stronę głowy.
– Polskie laski, chociaż ostatnio trafiłem dwie norweskie.
Anna lekko szturchnęła syna łokciem i wysyczała:
– Zachowuj się. Obiecałeś mi.
Henryk zbyt późno zorientował się, że chłopak z niego żartuje. Był na siebie zły. Usiedli we troje w czwartym rzędzie, zaraz za Bogdanem. Ten odwrócił się i uśmiechnął pod sumiastym wąsem.
– Po akcje kolejowe przyjechałem, jak zawsze. Jasne?
– To pan kolejarz? – zapytał Łukasz.
– Nie, nie kolejarz, drwal, i odrąbię ci rękę, jak podniesiesz ją w nieodpowiednim momencie.
– Już lepiej stracić rękę niż głowę. – Syn Anny nie ukrywał, że uważa ich wszystkich za wariatów.
Aukcja powinna zacząć się pięć minut temu. Sędzia Lasocki jeszcze nie przybył. Może coś ważnego go zatrzymało i nie dotrze, pomyślał z nadzieją Henryk.
Do sali weszła dziewczyna z warkoczami, którą widzieli z Anną w restauracji. Już nie miała na sobie białego, efektownego fraku, lecz zwyczajny żakiet i spódnicę. Usiadła w pierwszym rzędzie. Czy to jakaś nowa kolekcjonerka? Oby tylko nie chciała zaczynać swojego zbioru od zakupu akcji zakładów Schichaua. No i żeby nie okazała się przedstawicielką elbląskiego muzeum, które ma w planach poszerzenie działu związanego z historią miasta.
W drzwiach pojawił się mężczyzna z wysokim czołem, towarzysz dziewczyny z warkoczami. Minął wszystkie rzędy i stanął za pulpitem na wprost zgromadzonych. Gwar ucichł i w tej samej chwili do sali wkroczył sędzia Lasocki.
Ten to ma wyczucie, pomyślał złośliwie, ale i trochę z uznaniem Henryk.
Sędzia spóźnił się prawie dziesięć minut, ale mimo to wszedł do sali w najlepszym momencie. Wszyscy uczestnicy już siedzieli, oczekując rozpoczęcia aukcji. Teraz w ciszy patrzyli na Lasockiego, jak sprężystym, zdecydowanym krokiem podchodzi do pierwszego rzędu krzeseł. Jego wysportowana sylwetka, czarny strój, ogolona głowa i surowa twarz robiły wrażenie. Henryk był pewien, że wszyscy w tej chwili uznali wyższość sędziego i nikt nie odważy się podnieść ręki, gdy on zacznie licytować. Henryk sam był już prawie gotów przyznać, że akcje zakładów Schichaua należą się konkurentowi.
Mężczyzna stojący za pulpitem odchrząknął i zaczął mówić:
– Witam państwa bardzo serdecznie. Nazywam się Rafał Lipiec i jestem dyrektorem tego hotelu. Cieszę się, że Stowarzyszenie Kolekcjonerów Historycznych Papierów Wartościowych wybrało hotel „Pod Lwem” na miejsce aukcji. Życzę państwu owocnych licytacji i oddaję już głos panu Adamowi, który poprowadzi dzisiejsze spotkanie.
Gdzieniegdzie rozległy się brawa. Dyrektor usiadł obok dziewczyny z warkoczami, a za pulpitem stanął młody, wysoki mężczyzna w garniturze, z drewnianym młotkiem w dłoni. Henrykowi zdawało się, że już go kiedyś widział. Pamiętał tę nietypową fryzurę, trochę dziewczęcą. Rysy też były znajome. Usiłował przypomnieć sobie, skąd go zna, ale niestety… Zdenerwowała go własna niepamięć. Szare komórki jak sito, a przecież jeszcze nie jest taki stary.
Anna nachyliła się do jego ucha i szepnęła:
– To aktor z mojego ulubionego serialu.
No i sprawa się wyjaśniła. Choć żadnego serialu nie oglądał, to na pewno miał okazję zobaczyć gościa w telewizji.
Z ust licytatora w stronę zgromadzonych popłynął profesjonalnie modulowany głos. Po słowach powitania kolekcjonerzy mieli okazję usłyszeć kilka żartów, które jednak niewielu rozśmieszyły. W końcu pan Adam zaprosił do licytowania.
Po sali przebiegł szmer. Henryk odruchowo zatarł ręce. Wreszcie dojdzie do rywalizacji, nie jakiegoś tam zwyczajnego sprzedawania i kupowania, lecz prawdziwej bitwy. Trzeba będzie się wykazać opanowaniem i przebiegłością. On swoje starcie będzie miał na samym końcu, w finałowej scenie dzisiejszej aukcji.
Na ekranie pojawiło się zdjęcie pierwszego waloru, a licytator zaczął mówić:
– Drodzy kolekcjonerzy, oto ciekawe świadectwo historii przemysłu naftowego w Polsce, akcja Kopalni Ropy Naftowej w Borysławiu. Została wystawiona w Antwerpii w 1906 roku, w siedzibie zarządu spółki eksploatującej złoża. Wymiary dwadzieścia cztery i pół centymetra na trzydzieści, walor wyceniony na sto franków. Cena wywoławcza czterdzieści złotych. Kto da więcej?
Henryk miał w swej kolekcji pięć takich akcji. Wiedział, że więcej niż czterdzieści złotych nie jest warta ze względu na dużą liczbę zachowanych walorów. Spółka wypuściła trzydzieści tysięcy akcji, z czego obecnie w obrocie było jakieś pięć tysięcy. Za jego plecami podniosła się ręka z numerkiem, potem kolejna, młotek zastukał trzykrotnie i akcja została sprzedana za czterdzieści pięć złotych.
Kolejny walor, akcja Fabryki Stali Hrabia L. Broel-Plater w Bliżnie z 1898 roku o nominale stu dwudziestu pięciu rubli, poszedł za sto dziesięć złotych. Henryk pogrążył się w rozmyślaniach. Na kolekcjonowanie papierów stać było właściwie każdego. Byle gimnazjalista za kieszonkowe od rodziców mógł sobie kupić ciekawe okazy. Oczywiście, że drogich papierów nie brakowało, ale w stosunku do innych dzieł sztuki należało uznać je za śmiesznie tanie. Wpadł mu kiedyś w ręce katalog domu aukcyjnego wystawiającego obrazy; Beksiński za siedemdziesiąt pięć tysięcy złotych, dwa płótna i już jest kawalerka, ale to jeszcze nic w porównaniu z holenderską martwą naturą – jedno dzieło za kilka milionów euro. Dopóki japońscy przedsiębiorcy nie wpadną na pomysł, żeby traktować stare papiery jako inwestycję, będą tanie. Czasami Henryk marzył, że w kolekcjonerskim świecie historycznych papierów wartościowych dochodzi do swego rodzaju gorączki tulipanowej i ceny poszczególnych walorów zaczynają szybować w górę. Jeden walor równa się dom na Mazurach, drugi jest w cenie mercedesa – on miał ich kilkaset, byłby milionerem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej