Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Śmierć last minute - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 października 2021
Ebook
42,99 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć last minute - ebook

Podkomisarz Rowicki na policyjnej emeryturze chce już tylko spokojnie korzystać z życia. W ramach, rzecz jasna, swojego skromnego budżetu. I trzeba mieć prawdziwego pecha, by dać się dogonić zbrodni akurat na greckich wakacjach, które w dodatku spędza się z bardzo młodą kobietą. Bohater powieści Roberta Ostaszewskiego szybko się przekonuje, że można odejść z policji, ale policja nigdy nie wyjdzie z prawdziwego gliny. Rowicki rozpoczyna swoje śledztwo…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66630-66-6
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOGI

Pro­logi

1.

Wdowy w czerni zebrały się przed hote­lem tuż po śnia­da­niu. Jak co dzień. Choć praw­do­po­dob­nie nie wszyst­kie były wdo­wami. Być może nie­które z nich wciąż miały mężów, na któ­rych mogły zło­rze­czyć, w ten pro­sty spo­sób radząc sobie z nad­mia­rem emo­cji. Nie­ko­niecz­nie złych – jakich­kol­wiek. Można było zało­żyć, że wśród odzia­nych na czarno kobiet ukry­wały się także noto­ryczne panny szu­ka­jące w gru­pie cie­pła. Rów­nież – jakie­go­kol­wiek.

Led­wie minęła ósma rano, a żar lejący się z nieba już odbie­rał oddech. Wdowy w czerni mil­czały, być może zło­wiesz­czo, raz po raz popa­tru­jąc na bramę pro­wa­dzącą na roz­le­gły teren ota­cza­jący kom­pleks budyn­ków hote­lo­wych. Od czasu do czasu któ­raś z nich rzu­cała krót­kie pyta­nie, zdaje się, nie ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi. Suchy wiatr wie­jący od lądu szu­rał i sze­le­ścił w koro­nach zdzi­cza­łych drze­wek oliw­nych rosną­cych po dru­giej strony drogi. Bus wciąż nie nad­jeż­dżał. Wdowy w czerni ner­wowo prze­stę­po­wały z nogi na nogę.

Wwier­ca­jące się w uszy skrzy­pie­nie spra­wiło, że wdowy odwró­ciły się jak na komendę. Kobieta w bli­żej nie­okre­ślo­nym wieku, o posza­rza­łej twa­rzy i wybla­kłych oczach, pchała wózek inwa­lidzki, na któ­rym kulił się cień starca. Ski­nęła głową wdo­wom w czerni. Odpo­wie­działy powścią­gli­wymi gestami. Odsu­nęły się od wózka, led­wie pół kroku, lecz zauwa­żal­nie. Sta­rzec zaniósł się głu­chym kasz­lem, potem zaczął rzę­zić. Jego opie­kunka chwy­ciła maskę tle­nową, ale męż­czy­zna tylko pokrę­cił głową. Przez kilka minut poka­sły­wał z cicha. Kiedy atak minął, męż­czy­zna wyszep­tał kilka słów, z tru­dem otwie­ra­jąc wąskie, sine usta. Opie­kunka chwy­ciła rączki wózka, spraw­nie zakrę­ciła i ruszyła z powro­tem do hotelu. Więk­szość wdów w czerni patrzyła za nimi tak długo, aż znik­nęli w budynku. Nie­które wes­tchnęły pew­nie z ulgą.

Wresz­cie poja­wił się bus. Kie­rowca gwał­tow­nie zaha­mo­wał, po czym szybko wysko­czył z samo­chodu, zde­ze­lo­wa­nego mer­ce­desa, który już dawno odsłu­żył swoje na nie­miec­kich auto­ba­nach, choć jesz­cze jakimś cudem jeź­dził. Kilka wdów w czerni zamru­czało z dez­apro­batą, jedna wska­zała wymow­nie na zega­rek – duży, męski, nie wia­domo jakim cudem trzy­ma­jący się na chu­dej ręce pozna­czo­nej sznu­rami żył i pla­mami wątro­bo­wymi. Kie­rowca wzru­szył ramio­nami, otwo­rzył dru­gie drzwi i zapa­lił papie­rosa. Zacią­gał się głę­boko, patrząc na mosz­czące się w środku kobiety.

Bus ruszył z hote­lo­wego pod­jazdu z piskiem opon, ale zaraz za bramą zwol­nił, jakby kie­rowca nagle przy­po­mniał sobie, że wła­ści­wie ni­gdzie mu się nie spie­szy. Toczyli się pustą drogą w dół nie­wiel­kiego wzgó­rza. Po pra­wej były knajpki i pen­sjo­naty poprze­dzie­lane skraw­kami pól, na któ­rych schły na wiór arbuzy. Albo doj­rze­wały, jak kto woli. Po lewej cią­gnął się kolejny hote­lowy kom­bi­nat, który zda­wał się nie mieć końca. Wdowy w czerni nie patrzyły ani na prawo, ani na lewo. Wie­działy, co tam jest. Nic god­nego uwagi. Co jakiś czas bus mijał grupki tury­stów obła­do­wa­nych sprzę­tem pla­żo­wym, cią­gnące nad morze. Nie­które z odzia­nych na czarno kobiet prze­su­wały po nich wzro­kiem, choć bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia. W więk­szo­ści zapewne były zda­nia, że ci obco­kra­jowcy, ow­szem, przy­dają się, dobrze, że zosta­wiają tutaj swoje euro, mimo że miały wąt­pli­wo­ści, czy te pie­nią­dze zostały zaro­bione legal­nie i zgod­nie z zale­ce­niami moral­nymi naj­po­pu­lar­niej­szej w oko­licy reli­gii. Ale lepiej by było, żeby za bar­dzo nie rzu­cali się w oczy i nie robili zbęd­nego zamie­sza­nia. Próżne nadzieje.

Samo­chód nie­mrawo zbli­żał się do skrzy­żo­wa­nia. Wdowy w czerni zaczęły wcią­gać głę­biej powie­trze. Nie­które czuły zapach zgni­łych jaj. Inne – siar­czany zapa­szek pie­kła, a przy­naj­mniej wyda­wało się im, że tak wła­śnie powinno pach­nieć w pie­kle. Trudno roz­strzy­gnąć, czy miały rację, czy nie. Tylko dwie z pasa­że­rek busa nie czuły nic a nic, bo miały kło­poty z węchem. Jedna od uro­dze­nia, druga po prze­by­tej nie­dawno ope­ra­cji zatok. Kie­rowca spoj­rzał w lewo, spoj­rzał w prawo. Nie­po­trzeb­nie. Pusto jak zwy­kle. Wrzu­cił bieg i na jedynce doto­czył się do pobli­skiego par­kingu, na któ­rym stało kilka oso­bó­wek. Umiar­ko­wa­nie zuży­tych, na miej­sco­wych bla­chach.

Kobiety wygra­mo­liły się z samo­chodu i ruszyły ścieżką ku oto­czo­nej lasem dolince, nie­zbyt roz­le­głej, przy­po­mi­na­ją­cej nieckę. Smród nara­stał. Z boku za drze­wami maja­czyły ruiny budowli, która mogła być kie­dyś antyczną świą­ty­nią, ale nie­ko­niecz­nie nią była. Kobiety minęły ją i poszły w stronę spo­rego, pod­nisz­czo­nego basenu, do któ­rego cien­kimi stru­mie­niami spły­wała woda z pordze­wia­łych rur o nie­wiel­kim prze­kroju. Na całym tere­nie niecki widać było dziury i rowy, wszyst­kie wypeł­nione wodą. A wła­ści­wie mętną breją. Nad jed­nym z rowów sie­działa grupka ludzi wyglą­da­ją­cych jak sta­ty­ści w kiep­skim hor­ro­rze o kolej­nej, nie­moż­li­wej do odpar­cia inwa­zji zombi. Ich twa­rze i odkryte czę­ści ciał pokry­wała sko­rupa błota o zgni­ło­zie­lo­nym kolo­rze. Tylko białka oczu lśniły w zasty­głych maskach. I zęby, kiedy zdaw­kowo witali się z nowo przy­by­łymi.

Wdowy w czerni doszły do naj­więk­szego bajorka znaj­du­ją­cego się za base­nem. Zaczęły się roz­bie­rać. Nie­które miały na sobie kostiumy kąpie­lowe lub zwy­kłą, codzienną bie­li­znę, inne nie wia­domo co – jakieś dłu­gie koszulki zasła­nia­jące wię­cej, niż potrzeba. Znały już swoje ciała, w końcu nie były tu razem po raz pierw­szy, jed­nak wciąż rzu­cały na sie­bie niby przy­pad­kowe spoj­rze­nia. Prze­cież zawsze można było dostrzec jakiś nowy szcze­gół cie­le­sno­ści u sio­stry nie­doli. Naj­le­piej taki, który popra­wiłby, choćby na krótko, samo­po­czu­cie.

Sta­nęły nad brze­giem bajorka. Wyglą­dały jak zła­chane wiedźmy, choć daleko im było do demo­ni­zmu. Wokoło walały się kawałki dłuż­szych i krót­szych gałęzi, desek i sklejki. Każda wzięła do ręki, co jej aku­rat przy­pa­so­wało. To na pewno nie było spa z peł­nym wypo­sa­że­niem, ale nie narze­kały. Przy­naj­mniej nie musiały pła­cić za błotną kąpiel, co w cza­sach kry­zysu, któ­rego końca nie było widać, sta­no­wiło mocny argu­ment. Mie­szały w gęstej, nie­przej­rzy­stej wodzie bajorka, wycią­gały pecyny błota i roz­sma­ro­wy­wały po skó­rze. Nie­które pomru­ki­wały z zado­wo­le­nia, inne nie. Smród, który tężał wokół nich, zno­siły bez słowa skargi. Dla zdro­wia można znieść wiele. Krzepka, wysoka wdowa w sta­ro­mod­nej halce z wprawą ope­ro­wała długą, masywną gałę­zią. Nagle z jękiem klap­nęła na tyłek. Gałąź uwię­zła w muli­stym dnie. To się zda­rzało. Pode­szła do niej druga wdowa, pomo­gła wstać, a potem we dwie pocią­gnęły za gałąź. Roz­le­gło się ciche mla­śnię­cie. Na powierzchni bajorka poja­wiły się bąbelki powie­trza. Krzepka wdowa oparła koniec gałęzi na ziemi i już chciała się­gnąć po solidną por­cję błocka, kiedy zamarła w pół ruchu. W pierw­szej chwili uznała, że ma zwidy. Cza­sami zda­rzało się jej widzieć coś, czego inni nie widzieli, choć dbała, żeby nikt się o tym nie dowie­dział. Zamknęła oczy, mocno potarła powieki pal­cami. Znowu zer­k­nęła w dół. Było, nie znik­nęło. Ostroż­nie wycią­gnęła gałąź i dotknęła tego, czego być tam nie powinno. A potem zaczęła wrzesz­czeć.

Kie­rowca busa sie­dział na ławce usta­wio­nej na skraju par­kingu i palił papie­rosa. Lubił palić i przez całe dnie kon­se­kwent­nie pra­co­wał nad tym, by jak naj­bar­dziej skró­cić czas od zga­sze­nia nie­do­pałka do odpa­le­nia nowego papie­rosa. Był wła­śnie w poło­wie cudow­nie wysu­szo­nego marl­boro, kiedy usły­szał prze­raź­liwy kobiecy krzyk. Histe­ryczki, pomy­ślał. Nie lubił wdów w czerni, za to cenił nie­zbyt męczącą pracę pole­ga­jącą na woże­niu ich po oko­licy. Poza tym prze­żył już tyle lat, że zdą­żył poznać i zaak­cep­to­wać try­wialną prawdę, że życie jest sztuką kom­pro­mi­sów. Stęk­nął, pod­niósł się z ławki i poszedł w stronę dolinki.

Wdowy, już nie­ko­niecz­nie w czerni, bo mniej lub bar­dziej roze­brane, stały nie­da­leko basenu. Wokół nich krą­żyło kilka osób, któ­rych kie­rowca nie znał. Zigno­ro­wał je i pod­szedł do swo­ich pod­opiecz­nych. Tak okre­ślał je w myślach, może nie­zbyt słusz­nie, bo prze­cież nie ota­czał ich nad­mierną opieką. Kiedy wdowy go zoba­czyły, zaczęły krzy­czeć jedna przez drugą, z czego nic nie zro­zu­miał, i ner­wowo wska­zy­wać na naj­więk­szy ze zbior­ni­ków błocka – to był prze­kaz już nieco jaśniej­szy. Poszedł tam, spoj­rzał i… zamarł. Na powierzchni wody uno­siło się ciało. Wąsy i hisz­pań­ska bródka wska­zy­wały, że było to ciało płci męskiej. Cho­ciaż wła­ści­wie w cza­sach nara­sta­ją­cych pro­ble­mów z iden­ty­fi­ka­cją płciową nie było to do końca pewne. W prze­wa­la­ją­cej się po oko­licy masie tury­stów różne rze­czy się widy­wało. Tym bar­dziej że pły­wa­jące ciało od czubka głowy po stopy było pokryte sza­ro­zie­lo­nym błoc­kiem. Włącz­nie z otwar­tymi oczami.

Kie­rowca busa patrzył na ciało, a w jego gło­wie krą­żyła jedna pro­sta jak jego psy­chika myśl: „Widzę trupa”. Stał tak nie­ru­chomo, aż do momentu kiedy tkwiący mię­dzy jego pal­cami papie­ros się dopa­lił. Wtedy wysy­czał prze­kleń­stwo:

– Gamoto!

Trudno powie­dzieć, co bar­dziej go dotknęło: widok czy opa­rze­nie.

2.

Trza­snęła drzwiami. Sły­szała, że wołał coś za nią, ale zigno­ro­wała krzyki. Miała po gwiz­dek prze­ko­ny­wa­nia go, męczyły ją roz­mowy na nie­odmien­nie ten sam temat, które nie pro­wa­dziły do sen­sow­nej kon­klu­zji. Przy­naj­mniej nie takiej, którą mogłaby zaak­cep­to­wać. Zbie­gła po scho­dach, szyb­kim kro­kiem prze­szła przez pla­cyk w cen­trum wio­ski. Potem zaczęła biec, naj­pierw chod­ni­kiem wzdłuż drogi, potem przez roz­le­gły gaj oliwny. Stare, powy­krę­cane drzewa rosły w dużych odstę­pach, mogła więc biec bez prze­szkód. Wysu­szona trawa i zioła chrzę­ściły pod sto­pami. Bie­gła coraz szyb­ciej, chciała, żeby pęd gorą­cego powie­trza i nara­sta­jące zmę­cze­nie wytłu­miły wszel­kie myśli. Gorz­kie. Oddy­chała ciężko, wie­działa, że w oble­pia­ją­cym upale nie da się biec zbyt długo.

Nagle pośli­znęła się, jedna noga odje­chała w bok. Zaryła kola­nami w ziemi, w któ­rej wię­cej było pia­sku i żwiru. Usia­dła i obej­rzała nogi. Nic wiel­kiego się nie stało, kilka rys i zadra­pań. Zagoją się, nawet nie do wesela, pew­nie przed zarę­czy­nami. Ale na czym się wywró­ciła? Kamień, wysta­jący korzeń? Spoj­rzała za sie­bie i zoba­czyła wdep­ta­nego w glebę niewiel­kiego żół­wia. Kurde, zabi­łam żół­wia, pomy­ślała.

– Zabili mi żół­wia.

– Że niby co? – spy­tała odru­chowo, bar­dziej zdzi­wiona sło­wami niż nie­spo­dzie­wa­nym poja­wie­niem się męż­czy­zny.

– Był kie­dyś taki zespół, który grał i trą­bił. Raczej słaby.

– Co ty mi tu pier­do­lisz?

Trudno powie­dzieć, czy było to pyta­nie, a jeśli fak­tycz­nie było, powinno brzmieć zupeł­nie ina­czej, z czego zdała sobie sprawę, nim wybrzmiał jej głos. Na przy­kład: „Co ty tu robisz?”. Choć wła­ści­wie mogła na nie odpowie­dzieć sama. Ruszył za nią, dys­kret­nie miał ją na oku. Taka natura psa, nic to, że byłego. Już raz się o to posprze­czali. Że daje jej za mało swo­body, że chce ją chro­nić, cho­ciaż ona żad­nej ochrony nie potrze­buje, jest prze­cież dużą dziew­czynką i pora­dzi sobie ze wszyst­kim bez niczy­jej pomocy. W razie czego, w razie złego. Ale nic złego nie maja­czyło na hory­zon­cie ani nie ukry­wało się poza nim. Była o tym prze­ko­nana. On nie. Podej­rze­wała, że cho­dziło mu o kon­trolę, i coraz mniej jej się to podo­bało. Praw­do­po­dob­nie miał dobre inten­cje, ale kto powie­dział, że dobre inten­cje nie mogą pro­wa­dzić do złych czy­nów. Pro­stą jak strze­lił drogą. Bru­ko­waną lub nie. Nie zamie­rzała z nim tego oma­wiać, na ten dzień miała dość kłótni.

Kuc­nęła przy gadzie. Z ziemi wysta­wała led­wie góra sko­rupy. Męż­czy­zna usiadł po turecku naprze­ciwko niej.

– Chyba tego nie prze­żył – powie­działa i deli­kat­nie dotknęła pal­cem żół­wia. Nie zare­ago­wał. Nie mógł, skoro był mar­twy.

– Nie­ko­niecz­nie. – Męż­czy­zna potarł poli­czek nazna­czony kil­ku­dnio­wym zaro­stem w kolo­rze pieprz i sól. – To żółw grecki, a wła­ści­wie żół­wik, jesz­cze dosyć mały. A takie młode osob­niki mają dosyć miękką, pla­styczną sko­rupę. Mógł prze­trwać.

– A od kiedy to znasz się na żół­wiach, w dodatku grec­kich?

– Lata temu kolega hodo­wał coś takiego.

– To ty masz kole­gów? – Nie mogła daro­wać sobie drob­nej zło­śli­wo­ści.

Wes­tchnął i wbił w nią wzrok. Smutne oczy spa­niela, któ­rego chcia­łoby się przy­tu­lić i poczo­chrać. Nie zamie­rzała się nad nim lito­wać ani wyko­ny­wać przy­ja­ciel­skich gestów. Nie teraz, nie dzi­siaj.

Deli­kat­nie wygrze­bał żół­wika z piasz­czy­stej ziemi, obej­rzał. Sko­rupa wyglą­dała na nie­usz­ko­dzoną, a jej wła­ści­ciel tkwił w środku. Żywy lub mar­twy. Na dwoje babka wró­żyła. Tak samo jak z ich związ­kiem, krót­kim, acz burz­li­wym.

3.

Cykady nie mil­kły. Na początku, kiedy przy­je­chał tu po raz pierw­szy, ich upiorny, meta­liczny chrzęst dopro­wa­dzał go do szału. A nawet na skraj obłędu. Tak wtedy myślał. I że „obłęd” to cie­kawe słowo. Ktoś popada w obłęd, coś jest obłędne. Niu­anse zna­czeń. Zmie­niał wtedy swoje życie, tkwił na styku świa­tów, z któ­rych jeden był nie­oswo­jony. Wiele roz­my­ślał. O cyka­dach, obłę­dzie i mecha­ni­zmach języka. Choć nie tylko.

Usiadł za biur­kiem, poło­żył przed sobą gęsto zapi­saną kartkę for­matu A4. Z przy­bor­nika sto­ją­cego w lewym gór­nym rogu blatu wyjął sta­ran­nie zaostrzony ołó­wek i umie­ścił z pra­wej strony kartki. Lubił pisać ołów­kiem. Od zawsze. Ołó­wek odto­czył się kilka mili­me­trów w bok. Widząc to, skrzy­wił się, popra­wił. Przyj­rzał się biurku. Czy wszystko było, jak trzeba? Z pew­nym waha­niem otwo­rzył znaj­du­jącą się pod bla­tem szu­fladę i wyjął z niej kalen­darz w for­mie notesu. Na jego sfa­ty­go­wa­nej okładce ze sztucz­nej skóry wytło­czony był napis: „Kalen­darz na rok 1998”. Poło­żył go powy­żej kartki. Wła­ści­wie nie był mu do niczego potrzebny, świet­nie pamię­tał każde zda­nie, każde zapi­sane w nim nazwi­sko. A jed­nak chciał mieć go przed oczami. Widok kalen­darza nie­odmien­nie wzbu­dzał w nim gniew, mimo że minęło już tyle lat. Gniew był dobry, tym bar­dziej gdy był zimny i nie odbie­rał umie­jęt­no­ści trzeź­wej kal­ku­la­cji.

Zawsze lubił pla­no­wać, spo­rzą­dzać spisy i kon­spekty. Na stu­diach wzbu­dzał tym zdzi­wie­nie kole­gów, któ­rzy uwa­żali to za stratę czasu. Ale na zaję­ciach z meto­dyki i w cza­sie prak­tyk w szko­łach jego kon­spekty lek­cji były sta­wiane za wzór. Wszystko ide­al­nie roz­pi­sane co do minuty, kla­rowne i celowe. Cza­sami zasta­na­wiał się, jak poto­czy­łoby się jego życie, gdyby wykła­dowcy na stu­diach nie utwier­dzali go w prze­ko­na­niu, że jest stwo­rzony do zawodu nauczy­ciela. Praw­do­po­dob­nie poto­czy­łoby się tak samo. Bo już w liceum poczuł, że tłu­ma­cze­nie kole­gom zawi­ło­ści zadań mate­ma­tycz­nych spra­wia mu frajdę. Nawet jeśli kole­dzy byli nie­wy­uczal­nymi głą­bami. A potem na stu­diach dawał tyle kore­pe­ty­cji, na ile tylko wystar­czało mu czasu. Chęt­nych nie bra­ko­wało, odkąd roze­szła się wieść, że uczy sku­tecz­nie i tanio. A do tego jest nie­ludzko cier­pliwy. Wie­dział, że chce być nauczy­cie­lem, i zro­bił wszystko, aby nim zostać. Wedle planu, meto­dycz­nie i celowo.

Wes­tchnął. Cykady zamil­kły. Nie wie­dział, czy na chwilę, czy na dłuż­szy czas. Tego ni­gdy nie można było być pew­nym. Się­gnął do przy­bor­nika po linijkę, drugą ręką po ołó­wek. Zna­lazł na kartce wła­ściwy wiersz, dla pew­no­ści prze­czy­tał treść punktu, bez­gło­śnie poru­sza­jąc war­gami, a potem powoli prze­kre­ślił go ołów­kiem. Odło­żył linijkę do przy­bor­nika, dmuch­nął na kartkę, usu­wa­jąc dro­binki gra­fitu.

– Teraz nie ma już odwrotu – powie­dział.

Nie było w tym zda­niu zło­ści czy zdzi­wie­nia, jedy­nie stwier­dze­nie faktu. Zre­ali­zo­wał jeden punkt planu. I wcale nie poczuł ulgi.Roz­dział drugi

Roz­dział drugi

Wypa­de­czek

11 wrze­śnia 2014, czwar­tek, Gre­cja

Sta­szek Ale-O-Co-Cho­dzi Kieł­basa nale­żał do ludzi iry­tu­ją­cych.

Mały, chudy, z szopą blond wło­sów. Zawsze malow­ni­czo roz­czo­chra­nych. Szybko mówił, szybko się poru­szał. Być może dla­tego poja­wiał się w miej­scach, na spo­tka­niach, gdzie nikt go nie zapra­szał. I gadał, i dopy­ty­wał, bo nie zawsze wszystko chwy­tał w lot. Szcze­gól­nie odporny był na dow­cip i iro­nię. Albo tylko uda­wał, kto wie, żeby pod­trzy­mać kon­wer­sa­cję i być w cen­trum uwagi. Bywało prze­cież, że w innych sytu­acjach, na stu­diach cho­ciażby, wyka­zy­wał się spry­tem. Oprócz tego, że był iry­tu­jący, oka­zy­wał się zwy­kle nie do spła­wie­nia. Nie reago­wał ani na zawo­alo­wane suge­stie, żeby opu­ścił towa­rzy­stwo, ani na for­mu­ło­wane wprost wyrazy nie­chęci. Nawet jeśli zni­kał, po jakimś cza­sie wra­cał. Typ bume­ranga.

Uwol­nie­nie się od Staszka zajęło mi nie­mal rok.

Na stu­diach zamiesz­ka­łem w naszym kra­kow­skim lokum w kamie­nicy przy ulicy Die­tla. Wcze­śniej, kiedy byłem w Cie­cha­no­wie, Feli­cja wynaj­mo­wała je róż­nym ludziom, ale jak dosta­łem się na polo­ni­stykę na UJ, babka stwier­dziła, że nie będę tułał się po aka­de­mi­kach. Utrzy­my­wać dom w Cie­cha­no­wie i miesz­ka­nie w Kra­ko­wie nie było łatwo, chcia­łem babu­leńce pomóc, wywie­si­łem więc ogło­sze­nie na tablicy w moim insty­tu­cie, że mam do wyna­ję­cia pokój. „Tanio, oka­zja, skar­pety pole­cam”, jak pisał Mar­cin Świe­tlicki.

No i zja­wił się Sta­szek.

Pocho­dził ze wsi gdzieś pod Kol­bu­szową, ale jego rodzina była sto­sun­kowo majętna, więc nie miał więk­szych szans na miej­sce w aka­de­miku, dla­tego szu­kał pokoju. Szybko się doga­da­li­śmy, nawet ucie­szy­łem się, że będę miesz­kał z kolegą z roku. Począt­kowo wyda­wał mi się zabawny ze swoją nadak­tyw­no­ścią kró­lika Dura­cella i cią­głym roz­ga­da­niem. Mia­łem też do kogo otwo­rzyć gębę, co nie było bez zna­cze­nia na pierw­szym roku stu­diów, bo roz­łąkę z Feli­cją zno­si­łem kiep­sko. Z cza­sem Sta­szek zro­bił się jed­nak nie do znie­sie­nia. Wystar­czyło, że rano posze­dłem do kuchni, żeby zro­bić sobie kawy, zaraz się poja­wiał i nawi­jał bez opa­mię­ta­nia. Chciał się cią­gle wymie­niać notat­kami, przy­go­to­wy­wać wspól­nie do kolo­kwiów ze znie­na­wi­dzo­nej przez pra­wie wszyst­kich gra­ma­tyki opi­so­wej, która na UJ była tak nowa­tor­ska, że już pra­wie żad­nej zna­nej ludz­ko­ści gra­ma­tyki nie przy­po­mi­nała. Wystar­czyło, że zale­głem na kana­pie z książką, zaraz Sta­szek poja­wiał się nade mną, pyta­jąc, co czy­tam. Nawet jeść chciał cią­gle ze mną, tłu­ma­cząc, że on jest z dużej rodziny i samotne posiłki go drę­czą oraz męczą. Był jaw­nym stal­ke­rem obec­nym wciąż na wycią­gnię­cie ręki, w cza­sach kiedy jesz­cze nikomu o stal­ke­rach u nas się nie śniło.

Wytrzy­ma­łem semestr, a potem zaczą­łem mu dawać do zro­zu­mie­nia, że sorry Gre­gory, będziesz musiał się nie­długo wynieść. Nie dotarło. W końcu powie­dzia­łem mu wprost, że musi spa­dać. Dopy­ty­wał dla­czego, jakoś go zby­łem bzdur­nymi tłu­ma­cze­niami. Potem on, chy­tru­sek, zby­wał mnie, tłu­ma­cząc, że trudno coś zna­leźć wol­nego w środku roku aka­de­mic­kiego, że już miał coś umó­wione, ale wła­ści­cielka miesz­ka­nia wysta­wiła go do wia­tru. Wyku­rzyła go dopiero wizja przy­jazdu mojej babki. Wła­ści­wie nawet nie wiem dla­czego. Ode­tchną­łem z ulgą.

Co cie­kawe, Sta­szek Ale-O-Co-Cho­dzi Kieł­basa nie obra­ził się na mnie za wyrzu­ce­nie z miesz­ka­nia. Bo prze­cież prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, wyrzu­ci­łem go. Przez całe stu­dia uwa­żał mnie za naj­lep­szego kum­pla. A ja robi­łem wszystko, żeby uni­kać typa. Z róż­nym skut­kiem.

I ni stąd, ni zowąd, na plaży, w samym środku grec­kiego niczego, zoba­czy­łem Staszka, który stał nade mną i szcze­rzył się w rado­snym uśmie­chu. W pierw­szej chwili pomy­śla­łem, że czas zato­czył koło, a karma wraca. W dru­giej – zaczą­łem sobie wyrzu­cać, że mogłem prze­cież wybrać wycieczkę do Chor­wa­cji, Tur­cji czy Hisz­pa­nii, mogłem tra­fić do dzie­sią­tek innych miejsc w samej Gre­cji, ale tra­fi­łem do Arko­udi. I los poka­rał mnie Stasz­kiem.

– Kon­rad Rowicki, no nie mogę! To naprawdę ty, no ja, no ja nie mogę!

Też z wra­że­nia nie za bar­dzo mogłem, ale jed­nak pod­nio­słem się z leżaka. Z jękiem, choć nic mnie nie bolało. Oprócz duszy, o ile ją mia­łem. Choć rów­nie dobrze mogła to być trzustka. Byłem tak sko­ło­wany, że dałem się zasko­czyć i nie unik­ną­łem bra­ter­skiego uści­sku. Musiało to nie­źle wyglą­dać – dwa golasy rodzaju męskiego ści­ska­jące się na plaży. Szczę­ściem Kieł­basa ze swo­imi gaba­ry­tami spo­koj­nie mógł ucho­dzić za mojego syna. Więc nic zdroż­nego. Niby. Zresztą byli­śmy w kra­inie grec­kiej miło­ści, więc czym się wła­ści­wie mar­twi­łem. Pro­ble­mem nie był mój wize­ru­nek, lecz demon ze stu­denc­kiej prze­szło­ści.

– No góra z górą…! – wykrzy­ki­wał Sta­szek. – Co ty, co tu robisz?!

– Podej­rze­wam, że to samo co ty – odpar­łem cierpko, powoli wra­ca­jąc do jako takiej rów­no­wagi.

– No tak, no tak. – Z pod­eks­cy­to­wa­nia mój były loka­tor dro­bił w miej­scu, jakby szy­ko­wał się do startu w biegu dłu­go­dy­stan­so­wym. Mia­łem nadzieję, że zaraz wystar­tuje. Próżną. – Tyle lat! Wła­ści­wie ile? Kie­dy­śmy się ostat­nio widzieli?

Zaraz się zacznie orgia wspo­mi­nek.

– Pocze­kaj, sam sobie przy­po­mnę. – Sta­szek zmarsz­czył brwi. – Zaraz po dyplo­mie. Potem wró­ci­łem do sie­bie na wio­skę, a ty zosta­łeś w Kraku. Tak? Tak, no pew­nie. Do poli­cji posze­dłeś. Widzisz, wszystko pamię­tam, wszystko dokład­niu­sieńko. Kto by pomy­ślał, że ty po polo­ni­styce do poli­cji. Dziwne, co nie? A ja też…

– Sam tu jesteś? – Wbi­łem się w sło­wo­tok daw­nego kum­pla-niekum­pla, bo wie­dzia­łem, że może tak nawi­jać bez końca, zada­jąc pyta­nia i samemu udzie­la­jąc sobie odpo­wie­dzi.

Mia­łem zamiar jak naj­szyb­ciej odbyć bzdurny rytuał wymiany pod­sta­wo­wych infor­ma­cji na temat naszych losów, życzyć Stasz­kowi miłych waka­cji bez udaru sło­necz­nego i spła­wić go, nim pojawi się Pau­lina. Nie chcia­łem dopu­ścić, by się spo­tkali, bo mogło to się skoń­czyć kata­strofą. Wię­cej, byłem pewien, że kata­strofą się skoń­czy. Zer­k­ną­łem w stronę morza. Było za późno. Pau­lina wła­śnie wycho­dziła na brzeg, otrzą­sa­jąc z loków kro­ple wody. Zapa­trzy­łem się, po pro­stu. Nie po raz pierw­szy i pew­nie nie po raz ostatni.

– …i córkę. – Kieł­basa szem­rał już od jakie­goś czasu, ale prze­stał i spoj­rzał tam, gdzie ja.

Pau­lina zama­chała do mnie. Odru­chowo odma­cha­łem. Sta­szek wodził wzro­kiem od niej do mnie, ode mnie do niej. Pau­lina pode­szła do nas i powie­działa z uda­wa­nym wyrzu­tem:

– Wystar­czy, że cię zosta­wię na chwilę, a ty zaraz orga­ni­zu­jesz sobie zna­jo­mo­ści.

Pierw­szy ock­nął się mój kolega z roku.

– My, no my z Kon­ra­dem to sta­rzy kum­ple. Sta­szek jestem. Kieł­basa.

Wycią­gnął rękę na powi­ta­nie. Pau­lina par­sk­nęła śmie­chem.

– Spoko, spoko luz. Nazwi­sko takie nie­szczę­śliwe. Przy­zwy­cza­iłem się, że śmie­szy ludzi. U nas na roku byli jesz­cze Owsianka i Kasza. Nie­zły ter­cet egzo­tyczny, nie?

Roze­śmiał się i strze­lił mnie w plecy. Jak to kum­pla. Nic to, że nie z woj­ska.

– Prze­pra­szam – zmie­szała się – tak jakoś samo wyszło. Pau­lina.

– Sta­szek.

Uści­snęli sobie dło­nie. Myśla­łem, że ta absur­dalna scenka rodza­jowa nie skoń­czy się ni­gdy.

– To ja sko­czę po coś do picia – powie­działa i poszła do baru.

Sta­szek wga­piał się w nią z ewi­dentną fascy­na­cją. Za chwilę mu stuknę, prze­le­ciało mi przez głowę.

– Pogra­tu­lo­wać, dorodną masz córę.

Kieł­basa był nie tylko iry­tu­jący i upier­dliwy, lecz także nale­żał do praw­dzi­wych wir­tu­ozów gaf. Pew­nie dla­tego, że szyb­ciej mówił, niż myślał. Choć to żadne uspra­wie­dli­wie­nie. Przez moment roz­wa­ża­łem, czy nie stuk­nąć mu już teraz. W ten pro­sty, choć nie nazbyt fine­zyjny spo­sób roz­wią­zał­bym pro­blem nagle obja­wio­nej zmory z odle­głej prze­szło­ści. Praw­do­po­dob­nie jed­nak Sta­szek po nokau­cie wstałby, otrze­pałby się i zaczął dopy­ty­wać, o co mi wła­ści­wie cho­dziło. Wcale by się nie obra­ził.

– To nie jest moja córka – rzu­ci­łem zimno.

– No, no, to tym bar­dziej pogra­tu­lo­wać. Ty to masz fuksa, zawsze mia­łeś, z tego, co pamię­tam, bo wiesz, moja stara…

Wyłą­czy­łem nasłuch i kom­bi­no­wa­łem, jak naj­sku­tecz­niej pozbyć się Staszka. Nie cho­dziło o mor­der­stwo, choć do końca nie wyklu­cza­łem takiej opcji. Wie­dzia­łem, że jeśli nie pozbędę się go teraz, zaraz, to będziemy mieć go na gło­wie przez cały tydzień pobytu w Arko­udi. Chyba że przy­je­chał tutaj tylko na plażę, a sta­cjo­no­wał gdzieś dalej. Jed­nak nie mogłem liczyć na aż tak szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści. Rzadko mie­wa­łem szczę­ście.

Pau­lina wró­ciła z kolo­ro­wym drin­kiem w dłoni. Przyj­rzała się kry­tycz­nie tkwią­cej w nim wście­kle różo­wej para­solce z papieru i wyrzu­ciła ją do śmiet­nika. Pocią­gnęła kilka łyków przez słomkę. Z wyraźną przy­jem­no­ścią.

– …i mówi­łem, że my tu już jeste­śmy całą rodziną od tygo­dnia. – Być może mówił, nie zare­je­stro­wa­łem tego. – I jesz­cze tydzień zosta­niemy. Jak wczasy, to wczasy, nie ma co oszczę­dzać. Nie, Kon­rad, nie?

– Nie – burk­ną­łem.

Moje zauro­cze­nie spoj­rzało na mnie prze­ni­kli­wie.

– Niczego sobie miej­sce, niczego. No więc, no więc, jak już taki przy­pa­dek czy tam inne zrzą­dze­nie losu jest… „Daaary, daaary losu” – nagle zaczął wyśpie­wy­wać na fał­szywą nutę, a ja byłem już pewien, że bez prze­mocy oraz prze­stępstw prze­ciw życiu i zdro­wiu raczej się nie obę­dzie – i my tu wszy­scy razem w jed­nym miej­scu, to koniecz­nie musimy iść na kola­cję. Wszyst­kie tu już miej­sca znam, to pokażę. To co, idziemy dziś?

Sło­wo­tok Staszka urwał się nagle. Już nabie­ra­łem w płuca powie­trza, by wrza­snąć: „Nie ma, kurwa, takiej moż­li­wo­ści!”, kiedy Pau­lina powie­działa słod­kim gło­sem:

– Będzie nam bar­dzo miło.

Wspi­na­jąc się na szczyty ery­styki i doko­nu­jąc bru­tal­nych psy­cho­ma­ni­pu­la­cji, sta­ra­łem się wybić Pau­li­nie z głowy pomysł spo­tka­nia ze Stasz­kiem i jego, zapewne rów­nie jak on prze­uro­czą, fami­lią. Opo­wie­dzia­łem histo­rię pomiesz­ki­wa­nia z Kieł­basą przy Die­tla w kon­wen­cji mrocz­nego thril­lera psy­cho­lo­gicz­nego. Wyszło mi skrzy­żo­wa­nie „Loka­tora” z „Sie­dem”. Przed­sta­wi­łem Staszka jako typa uciąż­li­wego, a na dokładkę, kto wie, pew­nie nie­bez­piecz­nego. Psy­cho­pa­tycz­nego. Na nic się to zdało. Pau­lina uznała, że prze­sa­dzam i że lata samot­ni­czego życia naj­wi­docz­niej zryły mi psy­chę. Do tego stwier­dziła, że mój kolega nie­ko­lega jest nawet zabawny.

– Będziesz miała ubaw jak w pol­skim kaba­re­cie – skwi­to­wa­łem.

– Weź nie zrzędź. – Ura­do­wało mnie bogac­two słow­nika Pau­liny, ale zaraz zrze­dła mi mina, kiedy dodała: – Poza tym to pew­nie jedyna oka­zja, żebym się wresz­cie dowie­działa cze­goś kon­kret­nego o two­jej prze­szło­ści. Lubię tajem­ni­czych face­tów, ale bez jaj.

Róbmy sobie jaja, ale malut­kie, przy­po­mniało mi się jedno z powie­dzo­nek Kozieja, tech­nika poli­cyj­nego z komendy w Cie­cha­no­wie i jedy­nego mojego kum­pla w tam­tym miej­scu. Jeśli cho­dzi o wpro­wa­dza­nie Pau­liny w mean­dry mojej prze­szło­ści, można to było uznać za jaja co naj­mniej roz­miaru M. Oczy­wi­ście, opo­wie­dzia­łem jej o tra­gicz­nym końcu mojego mał­żeń­stwa z Marią, wyzna­łem naturę więzi łączą­cych mnie z babką Feli­cją, w zary­sie stre­ści­łem moje losy. Nie ma co ukry­wać, był to zarys bar­dzo ogólny, oparty na co lep­szych kawał­kach jasno oświe­tlo­nych reflek­to­rem opty­mi­zmu. Wyda­wało mi się, że wciąż jesz­cze za wcze­śnie na szcze­góły i wyzna­nia. Ile my byli­śmy razem? Nie­wiele ponad kwar­tał. Do zwie­rzeń nie nastra­jał mnie też fakt, że w moim życiu zde­cy­do­wa­nie wię­cej było złego niż dobrego, ponu­rych chwil niż rado­snych. O czym tu opo­wia­dać, by nie wyjść na smęt­nego dupka, który szuka kogoś, kto go utuli i pogłasz­cze po gło­wie? Nie bez zna­cze­nia było rów­nież, że zwy­czaj­nie oba­wia­łem się, że opo­wiast­kami o prze­szło­ści zrażę Pau­linę. A zra­zić nie chcia­łem. I tak wyda­wało mi się szczy­tem fartu, że się mną zain­te­re­so­wała, uwa­żała mnie za cie­ka­wego, mądrego faceta. Skon­sta­to­wa­łem to z nie­ja­kim zdzi­wie­niem. Czyż­bym aż tak się zmie­niał? Czyż­bym po raz pierw­szy od dawna chciał widzieć uzna­nie w czy­ichś oczach? Kie­dyś mnie to waliło. Wola­łem zbyt wiele nad tym nie roz­my­ślać. Nie teraz.

– Sta­szek jest wąt­pli­wym źró­dłem infor­ma­cji. Wierz mi.

– Mów, co chcesz – odparła.

A potem znik­nęła w łazience, by zro­bić się na bóstwo.

Posze­dłem na bal­kon zapa­lić. Opar­łem się o balu­stradę i popa­try­wa­łem na wie­czorne życie tury­stycz­nej wio­sczyny. Ruch był bez wąt­pie­nia o wiele więk­szy niż w Cie­cha­no­wie o tej porze. Ale co tam! Cie­cha­nów był daleko, a bli­sko była zmora z kra­kow­skiej prze­szło­ści. Aby się zre­lak­so­wać przed spo­tka­niem, które, jak sądzi­łem, dla mnie miłe nie będzie, zaba­wi­łem się w wyobra­ża­nie sobie, jak może wyglą­dać żona Staszka. Sta­wia­łem na prawo kon­tra­stu. Wedle tego pani Kieł­ba­sowa powinna być więk­sza i wyż­sza od męża, mieć sporą nad­wagę i pra­gnie­nie, żeby nakar­mić do syta wszyst­kich, któ­rzy znajdą się w zasięgu jej wzroku. Pomy­li­łem się, i to bar­dzo.

Tak jak Pau­lina wcze­śniej usta­liła ze Stasz­kiem, cze­kali na nas pod hote­lem. Tych dwoje w skow­ron­kach, reszta towa­rzy­stwa z minami nie­ko­niecz­nie wyra­ża­ją­cymi entu­zjazm. Oka­zało się, że żona Kieł­basy, Mał­go­rzata, była od niego niż­sza i jesz­cze drob­niej­sza. W cał­kiem ład­nej sukience w bli­żej nie­okre­ślone, przy­naj­mniej dla mnie, kwiaty wyglą­dała tro­chę jak dziew­czynka, któ­rej natura przez przy­pa­dek albo pomyłkę dała kilka zmarsz­czek. Przy­wle­kli też ze sobą córkę, Basię, która z powo­dze­niem mogła robić za żywą anty­re­klamę fast foodów, choć wdziała strój masku­jący w postaci za dużego o przy­naj­mniej dwa numery T-shirta i obszer­nych płó­cien­nych ryba­czek. Mój kolega-nie­ko­lega był ubrany jak na rodaka w waka­cyj­nej dele­ga­cji przy­stało – ber­mudy w maziaje w kolo­rach bar­dziej niż kon­tra­sto­wych, odpra­so­waną koszulkę polo, żółtą jak łan kwit­ną­cego rze­paku, a na nogach gumowe klapki, które czas świet­no­ści prze­ży­wały zapewne dwa sezony wcze­śniej. Jeśli nie trzy.

Po powi­ta­niach Sta­szek powiódł nas do nie­od­le­głej – jak wszystko w Arko­udi – malow­ni­czo poło­żo­nej knajpki. Jej drew­niany taras wycho­dził tak daleko w morze, że pra­wie nad nim wisiał. Nie za bar­dzo wie­rzy­łem w grecką budow­lankę, więc gdy­bym był reli­gijny, z miej­sca zaczął­bym odma­wiać zdro­waśki czy inne koronki. Ale nie byłem, więc jedy­nie mia­łem nadzieję, że kon­struk­cja wytrzyma. Wątłą. Sta­szek zachwa­lał, że jedze­nie jest tam pro­ste, ale świetne. I fak­tycz­nie, owoce morza i ryby, wszystko świeże i przy­go­to­wane bez zbęd­nych cere­gieli. Szcze­gól­nie sma­ko­wały mi sma­żone kal­mary, które u nas wystę­po­wały jedy­nie w postaci prze­mro­żo­nych krąż­ków o kon­sy­sten­cji i smaku gumy. Uzna­łem, że wła­ści­wie nawet tylko po to, by ich skosz­to­wać, warto było kop­nąć się do Gre­cji. Do tego różne pasty z warzyw i tzat­ziki. I wino, dużo wina w szkla­nych pół­li­tro­wych karaf­kach. Tak, wino mogło być jakimś roz­wią­za­niem na ten wie­czór.

Po upal­nym dniu wszy­scy byli głodni, więc sku­pili się na jedze­niu, potem jed­nak nastą­piło nie­uchronne i przeze mnie nie­po­żą­dane, czyli kon­wer­sa­cja. Na stół wje­chały kolejna karafka bia­łego wina i kawa po grecku. Zauwa­ży­łem, że Staszka aż skręca, żeby wresz­cie sobie poga­dać. Mia­łem tylko nadzieję, że skupi się na mono­lo­gach. Nie­stety, oka­zało się, że jest to dla mnie dzień pomy­łek.

– No wiesz, no wiesz, zawsze mnie cie­ka­wiło, czemu posze­dłeś do poli­cji?

– Przez przy­pa­dek – powie­dzia­łem na odczep­nego.

Sta­szek jed­nak, jak to Sta­szek, nie dał się łatwo zbyć.

– Nie no, żar­tu­jesz sobie. Przez przy­pa­dek to można zostać przed­sta­wi­cie­lem han­dlo­wym i wci­skać ludziom przy­prawy pew­nej nie za bar­dzo wio­dą­cej firmy. Tak jak ja.

– Cie­kawe, co byś mówił, jakby sie­dział z nami twój szef. – W gło­sie Gośki pobrzmie­wało nie­skry­wane szy­der­stwo.

Kieł­ba­so­wie zmie­rzyli się wzro­kiem. Czyżby w ich sta­dle bra­ko­wało miło­ści i zro­zu­mie­nia? A może były to zwy­czajne igraszki mał­żon­ków, któ­rzy już zbyt długo byli ze sobą i od czasu do czasu muszą w ten czy inny spo­sób pod­nieść sobie nawza­jem ciśnie­nie? Nie zamie­rza­łem tego docie­kać. Zauwa­ży­łem, że Pau­lina śle­dzi roz­wój sytu­acji przy stole z wyraź­nym roz­ba­wie­niem. Przy­naj­mniej jedna osoba tego wie­czoru miała roz­rywkę, choć trudno powie­dzieć, czy na pozio­mie.

Sta­szek spu­ścił wzrok. Byłem pewien, że z poje­dyn­ków twa­rzą w twarz z żoną bar­dzo rzadko wycho­dził zwy­cię­sko. A być może ni­gdy. Nic dziw­nego, że wró­cił do tego, co było dla niego zde­cy­do­wa­nie łatwiej­sze, czyli do prze­słu­chi­wa­nia mojej skrom­nej osoby:

– Na początku byłeś rzecz­ni­kiem komendy. Nawet w tele­wi­zji cię widzia­łem. Pamię­tasz, Gośka, jak ci poka­zy­wa­łem Kon­rada w „Wia­do­mo­ściach”? Pamię­tasz, jak mówi­łem, że to mój kum­pel, z któ­rym na stu­diach pry­cza w pry­czę spa­li­śmy?

Z tym spa­niem obok sie­bie prze­sa­dził, ale jego mał­żonka raczej o tym nie wie­działa, więc ski­nie­niem głowy łaska­wie potwier­dziła jego wer­sję.

– Ale, ale… Potem zosta­łeś prze­cież zwy­kłym psem?

Baśka, która do tej pory ćwi­czyła spraw­ność kciu­ków, puka­jąc w smart­fon, prze­rwała nie­cier­piącą zwłoki kore­spon­den­cję ze świa­tem i oko­li­cami, by podzie­lić się doświad­cze­niem życio­wym:

– Nie mów do psa pies. Kie­dyś zio­mek z klasy tak powie­dział do psa z patrolu i miał grubo prze­chla­pane.

– Baśka, zacho­wuj się – skar­ciła córę Gośka, nim sza­nowny mał­żo­nek zdą­żył otwo­rzyć usta.

Roze­śmia­łem się i wycią­gną­łem do dziew­czyny otwartą dłoń. Przy­biła piątkę, choć z pew­nym waha­niem. Być może wywra­ca­łem jej pro­sty, nasto­letni świat war­to­ści na nice, ale powie­dzia­łem:

– Jestem psem i się tego nie wsty­dzę. A wła­ści­wie byłem.

– To ty po śmierci żony, jak ona miała na imię… – nie skoń­czył, jęk­nął, spoj­rzał z wyrzu­tem na żonę i powie­dział ze szcze­rym wyrzu­tem: – Nadep­nę­łaś mi na stopę.

Gośka prze­wró­ciła oczami, Pau­lina zamarła. Tylko Baśka zda­wała się nie orien­to­wać, co dzieje się przy stole, i spo­koj­nie wró­ciła do puka­nia w ekran tele­fonu. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że rela­cjo­no­wała nie­mal na żywo to, co działo się przy stole, kole­ża­neczce czy koleżce, robiąc sobie pod­śmie­chujki ze sta­roci, które nawi­jają jak potłu­czone. Są sprawy, o któ­rych nie wypada mówić w towa­rzy­stwie. Na przy­kład o tra­gicz­nie zmar­łych żonach. W tym momen­cie ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem mojej żony Marii. Mogłem utrud­nić kon­wer­sa­cję, spra­wić, żeby wszyst­kim zro­biło się nie­przy­jem­nie, żeby odczuli dotkliwy psy­chiczny dys­kom­fort. Może poza Stasz­kiem, który zazwy­czaj wyka­zy­wał wraż­li­wość dobrze wysu­szo­nego bala drewna. I pew­nie jesz­cze cał­kiem nie­dawno bez zasta­no­wie­nia tak bym zro­bił. Mogłem także zgrab­nie zmie­nić temat, brnąć w small talk z moty­wem prze­wod­nim naszych, ze Stasz­kiem, stu­denc­kich przy­gód. Wybra­łem pośred­nie roz­wią­za­nie. Coraz czę­ściej łapa­łem się na tym, że powoli zmie­nia­łem się w praw­dzi­wego mistrza roz­wią­zań zło­tego środka. Nie powiem, żeby mnie to prze­sad­nie cie­szyło.

– A skąd ty wła­ści­wie wiesz o Marii? – spy­ta­łem Staszka.

– No ten, no wiesz… Nie kop mnie. – Pew­nie chciał krzyk­nąć, ale led­wie pisnął przez ści­śnięte gar­dło. Gośka tylko wzru­szyła ramio­nami. – Kole­dzy mówili… Z roku. Ty się towa­rzy­sko za bar­dzo nie udzie­la­łeś. Zresztą jak zawsze. Ale przy bro­warku cza­sami o tobie gada­li­śmy. Byłeś prze­cież tak jakby gwiazdą.

„Tak jakby” było w tym zda­niu klu­czowe. Choć pew­nie Sta­szek nie zda­wał sobie z tego sprawy. Nic a nic. Pau­lina zakrztu­siła się mine­ralną, a kiedy już zła­pała oddech, spy­tała:

– Jaką niby gwiazdą? I czemu nic o tym nie wiem?

– Od czasu do czasu moja gęba poja­wiała się w tele­wi­zo­rze. I tyle było tego gwiaz­do­wa­nia. Nie mia­łem żad­nego par­cia na szkło, to wszystko było służ­bowo, za cza­sów, gdy byłem rzecz­ni­kiem pra­so­wym w kra­kow­skiej komen­dzie.

– Tak więc… – Sta­szek nie dawał się zepchnąć na boczny tor kon­wer­sa­cji – no wiesz, gadało się o tobie i Marii. Szcze­gól­nie jak… umarła.

– Dawne dzieje – prze­rwa­łem Kieł­ba­sie ostrym tonem. Nie chcia­łem, żeby się roz­krę­cił z opo­wie­ściami o Marii. Tym bar­dziej że nie mia­łem poję­cia, jaką opo­wieść sobie stwo­rzył albo usły­szał od któ­re­goś z kole­gów, któ­rzy, prawdę powie­dziaw­szy, wcale nie byli moimi kole­gami. I bez wąt­pie­nia nie­wiele o mnie wie­dzieli. Co nie wadziło w stwo­rze­niu mrocz­nej mito­lo­gii. – Poza tym, jak wspo­mi­na­łem, już nawet nie pra­cuję w poli­cji.

– Jak to?

Twarz Staszka wyra­żała bez­gra­niczne, czy­ste zdu­mie­nie. Zna­łem tę minę od dawna, choć nie podej­rze­wa­łem, że po latach nie­wi­dze­nia kum­pla-niekum­pla wciąż tkwi w zaka­mar­kach mojej pomięci.

– Nor­mal­nie. Nikt prze­cież nie pra­cuje w poli­cji do osiem­dzie­siątki.

Pró­bo­wa­łem zbyć go pierw­szym lep­szym tek­stem. Nie sądzi­łem, żeby histo­ria mojego bra­wu­ro­wego i abso­lut­nie nie­zgod­nego z pro­ce­du­rami śledz­twa w spra­wie nagłej epi­de­mii samo­bójstw nasto­la­tek w Cie­cha­no­wie dotarła aż do Kra­kowa. Może poja­wiły się krót­kie notki na temat tej sprawy w mediach ogól­no­pol­skich. Póź­niej wice­pre­zy­dent Dudek, niech mu grób córki wyrzu­tem będzie, zadbał, aby zbyt wiele się o tym nie mówiło i nie pisało. Sku­tecz­nie. Wyda­wało mi się więc, że mogę opo­wia­dać Kieł­ba­sie dowolne bajki na temat mojego odej­ścia ze służby. Jed­nak nie ze Stasz­kiem takie numery.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: