- W empik go
Śmierć last minute - ebook
Śmierć last minute - ebook
Podkomisarz Rowicki na policyjnej emeryturze chce już tylko spokojnie korzystać z życia. W ramach, rzecz jasna, swojego skromnego budżetu. I trzeba mieć prawdziwego pecha, by dać się dogonić zbrodni akurat na greckich wakacjach, które w dodatku spędza się z bardzo młodą kobietą. Bohater powieści Roberta Ostaszewskiego szybko się przekonuje, że można odejść z policji, ale policja nigdy nie wyjdzie z prawdziwego gliny. Rowicki rozpoczyna swoje śledztwo…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66630-66-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prologi
1.
Wdowy w czerni zebrały się przed hotelem tuż po śniadaniu. Jak co dzień. Choć prawdopodobnie nie wszystkie były wdowami. Być może niektóre z nich wciąż miały mężów, na których mogły złorzeczyć, w ten prosty sposób radząc sobie z nadmiarem emocji. Niekoniecznie złych – jakichkolwiek. Można było założyć, że wśród odzianych na czarno kobiet ukrywały się także notoryczne panny szukające w grupie ciepła. Również – jakiegokolwiek.
Ledwie minęła ósma rano, a żar lejący się z nieba już odbierał oddech. Wdowy w czerni milczały, być może złowieszczo, raz po raz popatrując na bramę prowadzącą na rozległy teren otaczający kompleks budynków hotelowych. Od czasu do czasu któraś z nich rzucała krótkie pytanie, zdaje się, nie oczekując odpowiedzi. Suchy wiatr wiejący od lądu szurał i szeleścił w koronach zdziczałych drzewek oliwnych rosnących po drugiej strony drogi. Bus wciąż nie nadjeżdżał. Wdowy w czerni nerwowo przestępowały z nogi na nogę.
Wwiercające się w uszy skrzypienie sprawiło, że wdowy odwróciły się jak na komendę. Kobieta w bliżej nieokreślonym wieku, o poszarzałej twarzy i wyblakłych oczach, pchała wózek inwalidzki, na którym kulił się cień starca. Skinęła głową wdowom w czerni. Odpowiedziały powściągliwymi gestami. Odsunęły się od wózka, ledwie pół kroku, lecz zauważalnie. Starzec zaniósł się głuchym kaszlem, potem zaczął rzęzić. Jego opiekunka chwyciła maskę tlenową, ale mężczyzna tylko pokręcił głową. Przez kilka minut pokasływał z cicha. Kiedy atak minął, mężczyzna wyszeptał kilka słów, z trudem otwierając wąskie, sine usta. Opiekunka chwyciła rączki wózka, sprawnie zakręciła i ruszyła z powrotem do hotelu. Większość wdów w czerni patrzyła za nimi tak długo, aż zniknęli w budynku. Niektóre westchnęły pewnie z ulgą.
Wreszcie pojawił się bus. Kierowca gwałtownie zahamował, po czym szybko wyskoczył z samochodu, zdezelowanego mercedesa, który już dawno odsłużył swoje na niemieckich autobanach, choć jeszcze jakimś cudem jeździł. Kilka wdów w czerni zamruczało z dezaprobatą, jedna wskazała wymownie na zegarek – duży, męski, nie wiadomo jakim cudem trzymający się na chudej ręce poznaczonej sznurami żył i plamami wątrobowymi. Kierowca wzruszył ramionami, otworzył drugie drzwi i zapalił papierosa. Zaciągał się głęboko, patrząc na moszczące się w środku kobiety.
Bus ruszył z hotelowego podjazdu z piskiem opon, ale zaraz za bramą zwolnił, jakby kierowca nagle przypomniał sobie, że właściwie nigdzie mu się nie spieszy. Toczyli się pustą drogą w dół niewielkiego wzgórza. Po prawej były knajpki i pensjonaty poprzedzielane skrawkami pól, na których schły na wiór arbuzy. Albo dojrzewały, jak kto woli. Po lewej ciągnął się kolejny hotelowy kombinat, który zdawał się nie mieć końca. Wdowy w czerni nie patrzyły ani na prawo, ani na lewo. Wiedziały, co tam jest. Nic godnego uwagi. Co jakiś czas bus mijał grupki turystów obładowanych sprzętem plażowym, ciągnące nad morze. Niektóre z odzianych na czarno kobiet przesuwały po nich wzrokiem, choć bez większego zainteresowania. W większości zapewne były zdania, że ci obcokrajowcy, owszem, przydają się, dobrze, że zostawiają tutaj swoje euro, mimo że miały wątpliwości, czy te pieniądze zostały zarobione legalnie i zgodnie z zaleceniami moralnymi najpopularniejszej w okolicy religii. Ale lepiej by było, żeby za bardzo nie rzucali się w oczy i nie robili zbędnego zamieszania. Próżne nadzieje.
Samochód niemrawo zbliżał się do skrzyżowania. Wdowy w czerni zaczęły wciągać głębiej powietrze. Niektóre czuły zapach zgniłych jaj. Inne – siarczany zapaszek piekła, a przynajmniej wydawało się im, że tak właśnie powinno pachnieć w piekle. Trudno rozstrzygnąć, czy miały rację, czy nie. Tylko dwie z pasażerek busa nie czuły nic a nic, bo miały kłopoty z węchem. Jedna od urodzenia, druga po przebytej niedawno operacji zatok. Kierowca spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Niepotrzebnie. Pusto jak zwykle. Wrzucił bieg i na jedynce dotoczył się do pobliskiego parkingu, na którym stało kilka osobówek. Umiarkowanie zużytych, na miejscowych blachach.
Kobiety wygramoliły się z samochodu i ruszyły ścieżką ku otoczonej lasem dolince, niezbyt rozległej, przypominającej nieckę. Smród narastał. Z boku za drzewami majaczyły ruiny budowli, która mogła być kiedyś antyczną świątynią, ale niekoniecznie nią była. Kobiety minęły ją i poszły w stronę sporego, podniszczonego basenu, do którego cienkimi strumieniami spływała woda z pordzewiałych rur o niewielkim przekroju. Na całym terenie niecki widać było dziury i rowy, wszystkie wypełnione wodą. A właściwie mętną breją. Nad jednym z rowów siedziała grupka ludzi wyglądających jak statyści w kiepskim horrorze o kolejnej, niemożliwej do odparcia inwazji zombi. Ich twarze i odkryte części ciał pokrywała skorupa błota o zgniłozielonym kolorze. Tylko białka oczu lśniły w zastygłych maskach. I zęby, kiedy zdawkowo witali się z nowo przybyłymi.
Wdowy w czerni doszły do największego bajorka znajdującego się za basenem. Zaczęły się rozbierać. Niektóre miały na sobie kostiumy kąpielowe lub zwykłą, codzienną bieliznę, inne nie wiadomo co – jakieś długie koszulki zasłaniające więcej, niż potrzeba. Znały już swoje ciała, w końcu nie były tu razem po raz pierwszy, jednak wciąż rzucały na siebie niby przypadkowe spojrzenia. Przecież zawsze można było dostrzec jakiś nowy szczegół cielesności u siostry niedoli. Najlepiej taki, który poprawiłby, choćby na krótko, samopoczucie.
Stanęły nad brzegiem bajorka. Wyglądały jak złachane wiedźmy, choć daleko im było do demonizmu. Wokoło walały się kawałki dłuższych i krótszych gałęzi, desek i sklejki. Każda wzięła do ręki, co jej akurat przypasowało. To na pewno nie było spa z pełnym wyposażeniem, ale nie narzekały. Przynajmniej nie musiały płacić za błotną kąpiel, co w czasach kryzysu, którego końca nie było widać, stanowiło mocny argument. Mieszały w gęstej, nieprzejrzystej wodzie bajorka, wyciągały pecyny błota i rozsmarowywały po skórze. Niektóre pomrukiwały z zadowolenia, inne nie. Smród, który tężał wokół nich, znosiły bez słowa skargi. Dla zdrowia można znieść wiele. Krzepka, wysoka wdowa w staromodnej halce z wprawą operowała długą, masywną gałęzią. Nagle z jękiem klapnęła na tyłek. Gałąź uwięzła w mulistym dnie. To się zdarzało. Podeszła do niej druga wdowa, pomogła wstać, a potem we dwie pociągnęły za gałąź. Rozległo się ciche mlaśnięcie. Na powierzchni bajorka pojawiły się bąbelki powietrza. Krzepka wdowa oparła koniec gałęzi na ziemi i już chciała sięgnąć po solidną porcję błocka, kiedy zamarła w pół ruchu. W pierwszej chwili uznała, że ma zwidy. Czasami zdarzało się jej widzieć coś, czego inni nie widzieli, choć dbała, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Zamknęła oczy, mocno potarła powieki palcami. Znowu zerknęła w dół. Było, nie zniknęło. Ostrożnie wyciągnęła gałąź i dotknęła tego, czego być tam nie powinno. A potem zaczęła wrzeszczeć.
Kierowca busa siedział na ławce ustawionej na skraju parkingu i palił papierosa. Lubił palić i przez całe dnie konsekwentnie pracował nad tym, by jak najbardziej skrócić czas od zgaszenia niedopałka do odpalenia nowego papierosa. Był właśnie w połowie cudownie wysuszonego marlboro, kiedy usłyszał przeraźliwy kobiecy krzyk. Histeryczki, pomyślał. Nie lubił wdów w czerni, za to cenił niezbyt męczącą pracę polegającą na wożeniu ich po okolicy. Poza tym przeżył już tyle lat, że zdążył poznać i zaakceptować trywialną prawdę, że życie jest sztuką kompromisów. Stęknął, podniósł się z ławki i poszedł w stronę dolinki.
Wdowy, już niekoniecznie w czerni, bo mniej lub bardziej rozebrane, stały niedaleko basenu. Wokół nich krążyło kilka osób, których kierowca nie znał. Zignorował je i podszedł do swoich podopiecznych. Tak określał je w myślach, może niezbyt słusznie, bo przecież nie otaczał ich nadmierną opieką. Kiedy wdowy go zobaczyły, zaczęły krzyczeć jedna przez drugą, z czego nic nie zrozumiał, i nerwowo wskazywać na największy ze zbiorników błocka – to był przekaz już nieco jaśniejszy. Poszedł tam, spojrzał i… zamarł. Na powierzchni wody unosiło się ciało. Wąsy i hiszpańska bródka wskazywały, że było to ciało płci męskiej. Chociaż właściwie w czasach narastających problemów z identyfikacją płciową nie było to do końca pewne. W przewalającej się po okolicy masie turystów różne rzeczy się widywało. Tym bardziej że pływające ciało od czubka głowy po stopy było pokryte szarozielonym błockiem. Włącznie z otwartymi oczami.
Kierowca busa patrzył na ciało, a w jego głowie krążyła jedna prosta jak jego psychika myśl: „Widzę trupa”. Stał tak nieruchomo, aż do momentu kiedy tkwiący między jego palcami papieros się dopalił. Wtedy wysyczał przekleństwo:
– Gamoto!
Trudno powiedzieć, co bardziej go dotknęło: widok czy oparzenie.
2.
Trzasnęła drzwiami. Słyszała, że wołał coś za nią, ale zignorowała krzyki. Miała po gwizdek przekonywania go, męczyły ją rozmowy na nieodmiennie ten sam temat, które nie prowadziły do sensownej konkluzji. Przynajmniej nie takiej, którą mogłaby zaakceptować. Zbiegła po schodach, szybkim krokiem przeszła przez placyk w centrum wioski. Potem zaczęła biec, najpierw chodnikiem wzdłuż drogi, potem przez rozległy gaj oliwny. Stare, powykręcane drzewa rosły w dużych odstępach, mogła więc biec bez przeszkód. Wysuszona trawa i zioła chrzęściły pod stopami. Biegła coraz szybciej, chciała, żeby pęd gorącego powietrza i narastające zmęczenie wytłumiły wszelkie myśli. Gorzkie. Oddychała ciężko, wiedziała, że w oblepiającym upale nie da się biec zbyt długo.
Nagle pośliznęła się, jedna noga odjechała w bok. Zaryła kolanami w ziemi, w której więcej było piasku i żwiru. Usiadła i obejrzała nogi. Nic wielkiego się nie stało, kilka rys i zadrapań. Zagoją się, nawet nie do wesela, pewnie przed zaręczynami. Ale na czym się wywróciła? Kamień, wystający korzeń? Spojrzała za siebie i zobaczyła wdeptanego w glebę niewielkiego żółwia. Kurde, zabiłam żółwia, pomyślała.
– Zabili mi żółwia.
– Że niby co? – spytała odruchowo, bardziej zdziwiona słowami niż niespodziewanym pojawieniem się mężczyzny.
– Był kiedyś taki zespół, który grał i trąbił. Raczej słaby.
– Co ty mi tu pierdolisz?
Trudno powiedzieć, czy było to pytanie, a jeśli faktycznie było, powinno brzmieć zupełnie inaczej, z czego zdała sobie sprawę, nim wybrzmiał jej głos. Na przykład: „Co ty tu robisz?”. Choć właściwie mogła na nie odpowiedzieć sama. Ruszył za nią, dyskretnie miał ją na oku. Taka natura psa, nic to, że byłego. Już raz się o to posprzeczali. Że daje jej za mało swobody, że chce ją chronić, chociaż ona żadnej ochrony nie potrzebuje, jest przecież dużą dziewczynką i poradzi sobie ze wszystkim bez niczyjej pomocy. W razie czego, w razie złego. Ale nic złego nie majaczyło na horyzoncie ani nie ukrywało się poza nim. Była o tym przekonana. On nie. Podejrzewała, że chodziło mu o kontrolę, i coraz mniej jej się to podobało. Prawdopodobnie miał dobre intencje, ale kto powiedział, że dobre intencje nie mogą prowadzić do złych czynów. Prostą jak strzelił drogą. Brukowaną lub nie. Nie zamierzała z nim tego omawiać, na ten dzień miała dość kłótni.
Kucnęła przy gadzie. Z ziemi wystawała ledwie góra skorupy. Mężczyzna usiadł po turecku naprzeciwko niej.
– Chyba tego nie przeżył – powiedziała i delikatnie dotknęła palcem żółwia. Nie zareagował. Nie mógł, skoro był martwy.
– Niekoniecznie. – Mężczyzna potarł policzek naznaczony kilkudniowym zarostem w kolorze pieprz i sól. – To żółw grecki, a właściwie żółwik, jeszcze dosyć mały. A takie młode osobniki mają dosyć miękką, plastyczną skorupę. Mógł przetrwać.
– A od kiedy to znasz się na żółwiach, w dodatku greckich?
– Lata temu kolega hodował coś takiego.
– To ty masz kolegów? – Nie mogła darować sobie drobnej złośliwości.
Westchnął i wbił w nią wzrok. Smutne oczy spaniela, którego chciałoby się przytulić i poczochrać. Nie zamierzała się nad nim litować ani wykonywać przyjacielskich gestów. Nie teraz, nie dzisiaj.
Delikatnie wygrzebał żółwika z piaszczystej ziemi, obejrzał. Skorupa wyglądała na nieuszkodzoną, a jej właściciel tkwił w środku. Żywy lub martwy. Na dwoje babka wróżyła. Tak samo jak z ich związkiem, krótkim, acz burzliwym.
3.
Cykady nie milkły. Na początku, kiedy przyjechał tu po raz pierwszy, ich upiorny, metaliczny chrzęst doprowadzał go do szału. A nawet na skraj obłędu. Tak wtedy myślał. I że „obłęd” to ciekawe słowo. Ktoś popada w obłęd, coś jest obłędne. Niuanse znaczeń. Zmieniał wtedy swoje życie, tkwił na styku światów, z których jeden był nieoswojony. Wiele rozmyślał. O cykadach, obłędzie i mechanizmach języka. Choć nie tylko.
Usiadł za biurkiem, położył przed sobą gęsto zapisaną kartkę formatu A4. Z przybornika stojącego w lewym górnym rogu blatu wyjął starannie zaostrzony ołówek i umieścił z prawej strony kartki. Lubił pisać ołówkiem. Od zawsze. Ołówek odtoczył się kilka milimetrów w bok. Widząc to, skrzywił się, poprawił. Przyjrzał się biurku. Czy wszystko było, jak trzeba? Z pewnym wahaniem otworzył znajdującą się pod blatem szufladę i wyjął z niej kalendarz w formie notesu. Na jego sfatygowanej okładce ze sztucznej skóry wytłoczony był napis: „Kalendarz na rok 1998”. Położył go powyżej kartki. Właściwie nie był mu do niczego potrzebny, świetnie pamiętał każde zdanie, każde zapisane w nim nazwisko. A jednak chciał mieć go przed oczami. Widok kalendarza nieodmiennie wzbudzał w nim gniew, mimo że minęło już tyle lat. Gniew był dobry, tym bardziej gdy był zimny i nie odbierał umiejętności trzeźwej kalkulacji.
Zawsze lubił planować, sporządzać spisy i konspekty. Na studiach wzbudzał tym zdziwienie kolegów, którzy uważali to za stratę czasu. Ale na zajęciach z metodyki i w czasie praktyk w szkołach jego konspekty lekcji były stawiane za wzór. Wszystko idealnie rozpisane co do minuty, klarowne i celowe. Czasami zastanawiał się, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby wykładowcy na studiach nie utwierdzali go w przekonaniu, że jest stworzony do zawodu nauczyciela. Prawdopodobnie potoczyłoby się tak samo. Bo już w liceum poczuł, że tłumaczenie kolegom zawiłości zadań matematycznych sprawia mu frajdę. Nawet jeśli koledzy byli niewyuczalnymi głąbami. A potem na studiach dawał tyle korepetycji, na ile tylko wystarczało mu czasu. Chętnych nie brakowało, odkąd rozeszła się wieść, że uczy skutecznie i tanio. A do tego jest nieludzko cierpliwy. Wiedział, że chce być nauczycielem, i zrobił wszystko, aby nim zostać. Wedle planu, metodycznie i celowo.
Westchnął. Cykady zamilkły. Nie wiedział, czy na chwilę, czy na dłuższy czas. Tego nigdy nie można było być pewnym. Sięgnął do przybornika po linijkę, drugą ręką po ołówek. Znalazł na kartce właściwy wiersz, dla pewności przeczytał treść punktu, bezgłośnie poruszając wargami, a potem powoli przekreślił go ołówkiem. Odłożył linijkę do przybornika, dmuchnął na kartkę, usuwając drobinki grafitu.
– Teraz nie ma już odwrotu – powiedział.
Nie było w tym zdaniu złości czy zdziwienia, jedynie stwierdzenie faktu. Zrealizował jeden punkt planu. I wcale nie poczuł ulgi.Rozdział drugi
Rozdział drugi
Wypadeczek
11 września 2014, czwartek, Grecja
Staszek Ale-O-Co-Chodzi Kiełbasa należał do ludzi irytujących.
Mały, chudy, z szopą blond włosów. Zawsze malowniczo rozczochranych. Szybko mówił, szybko się poruszał. Być może dlatego pojawiał się w miejscach, na spotkaniach, gdzie nikt go nie zapraszał. I gadał, i dopytywał, bo nie zawsze wszystko chwytał w lot. Szczególnie odporny był na dowcip i ironię. Albo tylko udawał, kto wie, żeby podtrzymać konwersację i być w centrum uwagi. Bywało przecież, że w innych sytuacjach, na studiach chociażby, wykazywał się sprytem. Oprócz tego, że był irytujący, okazywał się zwykle nie do spławienia. Nie reagował ani na zawoalowane sugestie, żeby opuścił towarzystwo, ani na formułowane wprost wyrazy niechęci. Nawet jeśli znikał, po jakimś czasie wracał. Typ bumeranga.
Uwolnienie się od Staszka zajęło mi niemal rok.
Na studiach zamieszkałem w naszym krakowskim lokum w kamienicy przy ulicy Dietla. Wcześniej, kiedy byłem w Ciechanowie, Felicja wynajmowała je różnym ludziom, ale jak dostałem się na polonistykę na UJ, babka stwierdziła, że nie będę tułał się po akademikach. Utrzymywać dom w Ciechanowie i mieszkanie w Krakowie nie było łatwo, chciałem babuleńce pomóc, wywiesiłem więc ogłoszenie na tablicy w moim instytucie, że mam do wynajęcia pokój. „Tanio, okazja, skarpety polecam”, jak pisał Marcin Świetlicki.
No i zjawił się Staszek.
Pochodził ze wsi gdzieś pod Kolbuszową, ale jego rodzina była stosunkowo majętna, więc nie miał większych szans na miejsce w akademiku, dlatego szukał pokoju. Szybko się dogadaliśmy, nawet ucieszyłem się, że będę mieszkał z kolegą z roku. Początkowo wydawał mi się zabawny ze swoją nadaktywnością królika Duracella i ciągłym rozgadaniem. Miałem też do kogo otworzyć gębę, co nie było bez znaczenia na pierwszym roku studiów, bo rozłąkę z Felicją znosiłem kiepsko. Z czasem Staszek zrobił się jednak nie do zniesienia. Wystarczyło, że rano poszedłem do kuchni, żeby zrobić sobie kawy, zaraz się pojawiał i nawijał bez opamiętania. Chciał się ciągle wymieniać notatkami, przygotowywać wspólnie do kolokwiów ze znienawidzonej przez prawie wszystkich gramatyki opisowej, która na UJ była tak nowatorska, że już prawie żadnej znanej ludzkości gramatyki nie przypominała. Wystarczyło, że zaległem na kanapie z książką, zaraz Staszek pojawiał się nade mną, pytając, co czytam. Nawet jeść chciał ciągle ze mną, tłumacząc, że on jest z dużej rodziny i samotne posiłki go dręczą oraz męczą. Był jawnym stalkerem obecnym wciąż na wyciągnięcie ręki, w czasach kiedy jeszcze nikomu o stalkerach u nas się nie śniło.
Wytrzymałem semestr, a potem zacząłem mu dawać do zrozumienia, że sorry Gregory, będziesz musiał się niedługo wynieść. Nie dotarło. W końcu powiedziałem mu wprost, że musi spadać. Dopytywał dlaczego, jakoś go zbyłem bzdurnymi tłumaczeniami. Potem on, chytrusek, zbywał mnie, tłumacząc, że trudno coś znaleźć wolnego w środku roku akademickiego, że już miał coś umówione, ale właścicielka mieszkania wystawiła go do wiatru. Wykurzyła go dopiero wizja przyjazdu mojej babki. Właściwie nawet nie wiem dlaczego. Odetchnąłem z ulgą.
Co ciekawe, Staszek Ale-O-Co-Chodzi Kiełbasa nie obraził się na mnie za wyrzucenie z mieszkania. Bo przecież praktycznie rzecz biorąc, wyrzuciłem go. Przez całe studia uważał mnie za najlepszego kumpla. A ja robiłem wszystko, żeby unikać typa. Z różnym skutkiem.
I ni stąd, ni zowąd, na plaży, w samym środku greckiego niczego, zobaczyłem Staszka, który stał nade mną i szczerzył się w radosnym uśmiechu. W pierwszej chwili pomyślałem, że czas zatoczył koło, a karma wraca. W drugiej – zacząłem sobie wyrzucać, że mogłem przecież wybrać wycieczkę do Chorwacji, Turcji czy Hiszpanii, mogłem trafić do dziesiątek innych miejsc w samej Grecji, ale trafiłem do Arkoudi. I los pokarał mnie Staszkiem.
– Konrad Rowicki, no nie mogę! To naprawdę ty, no ja, no ja nie mogę!
Też z wrażenia nie za bardzo mogłem, ale jednak podniosłem się z leżaka. Z jękiem, choć nic mnie nie bolało. Oprócz duszy, o ile ją miałem. Choć równie dobrze mogła to być trzustka. Byłem tak skołowany, że dałem się zaskoczyć i nie uniknąłem braterskiego uścisku. Musiało to nieźle wyglądać – dwa golasy rodzaju męskiego ściskające się na plaży. Szczęściem Kiełbasa ze swoimi gabarytami spokojnie mógł uchodzić za mojego syna. Więc nic zdrożnego. Niby. Zresztą byliśmy w krainie greckiej miłości, więc czym się właściwie martwiłem. Problemem nie był mój wizerunek, lecz demon ze studenckiej przeszłości.
– No góra z górą…! – wykrzykiwał Staszek. – Co ty, co tu robisz?!
– Podejrzewam, że to samo co ty – odparłem cierpko, powoli wracając do jako takiej równowagi.
– No tak, no tak. – Z podekscytowania mój były lokator drobił w miejscu, jakby szykował się do startu w biegu długodystansowym. Miałem nadzieję, że zaraz wystartuje. Próżną. – Tyle lat! Właściwie ile? Kiedyśmy się ostatnio widzieli?
Zaraz się zacznie orgia wspominek.
– Poczekaj, sam sobie przypomnę. – Staszek zmarszczył brwi. – Zaraz po dyplomie. Potem wróciłem do siebie na wioskę, a ty zostałeś w Kraku. Tak? Tak, no pewnie. Do policji poszedłeś. Widzisz, wszystko pamiętam, wszystko dokładniusieńko. Kto by pomyślał, że ty po polonistyce do policji. Dziwne, co nie? A ja też…
– Sam tu jesteś? – Wbiłem się w słowotok dawnego kumpla-niekumpla, bo wiedziałem, że może tak nawijać bez końca, zadając pytania i samemu udzielając sobie odpowiedzi.
Miałem zamiar jak najszybciej odbyć bzdurny rytuał wymiany podstawowych informacji na temat naszych losów, życzyć Staszkowi miłych wakacji bez udaru słonecznego i spławić go, nim pojawi się Paulina. Nie chciałem dopuścić, by się spotkali, bo mogło to się skończyć katastrofą. Więcej, byłem pewien, że katastrofą się skończy. Zerknąłem w stronę morza. Było za późno. Paulina właśnie wychodziła na brzeg, otrząsając z loków krople wody. Zapatrzyłem się, po prostu. Nie po raz pierwszy i pewnie nie po raz ostatni.
– …i córkę. – Kiełbasa szemrał już od jakiegoś czasu, ale przestał i spojrzał tam, gdzie ja.
Paulina zamachała do mnie. Odruchowo odmachałem. Staszek wodził wzrokiem od niej do mnie, ode mnie do niej. Paulina podeszła do nas i powiedziała z udawanym wyrzutem:
– Wystarczy, że cię zostawię na chwilę, a ty zaraz organizujesz sobie znajomości.
Pierwszy ocknął się mój kolega z roku.
– My, no my z Konradem to starzy kumple. Staszek jestem. Kiełbasa.
Wyciągnął rękę na powitanie. Paulina parsknęła śmiechem.
– Spoko, spoko luz. Nazwisko takie nieszczęśliwe. Przyzwyczaiłem się, że śmieszy ludzi. U nas na roku byli jeszcze Owsianka i Kasza. Niezły tercet egzotyczny, nie?
Roześmiał się i strzelił mnie w plecy. Jak to kumpla. Nic to, że nie z wojska.
– Przepraszam – zmieszała się – tak jakoś samo wyszło. Paulina.
– Staszek.
Uścisnęli sobie dłonie. Myślałem, że ta absurdalna scenka rodzajowa nie skończy się nigdy.
– To ja skoczę po coś do picia – powiedziała i poszła do baru.
Staszek wgapiał się w nią z ewidentną fascynacją. Za chwilę mu stuknę, przeleciało mi przez głowę.
– Pogratulować, dorodną masz córę.
Kiełbasa był nie tylko irytujący i upierdliwy, lecz także należał do prawdziwych wirtuozów gaf. Pewnie dlatego, że szybciej mówił, niż myślał. Choć to żadne usprawiedliwienie. Przez moment rozważałem, czy nie stuknąć mu już teraz. W ten prosty, choć nie nazbyt finezyjny sposób rozwiązałbym problem nagle objawionej zmory z odległej przeszłości. Prawdopodobnie jednak Staszek po nokaucie wstałby, otrzepałby się i zaczął dopytywać, o co mi właściwie chodziło. Wcale by się nie obraził.
– To nie jest moja córka – rzuciłem zimno.
– No, no, to tym bardziej pogratulować. Ty to masz fuksa, zawsze miałeś, z tego, co pamiętam, bo wiesz, moja stara…
Wyłączyłem nasłuch i kombinowałem, jak najskuteczniej pozbyć się Staszka. Nie chodziło o morderstwo, choć do końca nie wykluczałem takiej opcji. Wiedziałem, że jeśli nie pozbędę się go teraz, zaraz, to będziemy mieć go na głowie przez cały tydzień pobytu w Arkoudi. Chyba że przyjechał tutaj tylko na plażę, a stacjonował gdzieś dalej. Jednak nie mogłem liczyć na aż tak szczęśliwy zbieg okoliczności. Rzadko miewałem szczęście.
Paulina wróciła z kolorowym drinkiem w dłoni. Przyjrzała się krytycznie tkwiącej w nim wściekle różowej parasolce z papieru i wyrzuciła ją do śmietnika. Pociągnęła kilka łyków przez słomkę. Z wyraźną przyjemnością.
– …i mówiłem, że my tu już jesteśmy całą rodziną od tygodnia. – Być może mówił, nie zarejestrowałem tego. – I jeszcze tydzień zostaniemy. Jak wczasy, to wczasy, nie ma co oszczędzać. Nie, Konrad, nie?
– Nie – burknąłem.
Moje zauroczenie spojrzało na mnie przenikliwie.
– Niczego sobie miejsce, niczego. No więc, no więc, jak już taki przypadek czy tam inne zrządzenie losu jest… „Daaary, daaary losu” – nagle zaczął wyśpiewywać na fałszywą nutę, a ja byłem już pewien, że bez przemocy oraz przestępstw przeciw życiu i zdrowiu raczej się nie obędzie – i my tu wszyscy razem w jednym miejscu, to koniecznie musimy iść na kolację. Wszystkie tu już miejsca znam, to pokażę. To co, idziemy dziś?
Słowotok Staszka urwał się nagle. Już nabierałem w płuca powietrza, by wrzasnąć: „Nie ma, kurwa, takiej możliwości!”, kiedy Paulina powiedziała słodkim głosem:
– Będzie nam bardzo miło.
Wspinając się na szczyty erystyki i dokonując brutalnych psychomanipulacji, starałem się wybić Paulinie z głowy pomysł spotkania ze Staszkiem i jego, zapewne równie jak on przeuroczą, familią. Opowiedziałem historię pomieszkiwania z Kiełbasą przy Dietla w konwencji mrocznego thrillera psychologicznego. Wyszło mi skrzyżowanie „Lokatora” z „Siedem”. Przedstawiłem Staszka jako typa uciążliwego, a na dokładkę, kto wie, pewnie niebezpiecznego. Psychopatycznego. Na nic się to zdało. Paulina uznała, że przesadzam i że lata samotniczego życia najwidoczniej zryły mi psychę. Do tego stwierdziła, że mój kolega niekolega jest nawet zabawny.
– Będziesz miała ubaw jak w polskim kabarecie – skwitowałem.
– Weź nie zrzędź. – Uradowało mnie bogactwo słownika Pauliny, ale zaraz zrzedła mi mina, kiedy dodała: – Poza tym to pewnie jedyna okazja, żebym się wreszcie dowiedziała czegoś konkretnego o twojej przeszłości. Lubię tajemniczych facetów, ale bez jaj.
Róbmy sobie jaja, ale malutkie, przypomniało mi się jedno z powiedzonek Kozieja, technika policyjnego z komendy w Ciechanowie i jedynego mojego kumpla w tamtym miejscu. Jeśli chodzi o wprowadzanie Pauliny w meandry mojej przeszłości, można to było uznać za jaja co najmniej rozmiaru M. Oczywiście, opowiedziałem jej o tragicznym końcu mojego małżeństwa z Marią, wyznałem naturę więzi łączących mnie z babką Felicją, w zarysie streściłem moje losy. Nie ma co ukrywać, był to zarys bardzo ogólny, oparty na co lepszych kawałkach jasno oświetlonych reflektorem optymizmu. Wydawało mi się, że wciąż jeszcze za wcześnie na szczegóły i wyznania. Ile my byliśmy razem? Niewiele ponad kwartał. Do zwierzeń nie nastrajał mnie też fakt, że w moim życiu zdecydowanie więcej było złego niż dobrego, ponurych chwil niż radosnych. O czym tu opowiadać, by nie wyjść na smętnego dupka, który szuka kogoś, kto go utuli i pogłaszcze po głowie? Nie bez znaczenia było również, że zwyczajnie obawiałem się, że opowiastkami o przeszłości zrażę Paulinę. A zrazić nie chciałem. I tak wydawało mi się szczytem fartu, że się mną zainteresowała, uważała mnie za ciekawego, mądrego faceta. Skonstatowałem to z niejakim zdziwieniem. Czyżbym aż tak się zmieniał? Czyżbym po raz pierwszy od dawna chciał widzieć uznanie w czyichś oczach? Kiedyś mnie to waliło. Wolałem zbyt wiele nad tym nie rozmyślać. Nie teraz.
– Staszek jest wątpliwym źródłem informacji. Wierz mi.
– Mów, co chcesz – odparła.
A potem zniknęła w łazience, by zrobić się na bóstwo.
Poszedłem na balkon zapalić. Oparłem się o balustradę i popatrywałem na wieczorne życie turystycznej wiosczyny. Ruch był bez wątpienia o wiele większy niż w Ciechanowie o tej porze. Ale co tam! Ciechanów był daleko, a blisko była zmora z krakowskiej przeszłości. Aby się zrelaksować przed spotkaniem, które, jak sądziłem, dla mnie miłe nie będzie, zabawiłem się w wyobrażanie sobie, jak może wyglądać żona Staszka. Stawiałem na prawo kontrastu. Wedle tego pani Kiełbasowa powinna być większa i wyższa od męża, mieć sporą nadwagę i pragnienie, żeby nakarmić do syta wszystkich, którzy znajdą się w zasięgu jej wzroku. Pomyliłem się, i to bardzo.
Tak jak Paulina wcześniej ustaliła ze Staszkiem, czekali na nas pod hotelem. Tych dwoje w skowronkach, reszta towarzystwa z minami niekoniecznie wyrażającymi entuzjazm. Okazało się, że żona Kiełbasy, Małgorzata, była od niego niższa i jeszcze drobniejsza. W całkiem ładnej sukience w bliżej nieokreślone, przynajmniej dla mnie, kwiaty wyglądała trochę jak dziewczynka, której natura przez przypadek albo pomyłkę dała kilka zmarszczek. Przywlekli też ze sobą córkę, Basię, która z powodzeniem mogła robić za żywą antyreklamę fast foodów, choć wdziała strój maskujący w postaci za dużego o przynajmniej dwa numery T-shirta i obszernych płóciennych rybaczek. Mój kolega-niekolega był ubrany jak na rodaka w wakacyjnej delegacji przystało – bermudy w maziaje w kolorach bardziej niż kontrastowych, odprasowaną koszulkę polo, żółtą jak łan kwitnącego rzepaku, a na nogach gumowe klapki, które czas świetności przeżywały zapewne dwa sezony wcześniej. Jeśli nie trzy.
Po powitaniach Staszek powiódł nas do nieodległej – jak wszystko w Arkoudi – malowniczo położonej knajpki. Jej drewniany taras wychodził tak daleko w morze, że prawie nad nim wisiał. Nie za bardzo wierzyłem w grecką budowlankę, więc gdybym był religijny, z miejsca zacząłbym odmawiać zdrowaśki czy inne koronki. Ale nie byłem, więc jedynie miałem nadzieję, że konstrukcja wytrzyma. Wątłą. Staszek zachwalał, że jedzenie jest tam proste, ale świetne. I faktycznie, owoce morza i ryby, wszystko świeże i przygotowane bez zbędnych ceregieli. Szczególnie smakowały mi smażone kalmary, które u nas występowały jedynie w postaci przemrożonych krążków o konsystencji i smaku gumy. Uznałem, że właściwie nawet tylko po to, by ich skosztować, warto było kopnąć się do Grecji. Do tego różne pasty z warzyw i tzatziki. I wino, dużo wina w szklanych półlitrowych karafkach. Tak, wino mogło być jakimś rozwiązaniem na ten wieczór.
Po upalnym dniu wszyscy byli głodni, więc skupili się na jedzeniu, potem jednak nastąpiło nieuchronne i przeze mnie niepożądane, czyli konwersacja. Na stół wjechały kolejna karafka białego wina i kawa po grecku. Zauważyłem, że Staszka aż skręca, żeby wreszcie sobie pogadać. Miałem tylko nadzieję, że skupi się na monologach. Niestety, okazało się, że jest to dla mnie dzień pomyłek.
– No wiesz, no wiesz, zawsze mnie ciekawiło, czemu poszedłeś do policji?
– Przez przypadek – powiedziałem na odczepnego.
Staszek jednak, jak to Staszek, nie dał się łatwo zbyć.
– Nie no, żartujesz sobie. Przez przypadek to można zostać przedstawicielem handlowym i wciskać ludziom przyprawy pewnej nie za bardzo wiodącej firmy. Tak jak ja.
– Ciekawe, co byś mówił, jakby siedział z nami twój szef. – W głosie Gośki pobrzmiewało nieskrywane szyderstwo.
Kiełbasowie zmierzyli się wzrokiem. Czyżby w ich stadle brakowało miłości i zrozumienia? A może były to zwyczajne igraszki małżonków, którzy już zbyt długo byli ze sobą i od czasu do czasu muszą w ten czy inny sposób podnieść sobie nawzajem ciśnienie? Nie zamierzałem tego dociekać. Zauważyłem, że Paulina śledzi rozwój sytuacji przy stole z wyraźnym rozbawieniem. Przynajmniej jedna osoba tego wieczoru miała rozrywkę, choć trudno powiedzieć, czy na poziomie.
Staszek spuścił wzrok. Byłem pewien, że z pojedynków twarzą w twarz z żoną bardzo rzadko wychodził zwycięsko. A być może nigdy. Nic dziwnego, że wrócił do tego, co było dla niego zdecydowanie łatwiejsze, czyli do przesłuchiwania mojej skromnej osoby:
– Na początku byłeś rzecznikiem komendy. Nawet w telewizji cię widziałem. Pamiętasz, Gośka, jak ci pokazywałem Konrada w „Wiadomościach”? Pamiętasz, jak mówiłem, że to mój kumpel, z którym na studiach prycza w pryczę spaliśmy?
Z tym spaniem obok siebie przesadził, ale jego małżonka raczej o tym nie wiedziała, więc skinieniem głowy łaskawie potwierdziła jego wersję.
– Ale, ale… Potem zostałeś przecież zwykłym psem?
Baśka, która do tej pory ćwiczyła sprawność kciuków, pukając w smartfon, przerwała niecierpiącą zwłoki korespondencję ze światem i okolicami, by podzielić się doświadczeniem życiowym:
– Nie mów do psa pies. Kiedyś ziomek z klasy tak powiedział do psa z patrolu i miał grubo przechlapane.
– Baśka, zachowuj się – skarciła córę Gośka, nim szanowny małżonek zdążył otworzyć usta.
Roześmiałem się i wyciągnąłem do dziewczyny otwartą dłoń. Przybiła piątkę, choć z pewnym wahaniem. Być może wywracałem jej prosty, nastoletni świat wartości na nice, ale powiedziałem:
– Jestem psem i się tego nie wstydzę. A właściwie byłem.
– To ty po śmierci żony, jak ona miała na imię… – nie skończył, jęknął, spojrzał z wyrzutem na żonę i powiedział ze szczerym wyrzutem: – Nadepnęłaś mi na stopę.
Gośka przewróciła oczami, Paulina zamarła. Tylko Baśka zdawała się nie orientować, co dzieje się przy stole, i spokojnie wróciła do pukania w ekran telefonu. Bardzo prawdopodobne, że relacjonowała niemal na żywo to, co działo się przy stole, koleżaneczce czy koleżce, robiąc sobie podśmiechujki ze staroci, które nawijają jak potłuczone. Są sprawy, o których nie wypada mówić w towarzystwie. Na przykład o tragicznie zmarłych żonach. W tym momencie ze szczególnym uwzględnieniem mojej żony Marii. Mogłem utrudnić konwersację, sprawić, żeby wszystkim zrobiło się nieprzyjemnie, żeby odczuli dotkliwy psychiczny dyskomfort. Może poza Staszkiem, który zazwyczaj wykazywał wrażliwość dobrze wysuszonego bala drewna. I pewnie jeszcze całkiem niedawno bez zastanowienia tak bym zrobił. Mogłem także zgrabnie zmienić temat, brnąć w small talk z motywem przewodnim naszych, ze Staszkiem, studenckich przygód. Wybrałem pośrednie rozwiązanie. Coraz częściej łapałem się na tym, że powoli zmieniałem się w prawdziwego mistrza rozwiązań złotego środka. Nie powiem, żeby mnie to przesadnie cieszyło.
– A skąd ty właściwie wiesz o Marii? – spytałem Staszka.
– No ten, no wiesz… Nie kop mnie. – Pewnie chciał krzyknąć, ale ledwie pisnął przez ściśnięte gardło. Gośka tylko wzruszyła ramionami. – Koledzy mówili… Z roku. Ty się towarzysko za bardzo nie udzielałeś. Zresztą jak zawsze. Ale przy browarku czasami o tobie gadaliśmy. Byłeś przecież tak jakby gwiazdą.
„Tak jakby” było w tym zdaniu kluczowe. Choć pewnie Staszek nie zdawał sobie z tego sprawy. Nic a nic. Paulina zakrztusiła się mineralną, a kiedy już złapała oddech, spytała:
– Jaką niby gwiazdą? I czemu nic o tym nie wiem?
– Od czasu do czasu moja gęba pojawiała się w telewizorze. I tyle było tego gwiazdowania. Nie miałem żadnego parcia na szkło, to wszystko było służbowo, za czasów, gdy byłem rzecznikiem prasowym w krakowskiej komendzie.
– Tak więc… – Staszek nie dawał się zepchnąć na boczny tor konwersacji – no wiesz, gadało się o tobie i Marii. Szczególnie jak… umarła.
– Dawne dzieje – przerwałem Kiełbasie ostrym tonem. Nie chciałem, żeby się rozkręcił z opowieściami o Marii. Tym bardziej że nie miałem pojęcia, jaką opowieść sobie stworzył albo usłyszał od któregoś z kolegów, którzy, prawdę powiedziawszy, wcale nie byli moimi kolegami. I bez wątpienia niewiele o mnie wiedzieli. Co nie wadziło w stworzeniu mrocznej mitologii. – Poza tym, jak wspominałem, już nawet nie pracuję w policji.
– Jak to?
Twarz Staszka wyrażała bezgraniczne, czyste zdumienie. Znałem tę minę od dawna, choć nie podejrzewałem, że po latach niewidzenia kumpla-niekumpla wciąż tkwi w zakamarkach mojej pomięci.
– Normalnie. Nikt przecież nie pracuje w policji do osiemdziesiątki.
Próbowałem zbyć go pierwszym lepszym tekstem. Nie sądziłem, żeby historia mojego brawurowego i absolutnie niezgodnego z procedurami śledztwa w sprawie nagłej epidemii samobójstw nastolatek w Ciechanowie dotarła aż do Krakowa. Może pojawiły się krótkie notki na temat tej sprawy w mediach ogólnopolskich. Później wiceprezydent Dudek, niech mu grób córki wyrzutem będzie, zadbał, aby zbyt wiele się o tym nie mówiło i nie pisało. Skutecznie. Wydawało mi się więc, że mogę opowiadać Kiełbasie dowolne bajki na temat mojego odejścia ze służby. Jednak nie ze Staszkiem takie numery.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki