Śmierć między wierszami - ebook
Śmierć między wierszami - ebook
Witaj w księgarni Spines! Jakiej książki szukasz?
Aspołeczna, niebudząca sympatii księgarka o ksywce Pluskwa woli zamykać się w świecie lektur i podcastów o mrocznych umysłach seryjnych morderców, niż odpowiadać na przewidywalne i męczące pytania klientów.
Pewnego dnia w księgarni, w której pracuje, zostaje zatrudniona charyzmatyczna i pisząca poezję Laura, stanowiąca całkowite przeciwieństwo Pluskwy. Ta jednak dostrzega w niej bratnią duszę i za wszelką cenę stara się zbliżyć do nowej koleżanki. Choć Laura trzyma dziewczynę na dystans, niezrażona Pluskwa zaczyna szperać w jej przeszłości i odkrywa rodzinną tragedię.
Gdy uświadamia sobie, że natknęła się na autentyczną historię true crime, jej zainteresowanie Laurą przeradza się w niebezpieczną obsesję…
Śmierć między wierszami to intrygująca książka przepełniona mroczną atmosferą i bolesnymi wspomnieniami z dzieciństwa. Autorka stawia pytania dotyczące fascynacji true crime oraz etyczności dzielenia się opowieściami, które należą do kogoś innego.
Sięgnij po tę książkę, jeżeli lubisz:
- true crime
- akcję osadzoną w księgarni i przepełnioną książkami
- motyw obsesji i niezdrowej fascynacji
- serial YOU
- powieść Yellowface
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6704-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Laura Bunting. Jej nazwisko kojarzyło mi się z garden party, Wimbledonem i weselami członków rodziny królewskiej. Ze staromodnymi herbaciarniami, brytyjskim Blitz spirit, bibelotami wystawionymi na sprzedaż w jasnych salkach parafialnych. Z jarmarkami, kiermaszami dobroczynnymi i tymi wszystkimi pierdolonymi loteriami fantowymi.
Blada skóra, jasne równo obcięte włosy, orzechowe oczy. Sylwetka o krągłych kształtach, niecałe metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Konstelacje czekoladowych pieprzyków na klatce piersiowej, szyi i ramionach. Srebrny kolczyk w lewym nozdrzu, malutka blizna na prawo od dolnej wargi, gdzie również musiała być kiedyś przekłuta. Ramiona i łydki pokryte wyblakłymi nieoryginalnymi tatuażami: kotwicą, syreną, rozkwitłą różą. Dwie jaskółki z rozpostartymi skrzydłami pikujące z ramion ku sercu. Bukiecik lawendy na wewnętrznej stronie jednego z nadgarstków.
Laura, ze swoimi vintage’owymi sukienkami, beretami, szkarłatną szminką. Ze skręcanymi papierosami, zawsze otoczona aromatem różanych perfum.
Laura, ze swoją poezją.
Laura, ze swoją tragedią.
Och, jakże reszta zespołu uwielbiała tę swoją najdroższą Laurunię. Nie było niczego, czego by się nie podjęła, żaden dział nie był jej straszny. Ekonomia i biznes? Z przyjemnością. Historia? Łatwizna. Najnudniejsze zajęcia wykonywała w nieskrywaną radością: ustawiała przy wejściu porzucone w sklepie wózki, ometkowywała kartony zabawek, rozstawiała na regałach najbardziej niszowe książki.
Z odkurzania głównej sali w niedzielny poranek czyniła pokaz szybkiego, zwiewnego walca, przerywanego krótkimi interwałami, podczas których wyłączała elektroluks, żeby zamienić dwa słowa lub pośmiać się z klientami. Wydawało się, że każdemu ma coś do powiedzenia: to jakiś zrozumiały tylko dla niego żarcik, to wyznanie, że myślała o nim w tygodniu. Wszyscy odnosili się do niej w taki sposób, jakby pojawiła się w pracy po długiej nieobecności, a oni wyczekiwali z utęsknieniem jej powrotu.
Pracowałyśmy razem, niemniej Laura była zbyt arogancka, żeby pogłębić naszą znajomość. W kontaktach ze mną ograniczała się do oschłych skinień głowy i zdawkowych uwag wygłaszanych przez zaciśnięte usta. Kiedy na mnie patrzyła, na jej twarzy malował się zawsze wyraz nieskrywanej niechęci. Zbywała podejmowane przeze mnie próby zacieśnienia więzi, nie interesowało ją to, co może nas łączyć. Kiedy pracowałyśmy na tej samej zmianie, przez większość czasu wydawała się w ogóle mnie nie zauważać. Przechodziła koło kasy, nie zerkając nawet w moją stronę.
Zniknęła przed Bożym Narodzeniem. Z mojej winy.Pluskwa
Neonowe światła otaczające kopułę klubu Brixton Academy lśniły niczym wymiociny z Egzorcysty. Było parę minut po osiemnastej i normalsi zaczęli się już ustawiać w kolejkę – szeroką aortę, która wybiegała za róg i znikała w narastających ciemnościach gdzieś za przepełnionymi kontenerami na odpady, stertami zgniecionych kartonów i plamami moczu spływającego w stronę kratek kanalizacyjnych.
We wspomnianej aorcie potworzyły się zakrzepy z dziewczyn, które stały pogrążone w rozmowie, podmalowując usta szminką i pstrykając sobie radosne selfie z dzióbkami. Były z kategorii tych, które drążą z ekscytacji na myśl o zakończeniu lata i wprowadzeniu przez Starbucksa nowego jesiennego menu, o tym, że przyszedł czas na noszenie chustek zamotanych wokół szyi, rajstop i skórzanych botków. W dzisiejszych czasach jesieniary zasłuchują się w podcastach true crime. Ten gatunek wszedł do mainstreamu, a jesieniary uwielbiają przyklaskiwać wszystkiemu, co wydaje się oryginalne, choć tak naprawdę zdążyło się już upowszechnić. Drag queens, Halloween, astrologii – tego typu pierdołom.
Zabójcze Laski przyciągały inną widownię niż kapele metalowe, na które zwykle chodziłam do Brixton Academy. Lepiej czuję się w otoczeniu powycieranych kurtek motocyklowych i glanów niż sukienek z Zary i designerskich torebek.
Stanęłam na końcu kolejki za dwoma dziewczynami, które wyglądały na normalne studentki. Miały długie cienkie włosy i były ubrane zgodnie z ironicznym szykiem rodem ze sklepu charytatywnego. Jedna miała na sobie luźną koszulę w szkocką kratę i dość ohydne okulary z lat osiemdziesiątych, które skojarzyły mi się z Jeffreyem Dahmerem, a druga – czarną koszulkę ozdobioną napisem wykonanym dziewczyńską różową czcionką: „Czy seryjni mordercy myślą o mnie równie często, jak ja o nich?”.
– Jeżeli opowiedzą o Tedzie Bundym – powiedziały Okulary Dahmera do koleżanki – to normalnie, kurwa, zejdę.
– Przecież opowiadały już o Tedzie Bundym – odparła tamta. – Ze dwa lata temu.
– No wiem, ale tyle się od tego czasu podziało.
Niby od kiedy tyle się podziało?, najeżyłam się w myślach. Ted Bundy nie żył, został stracony na krześle elektrycznym na Florydzie w 1989 roku. Te niedorobione fanki nie miały pojęcia, o kim mówią. Prychnęłam szyderczo, a one odwróciły się do mnie z zaskoczonymi minami. Z identycznym wyrazem pogardy na twarzach przysunęły wzrokiem po moich fioletowych włosach, ubraniu i generalnie mrocznej aurze.
– Co takiego? – warknęły Okulary Dahmera.
– Ted Bundy nie żyje – powiedziałam powoli, jakbym tłumaczyła coś przygłupowi – od jakichś trzydziestu lat.
Dziewczyny spojrzały na siebie niepewnie, po czym Okulary Dahmera zapytały:
– No i?
– To, że, realistycznie rzecz biorąc, co nowego mogło się przydarzyć nieżywemu gościowi? – Popłynęłam w sarkazm, ale zaraz potem poczułam ukłucie niepokoju. A jeżeli rzeczywiście coś się wydarzyło? Jeżeli odkryto jakiś nowy wątek, jakąś nową informację, a ja to przegapiłam? Z narastającą ekscytacją nachyliłam się do dziewczyn. – Zaraz, coś się jednak wydarzyło? Powiązali go z jakąś niewyjaśnioną sprawą?
– Mówiłam o filmie – wyjaśniła ta pierwsza i cofnęła się o krok. Jej przyjaciółka cała się rozpromieniła, a ze mnie uszło powietrze.
– Ach, z Zakiem Efronem!
– No właśnie!
Wyjaśniwszy sprawę, odwróciły się do mnie plecami i zaczęły dalej rozmawiać o Podłym, okrutnym, złym, tyle że teraz mówiły znacznie bardziej przyciszonymi głosami. Żałowałam, że sama nie przyszłam w towarzystwie, że nie mam bratniej duszy, do której mogłabym zaszczebiotać głupim dziewczyńskim głosikiem: „Mam nadzieję, że wspomną o Zacu Efronie!” i z którą zaraz potem stłumiłybyśmy złośliwy śmiech.
Zamiast tego podłączyłam słuchawki i puściłam sobie ponownie odcinek z poprzedniego dnia. Zwykle słuchałam każdego programu dwa razy, ponieważ za pierwszym zawsze coś przegapiałam. Zabójcze Laski nie nagrywają podcastów na podstawie precyzyjnych scenariuszy, zachowują się dość spontanicznie, a wszystkie spotkania z widowniami z trasy są w jakiś sposób wyjątkowe. Tylko jedno wrzucają potem do sieci, więc jeżeli nie pójdzie się na wszystkie występy, człowiek może coś przegapić. Jedynym sposobem, żeby tego uniknąć – nie stracić żadnej historyjki, anegdoty, żadnego dowcipu czy szczegółu jakiegoś morderstwa – było pojawianie się na możliwie wielu spotkaniach. Zawsze marzyłam o tym, żeby pojechać za nimi w trasę, obejrzeć je dodatkowo w Birmingham lub Manchesterze, a nie tylko w Londynie, ale bilety były masakrycznie drogie, a ja nigdy nie mam dość kasy, żeby kupić więcej niż jeden.
Kolejka drgnęła – obsługa zaczęła wpuszczać fanów do środka. Kiedy doszłam do wejścia, uniosłam telefon w stronę ochroniarza – co najmniej metr dziewięćdziesiąt, ogolony na łyso – który zeskanował mój e-bilet. Obszukała mnie żylasta kobieta o pomarszczonej twarzy i ufarbowanych na rudo, upiętych w kucyk włosach. Zajrzała do mojej torebki, jakby się spodziewała, że próbuję przemycić do środka butelkę prosecco czy jakiś inny syf, który piją normalsi, kiedy próbują się dobrze bawić.
Fanki Bundy’ego zniknęły w tłumie, zanim miałam okazję się do nich doczepić. Nawet jeśli od przysłuchiwania się banalnej rozmowie tej dwójki mój mózg zaczął ulegać przyśpieszonej atrofii, generalnie lubię chodzić za ludźmi. Ulegałam czasem tej przemożnej potrzebie, jak by się wyraził sam Bundy, jako że ukradkowe podążanie za kimś dawało mi poczucie celu. Zdarzało mi się chodzić po sklepie za klientami tylko po to, żeby sprawdzić, jak długo jestem w stanie to robić, zanim się zorientują. Czasami śledziłam obcych ludzi na ulicy, żeby zobaczyć, co robią, dokąd zmierzają. Gdzie żyją.
Czułam się wyjątkowo samotna, idąc przez foyer. Wokół pachniało drogerią: mieszaniną perfum i dezodorantów, lakierów do włosów i kremów. Rozgadane kobiety stały w grupkach z kupionymi w barze buteleczkami różowego wina i plastikowymi kubkami, nawołując się i zarzucając sobie ręce na szyje w udawanych gestach sympatii. Przeciskałam się między nimi, wychwytując strzępki rozmów. O seryjnych mordercach mówiły w taki sposób, jakby to byli ich przyjaciele, influencerzy, piosenkarze.
– Nilsen? Kompletnie mi się przejadł.
– W tym roku wszyscy wzięli się za Mansona.
– Słowo daję, jeżeli opowiedzą o Kubie Rozpruwaczu, to chyba się potnę.
– Ktoś powinien wreszcie porządnie omówić Geina.
Ogromna kolekcja T-shirtów rozwieszona przy stole z gadżetami przyciągnęła rzeszę fanek, które brzęczały wokół nich jak stado much nad płytkim grobem. Wskoczyłam w ten młyn i stosując strategię rozpychania się łokciami i następowania na buty, dotarłam na sam przód. Wyszłam stamtąd z dwiema koszulkami z logo Zabójczych Lasek, emaliowaną przypinką, zestawem pocztówek i czapką beanie – całkiem niezły utarg. Gadżety zawsze wyprzedają się na długo przed końcem spotkania. W sumie wydałam ponad siedemdziesiąt funtów, ale potraktowałam to jako wczesny prezent bożonarodzeniowy. Zresztą dla odmiany byłam akurat przy kasie. Przecisnęłam się przez tłum na salę koncertową, pokazałam e-bilet jakiejś młodej kobiecie z włosami podgolonymi po bokach, która wskazała moje miejsce w prawej części widowni. Zatrzymałam się jeszcze w barze, żeby kupić dwie puszki cydru Dark Fruits, po czym odszukałam swoje miejsce. Siedzące po obu stronach kobiety obrzuciły mnie pobieżnym spojrzeniem, po czym wróciły do rozmowy z przyjaciółkami. Pierdolone suki. Rozsiadłam się, otworzyłam pierwszą puszkę i pociągnęłam słodki łyk ciemnego jeżynowego cydru.
Zabójcze Laski pojawiły się na scenie chwilę po dziewiętnastej trzydzieści i zostały powitane gromkimi brawami. Claudia wyglądała pięknie w czarnym welurze. Jej długie rude loki połyskiwały miedzianymi odcieniami w świetle reflektorów. Uniosła obie ręce nad głowę i pomachała. Szerokie rękawy bluzki zmarszczyły się jak u wdowy z epoki wiktoriańskiej. Z kolei Sarah grała rolę buntowniczki w białej koszulce z podwiniętymi rękawami odsłaniającymi tatuaże, żółtych dżinsach w kratę i niezasznurowanych czarnych martensach z żółtym szwem. Od razu postanowiłam, że spróbuję upolować dokładnie taką parę na eBayu: czarne z żółtą nitką, mocno znoszone i poprzecierane. Z widowni dobiegały pohukiwania i okrzyki, które odbijały się echem od ścian starego teatru. Dziewczyny uśmiechały się i machały, mrużąc oczy w jasnych światłach sceny.
– Damy czadu! – zawołała Sarah ze swoim mocnym południowym akcentem, wyciągając do góry po dwa palce każdej dłoni w geście diabelskich rogów. – Jak leci, Londyn?
Widownia klaskała i pokrzykiwała. Zabójcze Laski jeszcze chwilę pławiły się w tych wyrazach uwielbienia, po czym rozpoczęły program. Usiadły na wysokich krzesłach po dwóch stronach stołu z notatkami, butelkami z wodą i piwem.
Ich występy zawsze zaczynały się w ten sam sposób: krótką pogawędką o podróży, paroma anegdotami i żarcikami pokazującymi siostrzaną naturę ich relacji. Ot, kilka barwnych detali podsumowujących dotychczasowe doświadczenia z trasy – zupełnie jakby fani nie śledzili każdego ruchu Zabójczych Lasek w internecie.
– To posłuchajcie – powiedziała Sarah do mikrofonu konspiracyjnym szeptem, nachylając się nad nim. – Słyszeliście kiedyś o Dusicielu ze Stow?
Przez salę przetoczyła się kaskada braw, a moim ciałem wstrząsnął dreszcz ekscytacji, jakby przepłynął przez nie ładunek elektryczny o mocy zdolnej obudzić umarlaka. Wyprostowałam się w fotelu, nachyliłam do przodu i stłumiłam przemożne pragnienie uniesienia do góry ręki i zawołania: „Ja tak, ja słyszałam!”.
Mówiła głównie Sarah. Pomyliła kilka faktów, ale wybaczyłam jej to, ponieważ jest z Nowego Orleanu i nie wie na przykład, że Londyn jest podzielony na gminy, a nie na dzielnice czy okręgi, i że na metro mówimy tube, a nie subway. Obie namieszały też trochę w kwestii Walthamstow Village, którą najwyraźniej uznały za faktyczną wieś pod Londynem, a nie wyjątkowo malowniczą mieszkalną część Walthamstow.
Niemniej dobrze oddały istotę całej historii, a przecież właśnie to się liczyło. Sarah metodycznie zrelacjonowała przebieg wydarzeń. Wszystko zaczęło się w czerwcu 2009 roku. Tego suchego, ciepłego lata zginęło pięć kobiet. Każda została zaatakowana przez nieznajomego, który udusił ją sznurkiem zadzierzgniętym na szyi.
Tylko pobieżnie omówiły biografie ofiar, a ja wierciłam się w fotelu, nie mogąc się doczekać najlepszego kawałka. To, kim były tamte kobiety, skąd pochodziły i w jaki sposób znalazły się późnym wieczorem w Walthamstow Village, nie miało tak naprawdę większego znaczenia. Te detale zlały mi się w jedną całość. Uszu nadstawiłam naprawdę dopiero wtedy, kiedy dziewczyny zaczęły szczegółowo opisywać okoliczności każdego z tych zgonów: połamane paznokcie, sińce, ślady szamotaniny.
Pierwszą ofiarę znalazła na cmentarzu przy kościele Świętej Marii osoba wyprowadzająca wczesnym rankiem psa – kobieta leżała jakby pogrążona we śnie na jednym ze starych, spękanych nagrobków. Na drugą, porzuconą na trawniku przed Ancient House – drewnianej budowli z XV wieku, natknęli się jacyś nocni imprezowicze. Trzecia została odnaleziona na Kościelnej Dróżce biegnącej za Vestry House, a kolejna – ponownie na cmentarzu, tym razem pod murem kościoła.
– Czy możemy zatrzymać się na chwilę nad cudownymi nazwami tych miejsc? – Claudia aż rozpromieniła się nad absurdalnością tej sugestii.
– Co nie? Na przykład taki Octowy Zaułek? – przytaknęła Sarah. – Z jakich czasów pochodzi ta nazwa? Jakiejś plagi?
Odżywały we mnie kolejne wspomnienia – zapadający zmrok, wyludnione ulice, stukot wysokich obcasów na kamieniach, powietrze gęste od groźby letniego deszczu. Jakże szybko dorastałyśmy tamtego lata. Jako czternastolatka uczyłam się poruszać w świecie jako kobieta, świdrować wzrokiem cienie, oglądać się przez ramię, wypatrywać obcych, którzy mogli kryć się za krzakami lub zaparkowanymi samochodami.
– Jakże bezbronne okazały się te kobiety, prawda? – stwierdziła Sarah z chłodnym przekonaniem. – Zawiodły się na społeczeństwie, na swoim państwie, a potem zawiodły się na policjantach, którzy mieli w dupie kolejne zgony i nie przeprowadzili śledztwa jak należy. Te kobiety zawiodły się na wszystkich instytucjach, które powinny je wspierać.
– Ale wszystko to miało się zmienić – powiedziała Claudia z błyszczącymi od ekscytacji oczami – kiedy Dusiciel ze Stow zaatakował Karinę Cordovan.
Karinę Cordovan, ostatnią ofiarę Dusiciela ze Stow, znaleziono w Octowym Zaułku, z pętlą wciąż zaciśniętą na szyi. Nie była bezdomną alkoholiczką, narkomanką ani prostytutką, tylko bizneswoman, matką, aktywną członkinią lokalnej społeczności, która wyszła w nocy pobiegać. Jej śmierć stała się końcem zabójstw i początkiem śledztwa.
– Zupełnie jakby wszyscy nagle zrozumieli, że powinni złapać skurwiela, zanim zabije kolejną ofiarę – powiedziała Sarah.
Przedstawiła swoją hipotezę, dlaczego śledztwo nie przyniosło wcześniej rezultatów. Mówiła o ciągłych przerwach, o braku zainteresowania, nieogarniętych policjantach i skandalu z utratą nagrania z kamer monitoringu, o braku pewności, czy za tymi wszystkimi morderstwami stoi ten sam mężczyzna. Claudia wzięła na siebie rolę adwokata diabła, wskazując na słabe punkty w argumentacji Sarah. W tej dość żartobliwej debacie poruszyły wszystkie aspekty sprawy, mimo że cała widownia doskonale znała jej wynik – wiedziałyśmy, że sprawcą okazał się Lee Frost, wiedziałyśmy, że był policjantem, wiedziałyśmy, że dostał dożywocie za zamordowanie Kariny Cordovan i trzech z czterech pozostałych ofiar i że gnił aktualnie za kratami w więzieniu Frankland. Kiedy prowadzące podały tę informację, niektóre dziewczyny zaczęły bić brawo i wiwatować, zupełnie jakby słyszały tę historię po raz pierwszy. Poczułam zażenowanie, widząc tak nieskrywaną demonstrację ignorancji. Każdy szanujący się fan true crime zna tę historię.
– Dla mnie ta sprawa sprowadza się do jednego – oznajmiła Sarah w taki sposób, w jaki zawsze wygłaszała podsumowania: powoli, z rozmysłem, autorytatywnym tonem. Czyżby minęła już cała godzina? Zabójcza Laska odstawiła pustą butelkę po piwie na blat i powstała. – W dwa tysiące dziewiątym roku kobieta straciła życie, a policjanci nie ruszyli palcem w bucie, żeby znaleźć mężczyznę, który ją zabił, ponieważ nie postrzegali ofiary jako osoby godnej większej uwagi. Przez to, że nie złapali tego gnoja szybciej, zginęła kolejna kobieta, a potem trzecia, czwarta i ostatecznie piąta. Cztery kolejne kobiety poszły do piachu, cztery inne rodziny przeżyły tragedię.
Na widowni rozległo się kilka okrzyków niezadowolenia i gwizdów.
– Ten pierdolony chuj ma dzieci – ciągnęła. Jej umalowane kayalem oczy połyskiwały od łez, które jednak nie popłynęły, bo choć mówiła z pasją, nad smutkiem brała górę wściekłość. – Będzie miał okazję oglądać, jak dorastają, będzie mógł przeżywać kolejne święta Bożego Narodzenia, ich urodziny, a pewnego dnia, kto wie, może nawet odzyska wolność i będzie mógł ponownie zabić.
Przez moje ciało przebiegł dreszcz rozkoszy. Pochyliłam się, żeby bezgłośnie wypowiedzieć jednocześnie z nią słowa, którymi kończył się każdy program.
– Ale posłuchaj, gnido, skurwielu jeden – zaczęła, powtarzając jedną z wersji mantry. – Dopóki żyjemy, nie przestaniemy mówić o tym, co zrobiłeś. Nigdy nie będziesz wolny, my nigdy nie zapomnimy i... – Sarah uniosła rękę w górę i ponownie wyciągnęła dwa palce w geście diabelskich rogów. Wszystkie wzięłyśmy jednocześnie głęboki oddech i wykrzyczałyśmy chórem ostatnie cztery słowa: – Do zobaczenia w piekle!
Gromkie brawa przetoczyły się przez salę jak burza. Kobiety klaskały, tupały, wyły z radości, gwizdały, wrzeszczały, a ja byłam tam z nimi, wyjąc, gwiżdżąc i wrzeszcząc jako jedna z wielu, zjednoczona z tłumem.
– Jesteśmy Zabójczymi Laskami! – zawołała Claudia do mikrofonu. Jej głos przebił się przez zgiełk niczym dudnienie dzwonu. – A wy byłyście cudowne! Kochamy was, kochamy Londyn. Dziękujemy! Dobranoc!
Oklaski wzmogły się i osiągnęły apogeum, a kiedy grupka dziewczyn z przodu zerwała się na nogi, dołączyłam do nich, bijąc brawo z takim zapałem, aż moje dłonie zrobiły się gorące i zaczęły piec. Tupałam tak mocno, że mogło się wydawać, jakby cała sala miała się zawalić pod ciężarem naszego uwielbienia, naszej pasji, naszej żądzy sprawiedliwości.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------