Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Śmierć na bis - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 kwietnia 2025
3112 pkt
punktów Virtualo

Śmierć na bis - ebook

Nora Roberts jako J.D. Robb

Śmierć na bis

Było to olśniewające wydarzenie pełne gwiazd z pierwszych stron gazet, a jego gospodarzami byli Eliza Lane i Brant Fitzhugh, para celebrytów, która podbiła zarówno Hollywood, jak i Broadway. A teraz pojawiła się też Eve Dallas – niestety, nie jako gość. Po wzniesieniu toastu Fitzhugh upadł na podłogę i zmarł, a objawy wskazywały na zatrucie cyjankiem. Policja zakończyła imprezę.

Wszyscy twierdzą, że nieboszczyk nie był typem gwiazdy, która narobiła sobie wrogów. Wszyscy go kochali – nawet jego była żona. A ponieważ koktajl szampański, który go zabił, był pierwotnie przeznaczony dla Elizy, możliwe, że to ona była prawdziwym celem. Niedawno zwolniła asystenta, ma zaciekłych rywali i obsesyjnych fanów. Eve ma mnóstwo pracy, gdy ustala, kto z tego tłumu popełnił morderstwo – i jaka była jego motywacja. A przy tym sama nie lubi być w centrum uwagi, boi się medialnego szumu wokół takich spraw. Wszystko, czego chce, to dowiedzieć się, kto jest naprawdę niewinny, a kto tylko udaje, że jest...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68471-26-7
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Śmierć, nie­spo­dzie­wana i tra­giczna, otwo­rzyła jej drzwi do kariery. Mając zale­d­wie osiem­na­ście lat, Eliza Lane prze­szła przez te drzwi, by wkro­czyć na opusz­czoną scenę. I zawład­nęła widow­nią.

Opła­ki­wa­nie utra­co­nej przy­ja­ciółki, człon­kini teatral­nej rodziny – napi­sała w swo­ich wspo­mnie­niach – musiało zacze­kać. Przed­sta­wie­nie musi się toczyć dalej, i się toczyło. Występ w pre­mie­rze i kolej­nych spek­ta­klach _W głębi sceny_ zade­dy­ko­wała nie­od­ża­ło­wa­nej Leah Rose.

Leah Rose, zmar­łej w wieku zale­d­wie osiem­na­stu lat po spo­ży­ciu zabój­czej kom­bi­na­cji pro­chów i wódki kilka godzin przed debiu­tem na Broad­wayu.

Tak oto 22 wrze­śnia 2036 roku Eliza – Angie, dublerka pani Rose – zna­la­zła się w świe­tle reflek­to­rów jako Mar­cie Bri­ght w sztuce Cabota i Lowe’a _W głębi sceny_. Począ­tek spek­ta­klu punk­tu­al­nie o ósmej wie­czo­rem.

I stała w świa­tłach reflek­to­rów przez dwa­dzie­ścia pięć lat dzięki talen­towi, zdy­scy­pli­no­wa­niu, cięż­kiej pracy, odda­niu sztuce oraz nie­zwy­kłej intu­icji, która poma­gała jej wybie­rać odpo­wied­nie role w odpo­wied­nim momen­cie.

Natu­ral­nie prze­ży­wała wzloty i upadki. Zła­ma­nie nogi w kostce pod­czas prób prze­kre­śliło jej szanse na dosko­nałą par­tię w musi­calu – aktorka, którą ją zastą­piła, zdo­była Złoty Glob. Nie­szczę­śliwa miłość, gdy miała dwa­dzie­ścia kilka lat, i iro­niczne komen­ta­rze prasy, które potem publi­ko­wano. Śmierć rodzi­ców w tra­gicz­nym wypadku samo­cho­do­wym. Roz­wód w wieku trzy­dzie­stu kilku lat, który drogo ją kosz­to­wał – i emo­cjo­nal­nie, i finan­sowo.

Lecz Eliza wie­rzyła w to, że upadki są nie do unik­nię­cia, a na wzloty trzeba zapra­co­wać. Duma i miłość do sztuki zmu­szały ją do tego, by za każ­dym razem dawać z sie­bie wszystko: czy kiedy wcho­dziła na scenę, czy kiedy sta­wała przed obiek­ty­wem kamery.

Ponie­waż wyma­gała tego samego od wszyst­kich, z któ­rymi pra­co­wała, w pew­nych krę­gach miała opi­nię suki. Pogo­dziła się z tym, a nawet sobie to ceniła.

Miała mnó­stwo zna­jo­mych, ale tylko garstkę praw­dzi­wych przy­ja­ciół. Miała rów­nież liczne rywalki, przy­pusz­czała, że nie­które z nich można było uznać za wro­gów.

Osta­tecz­nie pra­co­wała w show-biz­ne­sie.

A mimo to ni­gdy nie wie­rzyła, by ktoś, kto ją zna – albo uwa­żał, że ją zna – pra­gnął jej śmierci.

Dwa­dzie­ścia pięć lat po wystę­pie, który uczy­nił z niej gwiazdę, otwo­rzyła podwoje swo­jego oka­za­łego, cudow­nego nowo­jor­skiego miesz­ka­nia dla akto­rów i reali­za­to­rów, przy­ja­ciół i pseudoprzy­ja­ciół, wybra­nych dzien­ni­ka­rzy i kry­ty­ków. Wspól­nie z poślu­bio­nym dzie­więć lat wcze­śniej mężem wydali przy­ję­cie w prze­rwie mię­dzy pró­bami w teatrze a wzno­wie­niem _W głębi sceny_.

W nowej insce­ni­za­cji zagra Lily Bri­ght, gwiazdę wie­czoru, matkę – bez­względną sce­niczną matkę – mło­dej Mar­cie. Par­tia Mar­cie mogła dać jej karie­rze solidne pod­wa­liny, ale Eliza trak­to­wała rolę Lily jako jej wiel­kie, zachwy­ca­jące uko­ro­no­wa­nie.

Roz­bawi ich, szar­żu­jąc, dopro­wa­dzi do łez swoim gło­sem i zła­mie serca _Lamen­tem Lily_. Będzie tań­czyć, aż jej stopy zaczną krwa­wić, i haro­wać jak wół, by wcie­lić się w postać Lily Bri­ght jak nikt przed nią.

I na Boga, zdo­bę­dzie piątą nagrodę Tony.

Dzi­siej­szego wie­czoru chciała to uczcić i ubrała się na tę oka­zję w czer­woną suk­nię kok­taj­lową Leonarda, uka­zu­jącą jej zgrabne nogi tan­cerki. Sukienka ide­al­nie opi­nała jej szczu­płą syl­wetkę, muska­jąc krą­gło­ści jak czuły kocha­nek, miała roz­klo­szo­wany dół, a wąskie ramiączka uwy­dat­niały silne barki i jędrne ramiona.

Wło­żyła do niej dzie­się­cio­ka­ra­towy kwa­dra­towy bir­mań­ski sza­fir na łań­cuszku, lśnią­cym od bry­lan­tów. Pre­zent na czter­dzie­ste uro­dziny od męża, co spra­wiło, że wkro­cze­nie w kolejne dzie­się­cio­le­cie stało się nieco bar­dziej zno­śne.

Włosy koloru ciem­nego miodu obcięła na się­ga­ją­cego do brody boba z długą, nastro­szoną grzywką nad lodo­wato błę­kit­nymi oczami. Jej mąż wszedł do sypialni, spoj­rzał na nią i pokrę­cił głową.

– Zdaje mi się, że serce prze­stało mi bić. Elizo, jak ci się udaje z każ­dym dniem być pięk­niej­szą?

Odwró­ciła się, żeby obej­rzeć się z tyłu w lustrze, a potem rzu­ciła mu przez ramię zalotne spoj­rze­nie.

– Muszę się sta­rać dotrzy­my­wać ci kroku.

Rze­czy­wi­ście jest przy­stojny, pomy­ślała, kiedy pod­szedł do niej i w typowy dla sie­bie spo­sób ujął ją pod brodę, by poca­ło­wać w usta. Złote bożysz­cze sceny i ekranu, Brant Fit­zhugh. Jego zie­lone jak morze oczy na­dal spra­wiały, że serce moc­niej jej biło nawet po dzie­się­ciu latach zna­jo­mo­ści.

Według niej zbu­do­wany jak bóg, był znany z ról wyma­ga­ją­cych spraw­no­ści fizycz­nej. Wyma­chu­jący mie­czem bun­tow­nik z równą wprawą ujeż­dża­jący konie, co kobiety, awan­tur­nik, gotów do walki gołymi pię­ściami w słusz­nej spra­wie. Męż­czy­zna, który z zapa­łem zdo­by­wał szczyty, prze­pły­wał morza, zba­wiał świat i uwo­dził kobiety.

– Jesz­cze nie jesteś ubrany na przy­ję­cie.

– Została nam ponad godzina, a nie zaj­mie mi to dużo czasu. – Poca­ło­wał ją z roz­tar­gnie­niem, nim skie­ro­wał się do swo­jej gar­de­roby. – I znam cie­bie. Zej­dziesz na dół, by się upew­nić, czy wszystko wygląda jak należy, cho­ciaż już jest ide­al­nie, bo nie mogłoby być ina­czej. Prze­cież to przy­ję­cie Elizy Lane.

– Przy­ję­cie Elizy Lane i Branta Fit­zhugh. – Pode­szła do niego, objęła go od tyłu. – I będzie ide­alne. Firma cate­rin­gowa przy­słała dwoje nowych ludzi, więc…

– Nie zro­bi­liby tego, gdyby nowi nie nada­wali się do tej pracy. Cenią cię, Elizo.

– Wiem, wiem. Jed­nak… – Roze­śmiała się, moc­niej go objęła. – To sil­niej­sze ode mnie.

– Jak­bym tego nie wie­dział. I zdaję sobie sprawę, że dener­wu­jesz się przed przy­ję­ciem. Zupeł­nie nie rozu­miem, dla­czego, ale wiem o tym. Więc będę na dole na czas, byśmy zdą­żyli wznieść toast za nas, nim poja­wią się pierwsi goście.

– A będą to…

– Mar­jo­rie i Pilar – powie­dzieli razem, co znów ją roz­śmie­szyło.

Wtu­liła twarz w jego ramiona.

– Och, co ja bez cie­bie zro­bię przez sześć mie­sięcy!

– Jakie sześć mie­sięcy? Co kilka tygo­dni będę przy­la­ty­wał do domu.

– Wiem, że będziesz się sta­rał.

– Nie tylko będę się sta­rał. I żeby nie wiem co, poja­wię się na pre­mie­rze.

– Tylko spró­buj się nie poja­wić.

– Wiesz, że nie mógł­bym i nie chcia­łem zre­zy­gno­wać z takiej szansy. To rola życia, Elizo. Wie­dzia­łem o tym, jak tylko prze­czy­ta­łem sce­na­riusz.

– Mogłaby być napi­sana spe­cjal­nie dla cie­bie, ale… Dla­czego, u dia­bła, musisz krę­cić ten film na dru­gim końcu świata? Znam odpo­wiedź. – Mach­nęła ręką w powie­trzu, cofa­jąc się. – Potrzebna ci sce­ne­ria, pogoda, realizm.

– Są rów­nie ważne jak boha­ter, bo to też boha­terowie. – Znów ją poca­ło­wał. – Naprawdę czuję, że będzie to pierw­szy świa­towy prze­bój kasowy mojej firmy pro­du­cenc­kiej.

Uśmiech wró­cił na jej twarz.

– Po pro­stu żałuję, że nie mogę poje­chać z tobą. Koli­zja ter­mi­nów i tyle. Ja muszę być tutaj, ty musisz być tam – tysiące kilo­me­trów stąd. Dla­czego, u dia­bła, pra­cu­jemy w tej branży, Bran­cie?

– Ponie­waż jeste­śmy sza­le­nie uta­len­to­wa­nymi nar­cy­zami?

Prze­chy­liła głowę, przy­tak­nęła.

– Być może. Tak czy owak kocham cię – pamię­taj o tym, kiedy twoja part­nerka będzie pró­bo­wała cię uwieść. Wiem, że ide­al­nie nadaje się do tej par­tii, ale…

– Cho­ciaż Nata­lie jest wyjąt­kowa, nie może się rów­nać z moją żoną.

– Jest dzie­sięć lat młod­sza od two­jej żony. – Eliza prze­wró­ciła oczami. – No dobrze, czter­na­ście. I wiem, dla­czego nale­ga­łeś, żeby wła­śnie ją obsa­dzono w tej roli. Jest cho­ler­nie dobra. Chyba masz rację, zaczy­nam się dener­wo­wać. Zejdę na dół, by wszyst­kich dopro­wa­dzić do takiego stanu, w jakim sama jestem, i żeby Dolby zaapro­bo­wał moją kre­ację.

– Czy ja już tego nie zro­bi­łem?

– Zro­bi­łeś, ale nie jesteś obiek­tywny. Dołącz do mnie szybko, naj­droż­szy, to wznie­siemy toast za powo­dze­nie.

*

Natu­ral­nie wszystko było per­fek­cyjne, potrawy, drinki, muzyka, kwiaty, wszystko sta­ran­nie dobrane. Drzwi na taras zosta­wiła otwarte, więc goście wcho­dzili i wycho­dzili, kiedy mieli ochotę, a Nowy Jork sta­no­wił skrzące się tło.

Część dzienna, z bia­łym for­te­pia­nem salo­no­wym i wypeł­nio­nym świe­cami komin­kiem, zapra­szała do roz­mów w grup­kach, wspól­nego śpie­wa­nia, tań­ców. Ubrani na czarno kel­ne­rzy poda­wali potrawy i drinki wszyst­kim, któ­rzy nie chcieli odłą­czać się na wystar­cza­jąco długo, by podejść do jed­nego z barów czy bufe­tów.

Gwar – śpiew, śmiech, głosy – wypeł­niał powie­trze, roz­brzmie­wał w pomiesz­cze­niach na głów­nym pozio­mie i wzbi­jał się w górę krę­tych scho­dów.

– Znowu ci się udało. – Sylvie Bowen, wie­lo­let­nia i praw­dziwa przy­ja­ciółka, wznio­sła toast za Elizę. – Impreza jak się patrzy, bez dwóch zdań.

– Wła­śnie tego chcia­łam. Kiedy zaczną się próby, nie będę miała czasu ani sił na balangi. A kocham balangi. Zresztą, kiedy wyje­dzie Brant…

– Wiem, że będzie ci go bra­ko­wało. Ale Bóg wie, że oboje będzie­cie zajęci. A kiedy zatę­sk­nisz za towa­rzy­stwem, wystar­czy, że zadzwo­nisz do swo­jej od nie­dawna samot­nej kum­peli.

– Bar­dzo mi przy­kro z powodu cie­bie i Mikha­ila.

– Ni­gdy go nie lubi­łaś.

– Nie podo­bało mi się to, że nie był dla cie­bie wystar­cza­jąco dobry, co sam udo­wod­nił.

– Prawda? Nie­wierny rosyj­ski łaj­dak. Mam czter­dzie­ści sie­dem lat, jestem sin­gielką z trzema roz­wo­dami na kon­cie. Ale mam też dwoje wspa­nia­łych dzieci, a to warte wię­cej niż cała reszta. I Jezu, Elizo, jestem bab­cią. Cho­lerną bab­cią. I ubó­stwiam tego brzdąca nad życie. Ale czemu, u dia­bła, ni­gdy nie spo­tka­łam kogoś takiego jak Brant?

– Bo ja pierw­sza go zgar­nę­łam. – Spoj­rzała na swoją posą­gowo piękną przy­ja­ciółkę z burzą kasz­ta­no­wych wło­sów, błysz­czą­cymi zie­lo­nymi oczami. – Jesteś śliczną sin­gielką, uta­len­to­waną aktorką, wyjąt­kową matką… i przy­ja­ciółką. A jeśli szu­kasz kogoś, na tej impre­zie jest kilka wspa­nia­łych oka­zów sin­gli.

Sylvie zde­cy­do­wa­nie pokrę­ciła głową.

– Spa­suję na jakiś czas, jeśli nie na zawsze. Poza tym wielu z tych wspa­nia­łych oka­zów sin­gli tak­suje spoj­rze­niami inne wspa­niałe okazy sin­gli. Albo są dla mnie za mło­dzi.

– Nie ma cze­goś takiego jak „za młody”. – Uśmiech­nęła się, kiedy Brant skie­ro­wał się w ich stronę, nio­sąc smu­kły kie­li­szek z szam­pa­nem. Może od czasu do czasu tro­chę jej prze­szka­dzało, że jest cztery lata od niej młod­szy, ale nie zamie­rzała wspo­mnieć o tym Sylvie.

– Masz puste ręce, moja naj­droż­sza. – Wrę­czył Eli­zie drink. – Przy­nieść ci pełny kie­li­szek, moja druga ulu­biona damo?

– Nie, dzię­kuję. Czemu Icove’owie cię nie sklo­no­wali? – spy­tała Sylvie.

– Sza­leni naukowcy. – Eliza zakrę­ciła kie­lisz­kiem. – Sły­sza­łam, że kon­ty­nu­acja jest w fazie przed­pro­duk­cyj­nej. Powin­nam była zapro­sić autorkę… Nad­ine Furst. I Roarke’a. Spo­tka­li­śmy go kilka razy, nim poślu­bił tę poli­cjantkę.

– No wła­śnie, to wspa­niały okaz, ale nie­stety. – Sylvie wes­tchnęła i napiła się szam­pana. – Już zajęty.

– Jak wiesz, dla wielu osób nie ma to zna­cze­nia. – Zmie­szała się jak tylko to powie­działa, odwró­ciła się do swo­jej przy­ja­ciółki i przy­su­nęła się, by szep­nąć jej pro­sto na ucho: – Prze­pra­szam. Wybacz mi.

– Nic mi nie jest. Naprawdę. Powin­nam poroz­ma­wiać z innymi gośćmi. A ty powin­naś nam zaśpie­wać.

– Masz rację. Brant, weź mój kie­li­szek i wmie­szaj się z Sylvie w tłum gości. A ja odszu­kam swoją sce­niczną córkę i namó­wię ją do duetu. To coś, czego spra­gnieni są tu obecni i o czym jutro doniosą media.

Oddała mu kie­li­szek, uści­snęła dłoń Sylvie.

Brant razem z Sylvie wmie­szał się w tłum zapro­szo­nych, cho­ciaż roz­mowy uci­chły, jak tylko Eliza zacią­gnęła młodą Saman­thę Keene do for­te­pianu.

Policzki dziew­czyny zaru­mie­niły się z ner­wów i szczę­ścia. Bran­towi zro­biło się cie­pło na sercu, kiedy obser­wo­wał, z jaką życz­li­wo­ścią Eliza wzięła ją pod swoje skrzy­dła. Gdy roz­le­gły się pierw­sze takty, uniósł kie­li­szek w toa­ście.

Głosy, silne, broad­way­ow­skie głosy zabrzmiały uni­sono, w pełni odda­jąc zabar­wiony iro­nią tekst utworu. Pijąc, pomy­ślał, że Eliza zapi­sze na swoim kon­cie kolejny wielki suk­ces. A dziew­czyna? Po pre­mie­rze jej życie dia­me­tral­nie się odmieni.

Poczuł nagły ścisk w żołądku, w gar­dle, ale uznał to za prze­jaw sen­ty­men­ta­li­zmu. Lecz po chwili prze­ro­dziło się to w ból. Cof­nął się krok, dwa.

Przy dźwięku dwóch gło­sów, roz­brzmie­wa­ją­cych uni­sono w salo­nie, wyle­wa­ją­cych się na zewnątrz i wzno­szą­cych w górę krę­tych scho­dów, kie­li­szek z brzę­kiem upadł na pod­łogę.

A po chwili dołą­czył do niego Brant.

*

Spę­dzała miły wie­czór. Miły, spo­kojny wie­czór w domo­wych pie­le­szach. Nie miała nic pil­nego do roboty, nie wzy­wały jej żadne obo­wiązki, a pogoda sprzy­jała leni­wemu inter­lu­dium; sie­działa nad sta­wem razem z mężem i z butelką dobrego wina po zje­dze­niu steka na kola­cję.

A teraz Eve Dal­las stała w luk­su­so­wym pen­tho­usie w Upper West Side, spo­glą­da­jąc na zwłoki. Oce­niała denata i miej­sce wyda­rze­nia, mocno zadep­tane przez gości w wytwor­nych stro­jach kok­taj­lo­wych, ratow­ni­ków medycz­nych i wdowę po zmar­łym – ponoć słynną aktorkę, którą trzeba było siłą ode­rwać od zmar­łego męża, a następ­nie podać jej łagodny śro­dek uspo­ka­ja­jący jesz­cze przed poja­wie­niem się na miej­scu pierw­szych funk­cjo­na­riu­szy poli­cji.

W tej chwili goście – ci, któ­rym nie udało się wyjść przed zabez­pie­cze­niem miej­sca wyda­rze­nia przez mun­du­ro­wych – razem z pra­cow­ni­kami firmy cate­rin­go­wej, oso­bami zatrud­nio­nymi przez gospo­da­rzy i jeden Bóg wie kim jesz­cze cze­kali w róż­nych pomiesz­cze­niach prze­stron­nego apar­ta­mentu.

Otwo­rzyw­szy swój zestaw pod­ręczny, by zabez­pie­czyć dło­nie i buty, zwró­ciła się do funk­cjo­na­riuszki sto­ją­cej obok niej.

– Mów, Ric­kie, co usta­li­li­ście.

– Pani porucz­nik, o dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści trzy ktoś zadzwo­nił na dzie­więć­set jede­na­ście. Razem z part­ne­rem poja­wi­li­śmy się na miej­scu o dwu­dzie­stej dru­giej pięć­dzie­siąt jeden. Ratow­nicy medyczni, wezwani wcze­śniej, przy­byli przed nami. Ofiara, Brant Fit­zhugh, zamiesz­kały pod tym adre­sem, już nie żył. Przed naszym przy­jaz­dem dok­tor James Cyril, jeden z gości, popro­sił, by ratow­nicy medyczni podali śro­dek uspo­ka­ja­jący mał­żonce ofiary, Eli­zie Lane. Razem z innym gościem, panią Sylvie Bowen, odpro­wa­dził Lane na górę, do sypialni. Mój part­ner pil­nuje drzwi do sypialni. Uwzględ­nia­jąc liczbę świad­ków, wezwa­li­śmy jesz­cze dwoje funk­cjo­na­riu­szy do pil­no­wa­nia gości i pra­cow­ni­ków obsłu­gu­ją­cych przy­ję­cie.

Ric­kie urwała, by odchrząk­nąć.

– Sza­cuję, że mamy około dwu­stu świad­ków, pani porucz­nik. Zarówno lekarz, jak i ratow­nicy medyczni podej­rze­wają otru­cie. Powia­do­mi­łam dys­po­zy­tora.

Eve ski­nęła głową, spo­glą­da­jąc na zwłoki o roz­sze­rzo­nych źre­ni­cach, z czer­wo­nymi pla­mami na twa­rzy, sinymi paznok­ciami u rąk.

Kla­syczne objawy, pomy­ślała.

– Na pod­ło­dze widać kilka okru­chów szkła.

– Tak jest. Ofiara trzy­mała kie­li­szek z szam­pa­nem, który się roz­bił, kiedy upa­dła. Oso­bi­sty asy­stent pani Lane, Dolby Kes­sler, oświad­czył, że bał się, że ktoś się ska­le­czy, więc uprząt­nięto roz­bity kie­li­szek. Powie­dział rów­nież, że wszy­scy uznali, iż Fit­zhugh doznał ataku serca lub udaru mózgu.

– Jezu. Potrzebny nam kie­li­szek, Ric­kie.

– Tak jest. Kiedy poja­wili się kolejni funk­cjo­na­riu­sze, wydo­by­łam go z głów­nego recy­klera w kuchni i umie­ści­łam w tor­bie na dowody. Zabez­pie­czy­łam rów­nież ście­reczkę, w którą zebrano okru­chy szkła.

– Dobrze. Znajdź jakieś miej­sce, gdzie będzie można przy­stą­pić do spi­sy­wa­nia nazwisk, danych kon­tak­to­wych i wstęp­nych oświad­czeń gości. Oddziel od nich pra­cow­ni­ków firmy cate­rin­go­wej, słu­żą­cych, asy­sten­tów.

– Pani porucz­nik? Wśród gości są dzien­ni­ka­rze.

– Jasna cho­lera. Umieść ich osobno, cho­ciaż na nie­wiele się to teraz zda. Moja part­nerka już jest w dro­dze tutaj, Ric­kie. Dopil­nuj, żeby ją wpusz­czono. Ja zajmę się dena­tem.

Nim przy­stą­piła do oglę­dzin zwłok, rozej­rzała się wkoło. Meble o nowo­cze­snych liniach w śmia­łych błę­ki­tach i sto­no­wa­nych zie­le­niach, szklane sto­liki, malo­wane szafki, duży, biały for­te­pian. Wszę­dzie kwiaty, a nad głową trzy żyran­dole, błysz­czące jak bry­lanty.

W kominku z bia­łego mar­muru stały dwa tuziny bia­łych świec, na­dal pło­ną­cych. Nad nim umiesz­czono por­tret, jak przy­pusz­czała Eve, wdowy, szczu­płej blon­dynki w nie­bie­skiej kre­acji, z wznie­sio­nymi ramio­nami i roz­pro­mie­nioną twa­rzą.

Za prze­szkloną ścianą z drzwiami pośrodku roz­cią­gał się taras bez wąt­pie­nia dwa razy więk­szy od pierw­szego miesz­ka­nia Eve. Wię­cej kwia­tów, sto­liki, krze­sła, ele­gancki prze­no­śny barek, a w tle poły­ski­wały świa­tła Nowego Jorku. Salon łączył się z czę­ścią jadalną, z dłu­gim sto­łem w śmia­łym odcie­niu błę­kitu, zasta­wio­nym wykwint­nymi potra­wami. Drugi barek, fotele, mała kanapa. Zwy­kle do apar­ta­mentu wcho­dziło się przez hol – z lustrza­nymi ścia­nami, pal­mami w doni­cach, dużą szafą, pry­watną windą, zablo­ko­waną na czas przy­ję­cia.

Schody na wyż­szy poziom wdzięcz­nie zakrę­cały.

Zwłoki leżały jakieś dwa metry od for­te­pianu. Denat miał na sobie jasno­nie­bie­ską koszulę, roz­piętą pod szyją, i czarny, dopa­so­wany gar­ni­tur. Prze­gub jego lewej ręki ozda­biał kosz­towny zega­rek, praw­do­po­dob­nie pla­ty­nowy.

Gęste włosy – blond, kilka odcieni jaśniej­sze od wło­sów żony – były lekko zmierz­wione. Twarz naprawdę przy­stojna, ale nie wymu­skana.

Roz­po­znała go teraz. Grze­biąc w pamięci, przy­po­mniała sobie przy­naj­mniej jeden film, który widziała, z nim w roli głów­nej. Z gatunku nazy­wa­nego przez Roarke’a „magia i miecz”. Wcie­lił się… ach… w ska­za­nego na bani­cję, wyma­chu­ją­cego mie­czem czar­no­księż­nika.

Cho­ler­nie dobre sceny poje­dyn­ków, przy­po­mniała sobie.

Przy­kuc­nęła teraz obok niego z zesta­wem pod­ręcz­nym; wysoka, dłu­go­noga kobieta o krót­kich, lekko wzbu­rzo­nych brą­zo­wych wło­sach i złotobrą­zo­wych oczach.

Dla porządku wyjęła urzą­dze­nie iden­ty­fi­ka­cyjne, przy­ci­snęła do niego kciuk ofiary.

– Ofiara to Brant Robert Fit­zhugh, zamiesz­kały pod tym adre­sem. Posiada rów­nież rezy­den­cje w Malibu w Kali­for­nii, w East Hamp­ton i na Aru­bie. Biały męż­czy­zna lat trzy­dzie­ści dzie­więć. W 2048 roku poślu­bił Car­mandy Pro­ust, z którą się roz­wiódł w 2049 roku. Nie mieli dzieci. To był krótki zwią­zek – mruk­nęła. – Poślu­bił Elizę Lane w 2052 roku, nie mają dzieci.

Wpraw­dzie póź­niej jesz­cze je dokład­nie prze­stu­diuje, ale przej­rzała pozo­stałe jego dane oso­bowe, wyjęła mier­niki. Śmierć nastą­piła o dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści. Zmarł przed przy­by­ciem ratow­ni­ków medycz­nych, nim zadzwo­niono pod 911.

– Paznok­cie u rąk ofiary są lekko zasi­nione. Na twa­rzy widoczne czer­wone plamy. Źre­nice roz­sze­rzone, czuć wyraź­nie zapach mig­da­łów. Wszystko wska­zuje na zatru­cie cyjan­kiem. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego. Brak widocz­nych oznak prze­mocy. Na lewej skroni i kości policz­ko­wej widać stłu­cze­nie i otar­cie, naj­praw­do­po­dob­niej efekt ude­rze­nia o pod­łogę, kiedy ofiara upa­dła. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego.

Przy­sia­dła na pię­tach.

– W samym środku dużego, wytwor­nego przy­ję­cia. Skąd wzią­łeś ten kie­li­szek szam­pana, Bran­cie? I kto pra­gnął two­jej śmierci?

Spraw­dziła mu kie­sze­nie, wyjęła z nich tele­fon. I usły­szała zna­jomy tupot. Nie zdzi­wiła się, sły­sząc taneczne kroki McNaba – infor­ma­tyka i oso­bi­stego narze­czo­nego jej part­nerki.

– Zablo­ko­wany. – Nie patrząc, Eve unio­sła rękę z tele­fo­nem. – Zabez­piecz się, odblo­kuj apa­rat.

– Już się robi – powie­dział rado­śnie McNab.

– Kurde, cho­lera, Jezu! – Peabody o czar­nych, krę­co­nych wło­sach z czer­wo­nymi pasem­kami ukuc­nęła obok Eve. – To Brant Fit­zhugh. McNab, to Brant Fit­zhugh.

– Ow­szem. Nie­zły pasz­tet.

– Kochamy jego filmy. Kurde, naprawdę jest przy­stojny. Nawet po śmierci. Cho­lera, wyczu­wam zapach mig­da­łów. Cyja­nek. Kto chciał otruć cyjan­kiem Branta Fit­zhugh?

– Wiesz, zada­wa­łam sobie to samo pyta­nie. I coś ci powiem – wła­śnie naszym zada­niem jest usta­le­nie tego. Wiel­kie przy­ję­cie – cią­gnęła Eve, spoj­rzaw­szy na swoją part­nerkę w wyde­kol­to­wa­nej, ozdo­bio­nej fal­ba­nami sukience na cie­niut­kich ramiącz­kach. – Wygląda, jak­byś przy­szła pro­sto z imprezy.

– Z wie­czor­nej randki z salsą. Już nie jeste­śmy tacy bez­na­dziejni.

– Stan­dar­dowy, pię­cio­cy­frowy kod, Dal­las. – McNab w czer­wo­nych, obci­słych, błysz­czą­cych spodniach i koszuli w kropki bez koł­nie­rzyka wycią­gnął rękę z tele­fo­nem.

– Skoro już tu jesteś, rzuć na niego okiem, a potem umieść w tor­bie na dowody. Wiel­kie przy­ję­cie – powtó­rzyła – czyli mamy bli­sko dwu­stu gości, do tego pra­cow­nicy firmy cate­rin­go­wej i służba. Świeża wdowa jest na górze w swo­jej sypialni z przy­ja­ciółką i leka­rzem.

– Wdowa to Eliza Lane. Wiesz, prawda? Eliza Lane – powtó­rzyła Peabody. – Jest legendą.

– Z całą pew­no­ścią będzie, jeśli dodała cyja­nek do szam­pana swo­jego męża.

– Praw­do­po­dob­nie nie. Wiem, że współ­mał­żo­nek jest pierw­szy na liście podej­rza­nych – cią­gnęła Peabody – ale ich romans, mał­żeń­stwo i cała reszta? Też prze­szły do legendy. – Peabody zmarsz­czyła czoło i uważ­nie przyj­rzała się zwło­kom, a Eve opróż­niła zawar­tość dru­giej kie­szeni mary­narki denata i umie­ściła ją w tor­bie na dowody. – Nic nie wia­domo, by się zdra­dzali, a wiesz, że plot­kar­skie maga­zyny zawsze za tym węszą. Oboje dziani, więc nie cho­dzi o pie­nią­dze. Wła­śnie miał zacząć krę­cić kolejny film, któ­rego jest też współ­pro­du­cen­tem – zdaje mi się, że w Nowej Zelan­dii. A ona wraca na Broad­way w nowej insce­ni­za­cji _W głębi sceny._ Dzie­siątki lat temu grała córkę, ta rola uczy­niła z niej gwiazdę. Teraz gra matkę, która jest gwiazdą.

Eve gapiła się na nią w mil­cze­niu.

– Skąd to wszystko wiesz?

Peabody tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Inte­re­suję się tym.

– No dobrze. – Eve się wypro­sto­wała. – McNab, ty weź się za gości, mun­du­rowi też już ich prze­słu­chują. Niech jeden z gli­nia­rzy popil­nuje zwłok. Wśród zapro­szo­nych są dzien­ni­ka­rze.

– Kurde.

– No wła­śnie. Peabody, zawia­dom tech­ni­ków, kost­nicę. Uwzględ­nia­jąc popu­lar­ność zmar­łego i jego mał­żonki, będzie to sze­roko opi­sy­wane, więc z całą pew­no­ścią potrzebny nam Mor­ris. Potem zaj­mij się pra­cow­ni­kami firmy cate­rin­go­wej. Póź­niej prze­słu­chamy słu­żą­cych i asy­sten­tów, ale musimy pozwo­lić opu­ścić to miej­sce nie­któ­rym gościom. Ja poroz­ma­wiam z mał­żonką.

Zaczęła wcho­dzić po scho­dach. Sły­szała głosy dobie­ga­jące zza zamknię­tych drzwi, ale uznała, że należą do świad­ków, więc się nie zatrzy­mała.

Otwo­rzyła inne drzwi, weszła do środka. Ele­gancki gabi­net z pla­ka­tami ofiary w skó­rza­nym kostiu­mie, z roz­wia­nymi wło­sami, z mie­czem w dłoni, na koniu, w kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem, z pasem na broń. Na innym stał w smo­kingu, trzy­ma­jąc w dłoni kie­li­szek mar­tini.

Poprosi McNaba, żeby przyj­rzał się sprzę­towi kom­pu­te­ro­wemu sto­ją­cemu na dużym, czarno-srebr­nym biurku.

Minęła kolejne drzwi, zza któ­rych dobie­gał gwar gło­sów, zna­la­zła pokój gościnny – bar­dzo luk­su­sowo urzą­dzony – toa­letę dla pań, jesz­cze jeden gabi­net. Sądząc po jego wystroju – kobieca ele­gan­cja, ściany wypeł­nione zdję­ciami wdowy solo lub w towa­rzy­stwie lumi­na­rzy, liczne nagrody – uznała, że należy do żony ofiary.

Pode­szła do podwój­nych drzwi w końcu kory­ta­rza, zapu­kała raz, ener­gicz­nie, otwo­rzyła drzwi.

Kobieta w czer­wo­nej sukni leżała na łóżku, oczy zasło­niła ręką. Obok niej sie­działa kobieta z dłu­gimi, brą­zo­wo­ru­dymi wło­sami i trzy­mała ją za drugą rękę. Męż­czy­zna – siwo­włosy, w ciem­nym gar­ni­tu­rze, wyspor­to­wany – cho­dził tam i z powro­tem przed drzwiami na taras.

– To pani! – Sie­dząca kobieta zwró­ciła na Eve zie­lone oczy z czer­wo­nymi obwód­kami. – Och, dzięki Bogu! Nazywa się pani Dal­las.

– Zga­dza się.

– Elizo, skar­bie, jesteś teraz w dobrych rękach. Ty i… i Brant jeste­ście teraz w dobrych rękach. Wła­śnie o niej roz­ma­wia­ły­śmy, pamię­tasz? Jest naj­lep­sza z naj­lep­szych. Tak myślę. Mam nadzieję. Och, Elizo.

– Nie mogę, Sylvie. Nie mogę. Nie mogę. Brant. Mój Brant.

– Pro­szę pani…

– Porucz­nik – spro­sto­wała Eve i odwró­ciła się do męż­czy­zny, który skie­ro­wał się w jej stronę.

– Natu­ral­nie. Pro­szę o wyba­cze­nie. Pani porucz­nik, nazy­wam się James Cyril. Jestem leka­rzem. Popro­si­łem ratow­ni­ków medycz­nych, żeby dali pani Lane śro­dek uspo­ka­ja­jący. Łagodny, nie­mal sta­bi­li­za­tor nastroju.

– Jest pan oso­bi­stym leka­rzem pani Lane?

– Och nie, nie. Przy­sze­dłem tu z Rolan­dem. Rolan­dem Adder­so­nem. Od lat się przy­jaź­nimy, wie, że jestem wiel­kim wiel­bi­cie­lem pani Lane. Jest dru­gim reży­se­rem wzno­wie­nia _W głębi sceny_ i… Chyba to nie ma zna­cze­nia.

– Wyjdźmy na minutkę.

Wyszła na kory­tarz.

– Dziś po raz pierw­szy zoba­czył pan panią Lane?

– Tak. I pana Fit­zhugh. To był taki piękny, fascy­nu­jący wie­czór, póki…

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć, co pan widział, co pan zro­bił.

– Natu­ral­nie. – Spoj­rzał na zamknięte drzwi. – Jest zdru­zgo­tana. Byłem na tara­sie. To był naj­szczę­śliw­szy wie­czór mojego życia. Mogłem oso­bi­ście spo­tkać wszyst­kich tych ludzi, zna­nych z teatru, fil­mów. Do tego w takich oko­licz­no­ściach. Potem usły­sza­łem, jak Eliza… Pani Lane… Zaczęła śpie­wać.

Przy­ci­snął dłoń do serca.

– Pierw­szą pio­senkę: _Czy to jest twoje życie, czy moje?_ Wsze­dłem do środka i sta­łem kilka kro­ków od niej i mło­dej aktorki, która zagra jej córkę. Śpie­wały wprost pory­wa­jąco. Potem usły­sza­łem brzęk tłu­ką­cego się szkła. W pierw­szej chwili zlek­ce­wa­ży­łem to, ale ktoś krzyk­nął, ktoś zawo­łał i wszy­scy zaczęli się tło­czyć. Pani Lane pod­bie­gła, usły­sza­łem, jak na cały głos wyma­wia imię swo­jego męża. Wtedy też pod­sze­dłem i zoba­czy­łem go na pod­ło­dze, z tru­dem chwy­ta­ją­cego powie­trze. Zbli­ży­łem się, by spró­bo­wać mu pomóc – cią­gnął. – Zawo­ła­łem, żeby ktoś wezwał pogo­to­wie, pole­ci­łem obec­nym, żeby się cof­nęli, by miał wię­cej powie­trza, wol­nej prze­strzeni. Ale dostał kon­wul­sji. Eliza pró­bo­wała tulić go w ramio­nach, powta­rzała jego imię. Powie­dzia­łem jej, że jestem leka­rzem, żeby pozwo­liła mi mu pomóc.

Pokrę­cił głową.

– Nie chciała go puścić, ale bła­gała mnie, bym mu pomógł. Nie­stety było już za późno. Cho­ciaż ratow­nicy medyczni poja­wili się bar­dzo szybko, już nic nie można było zro­bić. Poczu­łem zapach mig­da­łów. Nikomu o tym nie powie­dzia­łem, bo pani Lane już była nie­po­cie­szona, i czu­łem, że powi­nie­nem wspo­mnieć o tym komuś kom­pe­tent­nemu. I tyle. Przy­pusz­czam, że pan Fit­zhugh połknął cyja­nek.

– Co się wyda­rzyło póź­niej?

– Popro­si­łem ich, żeby dali jej coś na uspo­ko­je­nie, coś łagod­nego, bo wie­dzia­łem, że pojawi się poli­cja. Ratow­nicy medyczni roz­po­znali oznaki otru­cia, tak jak ja. Potem razem z panią Bowen pomo­głem pani Lane wejść na górę.

– Był pan na tara­sie. Widział pan, skąd pan Fit­zhugh wziął szam­pan?

– Nie, przy­kro mi. Nie wie­dzia­łem, że to szam­pan. Kie­li­szek się roz­bił, jego zawar­tość się wylała. – Spoj­rzał na nad­gar­stek.

– Ska­le­czył się pan?

– To tylko dra­śnię­cie. Sko­rzy­sta­łem z łazienki, by je zde­zyn­fe­ko­wać, jak tylko wyszła z niej pani Lane. To tylko dra­śnię­cie. Nie widzia­łem, skąd wziął kie­li­szek. I szcze­rze mówiąc, kiedy wsze­dłem do środka, byłem tak sku­piony na Eli­zie, że nie widzia­łem nikogo poza nią, zanim to się wyda­rzyło.

Może o to cho­dziło, pomy­ślała Eve. Wyko­rzy­stać fakt, że wszy­scy patrzą w jed­nym kie­runku, wrę­czyć ofie­rze zatruty szam­pan.

– Doce­niam pań­ską pomoc i zaan­ga­żo­wa­nie, dok­to­rze Cyril. Potrzebne mi są pań­skie dane kon­tak­towe, na wypa­dek gdy­bym miała jesz­cze jakieś pyta­nia.

– Natu­ral­nie. Taka tra­ge­dia. Straszna rzecz. Ktoś, kogo zapro­sili do swo­jego domu, dopu­ścił się cze­goś tak okrop­nego.

Ludzie codzien­nie robią okropne rze­czy, pomy­ślała, zapi­su­jąc jego dane kon­tak­towe. Jej zada­niem było dopil­no­wa­nie, by nie uszło im to na sucho.

Znów zapu­kała ener­gicz­nie i otwo­rzyła drzwi.

I po raz pierw­szy dobrze przyj­rzała się Eli­zie Lane, bo wdowa sie­działa teraz w łóżku, a jej przy­ja­ciółka ją obej­mo­wała.

Oczy, tak jasne i pro­mienne na por­tre­cie, były zamglone od środka uspo­ka­ja­ją­cego, spuch­nięte od pła­czu. Ale spo­glą­dała nimi pro­sto na Eve.

– Nic mi nie jest, Sylvie. Nic mi nie będzie. – Wsparła się na poduszce. – Jest pani poli­cjantką z filmu o Icove’ach.

– Nie, to była aktorka. Jestem porucz­nik Dal­las z nowo­jor­skiej poli­cji.

– Porucz­nik Dal­las z nowo­jor­skiej poli­cji, ustali pani, kto to zro­bił mojemu mężowi, mojemu part­ne­rowi, miło­ści mojego życia. I sprawi pani, żeby za to zapła­cił. Cho­ciaż żadna kara nie będzie wystar­cza­jąca. – Unio­sła obie ręce do ust, zdu­siła szloch, jej spoj­rze­nie stało się zawzięte. – Żadna kara nie będzie wystar­cza­jąca.

– Elizo…

– Nie, nie, nie zro­bię tego znów. Nie zro­bię. Sylvie, bar­dzo cię pro­szę, przy­nieś mi wody, dobrze? Z lodówki w gar­de­ro­bie. Nie powin­nam była pozwo­lić, żeby mi dali ten prze­klęty śro­dek uspo­ka­ja­jący. – Wstała z łóżka. – Mam przy­mu­lony umysł, a nie chcę tego. Chcę móc jasno myśleć.

Pode­szła do drzwi na taras, sta­rała się je otwo­rzyć.

– Potrze­buję nieco świe­żego powie­trza.

Eve pode­szła, otwo­rzyła drzwi.

– Tro­chę mnie mdli, ale nie zwy­mio­tuję. Tro­chę świe­żego powie­trza, tro­chę wody. Chwila, żeby mój umysł zaczął myśleć jasno.

– Pani Lane, dla­czego jest pani prze­ko­nana, że ktoś spo­wo­do­wał śmierć pani męża?

– Bo go widzia­łam, widzia­łam mojego Branta. Umie­rał… Umie­rał w moich ramio­nach, paznok­cie u rąk zro­biły mu się sine. Poczu­łam zapach mig­da­łów. Wiem, że ty też go poczu­łaś – zwró­ciła się do Sylvie, kiedy jej przy­ja­ciółka poja­wiła się ze szklan­kami wody na małej tacy.

– Och, Elizo, tak. O Boże, tak. Ale…

– Cyja­nek. Zupeł­nie jak w _Dowo­dzie prze­stęp­stwa._

– Dowo­dzie jakiego prze­stęp­stwa?

– To film – wyja­śniła Sylvie, do oczu napły­nęły jej świeże łzy. – Pozna­łam Elizę pod­czas jego krę­ce­nia.

– Sylvie i ja gra­ły­śmy sio­stry, od tam­tej pory upły­nęło z pięt­na­ście lat. Postać, grana przez Sylvie, wsy­pała cyja­nek do brandy, by zabić męż­czy­znę, który uga­niał się za mną dla mojego majątku. Męż­czy­znę, któ­rego kochała, który zdra­dził ją dla pie­nię­dzy i pla­no­wał moją śmierć.

Eliza usia­dła, wzięła wodę, napiła się wolno.

– Ale tamto nie działo się naprawdę. Och, Sylvie, jak to może być prawda? Co teraz będzie? Czy go zabiorą? Czy zabiorą Branta? Dla­czego ktoś chciał jego śmierci? On ni­gdy nikogo nie skrzyw­dził. Dla­czego ktoś zro­bił mu coś takiego?

– Przy­kro mi z powodu ponie­sio­nej przez panią straty, pani Lane. Mam kilka pytań, które muszę pani zadać.

– Czy powin­nam wyjść?

– Och nie, nie. – Eliza się­gnęła po rękę Sylvie. – Pro­szę, czy może zostać? Pro­szę.

– W porządku. Może pani usią­dzie, pani Bowen? Posta­ramy się, żeby trwało to jak naj­kró­cej.ROZDZIAŁ 3

3

Dolby mógł kon­ku­ro­wać z McNa­bem pod wzglę­dem barw­no­ści stroju. Miał na sobie szkar­łatne, obci­słe spodnie, koszulę bez koł­nie­rzyka w sło­neczny wzór, czarną kami­zelkę ze srebr­nymi sprzącz­kami i wyso­kie, czarne buty ze szkar­łat­nymi sznu­rów­kami.

Tak jak McNab w jed­nym uchu miał masę malut­kich kol­czy­ków, a na ręku baje­rancki zega­rek na czer­wo­nym pasku. Czarne, krę­cone włosy się­gały mu do ramion, poje­dyn­czy jaskra­wo­czer­wony war­kocz zaczy­nał się nad czo­łem, prze­cho­dził przez czu­bek głowy i opa­dał na plecy.

Skórę miał błysz­czącą, koloru dębu, więc oczy, przej­rzy­ste jak nie­bie­skie szkło, sta­no­wiły domi­nu­jący ele­ment jego twa­rzy o ostrych jak brzy­twa liniach.

W drżą­cej dłoni trzy­mał kie­li­szek wina.

– Powie­dziano mi, że mogę się napić – prze­mó­wił bary­to­nem z lek­kim akcen­tem miesz­kań­ców Środ­ko­wego Zachodu. Głos mu drżał podob­nie jak dłoń. – Nie pozwa­lają mi zoba­czyć się z Elizą. A jestem jej potrzebny.

– Jest z panią Bowen.

Wziął głę­boki oddech.

– Okej. Okej, ale i tak jestem jej potrzebny. Muszę być silny. – Usiadł, pocią­gnął długi łyk wina. – Muszę wziąć się w garść i być silny. Dla niej. To nie był wypa­dek, udar ani nic z tych rze­czy. Wszy­scy mówią, że to nie był wypa­dek. Ale to jest pozba­wione sensu. I nie rozu­miem, jak Brant może nie żyć.

– Pra­cuje pan dla pani Lane.

– Taa, taa, taa.

Zamknął te swoje nie­bie­skie oczy, lekko odchrząk­nął i zro­bił trzy głę­bo­kie odde­chy.

– Silny – powie­dział i znów otwo­rzył oczy. – Byłem pomoc­ni­kiem gar­de­ro­bia­nego – nikim waż­nym – kiedy wystę­po­wała na Broad­wayu w sztuce _Wszyst­kie chwyty dozwo­lone._ Jej oso­bi­sta asy­stentka nie dawała sobie rady, nie nadą­żała, a Eliza ocze­kuje, że wszy­scy dotrzy­mają jej kroku, jasne? Więc spy­tała mnie: „Dolby, chciał­byś pra­co­wać dla mnie?”, a ja odpar­łem: „Jasne, że tak”.

Lekko się uśmiech­nął, dotknął ust koń­cami pal­ców, jakby chciał to ukryć.

– Bar­dziej dosad­nie, a ona się tylko roze­śmiała. Ja umiem dotrzy­my­wać jej kroku i mówię jej bez ogró­dek, co myślę, kiedy pyta mnie o zda­nie. „Ten kolor wysysa z pani życie” albo „Pro­szę nie wspo­mi­nać o Gino, kiedy spo­tka się pani z Miną, ponie­waż zerwali ze sobą”. Wiem, kiedy trzeba jej roz­ma­so­wać kark albo kiedy chce mieć tro­chę spo­koju. Poma­gam jej uczyć się roli, dbam o to, żeby miała swoje ulu­bione kwiaty, wiem, kiedy wszyst­kich spła­wić, żeby razem z Bran­tem mogła zjeść roman­tyczną kola­cję w domu.

Urwał, znów się napił.

– Brant. To musiał być wypa­dek albo coś w nim zawio­dło. Jest naj­słod­szym face­tem pod słoń­cem.

– Czy Brant i pani Lane… mieli jakieś pro­blemy?

– Cho­dzi pani o pro­blemy mał­żeń­skie? – Ener­gicz­nie pokrę­cił głową. – Przy­się­gam, że ich mał­żeń­stwo przy­po­mi­nało bajkę. Zawsze zdo­by­wali się wobec sie­bie na drobne gesty. Kosz­towne pre­zenty to jedno, ale liczą się wła­śnie takie dro­bia­zgi. Nie wiem, jak sobie z tym pora­dzi.

Do oczu znów napły­nęły mu łzy.

– Tak bar­dzo się kochali! Była jego kró­lową. Mówiła, że Brant zawsze potrafi spra­wić, by czuła się całym jego świa­tem, a on był jej ryce­rzem w lśnią­cej zbroi. A dla mnie był jak tata.

Otarł łzę.

– Wiem, że to dziw­nie zabrzmiało, bo Eliza nie jest dla mnie jak mama. Jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Nato­miast Brant jest jak tata. Pyta: „Na­dal spo­ty­kasz się z Franco? Dobrze cię trak­tuje?”. A gdy­bym powie­dział: „Zerwa­li­śmy ze sobą”, Brant odparłby, że Franco nie był dla mnie wystar­cza­jąco dobry, że znajdę sobie kogoś odpo­wied­niego, tak jak on zna­lazł Elizę.

– Rozu­miem, że pani Lane zwol­niła swoją poprzed­nią asy­stentkę.

– No jasne.

– Czy wie pan, gdzie ona teraz prze­bywa?

– Hmm. – Otarł kolejne łzy, zmarsz­czył brwi. – Zdaje mi się, że wró­ciła do Kan­sas czy gdzieś tam. Nie była stwo­rzona do życia w Nowym Jorku.

– Czy może wie pan, jak się ona nazywa?

– Jasne, jasne, pro­szę mi dać chwilkę. – Zamknął oczy, zaczął sobie coś nucić. – Już wiem. Suzan­nah Clark­son. I nie z Kan­sas. Nie z Kan­sas City, tylko z Mis­so­uri.

– Ma pan dosko­nałą pamięć.

– Wszystko mam poszu­flad­ko­wane. – Mach­nął ręką obok głowy.

– Czy może mi pan opo­wie­dzieć, co się wyda­rzyło dziś wie­czo­rem?

Opi­sał jej wszystko z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami, łącz­nie z tym, kto jak był ubrany, strzęp­kami roz­mów, kto z kim przy­szedł, kto według niego zbyt czę­sto korzy­stał z baru lub bufetu. Przy­szedł sam, ponie­waż trak­to­wał to jak część swo­ich obo­wiąz­ków służ­bo­wych, a poza tym wła­śnie zerwał ze wspo­mnia­nym wcze­śniej Franco.

– Lin i ja byli­śmy w pokoju sto­ło­wym, kiedy Eliza i Saman­tha zaczęły wyko­ny­wać duet. Chcia­łem podejść bli­żej, bo nie ma nic lep­szego, jak oglą­dać występ Elizy, ale zosta­łem z tyłu, żeby inni mogli ją podzi­wiać. I moc­niej zabiło mi serce, kiedy dostrze­głem Branta, uno­szą­cego kie­li­szek w toa­ście, i jak spoj­rzeli na sie­bie. Trwało to tylko chwilę, bo śpie­wała w duecie. To było coś magicz­nego, wie pani? Te głosy, i wszy­scy ci ele­ganccy goście, Nowy Jork za oknami. Zapo­mnia­łem o całym świe­cie. Ni­gdy nie trak­tuję tego jak cze­goś, na co sobie zasłu­ży­łem, więc zapo­mnia­łem o całym świe­cie. Zda­wało mi się, że usły­sza­łem brzęk roz­bi­ja­nego kie­liszka i pamię­tam, że pomy­śla­łem sobie „ups”. Po pro­stu „ups”. Potem roz­le­gły się krzyki i to było straszne, po pro­stu okropne.

Urwał, żeby się napić, wstrzą­snął nim dreszcz.

– Nie wie­dzia­łem, co się stało, nie wie­dzia­łem, że cho­dziło o Branta. Chcia­łem tylko zna­leźć się przy Eli­zie, ale nie mogłem się prze­ci­snąć przez tłum. Sły­sza­łem jej płacz, lecz nie mogłem się do niej dopchnąć. Przy­naj­mniej nie od razu.

– A jak już się to panu udało?

– Chyba ska­mie­nia­łem. Sta­łem bez ruchu. Myśla­łem: to nie może się dziać naprawdę, to wyklu­czone. Zupeł­nie jak­bym stra­cił przy­tom­ność, lecz sta­łem. A kiedy Lin ją odcią­gnął, pró­bo­wa­łem pomóc, cho­ciaż mia­łem kom­pletną pustkę w gło­wie. Sły­sza­łem, jak mówili, że odszedł, ale prze­cież leżał tam, na pod­ło­dze, więc niczego nie rozumia­łem.

Głos mu się zała­mał, znów przy­ci­snął palce do ust. Lecz tym razem, by stłu­mić szloch.

– Facet, który powie­dział, że jest leka­rzem, i Sylvie wypro­wa­dzili Elizę, a ja wzią­łem jakąś szmatę i zebra­łem szkło. Czu­łem się, jak­bym poru­szał się we mgle. Pomy­śla­łem sobie: lepiej sprzątnę szkło, nim ktoś się ska­le­czy. Nie powi­nie­nem był tego zro­bić, ale nie rozu­mo­wa­łem logicz­nie. Prze­pra­szam.

– Wszystko w porządku. Odzy­ska­li­śmy okru­chy szkła.

– Zapu­ka­łem do Wayne’a i Cary. Nie zostają długo na przy­ję­ciach, jeśli nie są potrzebni. I się roz­pła­ka­łem. Przy­je­chała poli­cja. Czy mogę zejść do Sylvie i zoba­czyć się z Elizą?

– Może lepiej jutro. Praw­do­po­dob­nie teraz odpo­czywa. Mam jesz­cze parę pytań i będzie pan mógł wró­cić do domu.

– Mogę poje­chać do mamy? Nie chcę wra­cać do domu. Mogę zamiast tego poje­chać do mamy?

– Natu­ral­nie. Ale naj­pierw zadam panu jesz­cze parę pytań.

Kiedy wyszedł, Eve się zasta­no­wiła.

– Peabody, co z wła­ści­cielką zabój­czej kre­acji?

– To Vera Har­row. McNab donosi, że narzeka, że jest prze­trzy­my­wana jak jeniec wojenny.

– Świet­nie. Zmiana tempa. Prze­słu­chajmy ją. Mogła­byś spraw­dzić, czy mają tu jakąś kawę?

– Mogę cię zapew­nić, że tak, i do tego cał­kiem przy­zwo­itą.

Eve zajęła się zbie­ra­niem infor­ma­cji do czasu, aż Peabody wró­ciła z kawą i świad­kiem. Vera, naj­wy­raź­niej nie­zra­żona moż­li­wo­ścią otru­cia, trzy­mała smu­kły kie­li­szek z szam­pa­nem.

Przy­sta­nęła – nie­wąt­pli­wie dla więk­szego wra­że­nia – z jedną ręką na bio­drze.

– Pokój kre­den­sowy? Poważ­nie?

– Bar­dzo poważ­nie trak­tu­jemy śledz­two. Pro­szę usiąść, pani Har­row.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij