Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć nie ucieknie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2021
Ebook
31,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90

Śmierć nie ucieknie - ebook

Julia Gierszewska jest młodą piosenkarką u progu wielkiej kariery. Pewnego dnia po przebudzeniu zastaje w mieszkaniu martwe ciało swojego menadżera, a po suto zakrapianej nocy kobieta nie potrafi określić, jak doszło do tego, że mężczyzna nie żyje. Kto go zabił? Ona? A może ktoś inny?

W panice Julia wychodzi z domu, wsiada do taksówki i prosi kierowcę, by jechał przed siebie. By wywiózł ją daleko poza Warszawę.

Z czasem nabiera podejrzeń – czy ten człowiek, który pomaga jej uciec, jest na pewno jej sprzymierzeńcem? Stopniowo przestaje być również jasne, kto kogo powinien bardziej się bać: ona jego, czy on jej.

Tymczasem sprawą zamordowanego menadżera zajmuje się prokurator Gabriela Seredyńska, która kiedy raz podejmie trop, nie odpuści, choćby miała to przypłacić własnym życiem.           

"Z jednej strony show-biznes, prawnicy i polityka, z drugiej niepowtarzalnie osobisty świat bohaterki, a wszystko w osnowie realiów otaczającej nas współczesności. Wartka i niezwykle wciągająca opowieść, w której prawda okazuje się zupełnie inna, niż sądziliśmy na początku."

Igor Brejdygant

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66981-01-0
Rozmiar pliku: 817 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Telefon. To był dzwonek telefonu. Nie jej, ona miała ustawione Porque te vas Jeanette, piosenkę z filmu Carlosa Saury Nakarmić kruki. Filmu, który opisywał jej dzieciństwo.

A to był dzwonek jego telefonu. Melodyjka, która zawsze ją irytowała. Pozbawiony wokalu motyw z amerykańskiego przeboju z początku dwudziestego pierwszego wieku. Motyw, który był taki jak on: udający coś, czym tak naprawdę nie jest.

Dlaczego więc go nie odbierał? Dźwięk rozlegał się już chyba dosyć długo. Chyba, bo przed chwilą właśnie się obudziła. Co było o tyle dziwne, że siedziała na krześle. I to w niezbyt wygodnej pozycji.

Poruszyła się. Ciało miała zesztywniałe i obolałe. Ale nie tak, jak wtedy, gdy ją bił. Jakoś inaczej. Jakby zasnęła po pijaku na kanapie. Tyle że przecież nie leżała na kanapie.

Melodyjka zamilkła, a potem telefon rozdzwonił się znowu. Ktoś bardzo chciał, żeby odebrać. Rozejrzała się. Wszystko wydawało się w porządku. Jej mieszkanie, jadalnia połączona z salonem i kuchnią. Przez sięgające podłogi wielkie okna widać było zwalistą bryłę centrum handlowego Arkadia przy rondzie Radosława. Świeciło słońce. I to nie poranne, takie już przedpołudniowe. Poznała to po cieniach na podłodze. Siedziała na jednym z krzeseł przy stole. Dziwne. Jak mogła zasnąć na krześle w kuchni? Przecież nie brała narkotyków, nigdy. Wolała jakże polską smakową wódkę. Cytrynówkę albo wiśniówkę. Popijaną tak, żeby on tego nie widział. W małych butelkach, które łatwo schować i które można kupić w każdym sklepie w tym kraju. No i niewymagającą popijania.

Ale nie czuła kaca, nawet lekkiego. Znała to uczucie bardzo dobrze, więc nie mogła się pomylić. Była otumaniona i półprzytomna, ale było to otumanienie innego rodzaju. Bez bólu głowy i nudności.

Chciała przetrzeć oczy. Już gdy podnosiła rękę z kolana, poczuła, że skóra na niej jest dziwnie napięta, jakby sztywna. Niemal pękła, gdy tylko poruszyły się mięśnie. Spojrzała na swoją dłoń. Była czymś pokryta, jakąś zaschniętą ciemną cieczą. Zbliżyła ją do nosa i powąchała. Zakrzepła krew. Kolejna rzecz, która przypominała jej dzieciństwo.

Czyli jednak ją pobił. Poruszyła mięśniami twarzy, próbując wyczuć, czy są na niej jakże znajome opuchlizny albo rozcięcie wargi. Nic. Zmarszczyła nos – nie bolał. Co prawda ostatnio starał się nie bić jej po twarzy – w końcu dość często musiała pokazywać ją publicznie – ale może nie dał rady tym razem się powstrzymać. Jeśli nie przesadzał za bardzo, ślady dawało się ukryć pod mocnym makijażem. Jej sceniczny image na to pozwalał. Ta świadomość sprawiała, że czasami sobie folgował.

Dziwne było to, że nic nie pamiętała. Zupełnie nic. Próbowała przypomnieć sobie, co robili wczoraj wieczorem. Kompletna pustka. Jakby ktoś skasował nagranie, nie zapisał pliku. Skądś ta krew na jej rękach musiała się jednak wziąć. Może rana była gdzieś niżej, nie na twarzy. Spojrzała w dół, na swoje ciało.

Ubrana była wyjściowo, nie po domowemu. Ale bardziej do restauracji, nie na koncert. Nie był to jej kostium, strój służbowy, który wkładała, gdy grała rolę artystki, interesującej, nieszablonowej piosenkarki ocierającej się nieco o pop, lecz zachowującej wobec niego szlachetny dystans. Ubranie wydawało się nieco zdefasonowane, podmięte, jakby miała je na sobie już odrobinę za długo, na przykład cały wczorajszy dzień, no i dzisiejszą noc.

Zaczęła poszukiwać ran i zadrapań. Żadnej przerwy, nieciągłości w skórze, przez którą mogłaby wylać się ze środka krew. Czarna, niezbyt przylegająca, przetykana srebrną nicią sukienka także wydawała się nieuszkodzona. Nie była naddarta, rozpruta, nienaturalnie ściągnięta w jedną stronę, a przecież to właśnie wierzchnie warstwy garderoby bywały zazwyczaj pierwszymi ofiarami, nawet gdy skrytemu pod nimi ciału udawało się jakoś wykpić.

Telefon znowu zadzwonił. Po raz który? Piąty? Dziesiąty? Rozejrzała się. Nie było go w tym pomieszczeniu. Dźwięk dochodził z gabinetu po drugiej stronie korytarza. Naprawdę nie miała ochoty tam iść. Tu było jej dobrze i to pomimo zesztywnienia i bólu karku. Tu było bezpiecznie. Ten stan, mimo swoich niedostatków, mógłby potrwać jeszcze trochę.

Lecz telefon znowu zamilkł i znowu się rozdzwonił. Było w jego dźwięku coś coraz bardziej rozpaczliwego, choć przecież melodyjka nie zmieniła się ani o nutę. Ciągle udawała jazz i ciągle nim nie była. To tylko to monotonne, uparte powtarzanie dodawało jej trudnego do zignorowania dramatyzmu.

Zrozumiała, że ten, kto dzwoni, nie ma zamiaru przestać, na co do tej pory liczyła. Będzie dzwonił, wwiercał się w jej mózg niczym budzik, który sam z siebie nie zamilknie, trzeba go wyłączyć. Wstała, czując się jak astronauta stawiający pierwsze kroki na ziemi po długim okresie przebywania w stanie nieważkości, i niepewnym krokiem ruszyła przed siebie.

Weszła do gabinetu. Telefon leżał na podłodze, tuż za drzwiami. Podniosła go i spojrzała na wyświetlacz. To kobieta z wytwórni płytowej, tej, która wydała jej najnowszą płytę. Zajmowała się promocją i marketingiem, poznały się kiedyś, choć kontaktowały się głównie mailowo.

– Tak? – powiedziała do słuchawki. Żeby odebrać połączenie, nie trzeba wcześniej odblokowywać telefonu, właśnie się o tym dowiedziała.

Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza, jakby kobieta była zbyt zaskoczona tym, że w końcu jej się udało, by odpowiedzieć.

– Julia, to ty? Cholera jasna, gdzie wy jesteście?! – Usłyszała w końcu jej głos. Głos pełen napięcia i nieskrywanej paniki.

– Już jedziemy – odpowiedziała automatycznie, choć nie miała pojęcia, o co chodzi. Była to jedna z wielu rzeczy, których nauczył ją właściciel tego telefonu: lepsze uspokajające kłamstwo niż szokująca prawda. Oraz żeby nigdy nie przyznawać się do tego, że się zawaliło.

– Już jedziecie??? – To kłamstwo najwyraźniej nie pomogło. – Za piętnaście minut wchodzicie na antenę! Na żywo!!! W największym ogólnopolskim radiu! Wiesz, ile czasu to załatwiałam?!

Szlag. Coś jej się przypominało. Tydzień promocji jej nowej płyty. Wywiady, wizyty w rozgłośniach radiowych i studiach telewizyjnych. Próba wyjścia z niszy i przejścia do mainstreamu. Zainicjowana przez jej nowego wydawcę, który nie mógł, ale też nie czuł najmniejszej potrzeby, by określać się terminem „niezależny”. A to miało być zwieńczenie, ukoronowanie tych działań – trzy godziny poświęcone tylko jej w porze największej słuchalności. Jej piosenki, rozmowy z nią, konkurs dla słuchaczy. Było to nawet ważniejsze niż niedawna wizyta w programie telewizji śniadaniowej.

– Zaraz będziemy, jesteśmy już bardzo blisko.

Trudno powiedzieć, czemu brnęła w to dalej. Być może dlatego, że w tym konkretnym momencie było to najprostsze rozwiązanie. O wiele prostsze niż wyjawienie prawdy, tym bardziej że nie do końca jeszcze wiedziała, jak ta prawda wygląda.

– Gdzie Janusz? – Głos w słuchawce był już nieco spokojniejszy. – Dlaczego nie odebrał?

– Prowadzi – odpowiedziała.

– Nie macie zestawu głośnomówiącego? Co tam w ogóle tak cicho? Na pewno jesteście w samochodzie? – Zaniepokojenie i nieufność.

– Tak, stoimy na światłach – odparła spokojnie. – Silnik się wyłączył. Wiesz, te nowoczesne systemy…

– OK. – Kobieta po drugiej stronie najwyraźniej postanowiła jej uwierzyć. – Tylko przyjedźcie jak najszybciej. Najwyżej opóźnimy trochę. Dobrze, że to nie telewizja i odpada robienie make-upu. Ale jesteś jakoś umalowana? – zaniepokoiła się znowu. – Wiesz, że puszczają też obraz na żywo w internecie?

– Tak, tak, jestem – uspokoiła ją. Tym razem nie skłamała. Była. Jeszcze z wczoraj.

– W porządku. Czekam na dole. Niech Janusz cię podwiezie pod same drzwi. Zagadam z ochroniarzami. Tylko pośpieszcie się, na Boga!

Rozłączyła się.

Co teraz?

I właśnie: gdzie jest Janusz? Nieodbieranie telefonu było do niego cholernie niepodobne. Był do niego niemal przyspawany. Zabierał go nawet do łóżka.

Dopiero teraz rozejrzała się po gabinecie. I już wiedziała. Wiedziała, gdzie on jest i dlaczego nie odbierał. Siedział przy biurku pod otwartym oknem. Głowę miał opartą o klawiaturę macbooka, jakby zasnął podczas swojej ulubionej rozrywki – oglądania stron porno. Wylewając przy okazji wino, którego wielka czerwona plama zalała biurko i klawiaturę komputera. Jeszcze przez chwilę wierzyła w to wytłumaczenie. Wierzyła, bo było to w tym momencie najprostsze rozwiązanie.ROZDZIAŁ 2

Ale to nie było wino, przecież to wiedziała. Czerwone wino z przewróconego niechcący kieliszka rozlewa się po prostu po blacie i nie opryskuje wszystkiego naokoło łącznie ze ścianą, ekranem komputera i roletami w oknie. Nie pozostawia też brunatnych śladów na leżącej obok statuetce Fryderyka przyznanej jej dwa lata temu za najlepszy album w kategorii pop alternatywny. No i nie pachnie w ten sposób. W sposób przywołujący dzieciństwo.

Wycofała się powoli do bezpiecznego świata za drzwiami do salonu. Miała chyba podświadomą nadzieję, że wróci w ten sposób do tamtego momentu raptem sprzed kilku minut, gdy nic jeszcze nie wiedziała. A więc to w końcu nadeszło, pomyślała. To, czego się bała od tylu lat i na co zawsze czekała, być może nawet bezwiednie tego pragnąc. Klątwa, przekleństwo, genetyczne obciążenie, wyrok losu, przed którym nie da się uciec. Niczym w antycznej tragedii, w której cokolwiek byś zrobił, jakiekolwiek środki zaradcze byś podjął, nie zatrzymasz wyznaczonego przez bogów biegu rzeczy. Zabijesz ojca i prześpisz się z matką. A potem wyłupisz sobie oczy.

Usiadła z powrotem na krześle. Próbowała myśleć racjonalnie. Nie było dobrze. Drugi raz jej się przecież nie upiecze, prawda? Tym razem to koniec. Nikt nie uwierzy w samoobronę, tym bardziej że uderzyła go w głowę, gdy siedział przy komputerze, a jego wcześniejsze ekscesy zawsze dość skutecznie ukrywała. Nie miała historii przemocy domowej, żadnych zgłoszeń na policję, żadnych obdukcji ani założonej jemu niebieskiej karty, nic. Uznają to za zwyczajne morderstwo albo – co jeszcze gorsze – za efekt choroby psychicznej, takiej samej, jak ta jej matki.

Ile miała czasu, zanim to odkryją? Spojrzała na zegar na ścianie. Za piętnaście minut będzie wiadomo, że nie pojawią się w radiu. Ale wtedy jeszcze nikt niczego nie zacznie podejrzewać. Będą wściekli, nie zaniepokojeni. Znowu zaczną się telefony – do niej i do niego. Ale nikt raczej nie zawiadomi policji ani nie przyjdzie zobaczyć, co się stało. Czyli dziś jeszcze jest stosunkowo bezpieczna.

Problemy zaczną się jutro, gdy kolejne osoby w kolejnych sprawach będą próbowały się z nim skontaktować. I gdy potem zaczną dzwonić do siebie nawzajem, pytając się, czy ktoś wie, co jest grane. Wtedy już ktoś może przyjść. Zobaczyć, że nikt nie otwiera. Gdyby byli zwyczajną parą, zapewne potrwałoby to dłużej. Ale nie byli. Byli artystką i jej menadżerem w najgorętszym okresie tuż po wydaniu płyty. Szybko ktoś się zorientuje, że coś jest nie tak.

Jakie miała możliwości? Ukryć zwłoki? Bez szans. Z jej niecałymi pięćdziesięcioma kilogramami wagi? Jak i gdzie miałaby go zawieźć, takiego wielkiego chłopa, i przede wszystkim czym? Nie umiała prowadzić, nie miała prawa jazdy. Nawet ją do tego namawiał, zirytowany, że wiecznie musi robić za jej kierowcę, ale ona się bała. Zresztą nie namawiał jej zbyt mocno, w końcu ta jej komunikacyjna niesamodzielność była dla niego kolejnym narzędziem utrzymywania nad nią kontroli.

Więc co? Spojrzała na swoje ręce. Wciąż była na nich jego krew. Podeszła do zlewu w kuchni i umyła je płynem do zmywania naczyń. Wbrew świadectwu Lady Makbet domyły się całkiem nieźle.

Ucieczka. Tylko ta jedna myśl przyszła jej do głowy. Za chwilę rozpęta się tu piekło. Wszystkie gazety, serwisy internetowe, telewizje i portale plotkarskie będą miały używanie. Na dzień lub dwa przebije nawet rozkręcającą się znowu pandemię. Zostanie w końcu pełnoprawną celebrytką, tak jak on tego chciał. Tylko z nieco innego powodu.

No i trafi do więzienia. Tym razem na pewno. O tym też nie można zapominać. I to nie na rok czy dwa, a na co najmniej kilka. Ma trzydzieści sześć lat, gdy wyjdzie, będzie już sporo po czterdziestce, a kto wie, może i po pięćdziesiątce. Będzie starą babą z najlepszym okresem życia za sobą.

Poczuła nagle, dopiero teraz, panikę. Ściskający gardło i serce, wypychający powietrze z płuc strach. Gdyby nie wyspa kuchenna oddzielająca kuchnię od jadalni i salonu, upadłaby na podłogę.

Chwyciła się jej kurczowo, spróbowała uspokoić oddech. Ucieczka. Znowu tylko ta jedna myśl. Choć może raczej nie myśl, bo myśl powinna być przecież choć trochę racjonalna, powinna być dziełem rozumu, a to było zwierzęce, instynktowne, niepowstrzymane. Uciec. Wyjść stąd natychmiast. Teraz, zaraz, zostawić za sobą to wszystko, zaczerpnąć powietrza. Kolejne najprostsze rozwiązanie, odsuwające w pewien sposób problem na później.

Ale zaraz, chwileczkę. Mimo wszystko nie tak szybko. Musi się przecież spakować. Poszła do sypialni i otworzyła drzwi do garderoby. Zdjęła z wyższej półki małą plastikową walizkę, taką, jaką zabiera się do kabiny samolotu. Położyła ją na łóżku i zaczęła wrzucać do środka ubrania. Działała jak automat, nie myśląc. I to było dobre, to też odsuwało problem.

Nagle zatrzymała się w pół ruchu. Z ręką trzymającą bluzkę zawieszoną tuż nad walizką. Gdzie miała uciec, jak? Wypadałoby mieć chociaż jakiś szczątkowy plan. Przecież nie wyjdzie z domu i nie pójdzie przed siebie. Ciągnąc za sobą walizeczkę na kółkach.

Taksówka. To było w zasadzie jedyne rozwiązanie. Później się będzie martwić, dokąd pojedzie. Teraz chodziło tylko o to, żeby stąd wyjść, zostawić to wszystko za sobą, to życie, którego od dawna już nie chciała, tego faceta z roztrzaskaną głową i to, co się tu wczoraj stało.

Wrzuciła bluzkę do środka, zamknęła walizkę i gorączkowo zaczęła szukać swojego telefonu. Znalazła go w końcu w salonie. Był wyciszony, podłączony do ładowarki. Sto procent baterii i kilkanaście nieodebranych połączeń od tej, jak jej tam… Dominiki. Wyszukała aplikację korporacji taksówkowej, lecz już po chwili ją zamknęła. Musiałaby tam wpisać cel podróży, a ona nie wiedziała, dokąd chce jechać. Chciała po prostu wsiąść i ruszyć przed siebie. I potem się zastanowić. Weszła więc w kontakty i odnalazła numer opisany jako „tanie taxi”. Korzystała z niego przed laty, gdy jeszcze nie było tych wszystkich uberów i gdy cena za kurs miała dla niej decydujące znaczenie. Karta SIM przechowała go niczym skamielinę z dawnych epok, automatycznie i bezrefleksyjnie kopiując do jej kolejnych, coraz droższych modeli telefonów.

Ciekawe, czy jeszcze w ogóle istnieją, pomyślała. Istnieli. Kobieta, która się odezwała po drugiej stronie, brzmiała jak sklepowa. Podała jej adres i uzyskała zapewnienie, że taksówka podjedzie za dziesięć minut. Wykorzystała ten czas, by umyć zęby i skorzystać z toalety. Spojrzała na zegar w komórce. Od połączenia minęły dopiero cztery. Nie mogła już usiedzieć, nie mogła wytrzymać w tym mieszkaniu. Chwyciła walizkę i ruszyła do wyjścia. Po raz ostatni odwróciła się i spojrzała na miejsce, w którym spędziła poprzednie dwa lata. Jej wzrok padł na brązową butelkę stojącą na barku. Whisky Glenfarclas – destylowana i przelana do beczki w 1984 roku, roku jej urodzenia. To był jego prezent dla niej na ostatnie urodziny. Dla niej, choć w zasadzie kupił ją sam sobie, ona przecież nie lubiła whisky. Typowe, a jeśli dodać do tego, że pieniądze na ten prezent pochodziły z jej konta, to nawet bardzo. Nie zdążył jej spróbować, mieli się napić po premierze płyty. To, że wyciągnął ją z szafki i postawił na barku, świadczyło, że właśnie się do tego przymierzał. Wróciła po nią i schowała ją do walizki. Nie mogła jej przecież zostawić. To było w końcu całe jej życie.ROZDZIAŁ 3

Zjechała windą i wyszła przed budynek. Słońce świeciło, jakby wciąż było lato. Przez chwilę wydało jej się, że to wszystko nieprawda, że tamto na górze wcale się nie wydarzyło. Postanowiła utrzymać w sobie to poczucie jak najdłużej, choćby na siłę.

Rozejrzała się po ulicy. Kilkanaście metrów od niej na lewo jakiś mężczyzna stał oparty plecami o samochód. Podeszła do niego, ciągnąc za sobą walizkę. Jej kółka stukały głośno o betonową kostkę chodnika.

– Pan z korporacji? – spytała.

Patrzył na nią przez chwilę, nie odpowiadając. Chyba ją poznał. Widocznie kampania promocyjna, którą zajmowała się przez ostatnie tygodnie, zaczynała przynosić rezultaty. Poczuła przyjemne zaskoczenie. Zawsze na to czekała. Na ten moment, gdy ludzie na ulicy zaczną rozpoznawać jej twarz.

Następna myśl oblała ją jednak kubłem zimnej wody. Teraz to chyba nie do końca dobrze.

– Pani Julia? – odezwał się wreszcie. – Ale mi się kurs trafił!

Uśmiechnęła się wymuszenie.

– Gdzie pana taksówka? – spytała.

Nachylił się i sięgnął po walizkę. Przez moment jego głowa znalazła się odrobinę zbyt blisko jej ciała. Poczuła w sumie przyjemny, tytoniowo-miętowy zapach jego oddechu. Jakby wypalił papierosa, a potem żuł gumę lub zjadł mentosa.

– Stoi pani przed nią – odpowiedział i ruchem głowy wskazał auto, o które przed chwilą się opierał. Potem obszedł je i otworzył bagażnik.

Dopiero teraz przyjrzała się samochodowi. Nie było na nim żadnych oznaczeń, napisów ani listwy na dachu z napisem „taxi”. Zauważył chyba jej zdziwienie, bo powiedział:

– Odkąd pojawiły się ubery, nie wszystkie taksówki są obrendowane. To mój prywatny samochód, czasem nim jeżdżę na kursy. Dlatego stałem na ulicy i czekałem na panią – wyjaśnił.

Włożył walizkę do bagażnika i zamknął klapę.

– Zapraszam – powiedział i otworzył jej drzwi.

Wsiadła do środka. Ulicą przeszła kobieta z psem na smyczy. Na brodzie miała ściągniętą z twarzy bawełnianą maskę. Zerknęła ciekawie do wnętrza kabiny. Czy i ona też ją poznała?

Kierowca wsiadł do samochodu. Spojrzał na nią we wstecznym lusterku.

– Miło wieźć kogoś znanego – zagadnął. – Widziałem panią dwa dni temu w telewizji. A kiedyś wiozłem tego gościa od pogody, jak mu tam… tego z TVN-u.

– Wiem którego – odpowiedziała, żeby już uciąć ten temat. Cholera, ilu jeszcze ludzi ją widziało?

Sięgnęła do torebki i wygrzebała z niej maseczkę. Nałożyła ją na twarz. Ta głupia pandemia miała jednak, jak się okazuje, swoje dobre strony.

Zauważył to.

– Tu pani nie musi – powiedział. – Chyba, że pani chce. Moim zdaniem ten cały covid to jedna wielka ściema.

– Wolę tak, lepiej dmuchać na zimne.

– Jak pani uważa. – Odpalił silnik. – Jeśli pani chce, też mogę założyć.

– Nie trzeba. Tylko jedźmy już – ponagliła.

– Bardzo chętnie – odparł. – Problem w tym, że nie bardzo jeszcze wiem dokąd.

Dobre pytanie. Byle dalej stąd. Tego jednak nie mogła mu powiedzieć.

– Konstancin-Jeziorna – rzuciła. – Na miejscu pana pokieruję.

– OK. – Wrzucił pierwszy bieg i wyjechał na ulicę. – Mam szczęście – dodał. – Daleki kurs.

Ruszyli. Osunęła się niżej na siedzeniu. Poczuła ulgę, jakby sprawa została już załatwiona i rozwiązana. Zamknęła oczy.

Nagle znów je otworzyła. W samochodzie grało radio. Włączyło się wraz z odpaleniem silnika. I to dokładnie ta rozgłośnia, w której miała być za chwilę gościem. Leciały właśnie wiadomości. Po nich i po reklamach miało być jej pierwsze wejście. Na pewno skomentują jakoś jej nieobecność. Będą musieli, w końcu trąbili pewnie o jej wizycie od rana. A wtedy on się zdziwi i zapyta o powód.

– Może pan to wyłączyć? – spytała, starając się, by zabrzmiało to neutralnie. – Radio. Chciałabym pobyć trochę w ciszy.

Spojrzał na nią w lusterku. Miał jasnoniebieskie oczy.

– Mam pani najnowszą płytę – powiedział. – Mogę włączyć.

– Dziękuję, ostatnio dość jej się nasłuchałam. – Uśmiechnęła się krzywo.

– Jasne, wiem, o co chodzi… – Kiwnął ze zrozumieniem głową. – Ja, muszę pani powiedzieć, wciąż nie mam jej jeszcze dosyć. Odkąd ją kupiłem, słucham praktycznie na okrągło. Świetne kawałki, naprawdę.

A więc trafił jej się prawdziwy fan, no proszę. Ciekawe, czy słuchał jej już wcześniej, czy dał się złapać na lep akcji promocyjnej, którą ostatnio prowadzili? Ale nie miała ochoty go teraz o to pytać. Wolała, by już się zamknął.

– Dziękuję. Miło mi to słyszeć – rzuciła.

Nie była tego taka pewna. Tych świetnych kawałków. On to wszystko wymyślił. Człowiek, którego imienia wolała już nie wymieniać, nawet w myślach. Ten, który został tam na górze, w mieszkaniu. To on chciał z niej zrobić gwiazdę ogólnopolskiego formatu. Jej dobrze było w tej niszy, w której już się wygodnie wymościła i gdzie miała całkiem pokaźną rzeszę wiernych wielbicieli. Owszem, chciała być sławna, jak pewnie każdy, ale tylko robiąc to, co kocha i co czuje. On ją przekonał, a w zasadzie zmusił, by, jak się wyrażał, przeszła do wyższej kategorii wagowej. To była jego ambicja, nie jej. Chciał w ten sposób zrealizować swoje dawne marzenia. On też był kiedyś muzykiem, tyle że kiepskim. Miał nawet własną kapelę. Julia była dla niego zastępczym sposobem osiągnięcia sukcesu. Problem w tym, że to wciąż był jej sukces, nie jego. To o niej mówili, to nad jej kompozycjami się rozpływali. On, mimo że pociągał za wszystkie sznurki, stał w cieniu. Nikt poza branżą nie wiedział nawet, kim on jest, nie znał jego nazwiska. Frustrowało go to i złościło. Pchał ją do przodu i jednocześnie zazdrościł powodzenia. Pewnie dlatego ją bił – żeby przekonać sam siebie, że jest ważniejszy, że jest górą. I żeby odegrać się na niej za to poczucie, którego nie potrafił się pozbyć – że jest nikim, wciąż nikim, mało istotnym dodatkiem do jej talentu. I że gdyby go wymieniła na kogoś innego – i jako partnera, i jako menadżera – nic by się nie stało.

Zrozumiała to wszystko dopiero teraz. Siedząc na tej nieco śmierdzącej tylnej kanapie taksówki. Jakby zobaczyła swoją sytuację w pełnym świetle. Oczywiście, wcześniej też to w jakiś sposób wiedziała, ale nie dopuszczała tego do świadomości. Albo może po prostu łudziła się, że mimo wszystko nie ma racji.

Nagle jakiś dźwięk wyrwał ją z zamyślenia. Dźwięk, którego nie powinno tu być. Zrozumiała, co to było. Radio wciąż grało. Właśnie zaczęły się reklamy.

– Może pan to wreszcie wyłączyć?! – krzyknęła. Nie zdołała ukryć histerycznego tonu w swoim głosie.

– OK, w porządku… – Uniósł do góry dłonie, puszczając na moment kierownicę. – Chciałem tylko poczekać, aż skończą się wiadomości.

Sięgnął do deski rozdzielczej i przekręcił gałkę. Znowu spojrzał na nią w lusterku. Nie podobało jej się to. Te jego niebieskie, wpatrujące się w nią oczy. Mogła oczywiście zrozumieć, że człowiek, który spotyka osobę znaną dotychczas tylko z mediów jest jej ciekawy, ale mógłby się w nią aż tak nie wgapiać.

Przymknęła powieki. Miała ochotę naciągnąć swoją bawełnianą maskę na całą twarz. A potem położyć się na tej zalatującej stęchlizną kanapie i zasnąć, być może na zawsze. Lecz wtedy zrozumiała jeszcze jedną rzecz: ten facet siedzący na przednim siedzeniu był jej potrzebny. Nie wiedziała jeszcze, co zamierza zrobić, ale wiedziała jedno – nie zdoła tego zrobić sama. To, że słuchał jej płyt, że ją znał, to nawet dobrze. Może da się to wykorzystać.ROZDZIAŁ 4

Gabriela Seredyńska, prokurator Prokuratury Okręgowej w Warszawie, odebrała telefon. Wysłuchała uważnie krótkiego opisu sprawy. Wyglądała dość banalnie. Zabójstwo z użyciem tępego narzędzia. Prawdopodobnym sprawcą była partnerka ofiary. Dużo śladów i mało wątpliwości.

– Dlaczego dzwonicie z tym do mnie? – zdziwiła się. – To sprawa dla prokuratury rejonowej, nie dla okręgówki.

Nie miała ochoty babrać się w czymś takim. Nawet średnio rozgarnięty prokurator tuż po aplikacji poradziłby sobie z tym z zamkniętymi oczami.

Wytłumaczenie niestety ją przekonało. Co nie znaczy, że ucieszyło. Mieszkanie, w którym znaleziono zwłoki, należało do celebrytki. Może nie takiej z pierwszego rzędu ani nawet z drugiego, ale zawsze. Medialna gównoburza po podaniu tego do publicznej wiadomości była więcej niż pewna. Chcieli mieć kogoś, kto to ogarnie.

– Ale dlaczego ja? – spytała. – Dajcie to prokurator Walczak. Na pewno chętnie ogrzeje się w blasku fleszy.

– Polecenie z góry. – Usłyszała w słuchawce. – Prokurator Kostrzewska wyraźnie powiedziała, że ty masz się tym zająć. Sorry. – Westchnęła. Bycie ulubionym pracownikiem szefowej miało swoje dobre, ale jak widać również i złe strony. – Zresztą, sama rozumiesz… prokurator Walczak i media… rozwiązaliby nas następnego dnia.

No tak, temu też nie mogła nie przyznać racji. Jej koleżanka była suchą, kostyczną kobietą o niezmiennie odpychającym wyrazie twarzy. Wyglądała jak karykaturalne ucieleśnienie ludowego wyobrażenia o prokuratorze. Być może to również dzięki temu była tak świetna w tym, co robi. Podobno bali jej się nie tylko obrońcy oskarżanych przez nią osób, lecz nawet sędziowie. Ale na rzecznika prasowego niewątpliwie się nie nadawała. Co innego ona. Prokurator Gabriela Seredyńska, gdy tylko chciała, potrafiła być nie tylko ujmująco sympatyczna, ale i wyglądać, jakby urwała się z amerykańskiego serialu o prawnikach. W tym konkretnym przypadku to raczej to przeważyło, nie jej zawodowe umiejętności. Cóż, czasy były takie, że nawet wymiar sprawiedliwości musiał dbać o swój wizerunek.

– Dobra, to gdzie to jest? – odparła z rezygnacją.

– Ulica Inflancka na Muranowie.

– Już tam jadę.

Rozłączyła się i zaklęła w duchu. Czekało ją mnóstwo nudnej, ani odrobinę nieekscytującej roboty, plus użeranie się z mediami. Pięknie. Naprawdę trudno zmobilizować się do takiego zadania. Włożyła płaszcz i wyszła ze swojego gabinetu.

Przypomniała sobie wydarzenia sprzed roku. Sprawę, przy której o mało nie zginęła. Powinno to wywołać w niej traumę, syndrom stresu pourazowego, nic takiego się jednak nie stało. Im więcej czasu upływało od tych dni, tym bardziej brakowało jej tamtych dawek adrenaliny. Czuła się jak żołnierz tęskniący za polem bitwy. A tu dawali jej coś takiego.

Dwadzieścia minut później była pod podanym jej adresem. Technicy już rozpoczęli pracę, ich samochód stał pod budynkiem. Mieszkanie znajdowało się na jednym z wyższych pięter nowego apartamentowca wzniesionego przy szerokiej, dwupasmowej ulicy. Tuż za nią biegły tory kolejowe, a za nimi rozciągał się już Żoliborz – najpiękniejsza i najbardziej prestiżowa dzielnica Warszawy. Okolica była dość ładna, zielona i pełna nowoczesnej architektury. Nie było to może najlepsze, lecz niewątpliwie całkiem dobre miejsce do życia.

O tym wszystkim myślała prokurator Seredyńska, wjeżdżając windą na dziewiąte piętro, o tym właśnie, bo na pewno nie o czekającym ją śledztwie. Może sama rozejrzałaby się za jakimś mieszkaniem w tym rejonie? To, w którym teraz mieszkała – dwupokojowe i wynajmowane – coraz wyraźniej nie pasowało do jej obecnej pozycji, a dość dobra prokuratorska pensja pozwalała, by zastanawiać się nad kredytem i kupnem czegoś własnego.

Drzwi do mieszkania – zwykłe, w kolorze wenge, z numerem, za to bez nazwiska – były otwarte. Weszła do środka.

– Prokurator Gabriela Seredyńska, Prokuratura Okręgowa w Warszawie – przedstawiła się, pokazując legitymację.

Podszedł do niej mężczyzna z kilkudniowym ciemnosiwym zarostem, zbity i zwarty, którego wygląd skojarzył jej się z amstafem.

– Podkomisarz Rajmund Nowaczyk, Komenda Rejonowa Policji Warszawa I – odwzajemnił się.

– Co my tu mamy? – spytała bez zbędnych wstępów.

– Denat, sztuk jeden – odpowiedział z dezynwolturą charakterystyczną dla ludzi muszących zbyt często przyglądać się zwłokom. – Tam, w gabinecie. – Wskazał za siebie. – Prawdopodobna przyczyna śmierci: uderzenie tępym narzędziem w głowę. Narzędzie zbrodni – wykonana z metalu statuetka, zdaje się, że jakaś nagroda – stoi na biurku obok. Brak śladów przemieszczania zwłok. Rozbryzgi krwawe widoczne na miejscu, jak i pozycja, w której je znaleziono, świadczą, że ofiara zginęła, siedząc przy biurku. Cios zadany z góry z dużą siłą. Tak przynajmniej twierdzą technicy.

– Kiedy nastąpiła śmierć?

– Stopień stężenia pośmiertnego wskazuje na wieczór lub wczesną noc. – Osoba, która wypowiedziała te słowa, ubrana była w zakrywający całe ciało łącznie z włosami biały kombinezon, okulary i maskę i tylko po głosie można było poznać, że jest to mężczyzna. – To tyle na razie mogę powiedzieć.

Seredyńska zwróciła się w jego stronę.

– Coś jeszcze ciekawego? – spytała.

– Poza pomieszczeniem, gdzie znaleziono zwłoki? Na razie nic – odparł technik. – Żadnych śladów walki ani włamania, krwi też nie odkryliśmy. W sypialni otwarta garderoba, wyglądająca, jakby ktoś pakował się w pośpiechu. Mamy tylko jeden problem.

– Jaki?

– Zwłoki odkryła ukraińska sprzątaczka – przejął relacjonowanie wydarzeń policjant. – Była umówiona na dwunastą, miała klucze. Niestety, zanim znalazła trupa, zaczęła sprzątać. Zdążyła umyć łazienkę i podłogę w holu.

– Jest tu? – spytała Seredyńska.

– Nie, aresztowaliśmy ją – odparł policjant.

– Aresztowaliście? Za co?? – Myślała, że się przesłyszała.

Wzruszył ramionami.

– Na wszelki wypadek – wyjaśnił. – Nie miała przy sobie nawet paszportu. Tylko kartę stałego pobytu. Przestraszy się, ucieknie, a potem szukaj wiatru w polu.

Seredyńska poczuła, jak coś w niej się gotuje.

– Uważam takie postępowanie za absolutnie niedopuszczalne – powiedziała z lekka niewyraźnie. Zawsze, gdy była wściekła, mówiła, nie do końca otwierając usta. – Nie mieliście ku temu żadnych podstaw prawnych.

Policjant po raz kolejny wzruszył ramionami.

– Powinna mi pani podziękować – stwierdził. – Nie zna ich pani.

Zmrużyła oczy.

– Kogo nie znam? Ludzi?

Popatrzył na nią z czymś w rodzaju lekceważącego rozbawienia.

– Tak, ludzi – odparł z półuśmiechem.

Minęła go, lekko i bynajmniej nie niechcący trącając w ramię, i demonstracyjnie zwróciła się do technika:

– Mogę tam zajrzeć? – Wskazała na drzwi gabinetu.

– Tak, tylko proszę nie wchodzić do środka.

Podeszła do framugi. Ofiara siedziała przy biurku na obrotowym krześle z głową leżącą na klawiaturze otwartego laptopa. Grube, dość tłuste i porośnięte jasnymi włoskami ramiona zwisały w kierunku podłogi. Głowa odwrócona była w przeciwną stronę, więc doskonale widać było miejsce uderzenia. Sklejone krwią blond włosy i rana, której wolała się nie przyglądać zbyt dokładnie. Biurko, komputer, a nawet ściany wokół również pokryte były zakrzepłą krwią. Teraz zrozumiała, dlaczego technik twierdził, że uderzenie zadano z dużą siłą.

– Kim on jest? – spytała.

– Janusz Kozera, menadżer i partner właścicielki mieszkania. – Usłyszała za plecami głos policjanta.

– A ona?

– Julia Gierszewska, piosenkarka. Próbujemy ją znaleźć. Sprzątaczka twierdzi, że z szafy zniknęły jej ubrania i walizka.

Julia Gierszewska… Kojarzyła chyba jej jedną czy dwie piosenki. Z tego, co pamiętała, były dość depresyjne.

– Sprawdźcie ten komputer – rzuciła. – Co na nim jest, historię przeglądania, co ofiara robiła na nim w momencie śmierci…

– Po co? – Ton głosu policjanta był w jakiś nieokreślony sposób bezczelny. – Sprawa jest jasna. Zabiła go i uciekła. Założę się, że na tej statuetce są jej odciski palców. Czego nam więcej trzeba?

Odwróciła się do niego powoli i spojrzała mu w oczy.

– Pełnego obrazu sytuacji – powiedziała. – Tego nam trzeba. Poza tym to ja tu ustalam kierunek śledztwa. Jest pan policjantem już wystarczająco długo, bym nie musiała panu o tym przypominać.ROZDZIAŁ 5

Telefon po raz kolejny zawibrował. Czuła to nawet przez ściankę leżącej przy jej nodze torebki. Otworzyła oczy i w końcu po niego sięgnęła. Znów kilkanaście nieodebranych. Większość od tej kobiety z wydawnictwa. Jeden był jednak z numeru, który wybrała, dzwoniąc po taksówkę.

– Dzwonili od pana z korporacji – powiedziała. – Czterdzieści minut temu. O co chodzi?

Niebieskie oczy znów na nią spojrzały ze wstecznego lusterka.

– Chyba zapomniałem im wysłać potwierdzenie, że panią odebrałem – wyjaśnił po chwili. – Zaraz to zrobię.

Stali w korku na Czerniakowskiej. Przed nimi migała wielka strzałka informująca o wyłączeniu jednego pasa ruchu.

– Nie ma pan taksometru. – Dopiero teraz zwróciła na to uwagę.

– Teraz nie trzeba – odparł. – Wszystko jest w aplikacji w komórce. – Uniósł do góry dość spory aparat.

Zamknęła z powrotem oczy. Gdy je ponownie otworzyła, mijali właśnie Wilanów. Jeszcze chwilę i trzeba będzie podjąć decyzję, co dalej.

Znów wibracja. SMS. Dotknęła ikonki na wyświetlaczu. Jej przyjaciółka, jeszcze z liceum, Ania:

„Co się dzieje? Wejdź na Pudelka”. I link na dole.

Weszła na stronę serwisu plotkarskiego. Znów to poczuła. Ukłucie dumy. Po raz pierwszy zwrócili na nią uwagę.

„Czy to kolejna akcja promocyjna?” – przeczytała. „Policja w mieszkaniu znanej piosenkarki, Julii Gierszewskiej. Julia tydzień temu wydała nową płytę, lecz dziś nie pojawiła się podczas audycji radiowej, której miała być gościem. O co chodzi? Miejmy nadzieję, że to tylko niezbyt mądry pomysł agencji reklamowej”.

Poczuła, jak oblewa ją zimny pot. To już? Tak szybko? Myślała, że będzie miała więcej czasu, zanim go znajdą. W ustach jej zaschło, nie mogła przełknąć śliny. Ręce zaczęły jej drżeć, potem przeniosło się to na całe ciało. Tak chyba właśnie wygląda atak paniki.

Musiał to zauważyć, bo spytał:

– Wszystko w porządku? Dobrze się pani czuje?

Spróbowała się opanować.

– Tak. Nie – odpowiedziała. – Czasami boję się jeździć samochodem – skłamała. – Miałam kiedyś wypadek, w dzieciństwie. Wysłał pan już to potwierdzenie do korporacji? – spytała.

– Tak.

– To niech pan więcej nie grzebie w komórce, dobrze? Proszę przez cały czas patrzeć na drogę.

– W porządku. – Uśmiechnął się. – Wiadomo, bezpieczeństwo przede wszystkim.

Telefon w jej dłoni znów zawibrował. Spojrzała na wyświetlacz. Dzwonił dziennikarz, który robił z nią wywiad parę dni temu. Po chwili odezwał się inny, z nim też się kiedyś zetknęła. Szlag by to trafił. Ile czasu minie, zanim te wszystkie dziennikarskie hieny dowiedzą się, co naprawdę zaszło? Nie miała złudzeń. W policji pewnie jest wielu takich, którzy chętnie sprzedadzą im tajemnice śledztwa. Już za chwilę jej twarz będzie we wszystkich gazetach, we wszystkich serwisach, na wszystkich portalach plotkarskich. Prawdziwa sława. Przyćmi największe gwiazdy show-biznesu. Człowiek, którego imienia postanowiła już nie wspominać, byłby zachwycony. Tym bardziej, że i jego zdjęcie i nazwisko wreszcie pojawi się w mediach.

To będzie jak list gończy. Najskuteczniejszy, bo pokazywany wszędzie, gdzie tylko się da. Nie tylko w kraju, lecz pewnie też i za granicą. „Znana piosenkarka z Polski oskarżona o zamordowanie menadżera”. To „znana” jeszcze niedawno byłoby trochę na wyrost, teraz już zupełnie zasłużenie. Ależ to będzie smakowity news! Pewnie nawet w jakimś Ekwadorze nie oprą się, by go nie zamieścić.

Jej komórka wibrowała już niemal bez przerwy. Nawet nie patrzyła, kto dzwoni. Nagle uświadomiła sobie kolejną rzecz: telefon. Można dzięki niemu namierzyć, gdzie przebywa jego właściciel. Wszystkie seriale kryminalne, które oglądała, wałkowały ten aspekt do znudzenia. Triangulacja, tak to chyba się nazywa. Sprawdza się trzy najbliższe stacje przekaźnikowe, w których logował się dany numer, i na postawie tego określa jego przybliżone położenie.

Szybko, drżącymi palcami wyłączyła komórkę. Miała ochotę wyrzucić ją przez okno, lecz powstrzymała się. Musiałaby się potem tłumaczyć temu kierowcy. I tak obserwował ją niemal bez przerwy.

Chyba przywołała go myślami, bo znowu spojrzał na nią w lusterku i spytał:

– Dojeżdżamy do Konstancina, gdzie teraz?

Spojrzała przez okno. Gdzieś tam, po lewej stronie, była Wisła. Mogłaby kazać tam się zawieźć, gdzieś do Ciszycy albo Kępy Oborskiej, i rzucić się w jej nurt. To też byłby news, może nawet lepszy niż poprzedni. Sprzedaż jej nowej płyty wystrzeliłaby w kosmos. No i wieczyste miejsce w panteonie sław polskiej rozrywki gwarantowane. Nic tak nie buduje legendy, jak odpowiednio tragiczna śmierć. Może przebiłaby nawet Annę Jantar z tą jej banalną katastrofą lotniczą. Ona przecież nie zabiła dzień wcześniej męża.

– Halo, proszę pani! Gdzie mam jechać? – wyrwał ją z zamyślenia głos kierowcy.

– Do Zakopanego – odpowiedziała.

– Słucham? – Aż się odwrócił.

– Do Zakopanego – powtórzyła. – I proszę patrzeć na drogę. Ile będzie kosztował taki kurs?

Zobaczyła w lusterku wstecznym, jak zamrugał.

– Nie wiem, nie mam pojęcia – usłyszała. – Nigdy nie miałem podobnego zlecenia.

– Tak mniej więcej.

– Czy ja wiem… To z sześć godzin jazdy. I raczej nie dałbym rady wrócić tego samego dnia…

– Nocleg też panu opłacę, nie ma problemu.

Miała pieniądze. Człowiek, którego imienia postanowiła już nie wspominać, hołdował starym cinkciarskim nawykom. Zawsze miał w szufladzie sporą ilość gotówki, tym razem znalazła jej tam też wyjątkowo dużo i to pomimo tego, że przecież od dawna nie grali koncertów. Gdy się pakowała, zachowała na tyle przytomności umysłu, by wziąć ją ze sobą. Teraz ta forsa przyda się jak znalazł.

Widziała, że się wahał. Ta propozycja ewidentnie go zaskoczyła. Miał pewnie rodzinę, dzieci, inne plany. Niełatwo jest podjąć taką decyzję w kilka sekund.

Postanowiła mu to ułatwić.

– Możemy zrobić tak – zaczęła. – Zakończy pan oficjalnie kurs w Konstancinie i wyśle pan do korporacji zawiadomienie, że wraca pan do domu. A resztę trasy rozliczymy prywatnie. Co pan na to?

Takiego załatwiania spraw też nauczyła się od swojego byłego już menadżera.

– Brzmi ciekawie… – odparł z nieco mniejszą już rezerwą.

– To ile? – spytała ponownie.

– Tysiąc – rzucił w przednią szybę.

– Dwa tysiące – przebiła go. – Może być?

Lepiej, żeby mu zależało bardziej niż mniej.

– Pewnie, że może! – roześmiał się. – O, rany! Fajnie się z panią negocjuje.

– Tysiąc złotych dam panu teraz, resztę na miejscu, OK?

– Nie ma sprawy. – Uśmiechnął się szeroko. – A można spytać, co się stało? Ucieka pani przed kimś, czy co?

– Pokłóciłam się ze swoim menadżerem – odparła. Przynajmniej częściowo była to, zdaje się, prawda. – Muszę zniknąć na parę dni, przemyśleć wszystko. To całe zamieszanie ostatnio trochę mnie przytłacza.

– Jasne. – Pokiwał ze zrozumieniem głową. – Sława! Nam, zwykłym ludziom, wydaje się, że to tylko kawior i szampan, a tak naprawdę pewnie nie jest lekko, co?

– Dokładnie – przytaknęła skwapliwie. – Tylko niech pan wyłączy telefon. Jak pan już zakończy kurs oczywiście.

– Dlaczego? – zdziwił się.

– Będzie pewnie próbował mnie odnaleźć. Dotrze do pana przez korporację. Nie zna pan go, gotów nawet zawiadomić policję.

– OK, wyłączę – zgodził się. – Ale mi się trafiła przygoda! A to miał być taki zwyczajny dzień.

Tak, pomyślała. To faktycznie miał być zupełnie zwyczajny dzień.

– A nie woli pani do Sopotu? – ożywił się nagle. – Lepsza droga, no i pogoda nad morzem może być jeszcze całkiem fajna.

Pan taksówkarz chyba jednak nieco za bardzo się zaangażował.

– Nie, Zakopane – ucięła temat.

Jeśli miała gdzieś jechać, to właśnie tam.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: