Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Śmierć pani Westaway - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć pani Westaway - ebook

Każda rodzina ma swoje mroczne tajemnice

Hal, młoda tarocistka, rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy. Nadal nie może pogodzić się ze śmiercią matki. Ponadto, człowiek, od którego pożyczyła sporą sumę, chce odzyskać swoje należności.

Gdy Hal otrzymuje tajemniczy list, wydaje się, że jej sytuacja może się poprawić. Dowiaduje się z niego, że jej babcia – Hester Westaway – mieszkająca w ogromnej posiadłości w Kornwalii, zmarła. Ta wiadomość budzi wątpliwości Hal. Jest przekonana, że jej dziadkowie nie żyją już od ponad dwudziestu lat. Mimo że nie może w to uwierzyć, czuje, że powinna pojawić się na pogrzebie i odczytaniu testamentu. To może być dla niej szansa na duży zastrzyk pieniędzy.

Czy to wszystko jest tylko żartem? Co kryje się w mrocznej przeszłości domu Hester Westaway?

Książkę polecają:

Jeden z najlepszych kryminałów, jakie czytałem w tym roku. Przemyślana i mroczna łamigłówka. Doskonała rozrywka!

Wojciech Chmielarz

Ruth Ware was oczaruje. Jej powieści – trzymające w napięciu, eleganckie i nieustannie wciągające – mają w sobie więcej energii niż większość kryminałów na rynku. A Śmierć pani Westaway jest jej najlepszą książką – to mroczny, oszałamiający thriller. Proszę o więcej!

A.J. Finn

Klasyczne pomysły nie wychodzą z mody. Śmierć pani Westaway to perfekcyjnie spisana i elektryzująca opowieść.

Washington Post

Zniewalająca, niepokojąca i absolutnie wciągająca.

The Wall Street Journal

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66736-01-6
Rozmiar pliku: 732 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

29 listopada 1994

Wróciły sroki. Dziwnie mi, jak pomyślę, że ich nienawidziłam, kiedy przyjechałam do tego domu po raz pierwszy. Pamiętam, jak taksówka przywiozła mnie tu z dworca i zobaczyłam je siedzące w rządku wzdłuż muru ogrodu jak teraz, czyszczące sobie piórka.

Dzisiaj jedna przysiadła na oszronionej gałęzi cisu, dokładnie naprzeciw mojego okna, i przypomniałam sobie, co mawiała moja mama, gdy byłam mała. Wyszeptałam pod nosem Dzień dobry, pani Sroko, żeby uniknąć pecha.

Liczyłam je podczas ubierania się, drżąc przy oknie. Jedna na cisie. Druga na wiatrowskazie na altanie. I trzecia na murze ziołowego ogródka. Trzy to dziewczę urodziwe.

Wyglądały niczym wróżba i przeszedł mnie przelotny dreszcz. Życzyłam sobie, zastanawiałam się, wyczekiwałam…

Ale nie, na zmarzniętym trawniku było ich więcej. Cztery, pięć… sześć… I jedna skakała po płytkach tarasu, dziobiąc lód na okryciach stołu i krzeseł.

Siedem. Siedem tajemnicę kryje w najstraszniejszą ciemną noc. Cóż, zgadza się, ale już niedługo. Niedługo będę musiała o niej opowiedzieć. Nie mam wyboru.

Byłam już prawie ubrana, kiedy coś zaszeleściło w liściach rododendronów. Przez chwilę nie widziałam dlaczego, ale po chwili gałęzie się rozstąpiły i cicho wyślizgnął się z nich lis, pobiegł przez wyściełany liśćmi trawnik, a jego złotoruda sierść zaskakująco zalśniła na tle przygaszonych szronem zimowych kolorów.

W okolicach domu moich rodziców występują dość często, ale tutaj rzadko widuje się jakiegoś w biały dzień, nie mówiąc już o na tyle śmiałym, by przebiegł po dużym, odsłoniętym trawniku przed domem. Widziałam pomordowane króliki oraz podarte worki, z których lisy wygrzebywały śmieci, jednak prawie nigdy nie bywały takie bezczelne. Ten musiał być albo bardzo odważny, albo bardzo zdesperowany, skoro zakradał się na widoku, tuż przed domem. Przyjrzałam mu się uważniej i pomyślałam, że może chodzić o ten drugi powód, bo był młody i strasznie chudy.

Sroki w pierwszej chwili go nie zauważyły, ale potem ta jedna na tarasie, czujniejsza od pozostałych, zarejestrowała zbliżającą się do nich sylwetkę drapieżnika i zerwała się z oszronionych płytek jak rakieta, z alarmującym krzykiem, tym samym dając głośne i wyraźne ostrzeżenie w ten cichy poranek. Po tym lis nie miał już szans. Pozostałe ptaki zrywały się po kolei do lotu, aż została tylko jedna, ta na cisie, bezpieczna poza zasięgiem lisa, a on niczym stopiona strużka złota prześlizgnął się dalej po trawie, przygięty do ziemi, pozostawiając na gałęzi samotną srokę, która wykrzykiwała swoje zwycięstwo.

Jedna. Jedna sroczka smutek wróży. Ale to niemożliwe. Już nigdy nie poczuję smutku, niezależnie od wszystkiego, mimo tej burzy, której się spodziewam. Gdy tak siedzę w salonie, pisząc to, czuję ją – moją tajemnicę – wypalającą mnie od środka z tak silną radością, że chyba czasem musi być widoczna przez skórę.

Zmienię ten wierszyk. Jedna sroczka radość wróży. Jedna sroczka miłość wróży. Jedna sroczka przyszłość wróży.Rozdział 1

Dziewczyna na wietrze bardziej się pochylała, niż szła. Ponuro ściskała pod pachą mokry pakunek z rybą z frytkami, chociaż wichura szarpała papier, usiłując rozwinąć paczkę i rozrzucić jej zawartość po nadmorskim bulwarze, żeby przywłaszczyły ją sobie mewy.

Kiedy przeszła przez ulicę z dłonią zaciśniętą w kieszeni na zgniecionej notatce, zerknęła przez ramię, wypatrując za sobą ciemnej postaci na długim, nieoświetlonym odcinku chodnika, ale nikogo tam nie było. W każdym razie nikogo nie zobaczyła.

Rzadko się zdarzało, by bulwar wyglądał na zupełnie opustoszały. Bary i kluby były otwarte do późna w nocy, a pijani mieszkańcy i turyści wylewali się z nich na żwirową plażę aż do świtu. Jednak tego wieczoru nawet najtwardsi imprezowicze nie zdecydowali się na wyjście i teraz, w ten deszczowy wtorek, pięć minut przed dwudziestą drugą, Hal miała całą promenadę dla siebie, a błyskające światło na molu pozostawało jedynym znakiem życia, jeśli nie liczyć mew nawołujących się i krążących ponad ciemnymi, niespokojnymi wodami kanału.

Krótkie, czarne włosy Hal wpadały jej do oczu, okulary miała zamglone, a usta spękane od soli niesionej morskim wiatrem. Jednak wepchnęła paczkę głębiej pod pachę i skręciła z bulwaru na jedną z wąskich uliczek między wysokimi, białymi domami, gdzie wiatr uderzył ją z taką siłą, że zachwiała się i prawie potknęła. Deszcz nie ustępował; wręcz przeciwnie, z dala od wiatru, gdy skręciła znowu w uliczkę Marine View Villas, zdawał się raczej padać bardziej równomiernie.

Nazwa ulicy kłamała. Zamiast willi z widokiem na morze stał tam niewielki rząd dość zniszczonych szeregowych domów, których farba łuszczyła się pod wpływem nieustannego działania słonego powietrza. Nie było widoku ani na morze, ani na nic innego. Może dawniej, kiedy stawiano te zabudowania. Ale od tamtej pory wyrosły wyższe, potężniejsze budynki, położone bliżej morza, i z okien Marine View Villas dostrzec można było wyłącznie ceglane ściany i łupkowe dachy – nawet z mieszkania Hal na poddaszu. Teraz jedyną zaletą życia ponad trzema piętrami wąskich, skrzypiących schodów był brak konieczności słuchania tupiących nad głową sąsiadów.

Jednak tego wieczoru sąsiadów najwyraźniej nie było w domu – i to już od jakiegoś czasu, jeśli wnosić po tym, że drzwi zahaczyły o stos reklamowych przesyłek na korytarzu. Hal musiała je mocno pchnąć, aż w końcu się poddały, a ona potknęła się w chłodzie i ciemności i po omacku wcisnęła włącznik światła. Nic się nie wydarzyło. Albo poszły korki, albo żarówka się przepaliła.

Zgarnęła ulotki w słabym świetle wpadającym z ulicy, starając się w ciemności odłożyć listy do innych mieszkańców, a potem zaczęła się wspinać do swojego mieszkania na poddaszu.

Na klatce schodowej nie było okien i kiedy minęła pierwsze piętro, panowała tam niemal zupełna ciemność. Ale Hal znała te schody na pamięć – poczynając od pękniętej deski na półpiętrze, kończąc na luźnym kawałku dywanu, który odstawał na samej górze, więc wspinała się po stopniach ostrożnie, marząc o kolacji i łóżku. Nie była już nawet pewna, czy jest jeszcze głodna, ale ryba z frytkami kosztowała pięć i pół funta, a liczba tych wszystkich rachunków, które ze sobą niosła, jasno wskazywała, że nie mogła sobie pozwolić na to, by pięć i pół funta trafiło do kosza.

Na samej górze pochyliła głowę, żeby nie nakapało na nią z okna dachowego, otworzyła drzwi wejściowe i w końcu znalazła się u siebie.

Jej mieszkanie było malutkie, składało się tylko z sypialni otwartej na dość szeroką przestrzeń, która służyła za kuchnię, salon i wszystko inne. Też było zniszczone, z łuszczącą się farbą i sfatygowanym dywanem oraz drewnianymi oknami, które jęczały i grzechotały, kiedy wiało od morza. Ale był to dom Hal przez całe jej dwadzieścia jeden lat życia i niezależnie od tego, jaka była zmarznięta i zmęczona, gdy przekraczała jego próg, zawsze poprawiał jej się humor.

Zatrzymała się w drzwiach, żeby zetrzeć słone krople z okularów, otarła je o wystrzępione kolano dżinsów, a potem rzuciła papier z rybą i frytkami na stolik kawowy.

Było bardzo zimno. Trzęsąc się, uklękła przed piecykiem gazowym, przytrzymała gałkę, aż się rozpalił, i wtedy ciepło zaczęło powracać do jej zgrabiałych, czerwonych dłoni. Potem rozwinęła wilgotną, ochlapaną deszczem papierową torbę, wdychając ostry zapach soli i octu, który wypełnił małe pomieszczenie.

Nadziała zwiotczałą, ciepłą frytkę na drewniany widelec i zaczęła segregować pocztę, odkładając do recyklingu ulotki z jedzeniem na wynos, a rachunki w stosik. Frytki były słone i ostre, a panierowana ryba nadal gorąca, ale Hal zaczęła odczuwać lekki dyskomfort żołądka, gdy kupka rachunków rosła coraz większa. Nie chodziło tylko o jej rozmiary, dziewczynę martwiły te oznaczone hasłem „OSTATECZNE WEZWANIE DO ZAPŁATY” – odsunęła rybę na bok, bo nagle poczuła mdłości.

Musiała zapłacić czynsz – to nie podlegało żadnym negocjacjom. I prąd też znajdował się wysoko na liście. Bez lodówki czy światła to maleńkie mieszkanko niezbyt nadawałoby się do życia. Jeśli chodzi o gaz… Cóż, kalendarz pokazywał listopad. Bez ogrzewania byłoby niekomfortowo, ale jakoś by przeżyła.

Właściwie to przewróciło jej się w żołądku dopiero na widok listu, który różnił się od oficjalnych rachunków. Tania koperta najwyraźniej została dostarczona osobiście, a z przodu widniał odręczny napis: „Harriet Westerway, mieszkanie na górze”.

Nie było żadnego adresu nadawcy, ale Hal go nie potrzebowała. Przeczuwała, że wie, od kogo przyszedł.

Przełknęła frytkę, bo miała wrażenie, że utknęła jej w gardle, i ukryła tę kopertę na samym spodzie stosu rachunków, z narastającą chęcią schowania głowy w piasek. Gorąco pragnęła mieć możliwość przekazania tego całego problemu komuś starszemu, mądrzejszemu i silniejszemu, kto sobie z nim poradzi.

Ale nikogo takiego nie było. Od pewnego czasu. A poza tym Hal niestrudzenie i z uporem pielęgnowała w sobie odwagę. Może i była niska, drobna, blada oraz młoda – ale nie była już dzieckiem, za które często brali ją inni ludzie. Przestała być tym dzieckiem przed ponad trzema laty.

Odwaga zmusiła ją, żeby z powrotem sięgnąć po kopertę. Przygryzła wargę i rozerwała papier.

W środku znajdowała się tylko jedna kartka, a na niej zaledwie parę wydrukowanych zdań.

Szkoda, że cię nie zastaliśmy. Chcielibyśmy porozmawiać o twojej sytuacji finansowej. Będziemy dzwonić.

Hal skręciło się w żołądku i zaczęła szukać w kieszeni kartki, która pojawiła się u niej dziś po południu w pracy. Obie były takie same, jeśli pominąć zagniecenia oraz plamę z herbaty, którą wylała na pierwszą przy otwieraniu.

Ta wiadomość nie była dla Hal niczym nowym. Ignorowała podobne telefony i SMS-y od kilku miesięcy.

Jednak to przekaz kryjący się za tymi notkami sprawiał, że ręce jej się trzęsły, kiedy delikatnie układała je na stoliku kawowym, jedną obok drugiej.

Hal przywykła do czytania między wierszami, potrafiła zauważyć, że równie ważne jak to, co ludzie mówią, jest to, czego nie mówią.

To była na swój sposób jej praca. Ale tutaj niewypowiedziane słowa w ogóle nie wymagały rozszyfrowywania.

Wiemy, gdzie pracujesz, sugerowały.

Wiemy, gdzie mieszkasz.

I wrócimy.

Reszta poczty to były po prostu śmieci, więc Hal wrzuciła je do kosza na papiery, a potem usiadła ciężko na kanapie. Chwilę opierała głowę na rękach – starała się nie myśleć o swoim niestabilnym saldzie bankowym. Usłyszała głos matki, zupełnie jakby ta stała za nią, prawiąc jej kazanie na temat powtórek do egzaminów. „Hal, wiem, że jesteś zdenerwowana, ale musisz coś jeść! Jesteś za chuda!”

„Wiem” – odpowiedziała w myślach. Zawsze tak się działo, kiedy się czymś martwiła lub niepokoiła – najpierw traciła apetyt. Ale nie mogła sobie pozwolić na chorobę. Jeśli nie będzie w stanie pracować, nikt jej nie zapłaci. A przede wszystkim nie mogła sobie pozwolić na to, żeby zmarnować posiłek, nawet taki, który stygł i robił się coraz bardziej rozmiękły.

Ignorując ból gardła, zmusiła się do sięgnięcia po kolejną frytkę. Właśnie unosiła ją do ust, kiedy zauważyła coś w koszu do segregacji. Jakiś list w sztywnej białej kopercie, ręcznie zaadresowanej i wepchniętej do śmietnika razem z ulotkami restauracji z jedzeniem na wynos.

Hal włożyła tę frytkę do ust, oblizała palce z soli, a potem pochyliła się do kosza, żeby wyjąć kopertę spomiędzy starych papierów i puszek po zupie.

„Panna Harriet Westaway” – głosił napis. „Mieszkanie 3c, Marine View Villas, Brighton”. Na adresie widniało trochę plam z tłuszczu oraz pozostałości śmieci z kosza.

Musiała ją tu wrzucić przypadkiem razem z pustymi kopertami. No cóż, to przynajmniej nie mógł być rachunek. List wyglądał bardziej na zaproszenie ślubne – chociaż mało prawdopodobne, że okazałby się właśnie tym. Hal nie mogła skojarzyć nikogo, kto brałby ślub.

Wsunęła kciuk w szparę z boku koperty i rozerwała ją.

Wyjęła z niej kartkę, która nie była zaproszeniem, tylko listem napisanym na grubym, drogim papierze, na górze znajdowała się nazwa kancelarii prawniczej. Żołądek Hal na chwilę zwinął się w supeł, bo otworzyło się przed nią morze przerażających możliwości. Czy ktoś pozywał ją za coś, co powiedziała podczas czytania? Albo – o Boże – coś z umową najmu. Pan Khan, właściciel, był po siedemdziesiątce i wyprzedał wszystkie pozostałe lokale jeden po drugim. Zatrzymał ten, w którym mieszkała Hal, głównie dlatego, że jej żałował i lubił jej matkę, była tego prawie pewna, ale to zawieszenie nie mogło trwać wiecznie. Pewnego dnia będzie potrzebował pieniędzy na dom opieki albo pokona go cukrzyca i jego dzieci będą musiały dokonać sprzedaży. Nieważne, że ściany łuszczyły się od wilgoci, a prąd wysiadał, jeśli włączyło się jednocześnie suszarkę do włosów i toster. Był to dom – jedyny dom, jaki znała. Gdyby ją wyrzucił, szanse, że znalazłaby inne miejsce w takiej cenie, nie były nikłe, były po prostu zerowe.

Albo może… Ale nie. Niemożliwe, żeby on poszedł do prawnika.

Drżały jej palce, kiedy rozkładała kartkę, kiedy jednak zerknęła na dane kontaktowe pod podpisem, zauważyła z ulgą, że nie była to kancelaria z Brighton. Adres prowadził do Penzance w Kornwalii.

Czyli nic związanego z mieszkaniem – dzięki Bogu. I zupełnie nieprawdopodobne, by był to niezadowolony klient, tak daleko od domu. Szczerze mówiąc, nie znała zupełnie nikogo w Penzance.

Przełknęła kolejną frytkę, rozłożyła list na stoliku kawowym, poprawiła okulary na nosie i zaczęła czytać.

Szanowna Pani Westaway!

Piszę zgodnie z wolą mojej klientki, a Pani babci, Hester Mary Westaway zamieszkałej w St. Piran, w posiadłości Trepassen.

Pani Westaway zmarła 22 listopada w swoim domu. Przypuszczam, że ta wiadomość może być dla Pani szokiem, proszę przyjąć moje szczere wyrazy współczucia.

Jako notariusz i wykonawca testamentu pani Westaway mam obowiązek skontaktować się z jej spadkobiercami. Z uwagi na znaczne rozmiary posiadłości konieczne będzie wystąpienie o uwierzytelnienie testamentu oraz wycenę nieruchomości na rzecz zobowiązań podatkowych od spadku, a jego wydatkowanie nie może nastąpić przed tymi czynnościami. Jednak gdyby w międzyczasie mogła mi Pani dostarczyć kopie dwóch dokumentów potwierdzających Pani tożsamość i miejsce zamieszkania (w załączniku lista dopuszczalnych rodzajów dokumentów), będę mógł rozpocząć pracę nad niezbędną dokumentacją.

Zgodnie z życzeniem Pani zmarłej babci mam poinformować spadkobierców o szczegółach jej pogrzebu. Odbędzie się on 1 grudnia o godzinie 16.00 w kościele w St. Piran. Są tu bardzo ograniczone możliwości zakwaterowania, dlatego członkowie rodziny zostali zaproszeni na nocleg w domu Trepassen, gdzie również odbędzie się stypa.

Proszę napisać do gosposi Pani zmarłej babci, jeśli będzie Pani chciała skorzystać z oferty noclegu, a ona zapewni Pani dostępny pokój.

Proszę jeszcze raz przyjąć moje wyrazy współczucia oraz zapewnienie, że zajmę się tą sprawą z najwyższą troską.

Z poważaniem

Robert Treswick

Treswick, Nantes & Dean

Penzance

Frytka wypadła z palców na udo Hal, ale ona ani drgnęła. Siedziała tylko i w kółko czytała krótki list, a potem sięgnęła po listę dopuszczalnych rodzajów dokumentów, jakby to miało coś rozjaśnić.

„Znaczne rozmiary posiadłości… spadkobiercy…” Hal zaburczało w brzuchu, niemal nieświadomie podniosła frytkę i zjadła ją, próbując pojąć sens słów, które widziała przed sobą.

Bo to nie miało sensu. Ani trochę. Dziadkowie Hal nie żyli od ponad dwudziestu lat.Rozdział 2

Hal nie była pewna, jak długo tak siedziała, łamiąc sobie głowę nad tym listem, przenosząc wzrok ze złożonej białej kartki na okno wyszukiwarki w telefonie i z powrotem. Ale kiedy podniosła głowę, zobaczyła zegar na mikrofalówce wskazujący pięć minut przed północą, więc przeciągnęła się, dopiero sobie uświadamiając, że gazowy piecyk przez cały ten czas pracował. Wstała i go wyłączyła, nasłuchując pyknięcia chłodzących się elementów, a w myślach dodała kolejne pięćdziesiąt pensów do rachunku za gaz, który już przed nią leżał. I wtedy jej wzrok padł na stojące na kominku zdjęcie.

Było tam, odkąd pamiętała – przynajmniej dziesięć lat – ale teraz podniosła je i przyjrzała mu się na nowo. Widniała na nim dziewczynka dziewięcio- lub dziesięcioletnia oraz kobieta, stały na plaży w Brighton. Śmiały się, mrużąc oczy na porywistym wietrze, który w identyczny sposób komicznie zawiewał ich długie, ciemne włosy do góry. Kobieta obejmowała dziewczynkę ramieniem, a w ich relacji widać było taką swobodę i zaufanie, że Hal poczuła, jak jej serce ściska ból, do którego już prawie zdążyła się przyzwyczaić przez ostatnie trzy lata, a który jednak nigdy nie znikał.

Tą dziewczynką była Hal – a jednak nią nie była. To nie ta sama dziewczyna, która stała teraz przed kominkiem z ostrzyżonymi na chłopaka włosami, kolczykami w uszach i tatuażami na plecach, wyglądającymi znad wycięcia banalnej koszulki.

Dziewczynka na zdjęciu nie miała potrzeby naznaczać swojej skóry wspomnieniami, ponieważ wszystko, co chciała pamiętać, było tuż koło niej. Nie ubierała się na czarno, bo nie miała niczego do opłakiwania. Nie chodziła ze spuszczoną głową i podniesionym kołnierzem w drodze do domu, bo nie miała się przed czym ukrywać. Było jej ciepło, była porządnie nakarmiona, a przede wszystkim kochana.

Ryba z frytkami wystygła, Hal zawinęła ją w papier i wepchnęła do kosza w rogu pokoju. Miała wysuszone od soli usta, a za gardło ściskał ją żal i nagle wydało jej się, że pocieszyłby ją kubek gorącej herbaty przed snem. Zaparzy sobie herbatę, a resztką wody z czajnika napełni termofor, rozgrzeje nim pościel i łatwiej zaśnie.

Czajnik zaszumiał, a Hal zaczęła szperać w szafce nad nim w poszukiwaniu pudełka z herbatą. Jedna jej ręka trafiła na coś innego, zupełnie jakby tego właśnie szukała. Nie na lekkie kartonowe pudełko, ale szklaną butelkę wypełnioną do połowy. Nie musiała jej wyjmować, żeby wiedzieć, co to takiego, ale i tak ją wystawiła, ważąc w dłoni i czując, jak gęsty płyn chlupocze, przelewa się w środku. Wódka.

Ostatnio rzadko piła – nie lubiła za bardzo tej osoby, którą się stawała z kieliszkiem w dłoni – ale potem kątem oka dostrzegła dwa listy leżące na stoliku kawowym i szybkim ruchem odkręciła zakrętkę, po czym nalała sobie sporą porcję do kubka, w którym chciała parzyć herbatę.

Czajnik zabulgotał, gdy podniosła kubek do ust, wdychając drażniący, trochę zalatujący benzyną zapach i przyglądając się, jak menisk drży w słabym świetle rzucanym przez uliczną latarnię. Przez chwilę wyobraziła sobie ten ostry smak w ustach – ogniste pieczenie, a po nim odrobinę uzależniającą przyjemność. Ale nagle przewróciło jej się w żołądku. Wylała zawartość kubka do zlewu, opłukała go i zaparzyła sobie herbatę.

Niosąc ją do sypialni, zorientowała się ze znużeniem, że zapomniała o termoforze. Ale to nie miało znaczenia. Czuła zbyt wielkie zmęczenie, by się tym przejąć, a herbata była ciepła i dobra. Hal w ubraniu skuliła się w łóżku, popijając herbatę i wpatrując się w świecący ekran telefonu.

Był to zrzut z Obrazów Google, widniała na nim ręcznie malowana kartka pocztowa może z lat 30. XX wieku, a na niej wiejski dom. Miał długi fronton z kremowego kamienia, okna w stylu georgiańskim, spowijał go bluszcz. Z dachu krytego łupkami wystawał tuzin lub więcej kominów, każdy z innej parafii. Z tyłu rozciągała się pozostała część domu, wyglądała na zbudowaną z czerwonej cegły i w innym stylu. Budynek okalał opadający ze wzgórza trawnik, a pod obrazkiem znajdował się odręczny napis: „Przed odjazdem do Penzance zjedliśmy bardzo dobry podwieczorek w domu Trepassen”.

To był dom Trepassen. To był dom Trepassen. Nie skromny parterowy domek czy wiktoriańska szeregówka z pretensjonalną nazwą. Tylko autentyczna wiejska posiadłość.

Gdyby miała udział, choćby najmniejszy, w takim miejscu, wystarczyłby jej to na znacznie więcej niż opłacenie rachunków. Hal mogłaby odzyskać zabezpieczenie, które straciła po śmierci matki. Nawet sto funtów pozwoliłoby jej odetchnąć swobodniej, niż mogła w ostatnich miesiącach.

Zegar na górze ekranu pokazywał wpół do pierwszej i Hal wiedziała, że powinna iść spać, ale nie odłożyła telefonu.

Zamiast tego siedziała na łóżku w okularach zaparowanych od herbaty, szukała, przewijała i czuła, jak rozlewa się w niej dziwna mieszanka emocji, ogrzewając ją bardziej niż sama herbata.

Przejęcie? Tak.

Obawa – też, całkiem spora.

Ale przede wszystkim coś, czego nie odważyła się czuć od wielu lat. Nadzieja.Rozdział 3

Następnego dnia Hal późno się obudziła. Słońce było już wysoko na niebie, jego promienie wpadały skośnie przez zasłony w sypialni, a ona leżała nieruchomo, czuła w żołądku kamień składający się z przejęcia i strachu, więc spróbowała sobie przypomnieć, skąd się wziął.

Kiedy jej się to udało, poczuła się, jakby dostała pięścią w brzuch.

Strach wywoływał ten stos rachunków na stoliku kawowym – i gorsze od rachunków te dwa listy, dostarczone osobiście…

Ale przejęcie…

Cały poprzedni wieczór spędziła na wybijaniu tego sobie z głowy. Nie miała żadnej gwarancji, że Hester Westaway rzeczywiście posiadała ten ogromny, rozległy budynek z pocztówki, nawet jeśli faktycznie tam mieszkała. W tych czasach ludzie po prostu nie mieli takich domów. Zmarła tam, ale to nie znaczyło, że do niej należał. Najprawdopodobniej był to teraz dom spokojnej starości.

„Ale ta gosposia” – szeptał jej głos w tyle głowy. „I to zdanie o czekającym na ciebie pokoju. Chyba nie napisaliby tak o domu spokojnej starości?”

– To bez znaczenia – odezwała się i ją samą zaskoczył dźwięk własnego głosu w cichym mieszkaniu.

Wstała, wygładziła dłonią pogniecione ubranie, a następnie sięgnęła po okulary. Umieściła je na nosie i przyjrzała się surowo swojemu odbiciu w lustrze.

To bez znaczenia, czy Hester Westaway posiadała pokój, skrzydło budynku czy domek w ogrodzie, czy cały ten pieprzony budynek. Najwyraźniej zaszła tu jakaś pomyłka. Ona nie była babcią Hal. Te pieniądze należały do kogoś innego, i tyle.

Jutro odpisze i wyjaśni to Treswickowi.

Ale dzisiaj… Hal zerknęła na zegarek i pokręciła głową. Dzisiaj ledwo zdąży wziąć prysznic. Było dwadzieścia po jedenastej, już prawie spóźniła się do pracy.

Stała pod prysznicem, gorąca woda uderzała w jej głowę, wywołując myśli na wszelkie inne tematy, kiedy tamten głos szepnął jej znowu, przebijając się przez szum:

„A jeśli to prawda? W końcu to do ciebie napisali. Mają twoje nazwisko i adres”.

Tylko że to nie była prawda, nie ma tu nic więcej do dopowiedzenia. Jedyni dziadkowie Hal zmarli wiele lat wcześniej, przed jej narodzinami. A jej babcia nie miała na imię Hester, tylko… Marion?

„Może Marion to było jej drugie imię. Przecież ludzie tak robią. Jednego imienia używają na co dzień, a innego w dokumentach. Co, jeśli…”

Zamknij się, powiedziała sobie w duchu Hal. Po prostu się zamknij. Wiesz, że to nieprawda. Próbujesz się przekonać, bo chcesz, żeby to była prawda.

Ten głos nadal jednak męczył ją w głowie i w końcu, bardziej starając się przekonać samą siebie, Hal wyłączyła prysznic, okręciła się ręcznikiem i poszła do sypialni. Wyjęła spod łóżka ciężkie drewniane pudełko – skrzywiła się w odpowiedzi na zgrzyt kółek na drewnianym parkiecie i miała nadzieję, że sąsiedzi z dołu nie postanowili sobie tego dnia dłużej pospać.

W środku znajdowało się składowisko ważnych dokumentów: ubezpieczenie, umowa najmu mieszkania, rachunki, paszport… Hal przeczesywała kolejne warstwy, czując się jak archeolog własnej historii. Licencja telewizyjna; rachunek za ten raz, kiedy pękła rura na strychu; dalej dane niosące wyłącznie ból – akt zgonu matki, kopia testamentu, policyjne sprawozdanie, nigdy więcej nieużywane prawo jazdy. Pod tym wszystkim leżał welon złożony w równy kwadrat – cienki, czarny tiul, wysadzany na brzegach drobinkami czarnych kamieni.

Odkładając go na bok, Hal poczuła gulę w gardle. Odgoniła gorzkie wspomnienia i sięgnęła po starsze rzeczy pod spodem – dokumenty, które matka zdecydowała się zachować, uporządkowane staranniej od tych chaotycznie upchniętych przez córkę. Leżała tam koperta ze świadectwami Hal, program szkolnej akademii, w której wystąpiła, oraz zdjęcie, na którym nieśmiało pozowała z dawnym chłopakiem.

I w końcu znalazła plastikową teczkę podpisaną starannym pismem matki: „Ważne – akty urodzenia”, a w niej dwa czerwono-kremowe dokumenty, wypisane ręcznie i opatrzone na górze przesadnie ozdobnym herbem z koroną. „Poświadczony odpis aktu urodzenia” – przeczytała na górze kartki. Najpierw Hal: „Harriet Margarida Westaway, urodzona 25 maja 1995 roku, matka: Margarida Westaway; zawód: studentka”.

Miejsce dla „ojca” pozostawiono puste, okienko przekreślono stanowczo, jak gdyby chcąc kogoś powstrzymać przed dodawaniem własnych teorii.

I dalej, pod spodem, starszy, bardziej pomarszczony dokument: „Margarida Westaway”. Jej matka. Hal przeskoczyła wzrokiem do rubryki „rodzice” – „ojciec: William Howard Rainer Westaway; zawód: księgowy” a pod nim „matka: Marion Rainer Westaway; nazwisko panieńskie: Brown”. Przy babci nie podano żadnego zawodu.

A więc tak.

Nie zdawała sobie nawet sprawy, jak mocno się łudziła, dopóki w tym momencie nie zeszło z niej powietrze. Niepewne nadzieje na spłatę długu i zabezpieczenie finansowe skurczyły się jak przekłuty balonik.

„Pokaźna posiadłość…” – szeptał kusząco głos w jej uchu. „Spadkobiercy testamentu… członkowie rodziny…”

„Jest jeszcze twój ojciec” – szepnął znowu głośno podczas ubierania się. „Wiesz przecież, że masz inną babcię”. Hal z goryczą pokręciła głową na tę myśl. Jeśli podświadomość potrafi człowieka oszukać, jej właśnie to zrobiła.

Przez lata snuła fantazje o swoim ojcu, opowiadając coraz bardziej złożone historie koleżankom w szkole, aby ukryć własną niewiedzę i gniew na matkę za to, że tak mało jej o nim powiedziała. Był pilotem, który spadł do morza po wypadku samolotu. Tajniakiem, którego przełożeni zmusili do powrotu do prawdziwego życia. Celebrytą, którego nazwiska nie można ujawnić, bo ścigałyby ich tabloidy i zniszczyłyby mu życie.

W końcu, kiedy te plotki dosięgły uszu nauczycieli, ktoś powiadomił matkę Hal, a ona wzięła córkę na bok i delikatnie wyznała jej prawdę.

Ojciec Hal był przygodą na jedną noc – mężczyzną, którego jej matka poznała w klubie w Brighton, a po raz pierwszy i ostatni przespała się z nim tego samego wieczoru. Miał hiszpański akcent i to wszystko, co matka Hal o nim wiedziała.

– Nie wiedziałaś nawet, jak miał na imię? – spytała z niedowierzaniem Hal, a jej matka przygryzła wargę i pokręciła głową. Jej policzki oblały się szkarłatem. Hal jeszcze nigdy nie widziała jej tak zawstydzonej.

Powiedziała, że bardzo jej przykro. Nie chciała, żeby Hal dowiedziała się w ten sposób, ale musiała jej to uświadomić, by powstrzymać ją od opowiadania tych… Matka tu przerwała, zbyt delikatna, żeby użyć tego słowa, które miała na końcu języka, ale nawet w wieku siedmiu lat Hal była na tyle spostrzegawcza i wnikliwa, by się domyślić, czego mama nie wypowiedziała na głos.

Tych kłamstw. Prawda przedstawiała się tak, że jej ojciec nie był nikim wyjątkowym. Co robił, gdzie teraz mieszkał – nie miała pojęcia i prawdopodobnie nigdy się nie dowie. Możliwe, że wrócił do Hiszpanii lub Meksyku, czy skąd tam pochodził. Ale jednej rzeczy była pewna – nie mógł się nazywać Westaway.

Nie wiedziała, skąd się wzięła ta pomyłka, ale nie stąd. Jednak to była pomyłka. Gdzieś splątały się tropy. Może istniała jakaś inna Harriet Westaway, w innym mieście, której zgodnie z prawem należały się te pieniądze. A może stało się tak, jak w tych programach o łowcach spadkobierców, kiedy umiera ktoś bez prawdziwej rodziny i jego pieniądze przepadłyby, gdyby prawnicy nie wyśledzili jakiegoś krewnego, choćby dalekiego, by zgarnąć tę sumę.

Niezależnie od tego, jak wyglądała prawda, te pieniądze do niej nie należały i nie mogła się po nie zgłosić. A głos w jej głowie nie miał na to żadnej odpowiedzi.

Hal w pośpiechu wepchnęła dokumenty z powrotem pod łóżko i ubrała się. Najwyraźniej zaginęła jej szczotka do włosów, ale przeczesała się, jak tylko dała radę, palcami i rzuciła na siebie okiem w lustrze przy drzwiach wyjściowych. Twarz miała jeszcze bledszą i wymizerowaną niż zwykle, a oklapłe, wilgotne kosmyki czarnych włosów sprawiały, że przypominała statystkę z Olivera Twista. Pomógłby jej jakiś makijaż, ale to nie było zbytnio w jej stylu.

Jednak kiedy włożyła płaszcz, nadal wilgotny po poprzednim wieczorze, głos w głowie pisnął jej jeszcze ostatnią uwagę. „Wiesz, możesz się zgłosić po te pieniądze. Niewielu by się na to zdecydowało, ale jeśli komuś może się coś takiego udać, to właśnie tobie”.

Zamknij się, rzuciła w duchu Hal, zgrzytając zębami. Zamknij. Się.

Ale nie powiedziała tak dlatego, że w to nie wierzyła.

Powiedziała tak, bo to była prawda.1 grudnia 1994

Dziś jest pierwszy dzień adwentu i atmosfera powinna sprzyjać nowym początkom oraz odliczaniu do doniosłych wydarzeń, ale zamiast tego obudziłam się przepełniona jakimś nieokreślonym strachem.

Od ponad tygodnia nie wróżyłam z kart. Nie czułam potrzeby, ale dzisiaj, kiedy usiadłam przy biurku koło okna, z puchową kołdrą na ramionach, poczułam, jak świerzbią mnie palce, i pomyślałam, że tasowanie może mnie uspokoić. Ale dopiero kiedy spędziłam pewien czas na układaniu, tasowaniu i różnych rozdaniach – wszystkich niewłaściwych – zrozumiałam, co muszę zrobić.

Nie miałam w pokoju świeczek, więc zabrałam jedną z dużego mosiężnego świecznika na kominku w jadalni, a do tego pudełko zapałek z kominka. Włożyłam zapałki do kieszeni, ale świeca była zbyt długa, więc wsunęłam ją do rękawa swojego kardiganu, na wypadek gdyby ktoś mnie zobaczył na schodach i spytał, co robię.

W swoim pokoju na górze rozłożyłam wszystko na stole – karty, świeczkę i pustą filiżankę. Stopiłam świecę trochę u podstawy i przytwierdziłam ją do filiżanki, żeby stabilnie stała, po czym ją zapaliłam i trzy razy przesunęłam kartami tarota przez płomień.

Kiedy skończyłam, zdmuchnęłam świeczkę i po prostu usiadłam, wyglądając przez okno na zaśnieżony trawnik i ważąc karty w dłoni. Wydawały się… inne. Lżejsze. Jakby wszystkie wątpliwości oraz złe przeczucia się wypaliły. I wiedziałam, co zrobić. Rozłożyłam Wielkie Arkana grzbietem do góry na biurku, wybrałam trzy karty i ułożyłam je przed sobą w wachlarzu. Przeszłość. Teraźniejszość. Przyszłość. W głowie kłębiły mi się pytania, ale spróbowałam oczyścić umysł – żeby skupić się tylko na jednej rzeczy, nie na pytaniu, tylko na odpowiedzi rozwijającej się w głębi mojego ciała.

Potem odwróciłam karty.

Pierwsza, ta wskazująca przeszłość, pokazała prosto Kochanków – na co się uśmiechnęłam. Częstym błędem w tarocie bywa najbardziej oczywiste odczytanie karty, ale tutaj jakoś wydawało się ono właściwe. W mojej talii na tej karcie widnieją spleceni nagi mężczyzna i kobieta, w otoczeniu kwiatów, jego dłoń spoczywa na jej piersi, a oboje są skąpani w świetle spływającym z góry. Uwielbiam tę kartę – lubię jej się przyglądać i ją wyciągać – ale słowa, które przynosi, nie zawsze są pozytywne: żądza, pokusa, bezbronność. Jednak w tym przypadku, po oczyszczeniu ogniem, widziałam tylko najprostsze znaczenie – zakochanych mężczyznę i kobietę.

Kolejną kartą, którą odwróciłam, był Głupiec – ale do góry nogami. Nie spodziewałam się tego. Nowe początki, nowe życie – i tym podobne, tak. Ale odwrócony? Naiwność. Głupota. Brak przezorności. Poczułam, jak mój uśmiech blednie, odsunęłam tę kartę od siebie i sięgnęłam po trzecią i najważniejszą – przyszłość.

To była znowu odwrócona karta i poczułam, że trochę mnie ściska w żołądku, po raz pierwszy żałowałam, że zaczęłam to czytanie, a przynajmniej mogłam nie robić tego teraz, dzisiaj. Znam swoją talię zbyt dobrze, nie musiałam obracać obrazka prosto, a mimo wszystko przyglądałam mu się świeżym okiem, widząc go jakby od nowa, do góry nogami. Sprawiedliwość. Kobieta siedząca na tronie z poważną miną, jakby świadoma swojej odpowiedzialności. W lewej dłoni waga, a w prawej miecz, gotowy wymierzyć sprawiedliwość lub okazać łaskę.

Spędziłam długi czas na przyglądaniu się kobiecie na tronie, próbując zrozumieć, co chce mi przekazać, i nadal, kiedy piszę te słowa, nie wiem. Miałam nadzieję, że pisanie w dzienniku rozjaśni mi, co próbowały mi powiedzieć te karty, a tymczasem mam tylko mętlik w głowie. Nieszczerość? Czy to może być prawda? A może źle to odczytuję? Siedząc tutaj, przeszukuję wszystkie inne, głębsze, subtelniejsze znaczenia: gotowość, by dać się oszukać; pułapki widzenia świata czarno-białym; błędne założenia – i żadne z nich mnie nie uspokaja.

Myślałam o tej ostatniej karcie przez cały dzień – o przyszłości. I nadal nie rozumiem. Żałuję, że nie mam nikogo, z kim mogłabym o tym porozmawiać, omówić to. Ale wiem już, co Maud myśli na temat tarota. Stek bzdur – powiedziała, kiedy zaproponowałam, że jej postawię. A kiedy w końcu uległa, to z prychnięciem i cyniczną miną. Widziałam myśli wypisane na jej twarzy, kiedy obróciłam wybrane przez nią karty i spytałam, na jakie pytanie szuka odpowiedzi.

– Skoro jesteś taką zajebistą jasnowidzką, to chyba powinnaś wiedzieć? – odparła i stuknęła w kartę palcem, a ja pokręciłam głową, próbując ukryć zniecierpliwienie. Wyjaśniłam jej, że tarot to nie są żadne imprezowe sztuczki ani tani mentalizm uprawiany w telewizji przez głupich magików w sobotnie wieczory: odgadywanie drugich imion dzwoniących osób albo grawerów na zegarkach. To coś większego, głębszego, bardziej prawdziwego.

Po tamtym czytaniu oczyściłam talię. Było mi przykro – nie tylko dlatego, że dotykała moich kart, lecz także dlatego, że zrobiła to pełna pogardy. Ale teraz, wspominając tamten dzień, zdałam sobie z czegoś sprawę. Kiedy Maud obróciła kartę przyszłości, powiedziałam jej coś innego, coś, o czym powinnam pamiętać dzisiaj, i coś, co daje mi pocieszenie. To było: karty nie przepowiadają przyszłości. Mogą nam tylko pokazać, co wyniknie z danej sytuacji, w oparciu o energię, którą wkładamy w odczytanie. Innego dnia, w innym nastroju, przy innym układzie energii to samo pytanie może otrzymać zupełnie inną odpowiedź.

Mamy wolną wolę. Odpowiedź, którą dają karty, potrafi nas zawrócić z obranej ścieżki. Muszę tylko zrozumieć, co takiego one chcą mi powiedzieć.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: