Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Śmierć śląskiej matki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć śląskiej matki - ebook

Czy najbliżsi sobie ludzie mogą stać się największymi wrogami?

Na przejściu dla pieszych w katowickiej dzielnicy Załęże ginie pod kołami samochodu ponadsześćdziesięcioletnia Zdzisława Krol. Sprawca ucieka. Okoliczności wypadku są na tyle niejasne, że sprawą zajmuje się ekipa nadkomisarza Edmunda Polańskiego, jednego z najlepszych śledczych kryminalnych w kraju. Im bardziej poznają historię rodziny Krol, tym mocniej wchodzą w gmatwaninę traumatycznych, pokomplikowanych relacji, które odciskają piętno także na policjantach. A to jeszcze nie koniec, bo w równie nieoczywistych okolicznościach ginie kolejna osoba z rodziny Krolów.

Pełna emocji i psychologicznej głębi kryminalna opowieść o rodzinnych traumach i ojcach walczących o prawo do opieki nad dziećmi. Z mafią węglową w tle. Z zakończeniem, którego na pewno nie przewidzicie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-70-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOGI

piątek, 7 lutego 2013

Leciwa kobieta szła powoli i zło­rze­czyła z cicha, cza­sami mam­ro­cząc pod nosem albo skła­da­jąc słowa pełne zło­ści jedy­nie w myślach. Nie oba­wiała się, że ktoś usły­szy, jak mówi do sie­bie, i weź­mie ją za starą wariatkę. Znowu zaczął sypać śnieg, nie­zbyt gęsty, ale mokry. Duże płatki roz­pusz­czały się na jej twa­rzy. Nacią­gnęła głę­biej na czoło weł­nianą czapkę w kolo­rze „pieprz i sól”, dopięła guzik sza­rego płasz­cza. Ludzie kulili się, pochy­lali głowy i szybko prze­my­kali do samo­cho­dów. Wła­śnie – samo­cho­dów.

Zatrzy­mała się i posta­wiła rekla­mówki na chod­niku, mając gdzieś, że się zamo­czą i póź­niej będzie z nich kapało. W wyobraźni już widziała kałużę brud­nej wody w przed­po­koju, ale uznała, że będzie się tym mar­twić póź­niej. Ścią­gnęła ręka­wiczkę i prze­tarła mokrą twarz. Z cen­trum han­dlo­wego do domu przy ulicy Cie­mały nie miała daleko, wystar­czyło przejść kładką nad śred­ni­cówką, pójść kil­ka­dzie­siąt metrów chod­ni­kiem obok kępy drzew, prze­ciąć Gli­wicką – i była na miej­scu. Jed­nak cięż­kie zakupy i kiep­ska aura spra­wiały, że z każ­dym kro­kiem nara­stały w niej furia i żal do całego świata w ogóle, a do jej bli­skich w szcze­gól­no­ści.

Jeść to każdy chce, jak naj­bar­dziej, ale pomóc matce, pod­wieźć z zaku­pami to już nie łaska, obra­cała w myślach gorz­kie słowa. Jej ślubny zaś się gdzieś stra­cił i nie odbie­rał tele­fonu, ale na niego ni­gdy spe­cjal­nie nie liczyła, był, jaki był, bez szans na zmianę. Nie wycho­wała go sobie, więc ma za swoje. Dawno na dziada mach­nęła ręką. Pew­nie znowu sie­dzi na tej dur­nej lau­bie. Cie­kawe, co on tam w ogóle robi? A młod­sza córka musiała zostać w domu z Rok­sanką. Na myśl o trzy­let­niej wnuczce kobie­cie zro­biło się cie­plej na sercu. Jej sło­neczko! Chwy­ciła torby i ruszyła w stronę kładki. Miała dla wnusi kin­der nie­spo­dziankę.

Idąc nad śred­ni­cówką, poklęła jesz­cze na pie­roń­skich giz­dów, któ­rym jak zwy­kle nie chciało się posy­pać chod­ni­ków pia­skiem. Jak nic, można było sobie zła­mać giczałę. Zeszła na dół, poko­nała krótki odci­nek pro­wa­dzący w stronę ulicy Gli­wic­kiej, sta­nęła przed toro­wi­skiem i popra­wiła opa­da­jącą na oczy czapkę. Tram­waj nie jechał, pod wiatą pobli­skiego przy­stanku cho­wała się grupka ludzi. Pode­szła kil­ka­na­ście kro­ków do ulicy. Prze­pu­ściła dwa samo­chody. Było pusto, tylko z pod­jazdu do domu, znaj­du­ją­cego się kil­ka­set metrów od przej­ścia, skrę­cało w jej stronę auto. Zdążę jak nic, myślała, zaraz będę na miej­scu. Dotarła na śro­dek jezdni, kiedy usły­szała ryk sil­nika i prze­ni­kliwy pisk opon. Spoj­rzała w lewo i zamarła. Wbiła wzrok w snopy reflek­to­rów, które zna­la­zły się ude­rza­jąco bli­sko. Zbyt bli­sko. Nie mogła się ruszyć, niczym sarna wpa­trzona w świa­tła auta zbli­ża­ją­cego się na śród­le­śnej dro­dze.

*

Komi­sarz Adam Tyszka wal­czył z sen­no­ścią, jak tylko mógł, w despe­ra­cji się­gnął po kolo­rowe gazety leżące na sto­liku sto­ją­cym obok wysłu­żo­nego fotela. Histo­rie cele­bry­tów, któ­rych nazwi­ska ani twa­rze zupeł­nie z niczym mu się nie koja­rzyły, tylko go ziry­to­wały. Sra­nie w banię, kogo obcho­dzi, że się scho­dzą albo roz­cho­dzą. Ewen­tu­al­nie żenią. Wła­śnie, żeniaczka… Wstał i pod­szedł do witryny zakładu kra­wiec­kiego. Spoj­rzał przez szybę na mysło­wicki rynek. Znowu padało. Nie­liczni prze­chod­nie szybko prze­my­kali przez duży plac, śli­zga­jąc się na brei, w którą zamie­niał się mokry śnieg. Wbił wzrok w figurę Jana Chrzci­ciela wień­czącą fon­tannę. Święty zda­wał się wypi­nać w jego stronę ośnie­żony tyłek.

– A do rzyci – wymam­ro­tał Adam pod nosem.

Tkwił u krawca już ponad godzinę, cze­ka­jąc na ojca, który miał pierw­szą przy­miarkę ancugu. Ślub­nego. Że też ojcu zebrało się na stare lata na żeniaczkę! Ada­mowi wyda­wało się, że jeśli nawet wciąż nie pogo­dził się z decy­zją sta­rzika, to przy­naj­mniej tro­chę oswoił. Nawet z tym, że pani Basia będzie jego maco­chą. Wła­ści­wie jak miał się do niej zwra­cać po ślu­bie? Pani Basiu, jak wcze­śniej? Bar­baro? Mamo? Matkę prze­cież miał tylko jedną… Wciąż tar­gały nim sprzeczne emo­cje. Dostrze­gał, że zwią­zek z panią Basią dobrze robi ojcu, spra­wił, że sta­rzik odżył, nabrał chęci do życia. Z dru­giej strony per­spek­tywa rychłego ślubu rodzica wciąż wzbu­dzała w nim iry­ta­cję, wewnętrzny sprze­ciw.

Uro­czy­stość wyzna­czono na począ­tek marca, bo pani Basia, kie­ru­jąc się pra­sta­rym zabo­bo­nem, uznała, że zaślu­biny mogą się odbyć tylko w mie­siącu, który w nazwie ma literę „r”, co ponoć sta­nowi dobrą wróżbę na przy­szłość. A wła­ści­wie dla­czego nie w lutym, Adam szyb­ciej miałby to z głowy. Może jed­nak wku­rzały go głów­nie roz­wle­czone przy­go­to­wa­nia do ślubu i wesela, w które wcią­gała go pani Basia, kon­sul­tu­jąc z nim a to wygląd zapro­szeń ślub­nych, a to weselne menu. Jakby miał o tym jakie­kol­wiek poję­cie, to raz. Dwa, uwa­żał, że tego rodzaju szcze­góły są zupeł­nie bez zna­cze­nia. Myślał, że ludzie przej­mują się takimi pier­do­łami tylko przy pierw­szym ślu­bie. A tu pro­szę. Widać z wie­kiem nie mądrzeją, a przy­naj­mniej nie wszy­scy.

Teraz znowu klap­nął na fotel i powoli wypu­ścił powie­trze. Uwa­żał się za czło­wieka cier­pli­wego, ale – do cho­lery – są jakieś gra­nice.

– Panie Heniu, długo jesz­cze? – zwró­cił się do mistrza igły i nici.

– Nie ugo – wymam­ro­tał kra­wiec z ustami peł­nymi szpi­lek.

Pan Henio był stary jak świat, a na pewno star­szy od ojca Adama, i pro­wa­dził zakład kra­wiecki w tym samym miej­scu, w kamie­nicy przy rynku w Mysło­wi­cach, od kiedy tylko Tyszka się­gał pamię­cią. Wła­śnie pan Henio uszył mu gar­ni­tu­rek na pierw­szą komu­nię. Adam zaczął obli­czać, kiedy to było, ale szybko się pomy­lił. W chwili, kiedy poja­wił się temat gar­ni­turu ślub­nego dla sta­ruszka, zapro­po­no­wał, żeby kupili gotowy. W końcu w mar­ke­tach można było dostać naprawdę porządne gar­ni­tury, w każ­dym roz­mia­rze i za roz­sądne pie­nią­dze. Jed­nak ojciec uparł się, że nie, nie ma mowy, jeśli ma sobie zafun­do­wać ostatni ancug w życiu, niech będzie taki, jak trzeba, obsta­lo­wany. Bo taki ze ślubu to i do trumny się nada. I powie­dział, że pan Henio go uszyje. Adam naj­pierw zdzi­wił się, że pan Henio jesz­cze żyje, a potem zdu­miał jesz­cze bar­dziej, że jest w sta­nie w miarę pew­nie utrzy­mać w pal­cach igłę czy nożyce. Ojciec odparł, że Basieńka wszystko pospraw­dzała i nawet już umó­wiła ich z kraw­cem. No jasne, Basieńka…

Jak Adam sam się prze­ko­nał, pan Henio może nie był w szczy­to­wej for­mie, na pewno nie pra­co­wał szybko, ale dawał radę, o czym świad­czył fakt, że dotarli do etapu przy­miarki, a mary­narka, z tego, co mógł oce­nić, leżała na ojcu cał­kiem dobrze.

Roz­dzwo­nił się jego tele­fon. Adam wyjął apa­rat i spoj­rzał na wyświe­tlacz: Kry­styna. Nawet się ucie­szył.

– Cześć pracy, Krzy­siek, co tam?

– Czo­łem, potrzebny jesteś – powie­dział bez zbęd­nych wstę­pów aspi­rant Krzysz­tof Mateja, któ­rego Adam prze­zy­wał Kry­styną za względu na sła­bość kolegi do kunsz­tow­nych fry­zur na żel podob­nych do tych, które nosił Cri­stiano Ronaldo.

– A co się uro­dziło?

– Mamy star­szą kobietę potrą­coną na pasach. Śmier­tel­nie.

– I co nam teraz do tego? – Tyszka się zdzi­wił. – To raczej robota dla gie­ro­jów z dro­gówki.

– To bar­dziej skom­pli­ko­wane. Sam zoba­czysz.

Adam w duchu cie­szył się, że nie­długo opu­ści zakład kra­wiecki i weź­mie się do roboty, ale posta­no­wił urzą­dzić teatrzyk na potrzeby ojca. Żeby nie wyjść na nie­słow­nego syna, który nie jest w sta­nie poświę­cić sta­rzi­kowi wie­czoru, mimo iż obie­cał, że zawie­zie go do krawca i odwie­zie, choćby się waliło i paliło.

– Ale ja mam już dzi­siaj wolne. Poza tym ojcem się zaj­muję. Mun­dek albo Renata ci nie wystar­czą?

– Polań­ski to wiesz… – Adam wie­dział. Ich szef, nad­ko­mi­sarz Edmund Polań­ski, robił wszystko, żeby week­endy poświę­cać wyłącz­nie rodzi­nie. Zazwy­czaj w pią­tek zaraz po wyj­ściu z pracy wyłą­czał komórkę. Tyszka pamię­tał, że rów­nież przy oka­zji ostat­niej dużej sprawy, którą pro­wa­dzili, a która zaczęła się od mło­dego męż­czy­zny z łbem odstrze­lo­nym pod­czas rekon­struk­cji histo­rycz­nej obrony wieży spa­do­chro­no­wej w Kato­wi­cach, Mun­dek zja­wił się na miej­scu zbrodni ostatni. – Abo­nent nie­do­stępny, a nie mam czasu do niego pod­je­chać.

– A Petarda?

– Adam, wiesz, że Renata nie lubi, gdy ją tak nazy­wasz.

Tyszka wie­dział, ale zwy­czaj­nie lubił brzmie­nie daw­nego pseu­do­nimu pod­ko­mi­sarz Renaty Łukow­skiej.

– Lubi, nie lubi, co z nią?

– Nie mam poję­cia. Nie odbiera.

Adam miał ochotę drą­żyć temat, ale ugryzł się w język. Tajem­nicą poli­szy­nela było, że Krzy­siek jest w związku z Renatą. Takim z rodzaju trud­nych i skom­pli­ko­wa­nych. Poza tym z jego obser­wa­cji wyni­kało, że to raczej Matei bar­dziej zależy na Łukow­skiej niż odwrot­nie. Renata bez wąt­pie­nia nie nale­żała do kobiet bez­pro­ble­mo­wych. Wszy­scy zda­wali sobie z tego sprawę – rów­nież Krzy­siek. Jego wybór, jego pro­blem.

– Dobra, dzia­łaj na razie sam. Za pół godziny będę. Tylko wyślij mi ese­me­sem adres.

Scho­wał tele­fon do kie­szeni i pod­niósł się z fotela. Zwró­cił się w stronę sta­ruszka i zamarł na chwilę, gdy dostrzegł jego ponury wzrok. Zaczął nie­pew­nie:

– Łoj­ciec…

Wyda­wało mu się, że sta­rzik chce coś powie­dzieć, ten jed­nak mil­czał.

– Robota mi wypa­dła, muszę jechać.

– Taaa, jak zwy­kle obcy trup jest dla cie­bie waż­niej­szy ode mnie.

– A skąd wiesz, że o trupa idzie? – spy­tał odru­chowo.

– Może stary jestem, ale pamię­tam jesz­cze, gdzie pra­cu­jesz i co tam robisz.

– Wiesz, taka służba – rzu­cił Adam, do końca nie wie­dząc, czy chce prze­ko­nać ojca, czy samego sie­bie.

Rodzic wes­tchnął ciężko i mach­nął ręką nad­spo­dzie­wa­nie ener­gicz­nie.

– Panie Zeno­nie, szew puści… – zaję­czał kra­wiec.

– Co mi tam szew, jak jedyny syn ma mnie w rzyci – ojciec mówił cichym, na pozór spo­koj­nym gło­sem.

Brzmiała w nim rezy­gna­cja, która zawsze bole­śnie doty­kała Adama, z czego sta­rzik dosko­nale zda­wał sobie sprawę.

Tyszka wes­tchnął ciężko.

– Jak chcesz, pocze­kam, aż pan Henio skoń­czy, i odwiozę cię do domu.

– A jedź w cho­lerę, jak cię służba wzywa. Zadzwo­nię po Romu­sia, na pewno po mnie przy­je­dzie.

Romuś… Star­szy syn pani Basi, posia­dacz samo­chodu i nie­ogra­ni­czo­nej, jak się zda­wało Ada­mowi, ilo­ści wol­nego czasu. Zawsze skory do pomocy innym. Także ojcu Adama. Sta­ru­szek wie­dział, że wzmianka o Romu­siu zaboli syna. I zabo­lała.sobota, 8 lutego 2013

Edmund Polań­ski splótł dło­nie na karku i prze­cią­gnął się, napi­na­jąc mię­śnie grzbietu. Mimo wypi­tej kawy wciąż czuł się senny i roz­le­ni­wiony. Potem wpi­sał hasło w lap­to­pie i cze­ka­jąc, aż sys­tem się uru­chomi, włą­czył komórkę. Zaata­ko­wały go dźwięki przy­cho­dzą­cych wia­do­mo­ści i nie­ode­bra­nych połą­czeń. Przej­rzał je pobież­nie, więk­szość pocho­dziła od aspi­ranta Matei, który wczo­raj wie­czo­rem miał dyżur w fabryce. Stało się coś poważ­nego? Mun­dek uznał, że na pewno nie, bo wtedy pró­bo­wa­liby skon­tak­to­wać się z nim także pro­ku­ra­tor Mro­zow­ska albo jego bez­po­średni prze­ło­żony, pod­in­spek­tor Kazi­mierz Pie­tru­siń­ski, który w spi­sie kon­tak­tów figu­ro­wał jako Pie­tru­cha. Aspi­rant był bystrym i pra­co­wi­tym poli­cjan­tem, do tego nie­oce­nio­nym, jeśli cho­dzi o obsłu­gi­wa­nie wszel­kiej elek­tro­niki, na któ­rej Mun­dek i Adam słabo się znali, ale wciąż miał pro­blemy z oceną sytu­acji i samo­dziel­nym podej­mo­wa­niem decy­zji. _Może zwy­czaj­nie daję mu za mało swo­body?_ – zasta­na­wiał się Mun­dek. Z dru­giej strony nie był prze­cież typem szefa, który zawsze i wszyst­kim lubi ste­ro­wać ręcz­nie. Przy­naj­mniej tak o sobie myślał.

Zalo­go­wał się do poczty, prze­biegł wzro­kiem mejl od Krzyśka. Co było do prze­wi­dze­nia, Mateja pytał, jakie powinni wyko­nać ruchy w spra­wie Zdzi­sławy Krol, lat sześć­dzie­siąt cztery, która zgi­nęła w wypadku dro­go­wym, nieco podej­rza­nym. Uznał, że sprawa nie jest pilna, a przy­naj­mniej nie na tyle, żeby zawra­cać sobie nią głowę w sobotę.

Wycią­gnął z półki jeden z albu­mów ze sta­rymi pocz­tów­kami. Zbie­rał je od dziecka, począt­kowo tylko dla­tego, że każdy z kole­gów z pod­sta­wówki coś kolek­cjo­no­wał. Cza­sami były to nie­ty­powe rze­czy, które dzi­siaj uznano by za śmieci – puszki po piwach i pudełka po papie­ro­sach, oczy­wi­ście zagra­nicz­nych, które u sza­rego schyłku PRL-u były namiastką świata zachod­niej obfi­to­ści, ale też reso­rowe samo­cho­dziki, fotki z gwiaz­dami fut­bolu, oczy­wi­ście znaczki… A on zna­lazł kie­dyś w sza­fie pudełko ze sta­rymi pocz­tów­kami, w więk­szo­ści ze zdję­ciami Kra­kowa. Ani matka, ani ojciec nie pamię­tali, skąd wła­ści­wie się ono wzięło, tym bar­dziej że na kilku były nazwi­ska i adresy ludzi, któ­rzy na pewno nie nale­żeli do bliż­szej czy dal­szej rodziny. Wize­runki Kra­kowa, niby bar­dzo podob­nego do tego, który widy­wał na co dzień, ale jed­nak nieco innego, tro­chę nierze­czywistego, bar­dzo mu się spodo­bały. Zaczął je zbie­rać, szu­kać kolej­nych pocz­tó­wek w licz­nych wtedy w Kra­ko­wie anty­kwa­ria­tach, czarno-bia­łych albo w sepii, mimo że sta­no­wiły kiep­ską walutę i żaden z kole­gów ze szkoły albo podwórka nie chciał się na nie wymie­niać. Nawet im się nie dzi­wił ani nie był zły z tego powodu, bo kolek­cja spra­wiała, że czuł się kimś wyjąt­ko­wym.

Póź­niej, kiedy wcią­gnęły go stu­dia, praca i rodzina, uzu­peł­niał kolek­cję tylko incy­den­tal­nie, odwie­dza­jąc targi sta­roci albo anty­kwa­riaty typu mydło i powi­dło, kiedy miał wolną chwilę. A mie­wał je rzadko. Jed­nak raz na jakiś czas się­gał po albumy, oglą­dał stare wize­runki miast, bo z cza­sem zaczął kolek­cjo­no­wać pocz­tówki nie tylko z Kra­kowa, lecz także ze ślą­skich miast i mia­ste­czek. Urzą­dzał sobie podróże w prze­szłość, aby choć na chwilę odpo­cząć od – cza­sami drę­czą­cej – teraź­niej­szo­ści. Po tym jak na jesieni prze­nie­śli się do domu na Giszowcu, w nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu w piw­nicy urzą­dził coś na kształt gabi­netu, choć prawdę powie­dziaw­szy, wła­ści­wie była to kry­jówka, do któ­rej od czasu do czasu ucie­kał przed zgieł­kiem życia rodzin­nego. Posta­no­wił, że co cie­kaw­sze czy cen­niej­sze pocz­tówki z kolek­cji umie­ści w anty­ra­mach i zawiesi na ścia­nie nad biur­kiem. Anty­ramy już kupił, ale wciąż bra­ko­wało mu czasu, aby przej­rzeć pocz­tówki i wybrać naj­lep­sze.

– Tata, śnia­da­nie! – usły­szał wrzask star­szego syna, Bartka, któ­remu nie chciało się scho­dzić do piw­nicy.

– Idę – odkrzyk­nął.

Odło­żył album, wes­tchnął. Zakli­nał w duchu, by pora­nek prze­biegł spo­koj­nie, bez scy­sji, choć sytu­acja mogła się roz­wi­nąć róż­nie. Ledwo wstali z Beatą z łóżka, do drzwi zaczęła się dobi­jać jego matka, Kry­styna, która – jak zwy­kle – nie raczyła uprze­dzić, że przy­je­dzie z Kra­kowa i uszczę­śliwi ich swoją obec­no­ścią. Wpa­dła do domu jak hura­gan, obrzu­ciła wnuki pre­zen­tami, a potem zasia­dła w fotelu w salo­nie i zażą­dała kawy, byle dobrej. Wie­dział, że Beatę ziry­to­wało nagłe poja­wie­nie się teścio­wej. Żona lubiła mieć wszystko zapla­no­wane i zawczasu przy­go­to­wane. Nie była fanką nie­spo­dzia­nek. A już na pewno nie tych fun­do­wa­nych przez jego matkę. Nie prze­pa­dały za sobą, wręcz toczyły pod­jaz­dową wojnę psy­cho­lo­giczną, jed­nak w ciągu ostat­nich mie­sięcy ich rela­cje tro­chę się ocie­pliły. Kry­styna zaczęła bar­dziej inte­re­so­wać się wnu­kami, a wła­ści­wie jedy­nie naj­młod­szą Basieńką, sama z sie­bie, nie­pro­szona, poży­czyła im pie­nią­dze na kupno domu, w ogóle wresz­cie spra­wiała wra­że­nie zain­te­re­so­wa­nej życiem naj­bliż­szej rodziny. Oczy­wi­ście na miarę wła­snych moż­li­wo­ści. Nie tak znowu wiel­kich, jak uwa­żała. Beata prze­stała się jeżyć na sam widok teścio­wej i z więk­szą cier­pli­wo­ścią przyj­mo­wała jej nie zawsze deli­katne komen­ta­rze doty­czące tego, co i jak robi żona jej jedy­naka, ponoć uko­cha­nego. Od pew­nego czasu tylko nie­które spo­tka­nia Beaty i Kry­styny koń­czyły się awan­tu­rami. Miał nadzieję, że tego sobot­niego poranka nie doj­dzie do kłótni.

Mun­dek nie­mal fizycz­nie czuł napię­cie nara­sta­jące przy stole, jakby zbie­rała się nad nim nie­wi­dzialna chmura burzowa. Syno­wie, wciąż słabo oswo­jeni z bab­cią, wyglą­dali na spię­tych, co miało też dobre strony, bo nie doka­zy­wali, nie sztur­chali się ani nie prze­ko­ma­rzali. Beata posta­wiła na stole talerz z kanap­kami z serem i szynką, drugi z pokro­jo­nymi warzy­wami oraz patel­nię bosko pach­ną­cej jajecz­nicy na beko­nie. Na widok jajek Kry­styna się skrzy­wiła i powie­działa słod­kim gło­sem, że takie tłu­sto­ści nie są na jej żołą­dek, ale chęt­nie zja­dłaby nale­śniki. Oczy­wi­ście usma­żone jedy­nie na kro­pli oliwy. Beata wywró­ciła oczami i już chciała rzu­cić jakiś komen­tarz, ale Mun­dek ją wyprze­dził, mówiąc, że chęt­nie zrobi nale­śniki, jeśli mama ma na nie ochotę. Chłopcy sku­pili się na pała­szo­wa­niu jajecz­nicy, a on szybko upo­rał się ze sma­że­niem. Matka zja­dła jed­nego i sko­men­to­wała, z rzadką u niej auto­iro­nią, że anty­ta­lent do goto­wa­nia musiał odzie­dzi­czyć po niej. Beata wes­tchnęła ciężko. Jedy­nie nie­spełna pół­to­ra­roczna Basieńka gawo­rzyła rado­śnie pomię­dzy pochła­nia­niem jed­nej a dru­giej łyżki dzie­cię­cej paćki, bez wąt­pie­nia nie­zwy­kle pożyw­nej i zdro­wej.

Bez pyskó­wek i zło­ści dotrwali do końca śnia­da­nia. Mun­dek miał nadzieję, że matka nie­długo zabie­rze się z ich domu, żeby zała­twiać swoje inte­resy. Bar­dzo rzadko zosta­wała z jego rodziną dłu­żej niż godzinę czy dwie. Taka po pro­stu była, co zresztą, jak sądził, aku­rat nie miało spe­cjal­nego związku z nimi. Kry­styna zwy­czaj­nie nie umiała spo­koj­nie usie­dzieć na tyłku. Na rzyci – zda­niem Mundka to słowo z języka ślą­skiego było jesz­cze ade­kwat­niej­sze. Dla­tego zdzi­wił się, gdy zaży­czyła sobie kolej­nej kawy.

– Chodź, mamy do poga­da­nia – zarzą­dziła Kry­styna.

– To roz­ma­wiajmy – Mund­kowi po obfi­tym posiłku nie chciało się ruszać z kanapy.

– Tutaj wola­ła­bym nie.

– Mamo, ile razy ci mówi­łem, że nie mam przed Beatą tajem­nic.

– Ale to sprawy nie dla kobiet.

Jakby matka nie była kobietą. No może jed­nak nie do końca. Jeśli w teo­rii o ist­nie­niu płci mózgu było choć ziarno prawdy, Kry­styna bez wąt­pie­nia miała mózg męski. Żeby nie wda­wać się w nie­po­trzebne dys­ku­sje, zapa­rzył kawę i z fili­żan­kami w dło­niach zapro­wa­dził matkę do swo­jego gabi­netu. Zlu­stro­wała pomiesz­cze­nie kry­tycz­nym okiem.

– Widzę, że twoja uko­chana wygo­niła cię do piw­nicy…

– Mamo, prze­stań!

– Dobra, dobra, już nic powie­dzieć nie można.

– Naprawdę cza­sami lepiej by było dla wszyst­kich, gdy­byś nie zdra­dzała światu swo­ich prze­my­śleń.

– Widzę, że z wie­kiem dow­cip ci się wyostrza. Lepiej późno niż wcale. Ale nie o tobie chcia­łam poga­dać.

_Tylko o sobie i wła­snych, jakże waż­nych dla wszech­świata, spra­wach_ – sko­men­to­wał, ale jedy­nie w myślach.

– Jest taka sprawa… – Kry­styna nagle urwała. – I tak sobie pomy­śla­łam, że mógł­byś mi pomóc.

Zachę­cił matkę gestem dłoni, by mówiła dalej. Tro­chę go zain­try­go­wała. Ni­gdy wcze­śniej nie pytała go o radę ani nie pro­siła o pomoc, pew­nie dla­tego, że – jak sądził – uwa­żała go za lek­kiego nie­udacz­nika, który w życiu doko­nuje wyłącz­nie nie­wła­ści­wych wybo­rów.

– Mówi­łam ci jakiś czas temu, że pra­cuję nad nowym dużym pro­jek­tem.

Praw­do­po­dob­nie rze­czy­wi­ście mówiła, tyle że od dawna nie­zbyt uważ­nie słu­chał jej przy­dłu­ga­wych opo­wie­ści o branży tury­stycz­nej w ogóle, a licz­nych suk­ce­sach jej firmy w szcze­gól­no­ści.

– Chcę wejść z moją firmą na rynek hisz­pań­ski. Z przy­tu­pem.

Jak­żeby ina­czej. Także ten komen­tarz pozo­sta­wił dla sie­bie.

– Mamo, po co ci to wszystko? – nie powstrzy­mał się przed zada­niem pyta­nia. – Masz, z tego, co pamię­tam, całą masę wycie­czek i poby­tó­wek na Bał­ka­nach, w Gre­cji i Wło­szech. Na co ci jesz­cze Hisz­pa­nia?

Matka prych­nęła i powie­działa:

– Co ty tam wiesz o biz­ne­sie, sie­dząc na pań­stwo­wej posadce. Zresztą kiep­skiej. Kto się nie roz­wija, ten się zwija, jasne?

Wzru­szył ramio­nami.

– Mniej­sza o to – nie chciał się z nią spie­rać o stra­te­gie roz­woju jej firmy. – Co to za pro­jekt i o czym chcia­łaś poroz­ma­wiać?

– Taki mój zna­jomy zna­jo­mego chce wejść ze mną w spółkę, jeśli cho­dzi o eks­pan­sję na Hisz­pa­nię. Sie­dzi na tym rynku od lat, dobrze sobie radzi, więc współ­praca z nim byłaby mi na rękę. Ja daję _know how_ nie­stan­dar­do­wej oferty tury­stycz­nej, spro­fi­lo­wa­nej pod indy­wi­du­alne potrzeby odbiorcy, on kon­takty na miej­scu, poma­ga­jące to wszystko ogar­nąć i roz­krę­cić.

– To w czym pro­blem?

– Chce, żebym na wej­ściu zain­we­sto­wała sporą sumę. Moim zda­niem warto, ale jeśli mam wyło­żyć kasę, muszę mieć pew­ność, że gość mnie nie oszuka.

– Nie spraw­dzi­łaś go?

– Popy­ta­łam tu i tam, ale wiesz, jak to w biz­ne­sie, jedni go chwalą, inni nie­ko­niecz­nie. Pomy­śla­łam więc, że może byś go dla mnie prze­świe­tlił, tak nie­ofi­cjal­nie. Macie tam prze­cież w tej poli­cji swoje spo­soby, nie?

Mun­dek wes­tchnął ciężko. Się­gnął po fili­żankę i popi­jał kawę małymi łykami, żeby dać sobie czas na wymy­śle­nie prze­ko­nu­ją­cych argu­men­tów.

– Mamo, jak ty sobie to wyobra­żasz? Że popro­wa­dzę jakieś pry­watne docho­dze­nie? W ramach pracy czy w cza­sie wol­nym? Poza tym przy­po­mnę, bo może nie pamię­tasz, że zaj­muję się spra­wami kry­mi­nal­nymi, a nie gospo­dar­czymi. Nie za bar­dzo się na tym znam.

– Ale wła­ści­wie co ci szko­dzi pospraw­dzać, czy tam w tych waszych archi­wach albo bazach nie ma cze­goś o nim, czy był karany albo w coś zamie­szany.

– Od spraw­dza­nia ewen­tu­al­nych kon­tra­hen­tów czy wspól­ni­ków są wyspe­cja­li­zo­wane agen­cje detek­ty­wi­styczne. Biały wywiad gospo­dar­czy, te sprawy – bez­wied­nie posłu­żył się ulu­bio­nym powie­dzon­kiem Pie­tru­chy.

– Czyli wła­snej matce nie pomo­żesz? – Kry­styna świet­nie grała na jego emo­cjach.

– Nie – odparł, sam nie wie­dząc, skąd ma w sobie tyle zde­cy­do­wa­nia.

– Cóż, wła­ści­wie czego ja się po tobie spo­dzie­wa­łam – odsta­wiła nie­mal nie­tkniętą kawę na biurko. – Zbie­ram się.

Powiało od niej sybe­ryj­skim chło­dem. Chciał coś powie­dzieć, zała­go­dzić sytu­ację, ale nie zna­lazł żad­nych słów, które wyda­wa­łyby się odpo­wied­nie. Poszedł za matką, która nie­mal wbie­gła po scho­dach i nie żegna­jąc się ani z wnu­kami, ani z Beatą, skie­ro­wała się ku wyj­ściu. Drzwi nagle się otwo­rzyły i sta­nęła w nich teściowa Mundka. Zanim zare­ago­wała, Kry­styna rzu­ciła nie­wy­raźne „bry” i pognała w stronę samo­chodu zapar­ko­wa­nego przed bramą. Mun­dek daro­wał sobie odpro­wa­dza­nie matki do furtki.

– A tej zaś się kole rzyci haj­cuje – sko­men­to­wała teściowa. – Coś się stało?

– Nic, nic – odpo­wie­dział ner­wowo i zapro­sił teściową do środka.

Wie­dział, co za chwilę będzie się działo. Beata do spółki z matką urzą­dzą mu prze­słu­cha­nie, pod­czas któ­rego żadna z nich nie wej­dzie w rolę dobrego poli­cjanta. A co się Kry­sty­nie stało? A o co się pokłó­ci­li­ście, bo pew­nie się pokłó­ci­li­ście? A potem obie zaczną narze­kać na jego matkę. I w dużej czę­ści będą miały rację. Nie miał na to jed­nak siły ani ochoty. Powie­dział, że wypa­dła mu nagła robota. Służba nie drużba. Nawet za bar­dzo nie skła­mał.

*

Na par­king przed budyn­kami komendy poli­cji przy ulicy Lompy w Kato­wi­cach zaje­chała – na oko kil­ku­let­nia – skoda fabia kombi w paskud­nym pia­sko­wym kolo­rze. Tyszka nazy­wał go, z wła­ściwą sobie dosad­no­ścią, sracz­ko­wa­tym nawet w obec­no­ści Polań­skiego, ale Mun­dek nie reago­wał na te drwiny. Nad­ko­mi­sarz w ogóle nie inte­re­so­wał się moto­ry­za­cją, wcze­śniej przez dłu­gie lata nie miał wła­snego samo­chodu i kazał się wozić innym albo korzy­stał ze służ­bo­wego. Mateję wciąż dzi­wiło, że jego szef po latach zaczął pro­wa­dzić auto, cho­ciaż robił to nie­chęt­nie i jedy­nie wtedy, kiedy musiał. Teraz też Polań­ski wysko­czył ze skody, prze­siadł się do czer­wo­nego nis­sana juke Krzyśka, któ­rego wcze­śniej w sobot­nie przed­po­łu­dnie wyrwał z bło­giego nic­nie­ro­bie­nia i kazał sta­wić się w robo­cie. Poje­chali do Gli­wic, gdzie mieli odszu­kać i roz­py­tać Jakuba Zawoj­skiego, który zda­niem eks­te­ścia wojo­wał z Krol i jej córką, choć nie wie­dzieli, czy na śmierć i życie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: