- W empik go
Śmierć śląskiej matki - ebook
Śmierć śląskiej matki - ebook
Czy najbliżsi sobie ludzie mogą stać się największymi wrogami?
Na przejściu dla pieszych w katowickiej dzielnicy Załęże ginie pod kołami samochodu ponadsześćdziesięcioletnia Zdzisława Krol. Sprawca ucieka. Okoliczności wypadku są na tyle niejasne, że sprawą zajmuje się ekipa nadkomisarza Edmunda Polańskiego, jednego z najlepszych śledczych kryminalnych w kraju. Im bardziej poznają historię rodziny Krol, tym mocniej wchodzą w gmatwaninę traumatycznych, pokomplikowanych relacji, które odciskają piętno także na policjantach. A to jeszcze nie koniec, bo w równie nieoczywistych okolicznościach ginie kolejna osoba z rodziny Krolów.
Pełna emocji i psychologicznej głębi kryminalna opowieść o rodzinnych traumach i ojcach walczących o prawo do opieki nad dziećmi. Z mafią węglową w tle. Z zakończeniem, którego na pewno nie przewidzicie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67502-70-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
piątek, 7 lutego 2013
Leciwa kobieta szła powoli i złorzeczyła z cicha, czasami mamrocząc pod nosem albo składając słowa pełne złości jedynie w myślach. Nie obawiała się, że ktoś usłyszy, jak mówi do siebie, i weźmie ją za starą wariatkę. Znowu zaczął sypać śnieg, niezbyt gęsty, ale mokry. Duże płatki rozpuszczały się na jej twarzy. Naciągnęła głębiej na czoło wełnianą czapkę w kolorze „pieprz i sól”, dopięła guzik szarego płaszcza. Ludzie kulili się, pochylali głowy i szybko przemykali do samochodów. Właśnie – samochodów.
Zatrzymała się i postawiła reklamówki na chodniku, mając gdzieś, że się zamoczą i później będzie z nich kapało. W wyobraźni już widziała kałużę brudnej wody w przedpokoju, ale uznała, że będzie się tym martwić później. Ściągnęła rękawiczkę i przetarła mokrą twarz. Z centrum handlowego do domu przy ulicy Ciemały nie miała daleko, wystarczyło przejść kładką nad średnicówką, pójść kilkadziesiąt metrów chodnikiem obok kępy drzew, przeciąć Gliwicką – i była na miejscu. Jednak ciężkie zakupy i kiepska aura sprawiały, że z każdym krokiem narastały w niej furia i żal do całego świata w ogóle, a do jej bliskich w szczególności.
Jeść to każdy chce, jak najbardziej, ale pomóc matce, podwieźć z zakupami to już nie łaska, obracała w myślach gorzkie słowa. Jej ślubny zaś się gdzieś stracił i nie odbierał telefonu, ale na niego nigdy specjalnie nie liczyła, był, jaki był, bez szans na zmianę. Nie wychowała go sobie, więc ma za swoje. Dawno na dziada machnęła ręką. Pewnie znowu siedzi na tej durnej laubie. Ciekawe, co on tam w ogóle robi? A młodsza córka musiała zostać w domu z Roksanką. Na myśl o trzyletniej wnuczce kobiecie zrobiło się cieplej na sercu. Jej słoneczko! Chwyciła torby i ruszyła w stronę kładki. Miała dla wnusi kinder niespodziankę.
Idąc nad średnicówką, poklęła jeszcze na pierońskich gizdów, którym jak zwykle nie chciało się posypać chodników piaskiem. Jak nic, można było sobie złamać giczałę. Zeszła na dół, pokonała krótki odcinek prowadzący w stronę ulicy Gliwickiej, stanęła przed torowiskiem i poprawiła opadającą na oczy czapkę. Tramwaj nie jechał, pod wiatą pobliskiego przystanku chowała się grupka ludzi. Podeszła kilkanaście kroków do ulicy. Przepuściła dwa samochody. Było pusto, tylko z podjazdu do domu, znajdującego się kilkaset metrów od przejścia, skręcało w jej stronę auto. Zdążę jak nic, myślała, zaraz będę na miejscu. Dotarła na środek jezdni, kiedy usłyszała ryk silnika i przenikliwy pisk opon. Spojrzała w lewo i zamarła. Wbiła wzrok w snopy reflektorów, które znalazły się uderzająco blisko. Zbyt blisko. Nie mogła się ruszyć, niczym sarna wpatrzona w światła auta zbliżającego się na śródleśnej drodze.
*
Komisarz Adam Tyszka walczył z sennością, jak tylko mógł, w desperacji sięgnął po kolorowe gazety leżące na stoliku stojącym obok wysłużonego fotela. Historie celebrytów, których nazwiska ani twarze zupełnie z niczym mu się nie kojarzyły, tylko go zirytowały. Sranie w banię, kogo obchodzi, że się schodzą albo rozchodzą. Ewentualnie żenią. Właśnie, żeniaczka… Wstał i podszedł do witryny zakładu krawieckiego. Spojrzał przez szybę na mysłowicki rynek. Znowu padało. Nieliczni przechodnie szybko przemykali przez duży plac, ślizgając się na brei, w którą zamieniał się mokry śnieg. Wbił wzrok w figurę Jana Chrzciciela wieńczącą fontannę. Święty zdawał się wypinać w jego stronę ośnieżony tyłek.
– A do rzyci – wymamrotał Adam pod nosem.
Tkwił u krawca już ponad godzinę, czekając na ojca, który miał pierwszą przymiarkę ancugu. Ślubnego. Że też ojcu zebrało się na stare lata na żeniaczkę! Adamowi wydawało się, że jeśli nawet wciąż nie pogodził się z decyzją starzika, to przynajmniej trochę oswoił. Nawet z tym, że pani Basia będzie jego macochą. Właściwie jak miał się do niej zwracać po ślubie? Pani Basiu, jak wcześniej? Barbaro? Mamo? Matkę przecież miał tylko jedną… Wciąż targały nim sprzeczne emocje. Dostrzegał, że związek z panią Basią dobrze robi ojcu, sprawił, że starzik odżył, nabrał chęci do życia. Z drugiej strony perspektywa rychłego ślubu rodzica wciąż wzbudzała w nim irytację, wewnętrzny sprzeciw.
Uroczystość wyznaczono na początek marca, bo pani Basia, kierując się prastarym zabobonem, uznała, że zaślubiny mogą się odbyć tylko w miesiącu, który w nazwie ma literę „r”, co ponoć stanowi dobrą wróżbę na przyszłość. A właściwie dlaczego nie w lutym, Adam szybciej miałby to z głowy. Może jednak wkurzały go głównie rozwleczone przygotowania do ślubu i wesela, w które wciągała go pani Basia, konsultując z nim a to wygląd zaproszeń ślubnych, a to weselne menu. Jakby miał o tym jakiekolwiek pojęcie, to raz. Dwa, uważał, że tego rodzaju szczegóły są zupełnie bez znaczenia. Myślał, że ludzie przejmują się takimi pierdołami tylko przy pierwszym ślubie. A tu proszę. Widać z wiekiem nie mądrzeją, a przynajmniej nie wszyscy.
Teraz znowu klapnął na fotel i powoli wypuścił powietrze. Uważał się za człowieka cierpliwego, ale – do cholery – są jakieś granice.
– Panie Heniu, długo jeszcze? – zwrócił się do mistrza igły i nici.
– Nie ugo – wymamrotał krawiec z ustami pełnymi szpilek.
Pan Henio był stary jak świat, a na pewno starszy od ojca Adama, i prowadził zakład krawiecki w tym samym miejscu, w kamienicy przy rynku w Mysłowicach, od kiedy tylko Tyszka sięgał pamięcią. Właśnie pan Henio uszył mu garniturek na pierwszą komunię. Adam zaczął obliczać, kiedy to było, ale szybko się pomylił. W chwili, kiedy pojawił się temat garnituru ślubnego dla staruszka, zaproponował, żeby kupili gotowy. W końcu w marketach można było dostać naprawdę porządne garnitury, w każdym rozmiarze i za rozsądne pieniądze. Jednak ojciec uparł się, że nie, nie ma mowy, jeśli ma sobie zafundować ostatni ancug w życiu, niech będzie taki, jak trzeba, obstalowany. Bo taki ze ślubu to i do trumny się nada. I powiedział, że pan Henio go uszyje. Adam najpierw zdziwił się, że pan Henio jeszcze żyje, a potem zdumiał jeszcze bardziej, że jest w stanie w miarę pewnie utrzymać w palcach igłę czy nożyce. Ojciec odparł, że Basieńka wszystko posprawdzała i nawet już umówiła ich z krawcem. No jasne, Basieńka…
Jak Adam sam się przekonał, pan Henio może nie był w szczytowej formie, na pewno nie pracował szybko, ale dawał radę, o czym świadczył fakt, że dotarli do etapu przymiarki, a marynarka, z tego, co mógł ocenić, leżała na ojcu całkiem dobrze.
Rozdzwonił się jego telefon. Adam wyjął aparat i spojrzał na wyświetlacz: Krystyna. Nawet się ucieszył.
– Cześć pracy, Krzysiek, co tam?
– Czołem, potrzebny jesteś – powiedział bez zbędnych wstępów aspirant Krzysztof Mateja, którego Adam przezywał Krystyną za względu na słabość kolegi do kunsztownych fryzur na żel podobnych do tych, które nosił Cristiano Ronaldo.
– A co się urodziło?
– Mamy starszą kobietę potrąconą na pasach. Śmiertelnie.
– I co nam teraz do tego? – Tyszka się zdziwił. – To raczej robota dla gierojów z drogówki.
– To bardziej skomplikowane. Sam zobaczysz.
Adam w duchu cieszył się, że niedługo opuści zakład krawiecki i weźmie się do roboty, ale postanowił urządzić teatrzyk na potrzeby ojca. Żeby nie wyjść na niesłownego syna, który nie jest w stanie poświęcić starzikowi wieczoru, mimo iż obiecał, że zawiezie go do krawca i odwiezie, choćby się waliło i paliło.
– Ale ja mam już dzisiaj wolne. Poza tym ojcem się zajmuję. Mundek albo Renata ci nie wystarczą?
– Polański to wiesz… – Adam wiedział. Ich szef, nadkomisarz Edmund Polański, robił wszystko, żeby weekendy poświęcać wyłącznie rodzinie. Zazwyczaj w piątek zaraz po wyjściu z pracy wyłączał komórkę. Tyszka pamiętał, że również przy okazji ostatniej dużej sprawy, którą prowadzili, a która zaczęła się od młodego mężczyzny z łbem odstrzelonym podczas rekonstrukcji historycznej obrony wieży spadochronowej w Katowicach, Mundek zjawił się na miejscu zbrodni ostatni. – Abonent niedostępny, a nie mam czasu do niego podjechać.
– A Petarda?
– Adam, wiesz, że Renata nie lubi, gdy ją tak nazywasz.
Tyszka wiedział, ale zwyczajnie lubił brzmienie dawnego pseudonimu podkomisarz Renaty Łukowskiej.
– Lubi, nie lubi, co z nią?
– Nie mam pojęcia. Nie odbiera.
Adam miał ochotę drążyć temat, ale ugryzł się w język. Tajemnicą poliszynela było, że Krzysiek jest w związku z Renatą. Takim z rodzaju trudnych i skomplikowanych. Poza tym z jego obserwacji wynikało, że to raczej Matei bardziej zależy na Łukowskiej niż odwrotnie. Renata bez wątpienia nie należała do kobiet bezproblemowych. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę – również Krzysiek. Jego wybór, jego problem.
– Dobra, działaj na razie sam. Za pół godziny będę. Tylko wyślij mi esemesem adres.
Schował telefon do kieszeni i podniósł się z fotela. Zwrócił się w stronę staruszka i zamarł na chwilę, gdy dostrzegł jego ponury wzrok. Zaczął niepewnie:
– Łojciec…
Wydawało mu się, że starzik chce coś powiedzieć, ten jednak milczał.
– Robota mi wypadła, muszę jechać.
– Taaa, jak zwykle obcy trup jest dla ciebie ważniejszy ode mnie.
– A skąd wiesz, że o trupa idzie? – spytał odruchowo.
– Może stary jestem, ale pamiętam jeszcze, gdzie pracujesz i co tam robisz.
– Wiesz, taka służba – rzucił Adam, do końca nie wiedząc, czy chce przekonać ojca, czy samego siebie.
Rodzic westchnął ciężko i machnął ręką nadspodziewanie energicznie.
– Panie Zenonie, szew puści… – zajęczał krawiec.
– Co mi tam szew, jak jedyny syn ma mnie w rzyci – ojciec mówił cichym, na pozór spokojnym głosem.
Brzmiała w nim rezygnacja, która zawsze boleśnie dotykała Adama, z czego starzik doskonale zdawał sobie sprawę.
Tyszka westchnął ciężko.
– Jak chcesz, poczekam, aż pan Henio skończy, i odwiozę cię do domu.
– A jedź w cholerę, jak cię służba wzywa. Zadzwonię po Romusia, na pewno po mnie przyjedzie.
Romuś… Starszy syn pani Basi, posiadacz samochodu i nieograniczonej, jak się zdawało Adamowi, ilości wolnego czasu. Zawsze skory do pomocy innym. Także ojcu Adama. Staruszek wiedział, że wzmianka o Romusiu zaboli syna. I zabolała.sobota, 8 lutego 2013
Edmund Polański splótł dłonie na karku i przeciągnął się, napinając mięśnie grzbietu. Mimo wypitej kawy wciąż czuł się senny i rozleniwiony. Potem wpisał hasło w laptopie i czekając, aż system się uruchomi, włączył komórkę. Zaatakowały go dźwięki przychodzących wiadomości i nieodebranych połączeń. Przejrzał je pobieżnie, większość pochodziła od aspiranta Matei, który wczoraj wieczorem miał dyżur w fabryce. Stało się coś poważnego? Mundek uznał, że na pewno nie, bo wtedy próbowaliby skontaktować się z nim także prokurator Mrozowska albo jego bezpośredni przełożony, podinspektor Kazimierz Pietrusiński, który w spisie kontaktów figurował jako Pietrucha. Aspirant był bystrym i pracowitym policjantem, do tego nieocenionym, jeśli chodzi o obsługiwanie wszelkiej elektroniki, na której Mundek i Adam słabo się znali, ale wciąż miał problemy z oceną sytuacji i samodzielnym podejmowaniem decyzji. _Może zwyczajnie daję mu za mało swobody?_ – zastanawiał się Mundek. Z drugiej strony nie był przecież typem szefa, który zawsze i wszystkim lubi sterować ręcznie. Przynajmniej tak o sobie myślał.
Zalogował się do poczty, przebiegł wzrokiem mejl od Krzyśka. Co było do przewidzenia, Mateja pytał, jakie powinni wykonać ruchy w sprawie Zdzisławy Krol, lat sześćdziesiąt cztery, która zginęła w wypadku drogowym, nieco podejrzanym. Uznał, że sprawa nie jest pilna, a przynajmniej nie na tyle, żeby zawracać sobie nią głowę w sobotę.
Wyciągnął z półki jeden z albumów ze starymi pocztówkami. Zbierał je od dziecka, początkowo tylko dlatego, że każdy z kolegów z podstawówki coś kolekcjonował. Czasami były to nietypowe rzeczy, które dzisiaj uznano by za śmieci – puszki po piwach i pudełka po papierosach, oczywiście zagranicznych, które u szarego schyłku PRL-u były namiastką świata zachodniej obfitości, ale też resorowe samochodziki, fotki z gwiazdami futbolu, oczywiście znaczki… A on znalazł kiedyś w szafie pudełko ze starymi pocztówkami, w większości ze zdjęciami Krakowa. Ani matka, ani ojciec nie pamiętali, skąd właściwie się ono wzięło, tym bardziej że na kilku były nazwiska i adresy ludzi, którzy na pewno nie należeli do bliższej czy dalszej rodziny. Wizerunki Krakowa, niby bardzo podobnego do tego, który widywał na co dzień, ale jednak nieco innego, trochę nierzeczywistego, bardzo mu się spodobały. Zaczął je zbierać, szukać kolejnych pocztówek w licznych wtedy w Krakowie antykwariatach, czarno-białych albo w sepii, mimo że stanowiły kiepską walutę i żaden z kolegów ze szkoły albo podwórka nie chciał się na nie wymieniać. Nawet im się nie dziwił ani nie był zły z tego powodu, bo kolekcja sprawiała, że czuł się kimś wyjątkowym.
Później, kiedy wciągnęły go studia, praca i rodzina, uzupełniał kolekcję tylko incydentalnie, odwiedzając targi staroci albo antykwariaty typu mydło i powidło, kiedy miał wolną chwilę. A miewał je rzadko. Jednak raz na jakiś czas sięgał po albumy, oglądał stare wizerunki miast, bo z czasem zaczął kolekcjonować pocztówki nie tylko z Krakowa, lecz także ze śląskich miast i miasteczek. Urządzał sobie podróże w przeszłość, aby choć na chwilę odpocząć od – czasami dręczącej – teraźniejszości. Po tym jak na jesieni przenieśli się do domu na Giszowcu, w niewielkim pomieszczeniu w piwnicy urządził coś na kształt gabinetu, choć prawdę powiedziawszy, właściwie była to kryjówka, do której od czasu do czasu uciekał przed zgiełkiem życia rodzinnego. Postanowił, że co ciekawsze czy cenniejsze pocztówki z kolekcji umieści w antyramach i zawiesi na ścianie nad biurkiem. Antyramy już kupił, ale wciąż brakowało mu czasu, aby przejrzeć pocztówki i wybrać najlepsze.
– Tata, śniadanie! – usłyszał wrzask starszego syna, Bartka, któremu nie chciało się schodzić do piwnicy.
– Idę – odkrzyknął.
Odłożył album, westchnął. Zaklinał w duchu, by poranek przebiegł spokojnie, bez scysji, choć sytuacja mogła się rozwinąć różnie. Ledwo wstali z Beatą z łóżka, do drzwi zaczęła się dobijać jego matka, Krystyna, która – jak zwykle – nie raczyła uprzedzić, że przyjedzie z Krakowa i uszczęśliwi ich swoją obecnością. Wpadła do domu jak huragan, obrzuciła wnuki prezentami, a potem zasiadła w fotelu w salonie i zażądała kawy, byle dobrej. Wiedział, że Beatę zirytowało nagłe pojawienie się teściowej. Żona lubiła mieć wszystko zaplanowane i zawczasu przygotowane. Nie była fanką niespodzianek. A już na pewno nie tych fundowanych przez jego matkę. Nie przepadały za sobą, wręcz toczyły podjazdową wojnę psychologiczną, jednak w ciągu ostatnich miesięcy ich relacje trochę się ociepliły. Krystyna zaczęła bardziej interesować się wnukami, a właściwie jedynie najmłodszą Basieńką, sama z siebie, nieproszona, pożyczyła im pieniądze na kupno domu, w ogóle wreszcie sprawiała wrażenie zainteresowanej życiem najbliższej rodziny. Oczywiście na miarę własnych możliwości. Nie tak znowu wielkich, jak uważała. Beata przestała się jeżyć na sam widok teściowej i z większą cierpliwością przyjmowała jej nie zawsze delikatne komentarze dotyczące tego, co i jak robi żona jej jedynaka, ponoć ukochanego. Od pewnego czasu tylko niektóre spotkania Beaty i Krystyny kończyły się awanturami. Miał nadzieję, że tego sobotniego poranka nie dojdzie do kłótni.
Mundek niemal fizycznie czuł napięcie narastające przy stole, jakby zbierała się nad nim niewidzialna chmura burzowa. Synowie, wciąż słabo oswojeni z babcią, wyglądali na spiętych, co miało też dobre strony, bo nie dokazywali, nie szturchali się ani nie przekomarzali. Beata postawiła na stole talerz z kanapkami z serem i szynką, drugi z pokrojonymi warzywami oraz patelnię bosko pachnącej jajecznicy na bekonie. Na widok jajek Krystyna się skrzywiła i powiedziała słodkim głosem, że takie tłustości nie są na jej żołądek, ale chętnie zjadłaby naleśniki. Oczywiście usmażone jedynie na kropli oliwy. Beata wywróciła oczami i już chciała rzucić jakiś komentarz, ale Mundek ją wyprzedził, mówiąc, że chętnie zrobi naleśniki, jeśli mama ma na nie ochotę. Chłopcy skupili się na pałaszowaniu jajecznicy, a on szybko uporał się ze smażeniem. Matka zjadła jednego i skomentowała, z rzadką u niej autoironią, że antytalent do gotowania musiał odziedziczyć po niej. Beata westchnęła ciężko. Jedynie niespełna półtoraroczna Basieńka gaworzyła radośnie pomiędzy pochłanianiem jednej a drugiej łyżki dziecięcej paćki, bez wątpienia niezwykle pożywnej i zdrowej.
Bez pyskówek i złości dotrwali do końca śniadania. Mundek miał nadzieję, że matka niedługo zabierze się z ich domu, żeby załatwiać swoje interesy. Bardzo rzadko zostawała z jego rodziną dłużej niż godzinę czy dwie. Taka po prostu była, co zresztą, jak sądził, akurat nie miało specjalnego związku z nimi. Krystyna zwyczajnie nie umiała spokojnie usiedzieć na tyłku. Na rzyci – zdaniem Mundka to słowo z języka śląskiego było jeszcze adekwatniejsze. Dlatego zdziwił się, gdy zażyczyła sobie kolejnej kawy.
– Chodź, mamy do pogadania – zarządziła Krystyna.
– To rozmawiajmy – Mundkowi po obfitym posiłku nie chciało się ruszać z kanapy.
– Tutaj wolałabym nie.
– Mamo, ile razy ci mówiłem, że nie mam przed Beatą tajemnic.
– Ale to sprawy nie dla kobiet.
Jakby matka nie była kobietą. No może jednak nie do końca. Jeśli w teorii o istnieniu płci mózgu było choć ziarno prawdy, Krystyna bez wątpienia miała mózg męski. Żeby nie wdawać się w niepotrzebne dyskusje, zaparzył kawę i z filiżankami w dłoniach zaprowadził matkę do swojego gabinetu. Zlustrowała pomieszczenie krytycznym okiem.
– Widzę, że twoja ukochana wygoniła cię do piwnicy…
– Mamo, przestań!
– Dobra, dobra, już nic powiedzieć nie można.
– Naprawdę czasami lepiej by było dla wszystkich, gdybyś nie zdradzała światu swoich przemyśleń.
– Widzę, że z wiekiem dowcip ci się wyostrza. Lepiej późno niż wcale. Ale nie o tobie chciałam pogadać.
_Tylko o sobie i własnych, jakże ważnych dla wszechświata, sprawach_ – skomentował, ale jedynie w myślach.
– Jest taka sprawa… – Krystyna nagle urwała. – I tak sobie pomyślałam, że mógłbyś mi pomóc.
Zachęcił matkę gestem dłoni, by mówiła dalej. Trochę go zaintrygowała. Nigdy wcześniej nie pytała go o radę ani nie prosiła o pomoc, pewnie dlatego, że – jak sądził – uważała go za lekkiego nieudacznika, który w życiu dokonuje wyłącznie niewłaściwych wyborów.
– Mówiłam ci jakiś czas temu, że pracuję nad nowym dużym projektem.
Prawdopodobnie rzeczywiście mówiła, tyle że od dawna niezbyt uważnie słuchał jej przydługawych opowieści o branży turystycznej w ogóle, a licznych sukcesach jej firmy w szczególności.
– Chcę wejść z moją firmą na rynek hiszpański. Z przytupem.
Jakżeby inaczej. Także ten komentarz pozostawił dla siebie.
– Mamo, po co ci to wszystko? – nie powstrzymał się przed zadaniem pytania. – Masz, z tego, co pamiętam, całą masę wycieczek i pobytówek na Bałkanach, w Grecji i Włoszech. Na co ci jeszcze Hiszpania?
Matka prychnęła i powiedziała:
– Co ty tam wiesz o biznesie, siedząc na państwowej posadce. Zresztą kiepskiej. Kto się nie rozwija, ten się zwija, jasne?
Wzruszył ramionami.
– Mniejsza o to – nie chciał się z nią spierać o strategie rozwoju jej firmy. – Co to za projekt i o czym chciałaś porozmawiać?
– Taki mój znajomy znajomego chce wejść ze mną w spółkę, jeśli chodzi o ekspansję na Hiszpanię. Siedzi na tym rynku od lat, dobrze sobie radzi, więc współpraca z nim byłaby mi na rękę. Ja daję _know how_ niestandardowej oferty turystycznej, sprofilowanej pod indywidualne potrzeby odbiorcy, on kontakty na miejscu, pomagające to wszystko ogarnąć i rozkręcić.
– To w czym problem?
– Chce, żebym na wejściu zainwestowała sporą sumę. Moim zdaniem warto, ale jeśli mam wyłożyć kasę, muszę mieć pewność, że gość mnie nie oszuka.
– Nie sprawdziłaś go?
– Popytałam tu i tam, ale wiesz, jak to w biznesie, jedni go chwalą, inni niekoniecznie. Pomyślałam więc, że może byś go dla mnie prześwietlił, tak nieoficjalnie. Macie tam przecież w tej policji swoje sposoby, nie?
Mundek westchnął ciężko. Sięgnął po filiżankę i popijał kawę małymi łykami, żeby dać sobie czas na wymyślenie przekonujących argumentów.
– Mamo, jak ty sobie to wyobrażasz? Że poprowadzę jakieś prywatne dochodzenie? W ramach pracy czy w czasie wolnym? Poza tym przypomnę, bo może nie pamiętasz, że zajmuję się sprawami kryminalnymi, a nie gospodarczymi. Nie za bardzo się na tym znam.
– Ale właściwie co ci szkodzi posprawdzać, czy tam w tych waszych archiwach albo bazach nie ma czegoś o nim, czy był karany albo w coś zamieszany.
– Od sprawdzania ewentualnych kontrahentów czy wspólników są wyspecjalizowane agencje detektywistyczne. Biały wywiad gospodarczy, te sprawy – bezwiednie posłużył się ulubionym powiedzonkiem Pietruchy.
– Czyli własnej matce nie pomożesz? – Krystyna świetnie grała na jego emocjach.
– Nie – odparł, sam nie wiedząc, skąd ma w sobie tyle zdecydowania.
– Cóż, właściwie czego ja się po tobie spodziewałam – odstawiła niemal nietkniętą kawę na biurko. – Zbieram się.
Powiało od niej syberyjskim chłodem. Chciał coś powiedzieć, załagodzić sytuację, ale nie znalazł żadnych słów, które wydawałyby się odpowiednie. Poszedł za matką, która niemal wbiegła po schodach i nie żegnając się ani z wnukami, ani z Beatą, skierowała się ku wyjściu. Drzwi nagle się otworzyły i stanęła w nich teściowa Mundka. Zanim zareagowała, Krystyna rzuciła niewyraźne „bry” i pognała w stronę samochodu zaparkowanego przed bramą. Mundek darował sobie odprowadzanie matki do furtki.
– A tej zaś się kole rzyci hajcuje – skomentowała teściowa. – Coś się stało?
– Nic, nic – odpowiedział nerwowo i zaprosił teściową do środka.
Wiedział, co za chwilę będzie się działo. Beata do spółki z matką urządzą mu przesłuchanie, podczas którego żadna z nich nie wejdzie w rolę dobrego policjanta. A co się Krystynie stało? A o co się pokłóciliście, bo pewnie się pokłóciliście? A potem obie zaczną narzekać na jego matkę. I w dużej części będą miały rację. Nie miał na to jednak siły ani ochoty. Powiedział, że wypadła mu nagła robota. Służba nie drużba. Nawet za bardzo nie skłamał.
*
Na parking przed budynkami komendy policji przy ulicy Lompy w Katowicach zajechała – na oko kilkuletnia – skoda fabia kombi w paskudnym piaskowym kolorze. Tyszka nazywał go, z właściwą sobie dosadnością, sraczkowatym nawet w obecności Polańskiego, ale Mundek nie reagował na te drwiny. Nadkomisarz w ogóle nie interesował się motoryzacją, wcześniej przez długie lata nie miał własnego samochodu i kazał się wozić innym albo korzystał ze służbowego. Mateję wciąż dziwiło, że jego szef po latach zaczął prowadzić auto, chociaż robił to niechętnie i jedynie wtedy, kiedy musiał. Teraz też Polański wyskoczył ze skody, przesiadł się do czerwonego nissana juke Krzyśka, którego wcześniej w sobotnie przedpołudnie wyrwał z błogiego nicnierobienia i kazał stawić się w robocie. Pojechali do Gliwic, gdzie mieli odszukać i rozpytać Jakuba Zawojskiego, który zdaniem eksteścia wojował z Krol i jej córką, choć nie wiedzieli, czy na śmierć i życie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki