Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Śmierć. Studium - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć. Studium - ebook

Człowiek drży przed Niebytem jak przed czymś potwornym, czego pojąć nie może, co stanowi sprzeczność z nim samym, co jest jego antytezą, przeczeniem. A przy tym – niepodobna „nie być” i spojrzeć na to „z boku” oczami obserwatora. Cała natura ludzka wzdryga się przed śmiercią, bo śmierć dla poszczególnego człowieka jest zarazem w jego pojęciu po prostu końcem świata, końcem wszechrzeczy, końcem o tyle straszniejszym, że się go właściwie nie spodziewał, bo gdzieś na dnie duszy wierzył, że on jeden może... nie umrze. Wiadomość o śmierci jest dla większości ludzi tylko aksjomatem o charakterze aksjomatu naukowego; aksjomat ten, rzucony na wagę uczucia, przemawia dopiero do człowieka jak wyrok do skazańca, zbliża się do niego jak kat do osądzonego. Wiedzieć, że trzeba umrzeć, to – bynajmniej nie to samo, co czuć, że trzeba umrzeć. Człowiek godzi się z tą wiadomością jak z legendą o żelaznym wilku, szklanej górze, lub Madejowem łożu; ilekroć jednak uczucie rzuci mu snop światła na tę wiadomość, ogarnia go lęk, przerażenie a częstokroć bunt; powoli, bardzo powoli oswaja się on z tym uczuciem, nawet godzi się z nim; nagle pada snop światła z drugiej strony; na nic całe opanowanie, na nic oswojenie się i dotychczasowe pogodzenie z nieubłaganą koniecznością; walka powtarza się na nowo z tą samą siłą, ni mniejszą, ani większą, powtarza się wciąż i wciąż, ilekroć uczucie z cięciwy swojej wypuszcza w tarczę naszej myśli strzałę tej wiadomości.  Więc zadaniem poety jest „dać wyraz myślom i uczuciom milionów”, bo miliony te czują potrzebę, „żeby im nazwano ich bóle: bo jest to dla nich ulgą”. I to czyni autor.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-805-1
Rozmiar pliku: 341 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA.

„A czuł, że taką uciechę dałoby mu tylko przeświadczenie, że spełnił dobre i poczciwe dzieło, ludziom i sobie na pożytek i pociechę; że je począł i stworzył dla tej pociechy samej w dobrej woli ducha i wielkości celów. Wiedział, że jedynem zadaniem poety jest dać wyrazy myślom i uczuciom milionów, które czują potrzebę, żeby im nazwano czy ich łzy, czy uśmiechy, czy rozkosze, czy bóle: bo ulgą jest dla nich, gdy mają czem płakać, błogosławić i kochać“.

Ustęp ten, wyjęty z „Sonaty cierpienia“ Ignacego Dąbrowskiego, to piękna i szlachetna, i głęboko pomyślana dewiza pisarza. Od niepamiętnych wieków pytamy ziemi i nieba, poco „to wszystko“ jest — i odpowiedzi nie znajdujemy. Przed czterdziestu wiekami pytano o to samo językiem filozofii, na co po upływie owych czterdziestu wieków język tejże samej filozofii odpowiedzieć nie jest w stanie. Ślad tych pytań znajdujemy przed czterema tysiącami lat w Rygwedzie:

„Skąd wziął się ów świat? Stworzony — li on, czy niestworzony, to wie tylko Ten, którego źrenica czuwa nad wszystkiem, z najwyższych nieb spoglądając — a może i On tego nie wie?“.

A po upływie onych czterech tysięcy lat stulecie nasze odpowiada Rygwedzie ustami Dubois-Reymonda: „Ignorabimus!“ Wiedza, wprowadzając zasadę przyczynowości, wygłosiła tylko właściwie aksyomat gołosłowny, postulat ludzkiego rozumu, ale nie rozwiązała zagadnienia. Odsuwała je tylko ustawicznie na plan dalszy, aż uderzywszy o mur „niepoznawalności“, zdobyła się na sformułowanie jednej z najważniejszych prawd: „Nie wiem i wiem, że nigdy wiedzieć nie będę“.

Poecie aksyomat nie wystarcza, musi on go rzucić na szalę serca i poznać jego wagę uczuciową. Nauka szuka związku pomiędzy faktami, artysta bierze same fakty w stosunku do uczuć ludzkich. Nie pyta, co jest cierpienie, ale usiłuje zbadać, co począć na to serce ludzkie z owem cierpieniem. W jaki sposób ma się z niem pogodzić? W jaki sposób może się z niem pogodzić? I to nie pod całunem apatycznej rezygnacyi, ale pod znakiem bohaterstwa, walki, zmagania się z światem i z sobą samym, pod hasłem jakiegoś odległego, wymarzonego zwycięstwa, które uczyniłoby istnienie na ziemi znośniejszem.

Artysta pyta i patrzy na życie. Szuka w jego labiryncie najniebezpieczniejszych zasadzek na serce człowieka. Następnie zagląda w serce ludzkie i szuka miejsc, w które najsilniej, najboleśniej można człowieka ugodzić. I nagle dostrzega z przerażeniem, że serce ludzkie, dusza ludzka, właśnie w punkcie najmniej bronionym najdotkliwiej ranione być może i że życie z ukrytej zasadzki w ów niebronny punkt najsilniej i najpewniej godzi. Człowiek drży przed Niebytem jak przed czemś potwornem, czego pojąć nie może, co stanowi sprzeczność z nim samym, co jest jego antytezą, przeczeniem. A przy tem — niepodobna „nie być“ i spojrzeć na to „z boku“ oczami obserwatora. Cała natura ludzka wzdryga się przed śmiercią, bo śmierć dla poszczególnego człowieka jest zarazem w jego pojęciu poprostu końcem świata, końcem wszechrzeczy, końcem o tyle straszniejszym, że się go właściwie nie spodziewał bo gdzieś na dnie duszy wierzył, że on jeden może... nie umrze. Wiadomość o śmierci jest dla większości ludzi tylko aksyomatem o charakterze aksyomatu naukowego; aksyomat ten, rzucony na wagę uczucia, przemawia dopiero do człowieka jak wyrok do skazańca, zbliża się do niego jak kat do osądzonego. Wiedzieć, że trzeba umrzeć, to — bynajmniej nie to samo, co czuć, że trzeba umrzeć. Człowiek godzi się z tą wiadomością jak z legendą o żelaznym wilku, szklannej górze, lub Madejowem łożu; ilekroć jednak uczucie rzuci mu snop światła na tę wiadomość, ogarnia go lęk, przerażenie a częstokroć bunt; powoli, bardzo powoli oswaja się on z tem uczuciem, nawet godzi się z niem; nagle pada snop światła z drugiej strony; na nic całe opanowanie, na nic oswojenie się i dotychczasowe pogodzenie z nieubłaganą koniecznością; walka powtarza się na nowo z tą samą siłą, ni mniejszą, ani większą, powtarza się wciąż i wciąż, ilekroć uczucie z cięciwy swojej wypuszcza w tarczę naszej myśli strzałę tej wiadomości.

Więc zadaniem poety jest „dać wyraz myślom i uczuciom milionów“, bo miliony te czują potrzebę, „żeby im nazwano ich bóle: bo jest to dla nich ulgą“. Poeta, który tego dokonał, „dał właśnie wyrazy tym dręczącym każdego a nienazwanym uczuciom, co się zdawały z żył i kości podnosić, dopraszając się słowa; spełnił przeto zadanie i nie truciznę, ale ulgę dał ludziom“.

Takiem dziełem Ignacego Dąbrowskiego jest jego studyum p. t. Śmierć“.

W wieku bojów bochaterskich nie mogłoby studyum takie powstać i — nie byłoby nawet potrzebnem. Ale inaczej rzecz się przedstawia w epoce, gdy drogą życia jest kilka ulic, zagadnieniami życiowe mi to lub inne biurko, a tonem życia pracowita, szara, zarobkowa, rozdelikacona w czterech ścianach jednostajność. Dąbrowski przedstawia nie śmierć w ogóle, ale śmierć mieszczanina, który myślowo i uczuciowo, cywilizacyjnie i etycznie tak życie sobie urządził, aby w tej próbie ogniowej jego charakteru przegrywać zawsze i na całej linii.

Ludzie ci, którzy tak żyją i tak umierają, stanowią dziś jądro społeczne, około którego kształtuje się wszystko. Z nich promieniują te czynniki, które nadają charakter i barwę wszelakim urządzeniom społecznym, prawom, przywilejom i ograniczeniom, dążeniom i zwalczaniom dążeń. Dziś ich dzień na globie. Czy ten dzień ma jakieś jutro, to inna sprawa, z chwilą jednak, gdy go posiedli, gdy na ich życie przeniósł się punkt ciężkości społecznej, trzeba im zajrzeć do duszy.

W Dąbrowskim pod maską modnego nowelisty ukrywa się głęboki myśliciel; pod osłoną lekkiego stylisty serce uczuciami wszechludzkiemi wezbrane. Dowodzi tego następna jego praca.

Od wrót ostatecznego zagadnienia Dąbrowski zwrócił się, by spojrzeć, czem jest samo życie i to życie owych, „milionów”, nie secin, nie tysięcy; w jakiem uzbrojeniu owe miliony stają w jego szrankach do zapasów z losem i jak z tych zapasów wychodzą. W poecie-prozaiku drgnęło ludzkie, sprawiedliwe serce, spojrzał na dolę maluczkich, ciemnych, bezradnych, owych pszczół, brzęczących ustawicznie niepopłatnym trudem, owych dobrze nam „nieznanych“. Szukał i znalazł go. Z drobnych, maluchnych kamyków, niedojrzanych przez innych, zbudował charakter tego typu, usunął rusztowania, zerwał zasłonę — i oto stanęła przed nami jedna z najwypuklejszych postaci, najsumienniej pomyślanych, stanęła żywa, że nawet ci, którzy z tym typem rzadko się w życiu spotykają, odbierają wrażenie, że odnajdują w niej dobrą znajomą. Bo „Felka“ nie jest tylko typem szwaczki, ale jest przedewszystkiem typem swego gatunku.

Trudniej doprawdy o bardziej objektywny sposób pisania, o większe roztopienie siebie samego w temacie. Gdybyśmy zamiast wytwornie wydanej książki mieli w ręku pomięte kartki listowego papieru, zapisane koślakami i zakrętasami „panny z magazynu“, niepodobna by chyba przypuścić, że owe listy są podrobione. Tak „podrobić“ życie może tylko niepośledni talent. Wyobraźnia Dąbrowskiego weszła poprostu w mózg Felki, spostrzega jej spostrzeganiem, odczuwa jej nerwami, kocha jej sercem, jest naiwna jej naiwnością. Szwaczka jest przytem szwaczką zawsze i wszędzie, gdy pisze do matki, gdy kocha, gdy idzie do teatru. Widzi na scenie dramatyczną śmierć „Damy kameljowej“ i pisze o tem w ten sposób do matki: „On był wicehrabią, więc się w żaden sposób nie mogli pobrać. Ona się rozchorowała i w ostatnim akcie umarła na suchoty. Bardzo dużo osób płakało. Jak umierała, miała na sobie biały peniuar koronkowy z długim trenem i kontrafałdą z tyłu, wolno puszczoną od samej szyi...“

Dlatego szwaczka ta jest takim pysznym typem szwaczki, gdyż jest przedewszystkiem pysznym typem kobiety. Wszelako nader smutną rzeczą jest ze stanowiska społecznego podobna „pyszność typu“. Taka naiwność, taka łatwowierność, taki niedorozwój jest istotnie tragicznym i tragicznym tem bardziej, że się w zwykłem życiu nikt owej tragiczności nie domyśla, odczuwa ją tylko niewyraźnie, jak gdyby przez przestrzeń. Felce nikt nie deklamował o kapłańskiem powołaniu kobiet, o świętości macierzyństwa, o życiowem zadaniu niewiasty, ale zato odprowadza ją co wieczór z magazynu do domu jakiś pan w futrze o bobrowym kołnierzu, zabierają jej czas, oszczędności, ukochanego, zabierają jej jednem słowem wszystko, obrabowali „kapłankę“ jak opuszczony okręt i odtrącili na falę życia. A jeżeli się tam rozbije o jaką ukrytą skałę w kołnierzu bobrowym?.. Prawda! Owe Felki z magazynu są niejako naczyniami, w których musi się przysłowiowo wyszumieć młode piwko kawalerskie, by potem dało możność jakiej Felce z drugiego piętra spełnić misye kapłaństwa macierzyńskiego przy świętem ognisku rodzinnem.

Świat jest doprawdy największym cynikiem, kiedy deklamuje o różnych kapłaństwach.

Takie myśli budzi Dąbrowski, gdy się czyta jego „Felkę“.

Mimo obawy przed zarzutem uszczypliwości zmuszeni jesteśmy stwierdzić, że „Felka“ bardziej się podobała naszym mężczyznom, niż naszym kobietom, i usiłować wyjaśnić, dlaczego to miało miejsce. Jeżeli Felka stanowi typ kobiety, to kto wie, czy powodem owej niełaski czytelniczek ze sfer intelligentnych nie była wierność literackiego portretu. Podobno mało kto jest zadowolony ze swego portretu, gdy ów portret jest doprawdy wierny. Czyżby zatem kobiety „z intelligencyi“ naszej tak mało „odstały“ od typu Felek, iż czują, że w ramkach opowiadania tego widnieje właściwie ich własny portrecik? Jesteśmy o tem aż nadto przeświadczeni, gdy jakaś prawdziwa Felka wzięła do ręki „Felkę“ Dąbrowskiego, to nie uwierzyłaby nigdy autorowi, iż jest tak tragicznie naiwną.Nie uwierzyłyby i nasze Felicye z trzeciego, drugiego i pierwszego piętra, chociaż — ileż to razy po bolesnym zawodzie, po dramacie rozczarowania, rzucają się z płaczem w ramiona matek, szlochając: „Ja nic od nich nie chcę, nigdy do nich nie pójdę... Tylko co ja teraz, moja mamo zrobię?... “

Felka cierpi dlatego, że jest dobra, oszukali ją haniebnie dlatego, że jest bezbronna, wyzyskali ją dlatego, że nikt na wielkim świecie nie ujmie się za nią, że każdy „ma prawo“ pobawić się nią. Jest to w swojem rodzaju res nullius, Mniemamy, że nasze kobiety powinny właściwie uważać Dąbrowskiego za pisarza, upominającego się o ich prawa i o ich krzywdy społeczne, czyniącego to sumienniej od innych, i co ważniejsza, z większym talentem. U najsławniejszych naszych pisarzy spotykamy się z apoteozą „gąski“ i ku niepomiernemu zdziwieniu spostrzegamy, że to apoteozowanie bardziej się podoba naszym „wyzwalającym się“, niż uczciwa działalność Dąbrowskiego. On nie apoteozuje swej bohaterki. Posługuje się przytem ciekawą metodą pisarską, polegającą na mimowolnem samooskarżaniu się Felki, na której to metodzie oparł się potem z takim skutkiem Weyssenhoff w „Podfilipskim“.

Prace te stoją bliżej siebie, niżby się nawet na pierwszy rzut oka zdawało. Sposób pisania, styl, architektonika, maniera — identyczne; różnica tkwi jedynie w obiorze postaci i jej środowiska, co powoduje zarazem odpowiednie rozszerzenie lub zwężenie ram tła.

Czyż Podfilipski ma być typem ujemnym a Felka dodatnim? Społecznie biorąc oba typy należą do rzędu ujemnych; lecz w jednym wypadku wina leży po stronie osobnika, w drugim po stronie ogółu. Podfilipski grzeszy przeciwko swojemu społeczeństwu, przeciwko Felkom grzeszy samo społeczeństwo. Który grzech jest bardziej szkodliwy? Kto wie, czy nie drugi, bo jest wprost grzechem społeczeństwa przeciw sobie.

I grzech podobny jest zarazem bardziej tragicznym, przeto bardziej do artystycznego traktowania nadającym się. Kto nas powinien więcej obchodzić, Felka, czy Podfilipski? Ilekroć odczytuję ów pamiętnik Ligęzy, tylekroć odczuwam mimowolnie wrażenie, że z tego środowiska, w którem „kwitną“ owi Podfilipscy, wieje na mnie jakaś społeczna stęchlizna. A przecież rzecz ta scharakteryzowana z dużym talentem. Gdy czytam „Felkę“, bije na mnie jak gdyby prąd świeżego powietrza, świeżego, czystego, odczuwam jakąś żywiołową, młodą siłę, może naiwną, może ślepą jeszcze, ale siłę która przedziera się do przyszłości, wywalcza, wyswobadza, do której „jutro“ należeć musi. Tu widzę dążenie, tam rozkład, tu wizerunek społecznego zarodka tam podobiznę społecznego bakcylusa.

Ale niezależnie od wszelkich krytycznych uwag i zestawień wypada zaznaczyć i podkreślić, że mamy do czynienia bądź co bądź z dwiema niezmiernie indywidualnemi organizacyami twórczemi autorów tych wizerunków, tymi samymi środkami artystycznymi, tą samą formą, powiedzmy, formą pamiętnika i listu, tworzą dzieła tak odrębnego charakteru, barwy i obrazów.

Literatura spełnia swoje zadanie względem społeczeństwa, wydając podobne owoce; jest w nich gorycz, jaką mają zioła uzdrawiające. Z dumą o naszej literaturze powiedzieć możemy, że wszystko, co jest w niej wielkie, do historyi wchodzące, piękne i głębokie, co społeczeństwo nasze w dzielności i sprawności utrzymuje, z łona samegoż społeczeństwa wyjęte zostało, dlatego jest tak ludzkie i dlatego do duszy tego społeczeństwa wciąż trafia.

Ignacy Dąbrowski pisze od niedawna, ale wystąpił odrazu z rzeczą dojrzałą. W roku 1891 pojawia się jego „Śmierć“, w roku 1892 „Felka“, w roku 1893 „Sonata cierpienia“ i „Legenda o promyku sobotnim“, w roku następnym „Idylla“, wreszcie „Jedna łza“. Następnie nie odzywa się przez kilka lat. Jest to u nas rzadka wstrzemięźliwość pisarska. Ileż wody pociekło tymczasem z innych piór autorskich!

To nowe wydanie prac Dąbrowskiego dokonywa się w czasie, kiedy nasza niwa pisarska bujniejszą cieszy się wiosną. Talenty czerpały z życia, przeto życie, jak gdyby odwdzięczając się, wydaje znowu talenty. Nowe hasła, nowe myśli, nowe uczucia bo i dusze nowe a serca świeże. Zmienia się ustawicznie kąt patrzenia na świat i odchyla się cyrkiel uczucia, obejmującego warstwy.

Nie dziś nam mówić, kto z młodych jest pierwszym, kto drugim. Niech przyszłość zajmie się klasyfikacyą, niech natomiast teraźniejszość tylko czerpie.

Dąbrowski jest człowiekiem młodym. Pióro jego nie miało czasu spisać się. Wierzymy w to, że będzie niem ogarniał coraz szersze widnokręgi, że opowie nam jeszcze wiele, bardzo wiele i że będziemy jego opowieści słuchali zawsze z napiętą uwagą i poruszonem sercem.

Andrzej Niemojewski

Warszawa, d. 9 stycznia 1899 r.

W pocie oblicza twego będziesz pożywał chleba, aż się nawrócisz do ziemi, gdyżeś z niej wzięty; boś jest proch i w proch się obrócisz.

Genesis. III, 19.

25 lutego.

Licho wie, co mi tam znów w piersi wlazło: kręci, wierci, kłuje i strzyka, że odetchnąć porządnie nie można. I z czego się to złe przyplątało? Jedno głupie przeziębienie nie powinno chyba takich breweryi z człowiekiem wyprawiać. A tu naprawdę wszyscy dyabli piknik sobie w moich płucach wyprawiają. Dalibóg cierpliwości braknie. Bo żeby to jeszcze była jakaś poważniejsza choroba, tak n. p. jaka dżuma, cholera, a choćby i suchoty, no, toby człowiekowi i nie żal fatygi było pomocować się trochę z taką grubą sztuką, — a choćby w końcu i klapnąć trzeba było, — to i wielka rzecz!... Ale ja przecież czuję doskonale, że to tylko jakaś przemijająca faiblesse, i nic więcej. Influenca, czy co, u licha?!

Bo że Stach przesadza, to więcej niż pewno. Do dziś nie mogę mu tego darować, że mnie wtedy do łóżka zapakował. Gdybym się był uparł i na swojem postawił, byłaby się ta cała choroba moja rozeszła jakoś. Alboż to raz tak było? Wieczorem wracam z lekcyi, zmoczony do nitki, nogi pływają, coś mię w piersiach gniecie i kłuje, — a ja na drugi dzień, zdrów jak ryba, znowu od świtu do nocy po błocie maszeruję. A że tam kaszlu trochę było, to i wielka rzecz! — ale nigdy tego suchego, najbardziej męczącego. Ot, — odchrząkiwałem tylko może więcej od innych, ale to już widać natura moja taka.

I trzebaż nieszczęścia, żem mu tę krew wtedy pokazał. Boże! jaką on miał minę! Malować, słowo honoru, malować tylko! Oczy wytrzeszczone, ręce dygocą; aż mi się go żal zrobiło, doprawdy, bo my się ogromnie z sobą kochamy. Więcej się jego przerażenia zląkłem, niż tej swojej krwi. Naturalnie zmiękłem od razu, jak masło. Dałem mu już wyprawiać ze mną, co mu się tylko spodobało; a że przytem i te szelmowskie piersi piekielnie, jak nigdy, mię bolały, zmiękłem do reszty. To i naturalnie stało się straszne głupstwo. Zaczęliśmy się rozczulać wzajemnie (niech licho porwie wszelkie czułości!), ja się nie wiadomo z czego i po co rozmazałem, jak stara histeryczka, — potem w nocy gorączka, majaczenie, krwotok, historye, — rano doktór, bańki, lód, — jednem słowem taka chryja, jakiej świat nie widział. No i jak też szczęśliwie z kochanym doktorkiem zapakowali mię do łóżka, tak czwarty tydzień prawie się z niego nie podnoszę. Rozmazali tylko chorobę nic więcej, a to wszystko funta kłaków nie było warte. Stach zaraz pompatycznie nazwał moją chorobę zapaleniem płuc i kazał mi w to wierzyć, jak w ewangelię, co nie przeszkadzało, żem się śmiał z tego od początku do końca. Niegodziwiec, chciał mi nawet papierosy skonfiskować: wyprawiłem mu o to taką awanturę, że się na mnie pół dnia dąsał.

A wreszcie, — co mi do tego: wiem, że to wszystko farsa; a że się oni tam pokłopocą trochę o moje zdrowie, nic im to, co prawda, nie zaszkodzi. Niepotrzebnie mię tylko na babę wykierowali. Ale i to głupstwo jeszcze. Ciekawa jednak bardzo rzecz, co to się z lekcyami mojemi stanie? Marne one, prawda, ale w braku innych i te dobre; choć na jakie takie życie wystarczały i uniwersytet opłacałem; no, a teraz co będzie?

Oni tylko jedno potrafią powtarzać: „zdrowie! zdrowie!“ — a co jeść będzie owo zdrowie, jak się na siłach bardziej wzmocni? Co dzień Stachowi kładę w głowę jedno i to samo, a on tylko: „kpij tam sobie z tego.“ Dobrze, kpij sobie z tego, kiedy masz ochotę, ale mnie dalibóg, wszelka chęć do kpin odchodzi, jak o tem pomyślę. Bo te wszystkie moje elewy — piramidalne osły: piecem przełażą, każda trójka wymodlona, wyproszona, i bez pomocy korepetytora ani rusz. Niepodobieństwo, żeby moi pryncypałowie na moje szacowne zdrowie oczekiwali; i tak pełno miałem zawsze wymówek: „panie Rudnicki, Kazio znów ma dwójkę z extemporaliów,“ — „panie Józefie, Stefanek znów dziś w kozie siedział,“ — „Jasio ma pałkę z algebry!“ — „Michasiowi oko podbili!“ i t. p

Przezacni chlebodawcy! a tożbym ja gagatkom waszym same piątki, nawet rzymskie, z plusami, podawał, słowo daję, gdybym tylko mógł. Dlaczego nie? — to wszystko zapoznane geniusze te wasze Kazie, Jasie i Michasie. Jabym im od razu promocye do ósmej klasy podawał, bo i cóżby mi to szkodziło? Tylko, niestety, ja profesorem nie jestem, a oni... tacy wymagający! Nic nie zważają, że Kazio ma wrodzony wstręt do łaciny, że Stefanek lubi od czasu do czasu, zresztą rzadko, wesołe psikusy płatać, że Jasiowi nie nauka już w głowie i t. d. — a poza tem to wszystko niezmiernie genialne i doskonałe robaczki.

Co, u dyabła, znów widać mam gorączkę. Głowa rozpalona, oczy pieką. No... co oni mi narobili! co oni mi narobili!

26 lutego.

Jak babkę kocham, to dosyć przyjemna rzecz tak sobie niby pochorować odrobinkę. Ostatecznie człowiek nic nie robi, je (co prawda, nie zbytnio ja się i objadam znowu), pije, mógłby spać, gdyby mógł, niby się o nic nie troszczy, a zato wypoczywa za wszystkie czasy. Jak pamięcią sięgnę, nigdy takich długich i swobodnych nie miałem wakacyi. A przecie już żyłem trochę. Jedenaście lat zeszło w gimnazyum, bo to rozmaicie się tam z tem przechodzeniem z klasy do klasy przytrafiało, i poprawki były, i zimowało się coś ze trzy razy w jednej klasie; a zawsze była praca, pośpiech, termin. Brrr... jak mi to wszystko obrzydło! A przedewszystkiem łaciny i greckiego nie cierpiałem, całą antypatyą mej duszy nie cierpiałem i z rozkoszą zapominałem wszystkich gramatycznych wyjątków tych językowych szpargałów. Teraz znów trzeci rok na prawie mija. Na trzecim kursie najwięcej pracy, egzaminów coś z mendel chyba, a wszystko jeden od drugiego nieznośniejsze. I znów praca i praca.

Wreszcie nie o pracę chodzi, bo i sambym chwili na próżno nie zmarnował, — ale ta terminowość, ten mus, ta nędza, co mi pracę potraja, — to nuży i wściekle męczy.

A! wypoczywam za wszystkie czasy! Pal już licho korepetycye: nie myślę teraz o tej zmorze. Przecież dostanę skądkolwiek choćby najmarniejsze; wreszcie to tylko cztery miesiące do końca roku, to się byle czem obędę. Aby tylko egzamina zdać, a na lato mam już kondycyę zapewnioną.

No, nie zginę; nie nowość dla mnie, jak czterdziestówki na tanią kuchnię zabraknie, kawa i dwa serdelki na obiad; żeby choć na to starczyło, — a przecież i gorzej bywało.

Tylko czy te niegodziwe kamasze przetrzymają jako przyzwoicie te parę miesięcy? Tak się bezwstydnie roztrzęsły po błocie, że mi raz z nogi jeden o mały włos nie zleciał, kiedym się na psa zamierzył.

Da Bóg może ładną, suchą wiosnę, to przekołacę w nich jeszcze jako tako, bo o nowych niema co marzyć nawet. Skądżebym ja teraz pięć rubli gotówką wydobył? A więc pozbywszy się już z głowy takich ciężarów, jak troska o lekcye i buty, nie mam na niej żadnych innych zaległości. Hm... — słowo daję, mógłbym się nazwać szczęśliwym teraz...

Tylko znów ta choroba, a raczej ten przeklęty ból w piersiach. Naprawdę, że jak na farsę, to już go za wiele. Świdrowanie ciągle takie, że wytrzymać trudno. Cała lewa strona piersi obolała do tego stopnia, że głębiej odetchnąć nie sposób. Naturalnie jest to tylko skutkiem choroby serca, gdyż i krwotok podobno tylko z powodu jakiejś nieprawidłowości serca nastąpił. Tak Starzecki mówi. Bo i z czegóżby innego? Nie z płuc chyba, boć ja przecie suchot nie mam. No, no... ładnaby była historya, żeby to były suchoty.

Kiedy się to jednak wszystko skończy? ciekawym bardzo. Z sił opadłem już zupełnie, że i przez pokój przejść trudno, a przecież najdalej za trzy tygodnie muszę być zdrów jak ryba: trzeba będzie generalną bibę na swoje imieniny wyprawić. Można przecież choćby raz w rok, około swoich imienin, zabawić się trochę. Aby tylko ten nieznośny ból z piersi ustąpił, — aby on ustąpił i sił odrobinę przybyło, to i wszystko dobrze pójdzie.

27 lutego.

Kiepsko jakoś ze mną. Wczoraj, rad nie rad, musiałem całe popołudnie w łóżku spędzić, pomimo, żem się już zarzekł leżenia, jak grzechu śmiertelnego. Naturalnie, że jeżeli siły tracę, to tylko przez leżenie; tożby najzdrowszego chłopa ścięło z nóg takie przykucie do łóżka. Muskuły się tylko rozleniwiają i, jak przyjdzie do pracy, odmawiają posłuszeństwa. Bezwarunkowo trzeba będzie choćby przemocą podnosić się z łóżka. Rozpieściłbym się do reszty i możeby przyszło z miesiąc jeszcze pokutować. Od dziś zacząłem racyonalną kuracyę: sam się ubrałem (pomimo komiczno-rozpaczliwych protestów Stacha), przywlokłem się do stolika i ot piszę sobie spokojnie; a choć mi głowa tańcuje na wszystkie strony i czuję, jak mi krew nieraz aż oczy zasłania, tak do głowy uderza, przesiedzę jednak do samego wieczora, żeby się umyślnie Stachowi sprezentować, jak po lekcyach wróci. Naśmieję się porządnie z jego tragicznych poglądów na moją chorobę.

* * *

Tylko co była u mnie Zosia i musiałem przerwać pisanie. A dobże zrobiła, że przyszła, bo ją ogromnie lubię za jej niewyczerpany nigdy humor. Gdyby nie była moją siostrą, wyśmienitaby z nas była para małżeńska; przynajmniej nigdyby nam smutno nie było. I skąd się u niej ten humor bierze? Nie ze zbytku szczęścia chyba, bo pracuje biedaczka od rana do nocy, lata po lekcyach, musi znosić czyjeś grymasy i fantazye, a mimo to wiecznie wesoła i zadowolona.

Ot i teraz wpadła do mnie taka rozradowana, jakby ją Bóg wie co radosnego spotkało. Słucham, słucham, co takiego, aż tu raptem tyle tylko, że jedna z jej uczenic zakrajała się w okrutny sposób w palec i nie będzie mogła co najmniej przez tydzień grać na fortepianie, a że lekcye nie na bilety, tylko miesięcznie, więc i wytrącać nie będą, a ona będzie mogła co dzień wpaść do mnie na godzinkę. Poczciwa, kochana dziewczyna, przyniosła mi w prezencie od dawna upragniony słownik niemiecki i... parę serdelków na śniadanie: biedaczka, zapomniała; że jestem na dyecie. Ona często takie bąki strzela.

Przez cały czas nie dała mi przyjść do słowa, opowiadając, jak zwykle bezładnie, najrozmaitsze historye, a wszystkie ogromnie naiwne.

Podziwiam zawsze, skąd, przy takiej wietrzności i braku poważniejszego poglądu na życie, ta dziewczyna bierze natchnienie do muzyki? Bo przy fortepianie przeistacza się w zupełności: gra całą duszą, całą swoją istotą i dochodzi do zupełnego zapamiętania się. Dawniej nigdy nie wierzyłem ani w jej talent, ani w powodzenie, jakie miała w konserwatoryum. Dopiero 3-cia symfonia Haydna i sonata księżycowa Beethovena pogodziły mię z jej talentem i nakoniec uwierzyłem, że go posiada. Wiele, bardzo wiele chwil upojenia jej zawdzięczam. Szkoda tylko, że się ten talent na pięćdziesięciogroszowych lekcyach tak marnuje. Być może, iż większą tem korzyść przynosi społeczeństwu, niż gdyby miała po Europie na koncertach rozbijać fortepiany, — zawsze to jednak przykro widzieć tę iskrę bożą tak zaprzedaną za kęs chleba.

Zresztą Zosia nie wiele sobie z tego zdaje sprawy. Nie dostrzegłem w niej dotąd ani cienia zarozumiałości, a przez to niezadowolenia z życia. Ona przyjmuje wszystkie przymusy losu tak spokojnie, tak chętnie, jakby je uważała za spełnienie własnych marzeń. Dziecko z niej jeszcze takie, że nie zadaje sobie trudu nad dociekaniami w kwestyach życia. Przypuszczam, iż gdyby kto w nią wmówił, że powinna się wyrzec i muzyki nawet, zdołałaby się zastosować do takiego przymusu, choć z wielkim żalem, ale bez cienia goryczy i pretensyi. I nie dlatego, żeby ta muzyka nie była dla niej niemal niezbędnym warunkiem umysłowej egzystencyi, — bo jest ona dotąd jedyną rozkoszą jej życia, — ale po prostu dlatego, że w jej głowie nie postała nigdy myśl jakiegoś oporu względem tego, do czego zniewala życiowa walka.

Do jednego tylko los nie potrafiłby jej nagiąć: — do samodzielności. Ta jej zupełna bierność i uległość dla wszystkiego i wszystkich nie pozwala mi zrobić nawet najdalszych przypuszczeń, coby to dziecko poczęło samo, pozostawione zupełnie bez opieki, bez poddawania myślowego, co ma robić i jak sobie radzić.

Często zadaję sobie pytanie, o ile to dziecinne jej usposobienie jest stanem przejściowym młodego wieku, a o ile wrodzonym i stale się już przejawiającym temperamentem życiowym. Jej lat 18-cie bardziej........................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: